Opowieść wigilijna - Charles Dickens - ebook

Opowieść wigilijna ebook

Dickens Charles

4,3

Opis

Opowieść wigilijna, najbardziej znane dzieło Charlesa Dickensa, to piękna 

i wzruszająca historia o magicznej sile Świąt Bożego Narodzenia. 

Akcja opowiadania rozgrywa się w dziewiętnastym wieku w Londynie. Ebenezer Scrooge jest zgorzkniałym samotnikiem, nieznoszącym towarzystwa ludzi i dbającym jedynie o dobra materialne. W wigilijną noc głównemu bohaterowi ukazuje się duch jego byłego wspólnika. Ostrzega on Scrooge’a przed karą, którą może ponieść za swoje zachowanie. Kiedy Scrooge bagatelizuje słowa ducha, w mieszkaniu bohatera pojawiają się kolejne zjawy i zabierają upartego starca w podróż do przeszłości…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 118

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (8 ocen)
4
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szszsz

Nie oderwiesz się od lektury

świetne
00

Popularność




Strofa pierw­sza

Duch Mar­leya

Zacznę od tego, że Mar­ley już nie żył. Nie ma co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Akt zgonu został pod­pi­sany przez pastora, urzęd­nika para­fii, wła­ści­ciela zakładu pogrze­bo­wego i głów­nego żałob­nika Scro­oge’a. A na gieł­dzie pod­pis Scro­oge’a, cokol­wiek by ów pod­pisał, zawsze cie­szył się zaufa­niem.

Stary Mar­ley był mar­twy jak ćwiek w drzwiach.

Na pod­sta­wie mojej wła­snej wie­dzy nie zamie­rzam jed­nak twier­dzić, że ćwiek w drzwiach jest jakoś szcze­gól­nie mar­twy. Skłonny był­bym raczej uwa­żać ćwiek w trum­nie za naj­bar­dziej mar­twy arty­kuł w han­dlu meta­lem. Jed­nak w tym porów­na­niu jest zawarta mądrość naszych przod­ków i nie mogę jej zbez­cze­ścić, pod­no­sząc na nią swe bez­bożne ręce, bo wtedy nasz kraj mógłby prze­paść z kre­te­sem. Pozwól­cie mi więc powtó­rzyć sta­now­czo, że Mar­ley był mar­twy jak ćwiek w drzwiach.

Czy Scro­oge wie­dział, że Mar­ley nie żyje? Oczy­wi­ście, jak mogłoby być ina­czej. Scro­oge i Mar­ley byli wspól­ni­kami od nie wiem jak dawna. Scro­oge był jedy­nym wyko­nawcą testa­mentu Mar­leya, wyłącz­nym zarządcą jego majątku, jedy­nym spad­ko­biercą i bene­fi­cjen­tem, jedy­nym przy­ja­cie­lem i jedy­nym żałob­ni­kiem na pogrze­bie. Ale nawet Scro­oge nie był spe­cjal­nie zmar­twiony tym smut­nym wyda­rze­niem, bowiem jako zna­ko­mity kupiec uczcił dzień pogrzebu korzystną trans­ak­cją han­dlową.

Wzmianka o pogrze­bie Mar­leya przy­po­mniała mi o tym, od czego zaczą­łem. Otóż nie ma żad­nej wąt­pli­wo­ści, że Mar­ley już nie żył. Trzeba to dokład­nie zro­zu­mieć, w prze­ciw­nym razie histo­ria, którą mam zamiar opo­wie­dzieć, wcale nie będzie zdu­mie­wa­jąca. Gdy­by­śmy nie byli cał­ko­wi­cie prze­ko­nani, że ojciec Ham­leta umarł, zanim zaczęło się przed­sta­wie­nie, to jego nocna wędrówka w pory­wach wschod­niego wia­tru po wałach wła­snego zamku nie byłaby bar­dziej nie­zwy­kła, niż nie­roz­ważny spa­cer dżen­tel­mena w śred­nim wieku w wietrz­nym miej­scu, na przy­kład na cmen­ta­rzu przy kate­drze św. Pawła, po to tylko, żeby zasko­czyć swo­jego nie­do­ro­zwi­nię­tego umy­słowo syna.

