Opowiadania nie tylko wrocławskie. Tom 2. W świecie skrzatów - Bartosz Orłowski - ebook

Opowiadania nie tylko wrocławskie. Tom 2. W świecie skrzatów ebook

Orłowski Bartosz

1,5

Opis

Cukierek albo psikus - jak mawiają dzieci, przebierając się ostatniego dnia października, chodząc od domu do domu zbierając łakocie. Co może się stać, kiedy, wydawać się może, niewinne psoty pójdą za daleko? Jak cienka jest linia pomiędzy byciem krasnoludkiem a skrzatem? Jak pewien psotnik zszedł na złą drogę i jakie problemy spowodował ludziom (co niekiedy było jedynie zwykłym psikusem a czasami kończyło się tragicznie). O tym dowiemy się z kontynuacji serii:  Opowiadania nie tylko wrocławskie. Tom II: W świecie skrzatów skupia się na przedstawieniu 23 opowiadań, gdzie głównym prowodyrem kłopotów był pewien skrzat. Jak wiele opowiadań i bajek inspirowanych jest faktami? Jak wiele z nich jest ciekawych, przyciągających uwagę i pozostających w pamięci? Czy więc należy trzymać się autentycznych wydarzeń czy można wybrać jedną z ich wersji?

W książce, którą właśnie trzymacie w rękach, zebrałem dwadzieścia trzy (ilustrowane) opowiadania luźno związane, a raczej inspirowane Wrocławiem i okolicami miasta. To opowiadania, których bohaterami są sympatyczne krasnoludki, ale też mniej życzliwe skrzaty. Występują tu także stworzenia lepiej nam znane, czyli spotykane na co dzień. Wszak kto z Was nie widział na przykład kota. Część historyjek jest niejako tłem lub uzupełnieniem wydarzeń, które miały – bądź mogły mieć – miejsce dawno, dawno temu. A reszta? Cóż, w każdej legendzie może być ziarno prawdy, więc dlaczego nie w bajkach?

Tom drugi skupia się na mało życzliwych istotach zwanych skrzatami. Jak uprzykrzały codzienność ludziom i jaki mogły mieć wpływ na ich życie? Posłuchajcie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,5 (2 oceny)
0
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja:

Monika Mielcarek (red-kor)

Ilustracje i projekt okładki:

Kamil Ćwieląg

Skład i łamanie:

Maciej Torz

Wszelkie prawa zastrzeżone

© Copyright Bartosz Orłowski, 2020

All rights reserved

ISBN978-83-954654-2-0 (dla wersji elektronicznej)

ISBN978-83-954654-3-7 (dla wersji drukowaniej)

e-mail: [email protected]

Wrocław 2020

Spis treści

Prolog

Część druga. Skrzaty

Wstęp. Skąd się wzięły skrzaty?

Karta I

Wzgórze Miłości czy Wzgórze…?

Karta II

Dzwon Grzesznika

Karta III

Dlaczego Pod Złotym Psem straszy?

Karta IV

Zaginione rodzeństwo

Karta V

Kamieniczki Jaś i Małgosia

Karta VI

Biała dama

Karta VII

Most Pokutnic

Karta VIII

Mennica i prawo bicia monety

Karta IX

Most Miłości czy most Westchnień?

Karta X

Nieuczciwa przekupka

Karta XI

Pod Starą Szubienicą

Karta XII

Przyjazd katów i strach mieszkańców przed masowymi egzekucjami

Karta XIII

Co było kiedyś na terenie Parku Skowroniego?

Karta XIV

Kto pierwszy zdobędzie futro?

Karta XV

Wojna piwna

Karta XVI

Bunt mieszczan

Karta XVII

O pannach zamienionych w kamień

Karta XVIII

Zamalowane okno

Karta XIX

Rozkradziony skarb

Karta XX

Katastrofa budowlana w pewnym kościele

Karta XXI

Problemy z miejską kanalizacją

Karta XXII

Topielec w młynie i problem z mąką

Karta XXIII

Polowanie na czarownice

Prolog

Jak wiele opowiadań i bajek inspirowanych jest faktami? Jak wiele z nich jest ciekawych, przyciągających uwagę i pozostających w pamięci? Czy więc należy trzymać się autentycznych wydarzeń czy można wybrać jedną z ich wersji?

W książce, którą właśnie trzymacie w rękach, zebrałem dwadzieścia trzy opowiadania luźno związane, a raczej inspirowane Wrocławiem i okolicami miasta. To opowiadania, których bohaterami są sympatyczne krasnoludki, ale też mniej życzliwe skrzaty. Występują tu także stworzenia lepiej nam znane, czyli spotykane na co dzień. Wszak kto z Was nie widział na przykład kota. Część historyjek jest niejako tłem lub uzupełnieniem wydarzeń, które miały – bądź mogły mieć – miejsce dawno, dawno temu. A reszta? Cóż, w każdej legendzie może być ziarno prawdy, więc dlaczego nie w bajkach?

Tom drugi skupia się na mało życzliwych istotach zwanych skrzatami. Jak uprzykrzały codzienność ludziom i jaki mogły mieć wpływ na ich życie? Posłuchajcie.

Część druga. Skrzaty

Wstęp. Skąd się wzięły skrzaty?

Skrzaty bardzo często mylone były z krasnoludkami. Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ to od nich się wywodzą. Największą różnicą jest jednak usposobienie. Krasnoludki zasadniczo są pomocne i życzliwe ludziom bez względu na ich pochodzenie. Starają się też nie wchodzić im w drogę, od czasu do czasu spełniając jakiś dobry uczynek. Niestety czasami zamiast życzliwego gestu niektóre z nich wybierają psoty. Zazwyczaj są to niewinne żarty, jak posolenie herbaty zamiast posłodzenia miodem, zaproponowanie do jedzenia zupy widelca w miejsce łyżki. Ot, drobne dowcipy. Zdarzało się jednak, że kilka krasnoludków przekroczyło pewną granicę. Posłuchajcie.

Żniwa zbliżały się wielkimi krokami. Jak co roku w okolicach lipca krasnoludki miały sporo pracy przy drobnych uczynkach. Zazwyczaj było to odsiewanie plew od zboża po wymłóceniu czy przegonienie myszy ze spiżarni, a dokładniej – zachęcenie gryzoni do opuszczenia pomieszczenia, tak aby nie stała im się krzywda ze strony ludzi. Innym zadaniem było zachęcanie pszczół do zbierania nektaru z odpowiednich kwiatów. Takich drobnych sprawunków było jeszcze mnóstwo.

