Opowiastki znad Brynicy - Helena Buchner (Leonia) - ebook

Opowiastki znad Brynicy ebook

Helena Buchner (Leonia)

3,3

Opis

Helena Buchner, autorka poczytnych książek poruszających tematykę śląską, tym razem w całkiem nowej odsłonie. Opowiastki znad Brynicy to zbiór opowiadań dla dzieci o podopolskiej wsi w okresie tuż po II wojnie światowej.
W rodzinie Burków jest ubogo, ale mimo wszystko szczęśliwie. Rytm życia wyznaczany jest przez pory roku, a najmłodsi, poza nauką, mają wiele obowiązków związanych z pracami gospodarskimi. I choć nie są to czasy zamierzchłe, dla naszych współczesnych dzieci, dla których codzienność to komórki i komputery, historie o bieganiu boso po łące, myciu się w rzece i praniu w balii będą pewnie brzmiały jak najdziwniejsza bajka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 112

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (23 oceny)
6
5
6
2
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Helena Buchner
Opowiastki znad Brynicy
© Copyright by Helena Buchner 2011Korekta: Magdalena Geraga
ISBN 978-83-7564-281-0
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

LATO

Jak Bernadekspotkał się z utopkiem

Gdzie Brynica ma swoje źródło? Gdzieś w turawskich lasach. We wsi pojawia się, z lasu wypływając. Płynie przez łąki i pod mostem się przemyka, aby pod las trafić i zakręcić w pobliże domu Burków. A tu znów mostek na rzece. Ważny był ten mostek zawsze. Dalej płynie pod samym lasem, aż do sąsiadów zagląda. Tam już nie mostek, jedynie półmostek, na którym się siadało, na którym sąsiadka klękała i latem pranie prała, albo tylko płukała w miękkiej rzecznej wodzie.

Z tego półmostka już bliziutko do torów, a tam nad rzeką żelazny most kolejowy, który dudnił, kiedy się pod nim w wodzie stawało, gdy właśnie przejeżdżał pociąg.

Dalej płynie sobie Brynica przez łąki do sąsiedniej wsi. Ale tam się już dzieci nie zapuszczały, chyba że po gęsi, które rzeką sobie beztrosko płynęły z prądem, ale wrócić to już nie chciały, bo rozumu im brak i pod prąd płynąć niewygodnie. Nieraz gęsi tak uciekły, pilnowane przez dzieci, a w czasie zabawy niepilnowane były.

Dawno temu, w czasach młodości mamy, kiedy jeszcze żyli dziadkowie i młodzi byli, Brynica płynęła bardzo blisko domu i nieraz zalewała pole i ogródek. Niosła jeszcze gorsze nieszczęścia. Zaraz za polem było uwrocie. To mała łączka tak nazywana, bo tam można było końmi zawracać. I to właśnie uwrocie wychodziło na rzekę, która w tym miejscu brała gwałtowny zakręt i tam, kiedy wzbierała, tworzyła sobie głębinę. Oma dzieci ostrzegała: nie podchodźcie blisko tej głębiny, bo tam utopek siedzi. Wciągnie was do wody i już nigdy was nie uwolni.

Mama opowiadała, że wszystkie dzieci, póki dziećmi były, wierzyły w tego utopka. Ale Bernadek, młodszy brat mamy, zawsze był ciekawy świata i koniecznie chciał go zobaczyć. Siadał czasem na brzegu rzeki przy tej głębinie i czekał na utopka, a obok niego pies Fiks.

– No i co, Bernadku, znów utopek nie przyszedł – śmiał się z niego starszy brat Franz, który już był duży i w utopka dawno nie wierzył.

Ale przyszedł utopek jednego dnia po Bernadka i wciągnął go w swoją głębinę. Tak mama to smutne zdarzenie opowiadała o swoim najmłodszym braciszku Bernadku, którego rzeka zabrała, gdy był dopiero pięcioletnim dzieckiem. Zaraz po Bernadku zaginął pies Fiks.

Niedługo po tej tragedii zaczęto Brynicę regulować. Cała wieś kopała. Pod lasem przygotowano jej nowiuteńkie koryto. Płynęła sobie potem nowym korytem, ale coś tam zawsze dawnym zapamiętanym biegiem jej się wypsnęło i dalej próbowała płynąć po staremu, i w miejscu tej nieszczęsnej głębiny zostawiała część wody, tworząc na łące rozlewisko. Stare koryto zasypywano ziemią z nowego, ale długo jeszcze Brynica była uparta i chciała płynąć po swojemu. Tam, gdzie się Bernadek utopił, posadził opa dąb. Stał ten dąb olbrzymi i pilnował Brynicy, aby dalej od domu swoją nową drogą płynęła.