Scro­oge ni­gdy nie usu­nął nazwi­ska sta­rego Mar­leya, dla­tego póź­niej przez wiele lat wid­niało ono nad drzwiami domu skła­do­wego „Scro­oge i Mar­ley”. Firma była powszech­nie znana jako skład Scro­oge’a i Mar­leya. Nowi klienci od czasu do czasu nazy­wali Scro­oge’a Scro­oge’em, a nie­kiedy Mar­leyem, a on zga­dzał się na to. Było mu wszystko jedno.

Och! Scro­oge miał twardą rękę i umiał ludzi zmu­szać do pracy. Ten chciwy stary grzesz­nik wyci­skał z nich siódme poty, dusił i mocno trzy­mał w gar­ści. Był twardy i ostry jak krze­mień, z któ­rego żadna stal nie mogłaby wykrze­sać szla­chet­nego ognia; skryty, zamknięty w sobie i samotny jak kołek w pło­cie. Wewnętrzny chłód mro­ził jego rysy, wyostrzył spi­cza­sty nos, zmarsz­czył policzki i usztyw­nił chód, oczy oto­czył czer­wo­nymi obwód­kami, a wąskie wargi pokrył sino­ścią. W dodatku, mówiąc bez ogró­dek, głos Scro­oge’a brzmiał zgrzy­tli­wie. Biały szron osiadł mu na gło­wie, brwiach i bro­dzie. Ni­gdy nie roz­sta­wał się z tym swoim wewnętrz­nym chło­dem; mro­ził powie­trze w kan­to­rze pod­czas upa­łów lata i pil­nie baczył, żeby ów mróz nie zelżał nawet o jeden sto­pień w Boże Naro­dze­nie.

Zmiany pogody miały nie­wielki wpływ na Scro­oge’a. Upał nie mógł go roz­grzać ani mróz go ochło­dzić. Żaden wiatr nie był bar­dziej lodo­waty od niego, a żadna śnie­życa i ulewa nie były bar­dziej gwał­towne niż on. Nie­po­goda nie mogła się do niego dobrać. Rzę­si­ste opady desz­czu, śniegu czy gradu mogły się pochlu­bić tylko jedną nad nim prze­wagą – czę­sto hoj­nie padały na ludzi, a on ni­gdy wobec nikogo nie oka­zał się szczo­dry.

Nikt ni­gdy nie zatrzy­mał go na ulicy, żeby zagad­nąć życz­li­wie: „Jak się mie­wasz, drogi Scro­oge? Kiedy mnie odwie­dzisz?”. Żebracy nie pro­sili go o jał­mużnę, dzieci nie pytały o godzinę; przez całe jego życie żaden męż­czy­zna ani żadna kobieta nie zapy­tali go o drogę. Nawet psy ociem­nia­łych poznały się na nim i kiedy nad­cho­dził, cią­gnęły swo­ich panów do sieni i na dzie­dzińce domów, i machały ogo­nami, jakby chciały powie­dzieć: „Lepiej, mój nie­wi­domy panie, być ślep­cem, niż prze­szy­wać ludzi takim dia­bel­skim spoj­rze­niem”.

Scro­oge’a jed­nak to nie obcho­dziło. Pra­gnął tylko jed­nego: kro­czyć samot­nie po zatło­czo­nych ścież­kach życia i trzy­mać się z dala od ludz­kiej sym­pa­tii. To dla Scro­oge’a było tym, co zna­jący się na rze­czy ludzie nazy­wają praw­dzi­wymi deli­cjami.

Pew­nego razu, pod­czas jed­nego z naj­pięk­niej­szych dni w roku, bo w wigi­lię Bożego Naro­dze­nia, stary Scro­oge sie­dział w swoim kan­to­rze zajęty pracą. Pogoda była mgli­sta, pano­wało przej­mu­jące zimno. Do Scro­oge’a dobie­gały odgłosy, jak ludzie, cho­dząc po dzie­dzińcu, sapią, zabi­jają ręce dla roz­grzewki i przy­tu­pują. Miej­ski zegar dopiero co wybił trze­cią, ale było już zupeł­nie ciemno, zresztą cały dzień był mroczny, i w oknach sąsied­nich biur jaśniało świa­tło świec, podobne do czer­wo­nych smug w bru­nat­nym powie­trzu. Mgła przez każdą szcze­linę i dziurkę od klu­cza wci­skała się do pomiesz­czeń, a na zewnątrz była tak gęsta, że cho­ciaż dzie­dzi­niec nale­żał do naj­węż­szych, to domy naprze­ciwko wyła­niały się z niej jak widma. Patrząc na opa­da­jące tumany mgły, prze­sła­nia­jące wszystko wokół, można było pomy­śleć, że to tuż obok matka natura warzy wiel­kie kadzie piwa.