Pewnego dnia trzech krasnali stwierdziło, że zabawnie będzie usłyszeć, jak koło młyńskie trze kamienie. W tym celu wrzucili parę drobnych otoczaków do worka ze zbożem przeznaczonym na mąkę. Usiedli pod młynem i czekali. Chwilę później do ich uszu dobiegł chrzęst i przerażone krzyki młynarza. Cała trójka miała niezły ubaw, jednak reszta krasnoludków była mocno poirytowana, ale i zaniepokojona.

Sytuacja powtórzyła się kilkukrotnie. Psoty przybierały na sile i nikt nie był w stanie przemówić nicponiom do rozsądku. Pewnego wieczoru, kiedy krasnoludki powoli wracały do domostw, usłyszały dziwny skrzek. Coś jakby zniekształcony śmiech. Następnego dnia młynarz odkrył, że w kilku workach zamiast ziarna były tylko drobne kamyczki.

Trójki psotników już nigdy nie widziano. Od czasu do czasu wieczorami słyszano tylko ochrypłe „hi, hi, ha, ha”. Krasnoludek zwany Ideowcem stwierdził wówczas, że to przez wredne wygłupy troje ich kompanów zmieniło się w psotników, ponoć nazwanych skrzatami właśnie od tego skrzekliwego śmiechu.

W kronice krasnali zapisano później: „Uwaga na skrzaty zwyczajne oraz mroczne, które są dużo groźniejsze. Poniżej lista ich występków”.

Karta I

Wzgórze Miłości czy Wzgórze…?

W jednym z poprzednich opowiadań była mowa o pewnym wzgórzu – jednym z wielu, jak zostało wspomniane. Ile dokładnie jest tych wzniesień? Można się spierać, ale przyjmijmy, że jest ich kilkanaście. Ktoś może uznać pagórek o wysokości pięciu metrów za wzgórze, dla kogoś innego musi to być przynajmniej dziesięć czy może dwadzieścia metrów. Jednym z takich miejsc jest całkiem popularne Wzgórze Partyzantów, dawniej zwane Wzgórzem Miłości, a jeszcze wcześniej Wzgórzem Liebicha. Nie będę wnikał w historię powstania owego miejsca, a jedynie nakreślę problem z samym nazewnictwem. Posłuchajcie.

Wcale nie tak dawno temu Wrocław mógł się pochwalić bardzo okazałymi murami miejskimi. Jednak niezwykle istotnym elementem obronnym grodu była sama rzeka. Stąd też pomysł, aby obwarowania otaczały teren obecnie nazywany starym miastem. Tworzyły w ten sposób coś na kształt półkola, którego początek i koniec znajdował się tuż przy rzece. Pozwalało to dobrze chronić miasto przed wszelakiej maści najeźdźcami. Do tego, aby utrudnić zdobywanie konstrukcji, wykopano szeroką fosę, której spore fragmenty wciąż możemy podziwiać. Niestety jedynie kilka elementów murów zachowało się do dziś. Jednym z nich jest Wzgórze Polskie/Bastion Ceglarski. Co się stało z resztą?

Otóż na początku XIX wieku mieliśmy w Europie okres wojen napoleońskich. Swego czasu pod Wrocław, który był wtedy miastem pruskim, przybył brat Napoleona. Była zima, więc oczywiście musiało być zimno. Mieszkańcy i garnizon miejski mogli się ogrzać w swoich domostwach, podczas gdy wroga armia stacjonująca pod murami musiała zadowolić się jedynie namiotami. Nie było jeszcze wtedy palników gazowych ani innych dobrodziejstw znanych nam współcześnie, które pomogłyby ogrzać prowizoryczne schronienia.

Po pewnym czasie dowódca wysyłał poselstwo do garnizonu miejskiego w celu negocjacji poddania się miasta. Założył bowiem, że twierdza i tak zostanie zdobyta. Dzielni obrońcy nie skorzystali jednak z propozycji honorowej kapitulacji, czym rozzłościli generała. Rozkazał zatem ostrzał artyleryjski i po dwóch tygodniach garnizon poddał miasto. Wściekłość atakujących była ogromna. Marzli w namiotach przez kilka tygodni, toteż rozkazali zburzyć mury miejskie. Zrujnowana budowla straszyła przez kilka lat, lecz jednocześnie była sukcesywnie rozbierana. Nie stanowiła już wartości obronnej. Pozostałością były jednak pomniejsze wzgórza przysypane ziemią.

Czas mijał. Miasto przechodziło z rąk do rąk, aż w końcu po II wojnie światowej weszło w obręb państwa polskiego. Zaczęto w związku z tym tłumaczyć z języka niemieckiego na polski historyczne nazwy obiektów.

Pewien skrzat z nudów przechadzał się zaułkami miasta, szukając okazji do psot. Prawie udało mu się skraść pióro z jednego z pomników. Włóczył się bez celu, aż w końcu natknął się na niedużą wmurowaną tabliczkę z inskrypcją. „Napis jak napis” – pomyślał. W końcu pełno ich było w mieście. Jednak tym, co przykuło jego uwagę, była treść: Liebichshöhe.

– Hmm… Zobaczmy, co mógłbym z tym zrobić – mruknął pod nosem i znalezionym nieopodal metalowym pręcikiem zaczął majstrować przy literach.

Skąd znał język? Otóż skrzaty, podobnie jak krasnoludki, są bardzo dobrymi obserwatorami, a w dodatku bardzo szybko uczą się nowych rzeczy. Przede wszystkim języków. Często zdarzało się, że miasta i całe krainy przez kilka, kilkadziesiąt czy nawet kilkaset lat były w posiadaniu jednego kraju, a później innego. Aby rozumieć mowę ludzi, istoty te w mgnieniu oka adaptowały zawiłości nowego języka.

– Hi, hi, ha, ha, teraz ludzie będą mieli zagadkę – zaskrzeczał cicho skrzat. – Jak nazywa się to wzgórze? Niech szukają, niech zgadują.

Zadowolony ze swojego psikusa ruszył w poszukiwaniu innych zajęć.

Jakiś czas później kilka osób zaczęło głowić się nad znalezioną tabliczką z nazwą. Część liter była wyraźna i czytelna, ale parę z nich było zamazanych i uszkodzony. Odczytano początek wyrazu i wysunięto następujący: skoro Liebe z języka niemieckiego znaczy „miłość”, to będzie to „Wzgórze Miłości”.