O domu Burków i o tym,jak Wijo suszył siano

Olbrzymi dąb pilnował także domu Burków. Od pioruna chronił, bo gdzieżby tam kiedyś ktoś piorunochron na budynku instalował. Stał dom od lat i dąb go chronił.

Niektórzy mówili, że Burki mieszkają na końcu wsi.

– Właśnie na początku wsi mieszkamy, bo mamy najbliżej do Opola, nie to co wy! I najbliżej mamy do rzeki… – broniła swego miejsca Lenka.

Od Burków do lasu blisko. Tyle co przez łączkę do rzeki, dalej przez mostek, i już się było na drożysku. A drożysko to leśna droga. Tak ją nazywano, żeby od innych dróg odróżnić. Do drożyska się dzieci zapuszczały, a dalej? Dalej to już się nawet Lenka bała chodzić, chyba że z Leonkiem, albo ze starszą siostrą, z mamą lub z papą.

Dom Burków był bardzo zwyczajny: sień, kuchnia, dwie izby, komora. W drugiej połowie – chlew i stodoła z sąsiekiem. Za to ten dom był pełen ludzi, pełen dzieci, bo aż siedmioro, do tego mama i papa, a i ciotka Francka często bywała, bo jadła ze wszystkimi, ale też i pomagała.

W drugiej połowie dom był pełen zwierząt: krowy, świnie, czasem owca lub koza, jałówka lub byczek na sprzedaż, i kury w kurniku nad świńskim chlewikiem. Kaczki i gęsi miały swoje chlewiki w szopce naprzeciw, a króliki królowały w swoim ekstrapałacu – klatce. Naprzeciw domu stały trzy szopy: jedna na drzewo, druga na różną drobną gadzinę, jak mawiała mama, trzecia – to była papowa szopa. Wśród tych szop i szopek stał jeszcze mały domeczek – podwórzowy wychodek, haźlem tu zwany. Między tymi szopami a domem było podwórze. Po obu stronach wrota i furtki: jedną wychodziło się na drogę, drugą w stronę lasu na ścieżkę.

Był jeszcze ogród z krzaczkami porzeczek, agrestu, była grusza, śliwa i grządki z warzywami i kwiatami. Dwie jabłonie i ze cztery lubaszki na uwrociu dawały cień na odpoczynek popołudniowy i do nich wiązało się sznury na pranie. A jak dobry, urodzajny był rok, to i owoców trochę dawały.

Do sąsiadów mieli Burki kawałek. Nie patrzyli sąsiedzi na swoje podwórka przez wspólny płot. Nie podglądali, nie wiedzieli, co tam nowego się wydarzyło. Miedzami ze sobą graniczyli. Miedza była też miejscem na krótkie plotkarstwo sąsiedzkie, na kłótnie sąsiedzkie, na sekrety i użalania.

Mieli więc Burkowie swoje miejsce w swojej wsi. Daleko od wsi, ale blisko lasu, blisko rzeki.

Długie lata zarastały szuwary stare koryto Brynicy. Tam wywożono perz z pola wygrabiony, zielsko i chwasty w kartoflach wypielone, wszędobylskie francuskie ziele z ogródka i z pola wyrwane. Długo, bardzo długo równano doły po starym korycie, a ciągle pozostawał ślad. Teren był grząski i mokry.

Rolnicy z Kolanowi te łąki nadrzeczne uprawiali. Ciężka była uprawa tych łąk. A miejsca po starym korycie rzeki długo były omijane przez kosiarzy, a potem przez kosiarkę. Konie zapadały się w tych miejscach po brzuch. Musiał wtedy gospodarz z sąsiedniej łąki swoimi końmi wyciągać je z błotnistej mazi.

A gospodarz sąsiadujący łąką z polem i uwrociem Burków nazywany był przez dzieci Wijo, bo zamiast „wio”, jak się należy na konie wołać, on „wiiijo” wołał.

– Mamo, Wijo przyjechał! – wołały.

Mama w strachu, bo łąki Burków były skoszone, siano już zgrabiano wieczorami w kupki, a tu Wijo przyjechał. On zazwyczaj przywoził ze sobą deszcz.

– Och jej, jak Wijo przyjechał, to już znów nam siano zgnije – mówiła mama zatroskana. Takie pokutowało przekonanie, że wraz z nim deszczowe dni nastają. I rzeczywiście, już pod wieczór, po upalnym dniu zebrało się na burzę, i jak zagrzmiało i lunęło ulewą, to większość kupek siana w wodzie stała. Ale to nie mogło być przecież regułą. Po letniej burzy świat szybko wysycha.