Drzwi do kan­toru Scro­oge’a były otwarte, chciał on bowiem nie­ustan­nie obser­wo­wać swo­jego kan­ce­li­stę, który w ponu­rej małej komórce, podob­nej do studni, kopio­wał listy. W pomiesz­cze­niu Scro­oge’a palił się w kominku nie­wielki ogień, lecz w poko­iku jego pomoc­nika był tak mały, że żarzył się tam chyba tylko jeden kawa­łe­czek węgla. Ale kan­ce­li­sta nie mógł go pod­sy­cać, bo skrzynka z węglem stała w kan­to­rze i z pew­no­ścią, gdyby poszedł tam z szu­felką, to jego pryn­cy­pał mu oświad­czy, że go zwal­nia. Dla­tego też sta­rał się ogrzać przy pło­mie­niu świecy, a że nie miał buj­nej wyobraźni, to i te spo­soby go zawio­dły.

– Weso­łych świąt, wujaszku! Niech cię Bóg strzeże! – zawo­łał czyjś wesoły głos. To powie­dział sio­strze­niec Scro­oge’a, który nad­szedł tak szybko, że Scro­oge dostrzegł go dopiero wtedy, gdy mło­dzie­niec się ode­zwał.

– Phi – bąk­nął Scro­oge – Bzdury.

Szybki ruch na mro­zie i we mgle tak roz­grzał chłopca, że aż biła od niego łuna. Jego piękna twarz była rumiana, oczy skrzyły się, a z każ­dym odde­chem kłęby pary buchały mu z ust.

– Święta Bożego Naro­dze­nia uwa­żasz za bzdury, wujaszku? Jestem pewien, że tak nie myślisz.

– A wła­śnie, że myślę – odrzekł Scro­oge. – Weso­łych Świąt! Jakie masz prawo być weso­łym? Jakie masz do tego pod­stawy? Jesteś prze­cież taki biedny.

– Racja – odpo­wie­dział wesoło sio­strze­niec. – Jakie więc ty masz prawo być ponu­rym, wujku? Jakie masz powody do smutku? Prze­cież jesteś taki bogaty.

Scro­oge, nie znaj­du­jąc żad­nej lep­szej odpo­wie­dzi, znowu mruk­nął:

– Phi – po czym dodał: – Bzdury!

– Nie bądź zagnie­wany, wujaszku – stro­fo­wał go sio­strze­niec.

– Jak mogę nie być zagnie­wany – odparł Scro­oge – żyjąc w świe­cie takich głup­ców? Weso­łych Świąt! Do dia­bła z weso­łymi świę­tami! Czymże innym jest dla cie­bie Boże Naro­dze­nie, jak nie cza­sem pła­ce­nia rachun­ków, na które nie masz pie­nię­dzy. To gra­nica, po któ­rej prze­kro­cze­niu jesteś o rok star­szy, ale ani o grosz bogat­szy. W tym dniu pro­wa­dzisz bilans swo­ich ksiąg han­dlo­wych i widzisz, że każda pozy­cja z minio­nych dwu­na­stu mie­sięcy świad­czy o stra­tach. Gdy­bym mógł postą­pić według wła­snej woli, to każdy idiota, który cho­dzi po ludziach z życze­niami weso­łych świąt, zostałby ugo­to­wany we wła­snym świą­tecz­nym pud­dingu i pogrze­bany z gałązką ostro­krzewu zatkniętą w serce. Tak to powinno być.

– Wujaszku, nie bądź taki zły – powtó­rzył sio­strze­niec.

– Sio­strzeń­cze! – odparł surowo wuj. – Obchodź sobie Boże Naro­dze­nie po swo­jemu, a mnie pozwól je świę­cić na mój wła­sny spo­sób.

– Świę­cić? – zdzi­wił się sio­strze­niec. – Prze­cież ty wcale nie świę­cisz świąt.