Nazwa bardzo szybko przyjęła się wśród mieszkańców. Dopiero później odkryto błąd i poprawnie przetłumaczono oryginalną nazwę, czyli Wzgórze Liebicha. Czy faktycznie był to błąd, czy może jednak skrzat, a trafniej chochlik drukarski?

Tamtego dnia mały psotnik długo jeszcze przemierzał – i obecnie nadal przemierza – uliczki i zaułki miasta w poszukiwaniu, cóż, przygód.

Karta II

Dzwon Grzesznika

Wśród wielu miejskich historii sporo jest takich, które mają związek z tak zwanymi cudami. Mowa tutaj o tych, które mają szczęśliwe zakończenie, jak na przykład upadek wieży kościoła świętej Elżbiety. Inne legendy są z kolei humorystyczne. Istnieją też jednak opowieści mroczne i tragiczne. Jedna z nich dotyczy wydarzeń związanych z pewnym dzwonem, nazwanym później Dzwonem Grzesznika. Posłuchajcie.

Działo się to kilka wieków temu. Wrocław był już dużym miastem z własnym targiem, prawem składu, a także niezliczoną ilością rzemieślników, z których jeden zajmował się trudnym fachem odlewania dzwonów, czyli ludwisarstwem. Jak każdy mistrz, także on miał swojego ucznia, którego starał się przyuczyć do zawodu najlepiej, jak potrafił. Młodzieniec był bardzo sumiennym czeladnikiem – zawsze pierwszy przychodził do zakładu i wychodził ostatni, a polecenia nauczyciela wykonywał starannie i z zaangażowaniem. Po kilku latach był praktycznie pewien, że egzamin końcowy nie będzie dla niego przeszkodą. W międzyczasie jego mistrz dostał nowe zlecenie. Miał wykonać dzwon do jednego z kościołów mieszczących się tuż przy Rynku. Swoim brzmieniem miał on przyćmić wszystkie inne w mieście.

Mistrz i uczeń rozpoczęli przygotowania do pracy, której było co niemiara. Najpierw należało opracować odpowiedni stop, z którego wykonany zostanie hełm oraz najważniejsza część, czyli serce dzwonu. Odlew musiał być perfekcyjny. Presja czasu powodowała wiele napięć pomiędzy wykonawcami. Czeladnik nalegał, aby uczynić z zadania jego ostateczny egzamin, na co jego mentor nie chciał się zgodzić.

– To jest zbyt ważne zadanie, abyś mógł je wykonać samodzielnie – powiedział nauczyciel. – Jeszcze będziesz miał okazję, żeby się wykazać – dodał, wracając do pracy nad glinianą formą.

Czeladnik spojrzał na mistrza z wyrzutem, chwycił płaszcz i trzaskając drzwiami, wyszedł z pracowni. Udał się do pobliskiej karczmy, aby schłodzić emocje lokalnym piwem.

Po kilku kuflach przysiadł się do niego pewien przygarbiony jegomość o skrzekliwym głosie.

– Siedziałem obok, obserwowałem cię i zauważyłem, że coś cię gnębi, przyjacielu – powiedział, uśmiechając się szelmowsko. – Tak sobie myślę, że czasami trzeba zrobić to, co planowałeś, aby ruszyć do przodu – dodał, dopijając zawartość kufla.

Młodzieniec spojrzał w jego kierunku, ale nie dostrzegł tajemniczego osobnika.

– Dość piwa – powiedział do siebie. – Mam już zwidy.

Jak postanowił, tak też zrobił. Nie dokończył nawet swego trunku, tylko wyszedł z gospody.

Niedługo potem był już w swoim pokoju. Usiadł na łóżku przygnębiony.

„Planowałem odlać dzwon samodzielnie w ramach egzaminu mistrzowskiego – pomyślał. – Jeżeli teraz tego nie zrobię, to nie wiem, kiedy będę miał kolejną okazję”.

Nagle usłyszał głos z tyłu głowy.

– Formy są już gotowe. Hi, hi, ha, ha – rozległ się przytłumiony skrzek, a zaraz po nim tupot malutkich nóżek biegnących po drewnianej podłodze.

– Racja, wszystko jest gotowe do odlewu – westchnął czeladnik, zrywając się na równe nogi.

– Więc na co czekasz? Hi, hi, ha, ha – usłyszał przytłumione pytanie i złowieszczy chichot.

Bez chwili wahania ruszył do pracowni znajdującej się nieopodal. Była już późna noc, w związku z czym warsztat był pusty. Mistrz już dawno udał się na spoczynek. Uczeń rozejrzał się za narzędziami, w międzyczasie rozpalając palenisko. Zauważył, że forma hełmu dzwonu jest już wypełniona. Czyżby jego nestor zdążył odlać cały dzwon bez niego? Po chwili stwierdził, że najważniejsza część, czyli serce, nadal czeka na ukończenie. Uśmiechnął się do siebie i ponownie usłyszał skrzeczący głos, dochodzący zza paleniska:

– Do dzieła!

Metal rozgrzewał się dość długo. Kiedy w końcu rozpalony do czerwoności stał się płynny, czeladnik zabrał się za wlewanie gorącej mazi do formy. Wzorzec wykonany był bardzo starannie, dlatego też dokończenie pracy nie zajęło dużo czasu. Teraz należało jedynie poczekać, aż metal ostygnie.

Uczeń spocony od żaru spojrzał przez okno.

– Zdążyłem – powiedział, ocierając dłonią pot z czoła.

Powoli świtało i miasto budziło się do życia. Niedługo potem usłyszał kroki zbliżające się do wejścia do warsztatu. Mistrz otworzył drzwi.

– Ach, jesteś już – powiedział, zdejmując płaszcz. – Bardzo dobrze. Mamy mnóstwo czasu – dodał, zakładając robocze odzienie.

Młodzian spojrzał na niego i z nieukrywaną dumą wskazał na formę serca dzwonu. Nestor podszedł do niego.

– Coś ty uczynił?! – spytał rozgoryczony. – Wzorzec nie był jeszcze gotowy – dodał, wyraźnie zdenerwowany.

Dojrzał w palenisku metalowy pręt. Niewiele myśląc, chwycił przedmiot i uderzył nim czeladnika. Później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Ktoś z przechodniów usłyszał krzyk, inny zawiadomił strażników. Pojmano mistrza. Kara za morderstwo mogła być tylko jedna.

Wyrok miał zostać wykonany przy pręgieżu usytuowanym na miejskim rynku. Przed egzekucją mistrz w ramach ostatniego życzenia poprosił o możliwość usłyszenia wykonanego dzwonu, w międzyczasie powieszonego w czekającej na niego świątyni. Dźwięk rozniósł się z wieży pobliskiego kościoła.