Gdy jednak deszcze padały kilka dni, rzeka wzbierała i często zalewała jego skoszone już łąki, łąki Burków, i sąsiedzkie też. Kupki siana w wodzie stojące trzeba było wynosić na górkę i tam w małych kopiskach roztrząsać i przegrabiać, ale to siano zazwyczaj było już brzydkie, brązowe i krowy z niesmakiem rozsuwały je zimą po żłobie.

Jednak po deszczu zawsze kiedyś przychodzi słońce. A w czerwcu wraz ze słońcem lato i wakacje!

Bliźniaki, czyli chłopak i dziewczyna

Dzieci mogły się kąpać w rzece dopiero po świętym Janie. Choć w czerwcu bywało upalnie, mama nie pozwalała wcześniej i już. Brodziły więc po tych wylanych przez rzekę kałużach.

Bliźniaki, czyli chłopak i dziewczyna. Leonek Burek i Lenka Burek. Leonek był ulubieńcem papy i ciotki Francki, która była jak oma dla dzieci. Sama jedna, bez żadnej rodziny po wojnie została i przykleiła się do Burków. Pomagała w kuchni, przy dzieciach, i na garnuszek sobie zasłużyła. Utuczył się Leonek na dobrotkach, które mu ciotka potajemnie podsuwała. A Lenka za to była szybka i gibka. Zawsze przed bratem. Ona go za sobą ciągnęła. Ona była świata ciekawa. Za rączki się trzymali i wymykali się z domu. Nieraz ich mama szukała, wołała i latem żytnią babą straszyła.

– Jak będziecie wchodzić w żyto i deptać, złapie was kiedyś żytnia baba i swoją kosą wam obetnie nogi – groziła mama, bo dzieci deptały ścieżki w zbożu. Mało że kury swoje ścieżki w zbożu wydeptywały, jajka znosiły w sobie tylko znanych miejscach w zbożu zamiast w kurniku, jak się należy, to jeszcze dzieci deptały po tych kurzych dróżkach.

– Jak będziemy kosić takie zmierzwione zboże? – narzekała mama.

Lenka bała się żytniej baby i nieraz stawała w stodole i kosie się przyglądała.

Jak papa klepał kosę, siadała obok na progu i czekała, kiedy wreszcie papa przestanie. Myślała, że żytnia baba przychodzi po tę ostrą kosę i siedzi w życie, i czeka na takie dzieci jak Lenka i Leonek.

– Papo, już dość, już kosa jest dość ostra – mówiła, a papa się dziwił.

– Kosa musi być ostra, żeby trawę dobrze cięła, i zboże… – tłumaczył.

– A jak żytnia baba przyjdzie i nam tą kosą nogi poobcina, i kurom, co wchodzą do żyta? – pytała Lenka, a Leonek stał obok i też czekał z szeroko otwartymi oczami na odpowiedź papy. A papa się śmiał.

– Nie ma żadnej żytniej baby. Nie bójcie się.

– Ale mama mówiła, że mieszka w życie i bierze kosę, i obcina nogi dzieciom i kurom.

– Mama was tylko straszyła, żebyście w żyto nie wchodzili i nie deptali ścieżek – wyjaśnił papa. I Leonek, i Lenka długo jeszcze wierzyli w żytnią babę i bali się jej. Jak czasem któreś dalej się w zboże zapuściło, a kura lub przepiórka w życie się ruszyła, albo zwyczajnie wiatr zbożem zaszeleścił, uciekały dzieci pędem, bo wprawdzie papa mówił, że żytniej baby nie ma, ale nigdy nie wiadomo. Może jednak mama lepiej wie?

Łąki od uwrocia aż do rzeki należały do Kolanowików, czyli rolników z Kolanowic. Ale jak dojść do mostka? Musi się przecież ścieżkę do rzeki wydeptać. Ta ścieżka prowadziła przez łąkę Wija. Mama bała się, że znów będzie wrzeszczał, że mu drogę wydeptali, że kury tysiące ścieżek zrobiły… Mama nikomu nie chciała być nic winna. Przy sianokosach trzeba było odrobić tę wydeptaną dróżkę. Grabiły więc Burki nie tylko na swojej łące, ale jeszcze na Wijowej łące pomagały.

Jak już Wijo zebrał swoje siano, często brzydkie, brązowe, niepachnące sianem, bo zniszczone przez deszcz i wylaną rzekę, wszyscy odetchnęli. Teraz wreszcie była wolna przestrzeń aż do rzeki, do mostka, do lasu i do drożyska. Jakiś czas mogły dzieci biegać bezkarnie po sąsiedzkiej łące.

A właśnie lato zaczynało się po sianokosach. Początek wakacji. Bose bieganie przez cały dzień. Brodzenie w ciepłych kałużach po deszczach czerwcowych, po ostatnim wylaniu rzeki. Pierwsza kąpiel w rzece.

Przychodził wreszcie dzień świętego Jana i zaczynały się wakacyjne zabawy w Brynicy. W tygodniu dzieci Burków panowały na rzece. Łowiły ryby. Leonek brał koszyk i dobrze wiedział, gdzie zastawić pułapkę na płotkę czy okonia. Gorzej miała Lenka. Do niej należało zaganianie ryb do kosza. Bosymi nogami wymiatała ryby z dziur i z błota przybrzeżnego, a bardzo tego nie lubiła. Brzydziła się żaby. Jak żaba wystraszona, wypłoszona wyskoczyła znienacka, odskakiwała Lenka z wielkimi oczami i z piskiem, a rybki, które już, już skierowały się do koszyka, nagle zmieniały kierunek i koszyk Leonka omijały. Potem w innym miejscu koszyk-pułapkę nastawiał i tak czasem do wieczora. A mama wołała i wołała. Dzieci tak były zajęte połowem, że często wieczorem do domu wracały z jedną płotką… głodne, wymoczone i znużone.

Niedziele nad rzeką

W niedzielne letnie popołudnie zjeżdżała się nad rzekę młodzież z całej wsi. Chłopcy rozkładali swoje koce od strony lasu, przy brzózkach. Rowery stawiali po dwa obok siebie, że się wzajemnie podpierały, żeby się nie przewrócić. Rozbierali się. Zdejmowali swoje niedzielne ancugi1. Marynarki wieszali na kierownicy roweru, spodnie na ramie. Pod białą koszulą był jeszcze podkoszulek na ramiączkach. Wreszcie ukazywali swoje białe, nieopalone torsy, które kontrastowały z granatem kąpielówek, sięgających do połowy ud. Gdy uwolnili się z tych niedzielnych ubrań, wskakiwali do wody, chlapiąc na wszystkie strony.

Dopóki byli sami, brodzili w wodzie po pas i pływali. Ale co to było za pływanie? Wpadali na dno rzeki jak kamienie, ale że nie było głęboko, zaraz po zachłyśnięciu wynurzali się i dalej od nowa. Niejeden chłopak tak się nauczył pływać, niejeden pozostał na etapie kamienia i stronił od wody, choć przyznać się nie chciał, że pływać nie umie.

Kiedy tych wodnych zabaw było już dość, kiedy już dostatecznie się ochłodzili, siadali w gromadkach na kocach, w karty grali i czekali na dziewczyny.

A dziewczyny rozkładały koce po drugiej stronie rzeki. Zazwyczaj przychodziły ze wsi pieszo. Dziewczyny nie miały rowerów, a jeśli nawet któraś rower miała, zostawiała go w niedzielę w domu i pieszo nad rzekę z innymi szła, licząc na to, że wracając, któryś chłopak ją na ramę weźmie.

Siadały na kocach w letnich sukienkach i przyglądały się chłopakom na drugim brzegu. A chłopcy karty rzucali i do wody! Na razie nie wchodzili na teren dziewczyn. Co odważniejszy zanurzał się w wodzie, pokazując, jak to on już pływać się nauczył. Wynurzał się i chlapał na dziewczyny, a one piszczały i strzepywały wodę z letnich sukienek. Siedziały tak jeszcze chwilę, aż wreszcie zdejmowały sukienki i zostawały w halkach samych, i majtkach. Początkowo trzymały ręce na piersiach, choć piersi były zakryte, i chwilę jeszcze wstydziły się dziewczyny swej nagości, a przecież nagie nie były. W końcu upał popołudniowy doskwierał, w końcu kąpać się chciały, w końcu chłopcy w rzece już się kąpali, bo niejedna miała upatrzonego kawalera. Po kolei wchodziły do wody, wzdrygając się, bo woda w rzeczce była zawsze chłodna. Ale zanurzały się w końcu. Chłopaki pomogli. Chwytał taki dziewczynę wpół i całą pod wodę! Ona piszczała, ratunku wołała, udawała, że tego nie chce, ale to było dla pozoru. A jeśli to był ten chłopak właściwy, ten wybrany, i dalej trzymał ją wpół i spod wody wyciągał, ona go za karę wodą chlapała. I on tak