– Pozwól więc – rzu­cił Scro­oge – że nie będę sobie zaprzą­tał głowy tymi świę­tami. Wiele dobrego przy­niosą ci w tym roku. A też wiele dobrego przy­nio­sły ci w ubie­głych latach.

– Nie­wąt­pli­wie – odparł sio­strze­niec – przy­nio­sły mi wiele dobrego, cho­ciaż nie wią­zały się z zyskiem mate­rial­nym. Na pewno zawsze myśla­łem o świę­tach Bożego Naro­dze­nia – nie­za­leż­nie od czci należ­nej ich świę­tej nazwie i od zna­cze­nia tych świąt, jeśli te kwe­stie można w ogóle od sie­bie oddzie­lić – jako o dniach rado­snych, łaska­wych, peł­nych miło­sier­dzia i prze­ba­cze­nia win. To jedyny w dłu­gim roku czas, kiedy męż­czyźni i kobiety spon­ta­nicz­nie otwie­rają swoje serca i zdają się trak­to­wać ludzi niżej od sie­bie sto­ją­cych tak, jakby naprawdę mieli im towa­rzy­szyć we wspól­nej wędrówce do grobu, nie zaś jak rasę ludzi podą­ża­ją­cych w innym kie­runku. Dla­tego więc, wujaszku, cho­ciaż święta nie wzbo­ga­ciły mnie ani o jedną sztukę złota czy sre­bra, to jed­nak wie­rzę, że przy­spo­rzyły mi wiele dobrego i wiele dobrego przy­niosą w przy­szło­ści. Dla­tego mówię: niech Bóg je bło­go­sławi!

Kan­ce­li­sta w swoim ciem­nym kan­torku mimo woli przy­kla­snął tym sło­wom. Uzmy­sło­wił sobie jed­nak od razu nie­wła­ści­wość takiego postę­po­wa­nia, natych­miast więc zaczął grze­bać w kominku i zga­sił ostat­nią wątłą iskierkę.

– Niech cię raz jesz­cze usły­szę – zagrzmiał Scro­oge – a będziesz sobie obcho­dził Boże Naro­dze­nie poza moim kan­to­rem. Świetny z cie­bie mówca, mój panie – dodał, zwra­ca­jąc się do sio­strzeńca. – I dzi­wię się, że jesz­cze nie zasia­dasz w par­la­men­cie.

– Nie złość się już, wujaszku. Przyjdź do nas jutro na obiad.

Na to Scro­oge odparł w peł­nej eks­pre­sji wypo­wie­dzi, że wpierw wolałby go widzieć na marach.

– Ale dla­czego?! – zakrzyk­nął sio­strze­niec. – Dla­czego?!

– Dla­czego się oże­ni­łeś? – zapy­tał Scro­oge.

– Ponie­waż się zako­cha­łem.

– Zako­cha­łeś się! – wark­nął Scro­oge, jak gdyby miłość była jedyną rze­czą na świe­cie głup­szą niż Boże Naro­dze­nie. – Dobra­noc.

– Dla­czego mi odma­wiasz, wujaszku. Prze­cież przed moim ślu­bem też ni­gdy mnie nie odwie­dzi­łeś. Czemu więc teraz przy­czyną odmowy jest moje mał­żeń­stwo?

– Dobra­noc! – powtó­rzył Scro­oge.

– Przy­kro mi bar­dzo, że jesteś taki nie­ustę­pliwy. Prze­cież ni­gdy nie spo­wo­do­wa­łem mię­dzy nami żad­nej kłótni. Mimo to, ze względu na świą­teczny nastrój, życzę ci, wujaszku, weso­łych świąt.

– Dobra­noc!

– I szczę­śli­wego Nowego Roku!

– Żegnam! – zakoń­czył Scro­oge.

Sio­strze­niec opu­ścił pokój bez gniew­nego słowa. Przy drzwiach zatrzy­mał się i zło­żył życze­nia kan­ce­li­ście, który choć zmar­z­nięty, miał w sobie wię­cej cie­pła niż Scro­oge, bo ser­decz­nie je odwza­jem­nił.

– Drugi taki sam idiota – wymam­ro­tał Scro­oge, który usły­szał słowa kan­ce­li­sty. – Gry­zi­pió­rek, który zara­bia pięt­na­ście szy­lin­gów na tydzień, z żoną i dziećmi na karku, mówi o weso­łych świę­tach. Chyba skoń­czę w domu waria­tów!