„Dobrze wykonana praca” – pomyślał mistrz, wsłuchując się w czysty ton.

Odtąd każda egzekucja obwieszczana była dźwiękiem rzeczonego dzwonu, nazwanego Dzwonem Grzesznika.

Karta III

Dlaczego Pod Złotym Psem straszy?

Chyba z większością miast, miasteczek oraz wsi związana jest chociażby jedna legenda. Może ona dotyczyć na przykład założenia osady, a jeżeli jest to duży gród, zazwyczaj mamy do czynienia ze smokiem. Zamki też mają swoje historie i nie wiedzieć czemu sporo z nich tyczy się… białych dam. Popularne są również opowieści o miejscach, w których straszy. Nieprzypadkowo zazwyczaj chodzi o opuszczone obiekty, ruiny tudzież lokalizacje, gdzie nic nigdy nie rosło i nie wyrośnie, zwane uroczyskami. We Wrocławiu jedną z najbardziej znanych budowli, w której ponoć straszy, jest kamienica ulokowana na samym rogu Rynku, nazywana Pod Złotym Psem. Posłuchajcie.

Początek wydarzeń, o których będzie tutaj mowa, miał miejsce niedługo po tym, jak Rynek uzyskał swoją obecną formę. Wrocław zaczął dynamicznie się rozwijać. Handel kwitł, a mieszczanie i kupcy budowali coraz większe kamieniczki wokół głównego placu handlowego. Krasnoludki przyglądały się temu wszystkiemu z zaciekawieniem, od czasu do czasu pomagając ludziom, jak miały to w zwyczaju. Pracy miały przy tym co niemiara, podobnie jak… skrzaty. Te jednak przede wszystkim psociły, uprzykrzając się również mieszkańcom miasta. Do ich ulubionych figli należało brudzenie fasad budynków, smarowanie narzędzi gęsim smalcem czy też przestawianie lub chowanie przydatnych w pracy przedmiotów. Psikusów było bez liku, przez co kilka osób zwróciło się do kasztelana, aby wystawił więcej patroli straży miejskiej w celu złapania żartownisiów. Nie na wiele się to zdało. Częstotliwość psot zmalała, ale nikogo nie złapano. Po jakimś czasie ludzie po prostu przyzwyczaili się do takiego stanu rzeczy.

Lata mijały. Budynki usytuowane przy rynku nabrały pięknych kolorów oraz kształtów. Można było podziwiać kunsztowne zdobienia wokół okien oraz ciekawe portale okalające drzwi wejściowe. Do miasta ściągali liczni artyści, aby odbić swoje piętno na choćby jednej fasadzie wybranej budowli. Dlatego też praktycznie niemożliwe jest znaleźć podobne do siebie kamieniczki. Każda wyróżniała się osobliwym stylem czy ubarwieniem.

Jeden z takich domów ulokowany był na samym brzegu przy północno-wschodnim rogu placu targowego. Była to budowla w kolorze łososiowym ze zdobionym wejściem oraz oknami. Nad głównymi drzwiami umieszczono pozłacaną płaskorzeźbę psa – element, który niewątpliwie wyróżniał domostwo, choć przysparzał właścicielom wielu problemów. Chodziło przede wszystkim o częste czyszczenie ozdobnika, który ktoś upodobał sobie jako podstawę swojej „sztuki”. A to głowa psa zmieniła kolor na czarny od sadzy, a to cała figurka nabierała ciemnego odcienia. Właściciele wyznaczyli nawet nagrodę za ujęcie żartownisia, ale nawet to nie przyniosło pożądanych skutków.

W końcu pewnego dnia pojawił się u nich młodzieniec imieniem Eryk. Stwierdził, że wie, kto dokucza gospodarzom, i za odpowiednią opłatą pozbędzie się natręta. Kiedy cena za usługę została ustalona, młodzian poprosił wszystkich o opuszczenie budynku na dwa dni i dwie noce, a sam zaszył się na strychu.

Nie czekał długo. Już pierwszego wieczoru usłyszał skrzekliwe „Hi, hi, ha, ha”, dobiegające z półpiętra. Wyjrzał zza rogu i ujrzał niewielką, przygarbioną postać szczelnie otuloną płaszczem. Odwrócona była tyłem, ale doskonale wiedział, z kim ma do czynienia. Wyraźny zapach kopru zdradzał obecność skrzata. Był przygotowany na takie spotkanie. Po cichu przyniósł niewielką klatkę i postawił ją tuż przy ścianie. Następnie sięgnął do kieszeni, w której miał całkiem sporą ilość malutkich kamieni rzecznych, zwanych otoczakami.

– Witaj – zaczął niby od niechcenia. – Miło cię spotkać – dodał, uśmiechając się.

Skrzat odwrócił się i spojrzał na młodzieńca, odwzajemniając uśmiech.

– Powitać szanownego pana. Hi, hi, ha, ha – odpowiedział.

– To chyba ty uprzykrzasz się mieszkańcom – kontynuował Eryk, od czasu do czasu rzucając na podłogę po jednym kamyczku.

– Może to ja, hi, hi, a może nie ja, ha, ha – odparła istotka, podnosząc upuszczone otoczaki.

– Widzę, że lubisz dobrą zabawę, a może także zagadki? Wiesz może, jak powstają przedmioty, które tak skrupulatnie zbierasz? – zapytał młodzieniec.

– Pewnie, że wiem – zaskrzeczał oburzony skrzat, a jego oczy nabrały bardziej żółtej barwy. – Wyrzuca je rzeka i każdy może je pozbierać. Hi, hi, ha, ha.

– A dlaczego są takie gładkie?

– Woda je obmywa i toczy w dół rzeki – odparł skrzat bez chwili wahania. – Musisz spytać o coś trudniejszego – dodał, kontynuując zbieranie kamyczków.

– A wiesz może, dlaczego skrzaty bez zastanowienia zbierają malutkie otoczaki? – zapytał Eryk.

– Oczywiście, że w tak, hi, hi, ha, ha, taka już nasza natura. Lubimy zbierać różne rzeczy – zarechotała istotka, powoli zbliżając się do ukrytej za rogiem klatki.

– Prawie dobrze – odrzekł młodzian z uśmiechem. – Lubicie zbierać kamyczki, ponieważ później używacie ich do waszych figli, jak na przykład dorzucenie ich do worków ze zbożem. Potem ich okruchy trafiają do mąki, a następnie do chleba i na koniec zgrzytają pomiędzy zębami osób, które spożywają takie pieczywo. Macie wtedy dobry ubaw, jak sądzę.