Ten „idiota”, otwie­ra­jąc drzwi, żeby wypu­ścić sio­strzeńca Scro­oge’a, wpu­ścił do kan­toru dwóch obcych ludzi. Byli to dostojni dżen­tel­meni o miłej dla oka powierz­chow­no­ści, z pli­kiem ksiąg i papie­rów w rękach. Sta­jąc przed Scro­oge’em, zdjęli kape­lu­sze i uprzej­mie się ukło­nili.

– Firma Scro­oge i Mar­ley, jeśli się nie mylę? – ode­zwał się jeden z nich, spraw­dza­jąc na swo­jej liście. – Czy mam przy­jem­ność roz­ma­wiać z panem Scro­oge’em, czy z panem Mar­leyem?

– Pan Mar­ley zmarł dokład­nie sie­dem lat temu – odparł Scro­oge. – Dziś w nocy mija sie­dem lat od jego śmierci.

– Nie wąt­pimy, że jego wspól­nik odzna­cza się taką samą hoj­no­ścią – rzekł ten sam gość i podał Sco­orge’owi doku­ment wyja­śnia­jący cel odwie­dzin.

I z pew­no­ścią miał rację ów dżen­tel­men, bo Scro­oge i Mar­ley to były dwie pokrewne dusze. Scro­oge zmarsz­czył brwi na dźwięk zło­wróżb­nego słowa „hoj­ność”, potrzą­snął głową i oddał przy­by­szowi doku­ment.

– W ten świą­teczny czas, panie Scro­oge – powie­dział męż­czy­zna, bio­rąc pióro do ręki – jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle jest pożą­dane oka­za­nie drob­nej pomocy bied­nym, pozba­wio­nym środ­ków do życia, któ­rzy w tym cza­sie szcze­gól­nie odczu­wają nie­do­sta­tek. Tysiące ludzi nie mogą zaspo­koić pod­sta­wo­wych potrzeb życio­wych, a setki tysięcy żyją w nie­do­statku.

– Czyż nie ma wię­zień? – zapy­tał Scro­oge.

– Jest ich bar­dzo wiele – odpo­wie­dział przy­były, odkła­da­jąc pióro.

– A przy­tułki? – dopy­ty­wał się Scro­oge. – Czy na­dal ist­nieją?

– Ow­szem, ist­nieją – odparł roz­mówca. – Cho­ciaż wolał­bym powie­dzieć, że nie ist­nieją

– A zatem kie­raty w wię­zie­niach są czynne, a prawo ubo­gich na­dal obo­wią­zuje? – upew­nił się Scro­oge.

– Ależ oczy­wi­ście, mój panie.

– Och! Sły­sząc to, co pan powie­dział przed chwilą, oba­wia­łem się, że coś powstrzy­mało ich uży­teczną dzia­łal­ność. Jestem bar­dzo rad, że tak nie jest.

– Mając wra­że­nie, że insty­tu­cje te nie zaspo­ka­jają potrzeb ducho­wych i fizycz­nych rzesz ludzi, jak powinny by to były czy­nić zgod­nie z naka­zami moral­no­ści chrze­ści­jań­skiej, kilku z nas pod­jęło się zbie­ra­nia pie­nię­dzy, by zaku­pić dla bied­nych jadło, cie­płą odzież i opał. Wybra­li­śmy okres świąt Bożego Naro­dze­nia, ponie­waż w tym cza­sie bieda jest naj­do­tkli­wiej odczu­walna, a dosta­tek spra­wia szcze­gólną radość! Jaką zatem sumę mam wpi­sać przy pana nazwi­sku?

– Żadną! – ze zło­ścią odpo­wie­dział Scro­oge.

– Życzy więc pan sobie pozo­stać bez­i­mien­nym dar­czyńcą?

– Życzę sobie, żeby mnie pozo­sta­wiono w spo­koju. Skoro już mnie pyta­cie, czego sobie życzę, moi pano­wie, to taka oto jest moja odpo­wiedź. Nie obcho­dzę świąt i nie stać mnie na to, żeby zaba­wiać próż­nia­ków. Łożę na te insty­tu­cje, o któ­rych wspo­mnia­łem, i one już mnie wystar­cza­jąco kosz­tują. Tam niech więc idą ci, któ­rym doku­cza bieda.