– Oj, mamy, mamy – stwierdził skrzat, uśmiechając się złowrogo. – Ale większa zabawa jest wtedy, kiedy młodzian taki jak ty sądzi, że da radę nas przechytrzyć prostymi sztuczkami.

Wtem trzasnęły drzwi na piętrze niżej i dało się słyszeć tupot wielu małych stóp biegnących po schodach ku górze.

– Lubimy ten dom – rzuciła groźnie osóbka, a oczy jeszcze bardziej roziskrzyły się na żółto. – Nikt nas stąd nie przegoni, a już na pewno nie ty.

Eryk, niewiele myśląc, rzucił się do izby, w której początkowo przebywał. Miał co prawda przewagę wzrostu, ale nie wiedział dokładnie, ile skrzatów zadomowiło się w budynku. Chwycił swoją torbę leżącą na drewnianym krześle i ruszył ku drugim drzwiom. Liczył, że uda mu się zbiec drugimi schodami. Wiedział doskonale, z kim ma do czynienia. Wiedział też, że w pojedynkę nic nie zdziała. Drewno zajęczało pod jego stopami, kiedy przemierzał kolejne metry pokoju. Szarpnął za klamkę. Jego głośny oddech oraz tupot stóp zagłuszały inne dźwięki. Spojrzał w mroczny korytarz. Jeszcze kilka metrów i znajdzie się na wąskiej klatce schodowej, potem tylko kilkadziesiąt stopni i otwarta przestrzeń. Tam będzie bezpieczny.

Chwycił za poręcz, wykonał krok i poczuł, jak traci równowagę.

– Miłego spadania! Hi, hi, ha, ha – usłyszał jeszcze i runął w dół.

Paru przechodniów zaniepokojonych dziwnymi dźwiękami dochodzącymi z wnętrza ciemnego budynku weszło nieśmiało do środka. Wcześniej słyszeli trzask drzwi, skrzypienie drewnianej podłogi i w końcu głośny hałas, przywodzący na myśl odgłos upadania. Na podłodze tuż przy pierwszym stopniu ujrzeli leżącego młodzieńca.

Po dwóch dniach i dwóch nocach właściciele kamienicy wrócili do domu. Emblemat nad wejściem był, ku ich zaskoczeniu, w nienaruszonym stanie. W środku spostrzegli jedynie wyrwaną poręcz u szczytu schodów oraz kilka kamyków na strychu i piętrze. Młodzieńca, który obiecał im rozwiązanie ich problemu, nigdzie nie było. Nie zgłosił się także po przyrzeczoną zapłatę.

Po jakimś czasie właściciele kolejnych budynków zaczynali twierdzić, że nocą mogą usłyszeć niepokojące dźwięki trzaskających drzwi, skrzypienie podłóg oraz dziwny odgłos upadających kamyczków. Czyżby duch Eryka nadal próbował przechytrzyć skrzata?

Karta IV

Zaginione rodzeństwo

W okolicach Wrocławia można znaleźć wiele interesujących miejsc. Jednym z nich niewątpliwie jest Ślęża. Od wieków samotny szczyt górujący nad pobliskimi równinami uważany był za miejsce magiczne. To tutaj czczono pogańskich bogów Słońca i Księżyca. Wzniesienie to uznawane jest także za jeden z trzech energetycznych punktów Ziemi. Z miejscem tym są w dodatku związane liczne podania i legendy. Jedna z nich mówiła o poszukiwaniach kwiatu paproci. Historia ta znana była od wielu lat i pewnego dnia usłyszało o niej pewne rodzeństwo: Jaś i Małgosia. Chcecie wiedzieć, co się wtedy stało? Posłuchajcie.

Jak już wspomniałem, dawno temu żyło we Wrocławiu rodzeństwo: Jaś i Małgosia. Ach, a jakże by inaczej. W końcu są to najbardziej znane imiona bajkowych dzieci. Na tym jednak kończą się podobieństwa. Były one oczkiem w głowie pewnego bogatego kupca. Nie cierpiały biedy, były kochane, a jedynym ich zmartwieniem mógł być nadmiar wolnego czasu. Z tym jednak radzili sobie w bardzo osobliwy sposób. Zamiast pomagać w domowych obowiązkach, szukali przygód. A to wyprawa na najwyższą z kościelnych wież, a to przeszukiwanie piwnic kamienic w nadziei na znalezienie skarbu, a to poszukiwanie legendarnego smoka Strachoty.

Pewnego dnia rodzeństwo postanowiło pomyszkować w księgach ojca przechowywanych na strychu. Oprócz starych rozliczeń finansowych nie znaleźli w nich jednak nic interesującego. Kiedy już mieli opuszczać pomieszczenie wypełnione niezliczonymi pajęczynami, zwrócili uwagę na niewielki rozpadający się ze starości regał. Znajdowało się na nim kilka woluminów nadgryzionych przez czas, myszy i kurz oraz osobliwy starodruk. Delikatnie pochwycili tomisko, otrzepali z pyłu i po cichu zeszli do swojego pokoju. Zbliżała się pora obiadowa, więc rodzeństwo postanowiło zbadać znalezisko po posiłku.

Po spożytej wieczerzy, nie czekając na podwieczorek, szybko wrócili do swojej izby. Wyciągnęli schowaną uprzednią księgę i zaczęli się jej przyglądać. Była solidnie oprawiona skórą, aczkolwiek nie widzieli tytułu. Otworzyli ją i wtedy trochę zawiedzeni przeczytali: „Wierzenia przedchrześcijańskie. Prawdy i mity”. Przerzucili kilka kolejnych stron, jednak – jak wskazywał tytuł – było to opracowanie dotyczące dawnych obrządków. Rozczarowani stwierdzili, że nie jest to nic ciekawego, więc zaczęli przekomarzać się, kto powinien odnieść znalezisko na miejsce. Po kilku chwilach postanowili, że o tym zadecyduje los, czyli rzut kostką. Komu wypadnie mniej oczek, ten przegrywa i idzie na strych. Jaś jako młodszy rzucił pierwszy. Wypadło jedno oczko. Małgosia zadowolona z takiego obrotu sprawy z uśmiechem rzuciła zaraz po nim. O mały włos nie byłoby remisu. Na kości wypadły dwa oczka.

– Miłego spaceru wśród pająków, braciszku – zachichotała.

Jaś, niewiele myśląc, chwycił księgę, która od razu wyśliznęła mu się z dłoni. Zdenerwowany podniósł ją z podłogi i w tej samej chwili spostrzegł, że coś wypadło ze środka. Był to złożony arkusz pożółkłego papieru. Chłopczyk aż krzyknął z radości i zaczął go szybko rozwijać.

Kiedy rozłożyli kartkę, okazało się, że mają przed sobą mapę krótko opisaną dużymi literami składającymi się w napis: „Kwiat paproci”. Tę legendę znali doskonale, w końcu mówiła o sławie i bogactwie dla osoby, która odnajdzie rzeczony kwiat paproci, co było niezwykle trudne, ponieważ kwitł on tylko przez kilka godzin w noc letniego przesilenia. Zrobili wielkie oczy, gdy rozpoznali znajome im otoczenie pobliskiej góry. Bardzo często bywali tam bowiem u rodziny. Zawsze traktowali to jako swego rodzaju karę. Twierdzili, że ojciec wysyła ich tam, aby od nich odpocząć i spokojnie prowadzić interesy. Tym razem jednak wprost nie mogli się doczekać kolejnego wyjazdu, który wypadał właśnie w okolicach najdłuższego dnia w roku.

W dodatku nie musieli długo czekać. Po dwóch tygodniach siedzieli już na wozie, który miał ich zawieźć do dziadków mieszkających nieopodal jedynej góry w okolicy – Ślęży. W trakcie podróży powtórzyli raz jeszcze plan wyprawy. Musieli przede wszystkim ustalić, co robić, by nie wzbudzać podejrzeń, że coś planują, oraz przygotować się na nocne poszukiwania.

Domek, do którego zmierzali Jaś i Małgosia, leżał blisko głównego traktu. Był to klasyczny, dwuizbowy drewniany budynek z kominem i kuchnią pośrodku. Obok kręciło się kilka kur i bacznie przyglądający im się kogut. Dwa koty leżały tuż przy drzwiach wejściowych, leniwie spoglądając na nowo przybyłych. Gości przywitały dwie starsze, ale pozostające w dobrej formie osoby. Po wymianie uprzejmości cała czwórka weszła do środka, podczas gdy kocury wróciły z kolei do drzemki.

Rodzeństwo dni do letniego przesilenia spędzało na poznawaniu okolicy oraz drobnych pomocach przydomowych. Wyjątkowo chętnie zbierali chrust. Oczywiście nie bezinteresownie. Sprawdzali dzięki temu leśne dukty i ścieżki wydreptane przez zwierzęta.

W końcu nadszedł wyczekiwany dzień i najkrótsza noc w roku. Jaś i Małgosia mieli sporo czasu na ostatnie przygotowania. Zdecydowali, że wymkną się ukradkiem po kolacji, kiedy zacznie zmierzchać. Wcześniej ukryli trochę jedzenia w kieszeniach – w końcu nie wiedzieli, ile czasu zajmą im poszukiwania. Jak postanowili, tak uczynili. Dziadkowie szybko usnęli, zmęczeni całodzienną pracą, więc bez przeszkód opuścili domostwo. Przemknęli tyłem wzdłuż ogrodu do pobliskiego zagajnika i stamtąd ruszyli ku górze.

Droga wiodła dobrze znanym im traktem, a księżyc rozświetlał im drogę, dzięki czemu szybko pokonali pierwszy kilometr trasy. Problemy zaczęły się, kiedy weszli w gęstwinę. Światło odbijane przez Srebrny Glob nie docierało już bez przeszkód do podnóży drzew. Rodzeństwo dopiero teraz zorientowało się, że nie mają nawet krzesiwa, aby rozpalić ogień i rozeznać się w sytuacji. Znajome za dnia ścieżki teraz przypominały ciemne tunele.

– Musimy zawrócić – stwierdził przerażonym głosem Jaś. – To jednak był zły pomysł – dodał, a w bladym świetle księżyca na jego policzkach zaskrzyły pierwsze łzy.

– Cicho! – wyszeptała Małgosia, zakrywając usta chłopczykowi. – Słyszysz to?

Niedaleko przed nimi zaszeleściło w krzakach i dało się słyszeć trzask łamanej gałązki.

– Poszukiwacze kwiatu, hi, hi, ha, ha – dobiegł ich skrzekliwy głos. – Podążajcie śladem światła – dodał tajemniczo. W tej samej chwili spostrzegli w głębi delikatnie majaczące światełko.

Dzieci wiedziały, że zgodnie z mapą nie są jeszcze na miejscu, ale z braku lepszego pomysłu zaczęły powoli iść ku odblaskowi. Wiedziały, że legendarny kwiat paproci jest niezwykle jasny i według podań powinien świecić w nocy. Do kogo jednak należał tajemniczy głos?

– Musicie kierować się ku światełku – usłyszały ponownie. – Na końcu drogi czeka na was nagroda – piękny kwiat. Hi, hi, ha, ha! – Wydawało im się, że zagadkowy głos cały czas podąża przed nimi.

Po jakimś czasie rodzeństwo stwierdziło, że kompletnie nie wiedzą, gdzie są ani ile czasu minęło, odkąd opuścili dom. Jedno, czego byli pewni, to to, że się zgubili i że są już potwornie zmęczeni.

– Dalej, dalej – głos nie dawał za wygraną. – Nie zatrzymujcie się. Chwała i bogactwo są już niedaleko… Hi, hi, ha, ha!

Jaś i Małgosia szli dalej. W końcu zauważyli, że dziwne światełko powoli przygasa, aż wkrótce całkiem zniknęło. Wtedy stwierdzili, że zaczęło świtać. Przerazili się jeszcze bardziej. Za chwilę dziadkowie odkryją ich nieobecność, więc jak wrócą, będą mieli kłopoty. Błąkali się jeszcze chwilę, do momentu aż Jaś powiedział z płaczem:

– Jestem głodny i chcę do domu!

Dziewczynka przypomniała sobie, że mają ze sobą trochę prowiantu, na który składały się dwa jabłka, dwie gruszki, garść orzechów oraz dwie bułki. To wszystko musiało wystarczyć im do czasu powrotu. Usiedli nad pobliskim strumieniem i zjedli wszystko oprócz gruszek, które zostawili sobie na później. W końcu nie wiedzieli, ile czasu będą jeszcze kluczyć po gęstwinie. Z przykrością zorientowali się, że nie rozpoznają okolicy, a las, który wcześniej i za dnia wydawał się miły i całkiem przejrzysty, teraz przerażał swoją niedostępnością. W górze królowały korony świerków, dębów i topoli, a w dole pełno było czeremchy i innych krzewów, których nie byli w stanie zidentyfikować. Na domiar złego nogi parzyły pokrzywy i kaleczyły jeżyny, niekiedy ukryte pod dużymi liśćmi paproci. Jedynie świergot ptaków, niesiony delikatnym wiatrem, dodawał im choć trochę otuchy.

– Musimy iść w dół strumienia – stwierdziła Małgosia. – Być może dojdziemy do jakiegoś rozlewiska lub rzeki, a tam będą rybacy, którzy na pewno nam pomogą – dodała pewnie, starając się pocieszyć młodszego braciszka.

Ruszyli. Przedzierali się przez gęstwinę, co jakiś czas omijając zwalone i zmurszałe pnie drzew. Praktycznie ze sobą nie rozmawiali. Las mówił do nich śpiewem ptaków i szumem liści. Po kilku godzinach, jak im się wydawało, dotarli do małej polany, na której skraju znajdowała się drewniana szopa. Postanowili odpocząć w jej wnętrzu. Może budyneczek jest używany przez kogoś, kto pokieruje ich do domu?

Weszli do środka. Wewnątrz sporo było przedmiotów, które świadczyły o tym, że domek najpewniej służył drwalom. Dużo tu było starych siekier oraz pił, niedbale porozrzucanych po podłodze. Oprócz niewielkiego stołu, na którym znajdowała się na wpół wypalona świeca i krzesiwo, oraz dwóch krzeseł nie było w niej nic więcej.

– Tutaj odpoczniemy chwilę i pomyślimy, co dalej – zarządziła Małgosia.

Zebrali trochę trawy, którą rozłożyli pod jedną ze ścian i położyli się obok siebie. W nocy nie zmrużyli oka, a zmęczenie już od dawna dawało znać o sobie. Szybko zasnęli.

Obudziły ich dźwięk drobnych stóp biegających po szopie i chrapliwy śmiech:

– Hi, hi, ha, ha.

Podnieśli się zaspani i spostrzegli, że jest kompletnie ciemno. Dziewczynka po omacku powoli dotarła do stołu i odpaliła zostawioną tam świeczkę.

– Musicie iść dalej, mali poszukiwacze – usłyszała głos z kąta. – Inaczej zostaniecie tu na zawsze… Hi, hi, ha, ha.

Wzdrygnęła się, kiedy podszedł do niej chłopczyk i chwycił ją za dłoń.

– Może poczekamy do świtu i wtedy ruszymy w drogę? – zaproponował roztrzęsiony.

Usiedli więc na krzesłach i czekali. Chwilę później tajemnicze głosy zamilkły. Zrobiło się kompletnie cicho. Nawet wiatr jakby ucichł. Doszły ich dźwięki łamanych gałęzi, a delikatne światło kilkukrotnie zamajaczyło między szparami ściany szopy. Podnieśli się z siedzisk i nasłuchiwali. Trwożnie otworzyli drzwiczki budynku. Odgłosy robiły się coraz głośniejsze. Na drugim brzegu polanki ujrzeli cienie ludzi kroczących z pochodniami. Wyskoczyli z szopy i zaczęli krzyczeć do idących osób. Za moment w świetle ognia rozpoznali znajome twarzy ludzi z wioski, w której mieszkali ich dziadkowie.

– Ależ napędziliście nam stracha! – zakrzyknął ktoś z niewielkiego tłumu. – Dobra, ludziska, możemy wracać.

Okazało się, że nie byli aż tak daleko od wsi, która – o dziwo – o tej porze pełna była przechadzających się mieszkańców. Kilka osób odprowadziło rodzeństwo do chaty ich dziadków. Staruszkowie podziękowali za pomoc w odnalezieniu dziatwy i surowo spojrzeli na chłopczyka i dziewczynkę.

Nazajutrz, kiedy emocje trochę już opadły, dziadkowie usiedli wspólnie z dziećmi, aby omówić, co wydarzyło się zeszłego dnia.

– Jest wina, więc musi być kara – zaczął spokojnie dziadek. – Srogo nabroiliście. Cała wieś was szukała! Zanim jednak odpokutujecie swój występek, dam wam szansę na wytłumaczenie się. Oby było to dobre usprawiedliwienie.

Jaś nie był w stanie nic powiedzieć. Oczy zaszły mu łzami. Małgosia jako starsza zaczęła mówić. Początkowo nieco chaotycznie, ale koniec końców opowiedziała o znalezieniu mapy rzekomo prowadzącej do kwiatu paproci, o przygotowaniach do wyprawy, o tajemniczym przewodniku w lesie. Nie zapomniała dodać, że byli bardzo blisko odnalezienia rzeczonego kwiatu. Przecież widzieli już jego światło.

Staruszek zadumał się i odpalił fajkę.

– Mieliście sporo szczęścia, urwisy – przerwał po chwili ciszę. – Wielu śmiałków mierzyło się z tą legendą. Nikomu nie udało się odnaleźć skarbu. Niejeden został w lesie i słuch po nim zaginął. Niektórzy, którym udało się wrócić, postradali zmysły. Twierdzili, że słyszeli szepty i poblask poszukiwanej rośliny, wiodący ich głębiej w knieje. Nic jednak nie znaleźli. Pokażcie tę mapę – dodał na końcu.

Dziewczynka przekazała mu arkusz.

– Ach, kojarzę ten plan – powiedział z uśmiechem starszy pan. – Dawno temu narysowałem go waszemu ojcu. Był mniej więcej w waszym wieku. Wtedy też był żądnym przygód urwipołciem, ale na szczęście mu przeszło… – Zamilkł na chwilę. – Zapamiętajcie sobie jedną ważną rzecz – dodał, wstając z krzesła. Podszedł do paleniska i wrzucił mapę w ogień. – Małe dzieci nie powinny wybierać się do lasu same. W ogóle nie powinny chadzać same. Wiele niebezpieczeństw czyha za rogiem. Nie tylko wredne skrzaty, podszeptujące ludziom głupie pomysły i sprowadzające ich z obranego szlaku – skwitował z kwaśnym grymasem.

Rodzeństwo zaniemówiło, otworzywszy szeroko usta z zaskoczenia.

– Ale jak to – wyrwał się Jaś – to one istnieją?

– Koniec pytań – odparł stanowczym głosem staruszek – Inaczej wszystko opowiem rodzicom.

Pozostałości po mapie dopaliły się w ogniu.

Karta V

Kamieniczki Jaś i Małgosia

W poprzednim opowiadaniu mieliście okazję poznać jedną z historii pewnego rodzeństwa. Po tamtej przygodzie postanowili być bardziej uważni, mając na uwadze swój szczęśliwy ratunek. Jakie jednak były ich dalsze losy? Posłuchajcie.

Był piękny sierpniowy dzień. Słońce w zenicie oświetlało czerwone dachy kamieniczek zlokalizowanych wokół rynku. Na placu było gwarno i ciasno. Miejscowi kupcy dobijali targu z przyjezdnymi, a ci z kolei, często niezadowoleni z wysokich ceł, zagryzali zęby i godzili się na przedstawiane im warunki. Ojciec Jasia i Małgosi, wyraźnie wesół po przeprowadzonej transakcji, wracał do domu. Postanowił zajrzeć jeszcze do pobliskiego cukiernika po jakieś łakocie dla swoich dzieci. Wiedział, że przepadają za okrągłymi plackami z dziurką w środku, mocno wysmażonymi i oblanymi miodem. Wziął kilka sztuk, oczywiście także dla siebie. Następnie ruszył dalej i dość szybko dotarł do swojej kamienicy, gdzie od razu dało się słyszeć przygotowania do obiadu.

Jego pociechy zawsze robiły sporo hałasu, ganiając się po całym budynku, potrącając i zrzucając od czasu do czasu przedmioty z ław czy wieszaków. Służba nigdy nie była zachwycona tymi zabawami, ale czasami zdarzały się śmieszne sytuacje, które rozbawiały nawet najtwardszych pomocników w domu. Jednego razu, kiedy rodzeństwo bawiło się na piętrze, spostrzegli kota, który ewidentnie upolował mysz. W czasie kiedy Małgosia odciągała uwagę zwierzęcia, Jaś prędko chwycił jego zdobycz, przywiązał do kawałka sznurka i zaczął z nią uciekać. Kocur od razu ruszył w pościg. Wbiegli tak na piętro, później z powrotem na parter i przez kuchnię na dwór. Jedna z kucharek wrzasnęła przerażona, widząc chłopca, a tuż za nim gryzonia i pędzącego kota. Jeszcze głośniej krzyknęła, kiedy futrzany łowca w końcu chwycił mysz, szarpnął zdobyczą, a trzymający koniec sznurka chłopiec runął w zapas mąki zgromadzony w pokaźnym worku w rogu.

Po obiedzie rodzeństwo zapytało o pozwolenie na zabawę z innymi dziećmi. Od czasu przygody z poszukiwaniem kwiatu paproci ojciec nie pozwalał im bowiem oddalać się bez nadzoru osoby dorosłej. Zazwyczaj był to ktoś ze służby, a rzadziej on sam. Tego dnia inni rodzice podrzucili swoje pociechy do domu zamieszkiwanego przez Jasia i Małgosię. Łącznie w kamienicy harcowało siedmioro dzieci. Po jakimś czasie młodszy z rodzeństwa spostrzegł, że jest ich o jedno więcej. Cichy i nieśmiały chłopiec siedział sam i układał drewniane klocki.

– Dlaczego nie przyłączysz się do nas? – zapytał Jaś. – Zobacz, bawimy się w „Znajdź mnie”. My się chowamy, a teraz Małgosia szuka – dodał, bardzo zwięźle wyjaśniając reguły zabawy.

– Nie lubię – odparł chłopiec. – Znaczy się lubię, ale nie w domu, tylko na dworze, tam jest więcej ciekawych miejsc do ukrycia.

– Dzisiaj bawimy się tutaj, ale może jutro? – odparł ochoczo Jaś.

– Dobrze. Pobawmy się jutro – uśmiechnął się malec, a jego oczy błysnęły, wydawać by się mogło, żółtym odcieniem.

Wieczorem Jaś opowiedział Małgosi o nowym koledze. Co ciekawe, dziewczynka w ogóle nie skojarzyła dodatkowego towarzysza harcy, ale jak stwierdziła, było tyle dobrej zabawy, że było to nieistotne.

Następnego dnia tuż po śniadaniu rodzeństwo bardzo się nudziło. Nie mogli przecież oddalać się od domu, a wszyscy dorośli byli zajęci różnymi sprawunkami. Ich ojciec, jak co dzień, załatwiał na mieście sprawy biznesowe. Służba natomiast krzątała się, przygotowując obiad oraz sprzątając pokoje. Wszystkim zależało na jak najszybszym zakończeniu prac. Była sobota, więc mieli świadomość, że im szybciej uporają się ze swoimi zadaniami, tym prędzej będą mieli czas dla siebie, jako że pan domu dawał im tego dnia tygodnia wolne popołudnie.

Jaś kręcił się po różnych pomieszczeniach, ale z każdego był przeganiany. W końcu stwierdził, że dawno nie było go w piwnicach. Nikomu nic nie mówiąc, zszedł do najniższej kondygnacji. Niewielkie zakratowane okienka dawały trochę światła, jednak w takim półmroku prawie każdy przedmiot wyglądał strasznie. Niektóre, jak odnosił wrażenie chłopczyk, chyba nawet się poruszały. Szczególnie intrygujące były stare zamknięte skrzynie. Sporo było także uszkodzonych krzeseł, obok których stała wysłużona szafa, kilka mniejszych komód i niezliczona ilość wszelakich domowych sprzętów, które już dawno wyszły z użytku.

Nagle usłyszał miarowe stukanie w okno, a po chwili pogwizdywanie. Ktoś wyraźnie próbował zwrócić jego uwagę. Przecisnął się przez labirynt sprzętów do lufcika, skąd dobiegały odgłosy. Wzdrygnął się, kiedy zobaczył chłopca, z którym zamienił wczoraj parę słów. Uchylił okienko.

– Chodźmy się pobawić – powiedział od razu gość.

– Nie mogę opuszczać domu – odpowiedział Jaś. –Muszę poczekać na kogoś dorosłego.

– Ale przecież tutaj jesteś sam i nikt cię nie szuka – zauważył z uśmiechem chłopiec, a jego oczy błysnęły delikatnie na żółto. – Możesz przecież wymknąć się na chwilę.

Jaś stwierdził, że faktycznie od jakiegoś czasu myszkuje w piwnicy, a jakoś nikt go nie woła, nawet Małgosia, która zawsze dbała o młodszego braciszka.

– Ale nie mam jak wyjść – stwierdził.

– Jak to nie masz? Zobacz na tę wygiętą część kraty. Bez problemu się przeciśniesz.