– Dla wielu nie star­cza tam miej­sca, a inni wolą raczej umrzeć.

– Jeśli wolą raczej śmierć, to niech umie­rają, przy­naj­mniej zmniej­szą nad­miar ludzi na świe­cie. Zresztą – wybacz­cie – zupeł­nie nie znam tych spraw.

– Mógłby pan je poznać – zauwa­żył dżen­tel­men.

– To nie mój inte­res – odparł Scro­oge. – Wystar­czy, żeby każdy pil­no­wał swo­ich inte­resów i nie wtrą­cał się do cudzych. Mnie wystar­cza moja praca. Żegnam.

Widząc wyraź­nie, że daremne są dal­sze per­swa­zje, obaj pano­wie wyszli. Scro­oge, któ­rego mnie­ma­nie o sobie znacz­nie wzro­sło, przy­stą­pił do pracy w wesel­szym niż zwy­kle nastroju.

Tym­cza­sem zapadł zmrok i mgła tak zgęst­niała, że na ulice wyszli męż­czyźni z pło­ną­cymi pochod­niami i ofia­ro­wali się iść przed końmi cią­gną­cymi powozy i poka­zy­wać drogę. Stara wieża kościoła, któ­rej ochry­pły dzwon zawsze zer­kał chy­trze na Scro­oge’a przez gotyc­kie okno w murze, stała się nie­wi­doczna, i tylko sły­chać było dzwon, wybi­ja­jący w chmu­rach godziny i kwa­dranse. Dźwięki dzwonu wywo­łały drżące wibra­cje, jakby jego zmar­z­nięta cza­sza szczę­kała zębami z zimna. Mróz sta­wał się coraz bar­dziej dotkliwy.

Robot­nicy, napra­wia­jący insta­la­cję gazową na głów­nej ulicy tuż za rogiem, roz­pa­lili ogień w meta­lo­wym koszu, wokół któ­rego zebrała się grupa obdar­tych męż­czyzn i chłop­ców. Grzali ręce i mru­żąc oczy, z zachwy­tem wpa­try­wali się w pło­mie­nie. Woda kapiąca z kranu, któ­rego ktoś zapo­mniał zakrę­cić, ści­nała się w ponure sople lodu. Blask wystaw skle­po­wych, gdzie w cie­ple lamp wesoło trza­skały obsy­pane jago­dami gałązki ostro­krzewu, spra­wiał, że na bla­dych twa­rzach prze­chod­niów poja­wiały się rumieńce. W skle­pach z dro­biem i z inną żyw­no­ścią han­del stał się raczej pyszną zabawą, bo prze­wi­jał się przez nie tak wspa­niały koro­wód, że aż trudno było uwie­rzyć, iż zwy­kłe zasady sprze­daży mają z tym coś wspól­nego. Bur­mistrz Lon­dynu wydał pole­ce­nie pięć­dzie­się­ciu kucha­rzom i głów­nym loka­jom w swo­jej warow­nej rezy­den­cji, aby urzą­dzili święta godne jego urzędu; nawet biedny kra­wiec, któ­rego bur­mistrz ska­zał w ubie­gły ponie­dzia­łek na pięć szy­lin­gów grzywny za pijań­stwo i burdę uliczną, mie­szał na pod­da­szu świą­teczny pud­ding, a jego chuda żona poszła z dziec­kiem kupić woło­winę.

Coraz bar­dziej mgli­sto i zimno. Prze­szy­wa­jący prze­ni­kli­wie ostry mróz. Gdyby dobry święty Dun­stan, zamiast użyć swo­jej zwy­kłej broni, dmuch­nął takim mro­zem w nos złemu duchowi, to ten by wył wnie­bo­głosy. Pewien młody wła­ści­ciel per­ka­tego nosa, wraż­li­wego na mróz, który weń się wże­rał, gry­ząc tak żar­łocz­nie, jak psy ogry­zają kości, pochy­lił się przy dziurce od klu­cza w drzwiach kan­toru Scro­oge’a, aby go ura­czyć kolędą. Ale już przy pierw­szych sło­wach zwrotki:

„Niech Bóg cię bło­go­sławi miły panie!

Niech bojaźń nie ma do cie­bie dostępu!”

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki