Opętani - Hanns Heinz Ewers - ebook

Opętani ebook

Hanns Heinz Ewers

4,0

Opis

Zbiór czterech opowiadań grozy: ‘Ostatnia wola Stanisławy D’Asp’, ‘Pająk’, ‘Śmierć barona Jezusa Maryi Friedla’, ‘Kasetka z liczmanami’ niemieckiego poety i pisarza Hannsa Heinza Ewersa (1871-1943). Znany był on głównie jako autor z gatunku grozy i horroru, bardzo popularny w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku, zyskał sławę jeszcze za życia, a niektóre jego dzieła doczekały się ówczesnych ekranizacji. W początkowym okresie działalności NSDAP H.H. Ewers był krótko jej członkiem. Jego utwory cieszyły się patronatem medialnym między innymi Goebbelsa. Pisarz nie popierał jednak antysemickich poglądów nazistów; z NSDAP poróżniły go również jego homoseksualne skłonności. Ostatecznie Ewers opuścił partię, a w 1934 roku większość jego dzieł została zakazana. (Za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 171

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Hanns Heinz Ewers

 

Opętani

 

przeł. Stanisław Adamski

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Hanns Heinz Ewers

Opętani

Wyd. „Kultura i Sztuka”

Lwów 1917

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-850-1

 

 

OSTATNIA WOLA STANISŁAWY D’ ASP.

 

 Zaiste Stanisława d’ Asp postępowała z hrabią Wincentym d’ Ault—Onival przez całe, pełne dwa lata niezwykłe bezlitośnie. Co wieczora siadywał on w parterze, podczas gdy ona śpiewała swe sentymentalne piosenki i jeździł za nią, co miesiąca, do innego miasta. A ona jego róże dawała swym białym królikom, z którymi na scenie występywała, brylanty zaś jego zastawiała, aby sprosić na kolacyjkę kolegów swoich i ohydną cyganeryę. Raz podniósł ją z rynsztoku, do którego wpadła, gdy pijana powracała zataczając się w towarzystwie małego dziennikarczyka do domu. Wtedy parsknęła mu śmiechem w twarz: — Pójdź—że pan z nami! Będzie pan mógł nam potem poświecić!

 Nie było najordynarniejszej obrazy, którą by nie poczęstowała hrabiego. Słowa, zrodzone w legowiskach zakażonych, cuchnących, portowych domów publicznych, — tak ohydne, że okrywały rumieńcem twarz każdego słuchającego; sceny, wytropione instynktem rzeczywistej dziewki z książek, których by się wyparł Aretino, — to wszystko było dla niego, skoro się tylko do niej zbliżyć ośmielił.

 Członkowie variété lubieli go i litowali się niezmiernie nad biednym głupcem. Chwytali wprawdzie pieniążki, roztrwawiane przez dziewkę, ale nienawidzili jej tem bardziej i pogardzali nią, tą nierządnicą, kompromitującą ich uczciwy zawód artystów, której sztuka była jedynie plamą w ich zawodzie, a która niczego nie posiadała, prócz swej oślepiającej piękności. A starszy z trupy „Five Hobson Brothers”, Fryc Jakobskoeter z Pirny, rozbił jej raz nawet flaszkę czerwonego wina w pasyi na głowie, które ściekało następnie na jej jasne włosy, zmieszane z lepką krawią.

 Potem, gdy dostała pewnego wieczora znów tak silnej gorączki, że ton zaledwie z trudem wydobyć się mógł na jej spieczone wargi, gdy lekarz teatralny po powierzchownem zbadaniu oświadczył szorstko, że ma suchoty w ostatniem stadyum, — o czem zresztą od dawna wiedziała, — i że za kilka miesięcy dyabli ją porwą, jeśli tak samo dalej żyć będzie, poleciła Stanisława przywołać hrabiego do swej garderoby. Splunęła, gdy wszedł, i powiedziała mu, że teraz gotowa jest zostać jego metresą. Gdy się pochylił, aby ją pocałować w rękę, odepchnęła go i wybuchnęła śmiechem. Lecz gwałtowne fale trującego śmiechu podrażniły jej płuca, pochyliła się przeto, kaszląc i dusząc się. Następnie, skoro kaszel przycichł, pochylona nad szminką i pudełkami z pudrem, łkała drząc cała, przywarłszy usta do jedwabnej chusteczki. Hrabia położył delikatnie rękę na jej włosy. Zerwała się wtedy: — A więc bierz-że mnie już! — Podsunęła mu pod oczy chusteczkę pełną krwi i żółtej flegmy: — Tak, panie, — tego jeszcze jestem warta!

 Taką to była Stanisława d’ Asp. — Nie da się jednak zaprzeczyć, że dziewka następnie przeistaczała się w prawdziwą damę z każdym dniem. Hrabia woził ją po całej Europie, z jednego sanatoryum do drugiego. Robiła posłusznie, co on mówił i co lekarze zalecali; nie narzekała nigdy i nie sprzeciwiała się niczemu. Nie umarła; żyła miesiące i lata i powoli przychodziła do zdrowia, powoli, coraz bardziej, coraz bardziej. Nieznacznie równocześnie wzrok jej niekiedy zatrzymywał się na osobie hrabiego. A gdy w tem cichem, spokojnem życiu uspokajała się, w duszy jej zrodziła się i powoli zwiększała się wdzięczność.

 Gdy z Algieru odjeżdżali, zaznaczył lekarz, że może kiedyś zupełnie nawet wyzdrowieje. Hrabia odwrócił się, ale ona dokładnie zauważyła łzę radości w jego oku. I nagle, by radość jego bardziej jeszcze zwiększyć, dotknęła jego dłoni. Czuła, że drzał, i rzekła wtedy, uśmiechając się: — Wincenty, pragnę teraz być zdrową dla ciebie. — Wtedy to po raz pierwszy wymówiła jego imię, po raz pierwszy powiedziała doń — „ty”, po raz pierwszy dotknęła z własnej woli jego ręki. Hrabia patrzył na nią długo, — a potem runął na kolana, nie mogąc nad sobą zapanować. Ale gdy ona to ujrzała, znów gorycz poczęła się w niej burzyć: — Ach, żeby tylko nie zechciał teraz szlochać!

 Jednakże wdzięczność jej ciągle wzmagała się, a równocześnie litość nad nim. Przeświadczenie, że jest dłużną, poczucie obowiązku, że musi jakoś odwzajemnić tę bezgraniczną miłość. A przy tem rodzaj respektu, rodzaj prawdziwego podziwu i szacunku dla tej niezwykłej miłości, powstałej w jakiejś sekundzie, by trwać przez ciąg całego człowieczego życia. Więc gdy, bywało, na leżaku nad brzegiem spoczywała i marząc na fale patrzyła, rozmyślała zapewne nieraz o tem. I dochodziła do przeświadczenia, że taka miłość nie zna niemożliwości; że udziałem jej coś tak wspaniałego, tak cudownego, co raz tylko na przeciąg wielu stuleci zdarzyć się może. A potem poczęła kochać, — a gdy zaczęła kochać — nie kochała jednakże jego, tylko jego wielką miłość.

 O tem mu nie powiedziała, wiedząc, że jej by nie zrozumiał. Ale czyniła teraz wszystko, by go szczęśliwym uczynić. I tylko raz jeden na prośbę jego odpowiedziała: Nie!

 A stało się to, gdy ją prosił, aby została jego żoną.

 Lecz hrabia nie ustąpił i przez kilka miesięcy trwały między nimi o to prawdziwe zapasy. Powiedziała mu, że napisze do jego rodziny, jeśli nie przestanie jej tem molestować; wówczas on sam o tem napisał, powiadamiając rodzinę o swych zaręczynach. Najpierw, skutkiem tego, pojawił się jeden z jego krewnych, następnie wuj jego. Uznali, że jest cudownie piękną, a zarazem, że on jest skończonym głupcem. Hrabia roześmiał się i oświadczył, że jednakże zrobi tak, jak postanowił. Potem przybyła jego staruszka-matka, a wówczas wygrała Stanisława swą najwyższą kartę. Czem ona dawniej była, wiedział hrabia i mógł sam o tem matce powiedzieć. Ale ona przedłożyła jej swe papiery, wyjaśniła, że jest właściwie Leą Lewi, i że jest dzieckiem nieślubnem. Żydówką jest i pozostanie nią do końca życia. Tak, tak, a jeśli hrabia Wincenty d’ Ault — Onival, markiz na Ronvalu, wierny syn najbardziej chrześcijańskiego domu Normandyi, po tem wyznaniu zechce ją poślubić, to może jak uczynić. Potem wyszła i pozostawiła go sam na sam z hrabiną wdową.

 Obmyśliła dobrze, to co uczyniła. Dobrze znała hrabiego i wiedziała, jak dalece głęboko był przywiązanym do swej wiary z lat dziecięcych, że nie wstał z łóżka, nie udał się na spoczynek, nie przyjął pokarmu, zanim nie odmówił swej modlitwy. O, zupełnie po cichu, zupełnie nieznacznie, tak, że nikt obcy nie mógł tego zauważyć. Wiedziała, że na mszę uczęszczał i do spowiedzi chodził, wiedziała także, że wszystko to czynił na podstawie najgłębszego przeświadczenia. Wiedziała też, jak dalece kocha swą matkę, jak bardzo ją ceni. Ona będzie mu perswadować, ta mądra, podeszła kobieta, wyjaśni mu jeszcze raz, że to małżeństwo jest wręcz niemożliwem, że ośmiesza się tem wobec wszystkich, że popełnia grzech wobec swej matki i wobec wiary swojej — —

 Nagłe przyszło jej coś na myśl. Popędziła do pokoju hrabiego. Otworzyła gwałtownie drzwi i wpadła do mrocznego wnętrza pospiesznie, nie mogąc złapać tchu, wśród zadyszki szukając słów właściwych. Przystanęła przed podeszłą damą. Kanciasto i ostro wyrywały się z ust jej sylaby: — I moje dzieci — jeśli kiedy dzieci mieć będę — muszą być żydami, żydami, tak jak ja jestem żydówką! —

 Nie czekając odpowiedzi popędziła z powrotem do swoich pokoi i upadła ciężko na łóżko. Tak, teraz rozstrzygnęło się! O tak, na pewne, to musi go żmiażdżyć, jego, tego głupiego dużego mazgaja, tego sentymentalnego arystokratę z obcego jej świata, tego chrześciańskiego sanitaryusza, z jego wiarą i miłością. I wówczas przejęło ją niezmierne zadowolenie, że nareszcie wynalazła przeszkodę za hartowną, za silną do przełamania dla jego bezmiernej miłości, odczuwanej przez nią bez przerwy, a której nigdy dokładnie pojąć nie mogła.

 Przekonana była, że go teraz porzuci, odjedzie — hen, znów do variété, do domu rozpusty, lub też rzuci się w dół, na głowę, ze skał Sorenta, — wszystko to dla niej było jedno. Poczuła się jednakże silną i wielką w tym pierwotnym instynkcie, nakazującym jej jak ongi opluwać i policzkować go brudnymi słowy. Hrabia przegrał, a ona znów jest dziewka, taką ostatniorzędną dziewką i żadna moc niebieska nie zdoła jej wyrwać z pomiędzy tych wszystkich brudów.

 Wtem drzwi otworzyły się. Zerwała się z łóżka, pewna, że wybuchnie swym dawnym śmiechem. Cuchnące zwroty, dawno zapomniane, drgały w jej mózgu. O, wiedziała ona, jak należy przyjąć hrabiego.

 Była to podeszła dama. Cichutko zbliżyła się do młodej kobiety, usiadła na łóżku i przygarnęła ją do siebie. Stanisława słuchała jej słów, zaledwie je nieco rozumiejąc. Zdawało się jej, że gdzieś w oddali grają cicho, kojąco jakieś organy. A te tony przemawiały do niej, a ona odczuwała tylko, czego one chcą.

 — Może czynić, co tylko chce, wszystko, wszystko, tylko niech się zgodzi na ślub z jej synem, niech go szczęśliwym uczyni. Ona sama, matka, przychodzi, by ją o to prosić. Gdyż jego miłość jest tak wielką —

 Wtedy powstała Stanisława i powtórzyła powoli: Gdyż jego miłość jest tak wielką...

 Pozwoliła się poprowadzić do hrabiego. Pozwoliła się całować jemu i jego matce. Czuła: było w tem wybawienie i uzdrowienie. Na ciele i na duszy. Gdyż jej życie było jedynie naczyniem dla bezcennej treści: dla wiary w jego bezmierną miłość.

 Stanisława poślubiła hrabiego. Dziwnem było z początku to życie przez ciąg kilku miesięcy. Nie kochała go, wiedziała o tem dobrze. Ale było jej, jakby cicho przysiadła skulona na miekich futrach przed jakimś kominkiem, którego miłe ciepło łechtało delikatnie jej zimne ciało. Była ciągle znużona, doszczętnie znużona; zdawała się marzyć w pół śnie w cieple tej miłości. On zaś całował jej ręce, gdy uśmiechnęła się zadowolona, cichutko do czegoś; sądził, że jest zupełnie szczęśliwą. Lecz to nie było szczęście, gdy się uśmiechała. Była to trwała myśl o tej jego niepojętej miłości, nieskończonej jako wszechświat, a w której ona się unosiła, jako igrający listek w cieple południowego wiatru. W owym czasie zamarły wszystkie jej tęsknoty, zatonęło wszystko w odległej przeszłości. A wiara jej rosła i wiedziała dobrze, na czem ona polega, i że nie zdarzy się nigdy nic, czego by miłość jego dla niej uczynić nie mogła.

 Czasem, bardzo rzadko, dumną się czuła z powodu tej dziwnej miłości, z powodu poznania tej bezmiernej siły, która wszystko uczynić zdoła. W Autenil, podczas wyścigów, postawiła dwie złote sztuki monety na jakiegoś najlichszego konia. — Nie stawiaj na niego, — rzekł hrabia, — on jest bez wartości. A wtedy spojrzała nań wprost, powłóczystem spojrzeniem. — Ależ nie prawda, Wincenty, ten koń wygra! — Chciałabym, aby wygrał. — A gdy konie biedz poczęły, wcale na nie nie patrzyła; patrzyła tylko w dół, na niego, gdy stał na miejscu siodłania koni. Widziała, że dłonie złożył razem, że wargi jego cichutko się poruszają. Wiedziała, że modli się. To też potem, gdy ulubione przez widzów wyścigowych konie na bok zboczyły, ów na prawo, ów na lewo, a jej lichy koń pierwszy dobiegł do mety, pojęła, że to było jego dziełem i działaniem siły jego modlitwy.

 

* * *

 

 Potem nadszedł czas, gdy Jan Olieslagers stanął na drodze jej życia. Był on przyjacielem hrabiego jeszcze z ławy szkolnej, a przyjaźń ta nie osłabła mimo szeregu lat. Włóczył się on po całym świecie nigdy nie wiedziano, gdzie jest. Wtem przyszła skądś od niego kartka z Kochinchiny, Paragwaju, czy z Rodezyi. I oto był w Europie, a hrabia zaprosił go na swój zamek do Ronvalu.

 Wszystko potoczyło się teraz bardzo szybko. Flamandowi spodobała się ta kobieta, a przyzwyczajonym był brać to, co mu się podoba. Raz, o wiele później, czynił mu ktoś wyrzuty, że ją posiadł, ona była przecież żoną jego szczerego przyjaciela, a on nie kochał jej wcale. Wtedy odpowiedział: — Był moim przyjacielem, — ale czy z tego powodu musiał być także osłem? A zresztą: czy kiedykolwiek jedynie tylko jedna kobieta całowała me usta? Dlaczegoż on jeden miał tylko być panem jej ust? — Posiadł Stanisławę po prostu tak, jak po prostu jeździł na koniu hrabiego, jak prowadził jego samochód, jak jadł jego chleb i pił jego wino. To, co on uczynił, było samo przez się zrozumiałe i nie było w tem nic szczególnego. A w gruncie rzeczy było również naturalnem, że kobieta oddała mu się bez kaprysów, bez oporu, w przeciągu jednego dnia.

 I to nie dla tego wcale, nawet przez sekundę, jakoby się obudziła w niej dawna dziewka. Jan Olieslagers zdobył hrabinę d’ Ault — Onival, a nie Leę Lewi. I najprawdopodobniej ta ostatnia byłaby się nim wcale nie zajęła i z pewnością w nim by się nie zakochała, podczas gdy u hrabiny miłość rozpaliła wszystkie tętna. Nie dlatego jednak, że był on dobrym jeźdzcem, — hrabia jeździł o wiele lepiej od niego. Ale dlatego, że na koniu stawał się Jan zupełnie innym człowiekiem, całkiem innym od tego, którego właśnie co tylko widziała. Hrabia był zawsze taki sam, czy był na polowaniu, czy też, gdy grał w wista. Ów zaś człowiek był zawsze inny, cokolwiek by czynił. Wszystko było dlań grą, ale wszystko grał równie dobrze. Niczego na świecie nie brał poważnie, a chociaż go wszystko ciekawiło, nic go na prawdę prawdziwie nie obchodziło. Chyba to, że jest i że żyje. To było u niego zasadniczem i ten instynkt był u niego tak zakorzenionym i silnym, że przenosił się on bez wiedzy jego na najbliższe jego otoczenie.

 To było zdaje się podstawą jego wszystkich zwycięstw. Zapominano o nim szybko, gdy był daleko; ale gdy się zjawił, stawał się panem wszystkiego.

 Stanisława d’ Asp znalazła w nim jakiś nowy i szerszy świat. Świat pełen zagadek i tajemnic, pełen zamkniętych drzwi i bram, których on wcale nie starał się otworzyć. Dusza hrabiego, a dusza jego! Tam wszystko było prostem i jasnem; gdyby po cichym parku zamkowym przechadzała się po niej ona. Każdą grządkę znała ona, i każdy krzew różany, a u kresu parku potężny dąb, którego żaden wicher nie zdołałby wyrwać z korzeni, dumny i prosty, jako jego wielka miłość. A u drugiego błąkała się po jakimś zaczarowanym ogrodzie. Szła jakąś ścieżką tam, gdzie jej się najpiękniej zdawało, piękniej daleko aniżeli w parku. W nieskończoną dal zdawała się ta ścieżka prowadzić i nagle, po kilku krokach, kończyła się, zatamowana nieprzebytym gąszczem, kłójących krzewów. Zwracała się w inną stronę, szła inną ścieżką, a tu stawało jej na drodze jakieś dziwaczne zwierzę. I wyjść nie mogła i błąkała się wśród ciężkich woni ogrodu, a wonie te przedziwnie drażniły jej uspione zmysły —

 Flamandczyk nie doszukiwał się jednakże niczego u tej kobiety. Więc pewnego wieczora, podczas kolacyi, oznajmił, że przeżył w cichym zamku kilka przecudnych tygodni i że jest serdecznie wdzięczny przyjacielowi i jego nadobnej małżonce. Ale wyjechać musi, znów w świat, i nazajutrz wyjeżdża do Bombaju. Wszystko to mówił od niechcenia, bo też rzeczywiście tak było, jak mówił.

 Hrabia począł nalegać, aby został, ale hrabina nie odezwała się ani jednem słowem. Tylko, gdy od stołu powstano, i gdy hrabia służbie z powodu właśnie tego wyjazdu polecenia wydawał, poprosiła, by zechciał jej do parku towarzyszyć.

 I tam oznajmiła mu, że z nim pojedzie. Jan Olieslagers spodziewał się sceny, ale niczego podobnego; to też stało się, że nawet on, nieco stracił na pewności siebie, szukając słów i powodów, nie pozbawionych przynajmniej pozorów zdrowego sensu, a których byłby z pewnością nie wypowiedział, gdyby się był spokojnie zastanowił. Nie mógł jej oznajmić, że nie życzy sobie jej towarzystwa, że jest dlań niczem, że co najwyżej w obszernym pałacu jego wspomnień zamieszkuje maleńką, zapomnianą od dawna izdebkę. Że jest jakimś kwiatem uszczkniętym po drodze, by go wetknąć w dziurkę przy surducie, dobrym po obiedzie, ale którą się wyrzuca zmieniając na wieczór ubranie. — Uznał tylko jedno, co zdało mu się stosownem w tej chwili do użycia, gdyż hrabina mogła przypuszczać, że jest w tem przynajmniej odrobina prawdy. Mogło to zresztą, jak sądził, zastąpić miejsce różnych wybiegów. Zaczął więc z uczuciem i wygłosiwszy w przestankach dobrze odmierzonych kilka frazesów: że długo walczył z samym sobą, że mu serce niemal pęka i t. d. Przyzwyczaił się jednak do burzliwego życia i wie dokładnie, że bez niego obyć się już nie potrafi. Majątek jego starczy jednakże zaledwie dla jego własnej osoby, i nawet w cząsteczce nie zadowoliłby wymagań hrabiny. Oboje zrośli się tak ze zbytkiem i komfortem, że każdy brak spowodowałby — A ponieważ raz przecie rozejść się trzeba, więc odjeżdża teraz, aby rozstanie nie było jeszcze boleśniejsze —

 Jak zwyczajnie, mówiąc, wierzył Jan w tej chwili w to, co wygłaszał, przekonanym był więc, że hrabina każdą zgłoskę słów jego bierze na seryo. Nie mówiła nic, wtedy otoczył ją ramieniem. Górna warga jego wydęła się nieco, jeszcze tylko, słów kilka — nie płakać — los — ujrzą się znowu — westchnienie i łzy — tak, a potem będzie dobrze.

 Ale hrabina wyśliznęła mu się z objęć. Wyprostowała się, spojrzała mu wprost w oczy, a potem rzekła spokojnie: — Wincenty da nam to, czego nam brakuje. — Oniemiał, wlepił w nią ździwiony wzrok, bełkocząc półsłówkami: — Co? — Czyś ty oszalała — ? — Ale ona nie słyszała tego wcale, tylko odwróciwszv się odeszła powoli ku zamkowi. Tak zaś pewną była swego, tak pewną w swej silnej wierze w wszechmocną miłość hrabiego, iż nie wątpiła, że nawet tę ofiarę, tę największą, dla niej poniesie. Tak niezłomną była w swem bezgranicznem zaufaniu, że wstępując na schody odwróciła się i zalotnie się doń uśmiechnęła: — Poczekaj tylko na mnie!

 Ostatni ten jej giest wydał mu się tak władczym, że Janowi Olieslagersowi kobieta ta zamajaczyła przed oczyma, jako niemal zachwycająca. W poświecie księżyca począł się przechadzać po parku, to tu, to tam, poglądając na zamek, czy nie ujrzy gdzie oświetlonego okna. Ale nie ujrzał żadnego. Zbliżył się wtedy, by usłyszeć choćby urywki słów, jakiś krzyk, jakieś histeryczne łkanie. Ale nie usłyszał nic. Ani chwili nie myślał o tem, by wejść do wnętrza, instyktownie unikał wszystkiego, co by mogło być dlań nieprzyjemne. Rozmyślał tylko nad tem, jak by musiał postąpić w przyszłości, w jaki sposób uwolnić się od tej kobiety, gdyby hrabia okazał się na tyle waryatem, by żonę swą mu odstąpić i do tego jeszcze ich wyposażyć. W jaki sposób jej się pozbędzie, nie okazując się ani szorstkim, ani brutalnym. Kilka razy uśmiechnął się cicho, uświadamiając sobie stronę komiczną całego tego wydarzenia. Nie był jednakże dość silnym, aby całe to wydarzenie wyzyskać. Potem poczęło go to wszystko nudzić, gdy całość wydarzenia rozważał wszechstronnie i nie mógł znaleźć rozwiązania, — w końcu przestał się tem wszystkiem zajmować. Nareszcie gdy wyspacerował się przez kilka godzin po parku, wydało mu się, jakoby to całe zdarzenie wcale się jego nie tyczyło. Jakby się to wszystko nie wiedzieć jak dawno było wydarzyło, być może nawet komu innemu, a nie jemu samemu. Ziewnął więc, wszedł do zamku, i udał się długimi korytarzami i po schodach do swego pokoju. Rozebrał się, zagwizdał cicho jakąś łobuzerską arję i położył się spać.

 Wcześnie rano obudził go kamerdyner i objaśnił, że samochód czeka, poczem pomógł mu spakować się. Jan Olieslagers nie spytał go ani o pana, ani o panię domu, usiadł tylko, by do hrabiego słów kilka napisać. Próbował trzy razy list skleić — ale podarł go potem. A gdy samochód wyjeżdżał z nim przez bramę parku, hen w mgłę poranku, westchnął z widoczną ulgą: — Dzięki Bogu!

 

* * *

 

 Pojechał do Indyi. Nie posyłał już teraz żadnych kartek z drogi do hrabiego. — Po upływie pół roku otrzymał jednak list, który wędrował za nim po świecie kilka miesięcy. Na kopercie adres do niego skreślony był ręką hrabiego, a wewnątrz było drukowane zawiadomienie o śmierci hrabiny. Jan Olieslagers odpowiedział natychmiast pięknie długim listem, z którego był bardzo zadowolonym. Nie przegalopował się, a jednak pisał otwarcie i bez przemilczeń. Był to list, który pewnie wywrze wrażenie na tym, do kogo był adresowanym. I przejęło go uczucie zadowolenia, gdy go wrzucał do skrzynki, jakby po spełnieniu jakiegoś faktycznego czynu. Ale nie otrzymał odpowiedzi. Po roku dopiero, gdy po wielu miesiącach włóczęgi znów się znalazł w Paryżu, doszedł go drugi list hrabiego.

 Krótki on był, ale szczery, prawie serdeczny, jak za dawnych czasów bywało. Hrabia prosił go w imię przyjaźni z lat młodzieńczych, by o ile możności jak najszybciej przyjechał do Ronvalu. Chodzi tu o ostatnią wolę hrabiny.

 Jan Olieslagers zawahał się, czy podróż ta nie kryje w sobie jakieś nieprzyjemności. Nie zaciekawiało go wcale rozwiązanie rodzimego dramatu, niezajmującego go już od dawna. To też rzeczywiście dzięki jedynie resztkom przyjaźni z lat młodzieńczych zdecydował się wreszcie pojechać.

 Hrabiego nie było na dworcu. Ale służący, który go wiózł do zamku, prosił go, by zaraz podążył do biblioteki, gdzie hrabia go oczekuje. Jan Olieslagers przekonanym był po tem przyjęciu, że jego pobyt na zamku nie przysporzy mu żadnej przyjemności. I dlatego nie udał się bezwłocznie do hrabiego, gdyż był przeświadczonym, że wszelka nieprzyjemność i tak za zbyt rychło się pojawia. Udał się do swego pokoju, wskazanego mu przez kamerdynera, kąpał się powoli, przebrał się i kazał sobie podać posiłek do swego pokoju, gdyż uczuł głód. Późno dopiero wieczorem, westchnąwszy, postanowił udać się do swego przyjaciela.

 Siedział on przed kominkiem.

 Żadna książka, żadne pismo nie leżały w pobliżu, a jednak hrabia musiał już od kilku godzin tu siedzieć, gdyż nadmiar niedopałków papierosowych wypełniał popielniczkę.

 — Ach, jesteś nareszcie, — rzekł cicho, — czekam już długo na ciebie. Może się napijesz?

 To powitanie wydało się Flamandczykowi dość sympatyczne, trącił się więc szklanką z przyjacielem. Trzy, czy cztery szklanki ciężkiego, burgundzkiego wina — a odnalazł wnet dawną pewność siebie. Puszczał dym z papierosa wprost w stronę ognia na kominku i było mu zupełnie dobrze w obszernym, klubowym fotelu. Nieco cynicznie rozbrzmiało nawet, gdy rzekł:

 — Opowiadaj więc!

 Ale wnet pożałował tego górnego tonu, uczuł nawet pewnego rodzaju litość, gdy usłyszał nieśmiałe słowa: — Wybacz — czy nie zechciałbyś łaskawie ty najpierw opowiedzieć. — Wówczas stało się Janowi Olieslagersowi nieco nieswojo, że musi stać się sentymentalnym i usprawiedliwiać się: mea culpa.

 Hrabia oszczędził mu tego jednak. Zanim Jan wyksztusić zdołał pierwszą głoskę, począł znów mówić: — Przebacz mi, nie chcę cię dręczyć. Stanisława powiedziała mi zresztą wszystko.

 Nieco niepewnie powtórzył Flamandczyk: — Powiedziała ci wszystko?

 — Tak, istotnie, gdy przyszła do mnie od ciebie z parku. Wreszcie — byłbym musiał sam to wszystko sobie powiedzieć. Cudem by było przecie, gdybyś się był w niej nie zakochał.

 Przyjaciel poruszył się w fotelu.

 — Cicho... A że ona musiała ciebie pokochać, to jest zupełnie naturalnem. Wszystko to stało się z mej winy. Nie powinienem był ciebie wtedy do siebie zapraszać. A tak unieszczęśliwiłem was oboje. — I siebie przytem... Przebacz mi.

 Flamandczykowi zrobiło się niewyraźnie. Rzucił dopiero co zapalonego papierosa do ognia i zapalił świeży.

 — Stanisława powiedziała mi, że się kochacie. Prosiła abym wam dostarczył środków, których ci brakowało. Czy nie było to wielkiem z jej strony?...

 Jan połykał słowa, cisnące mu się na usta, z trudem wyksztusił, wybełkotał zaledwie: — Mój Boże...

 — Ale ja nie potrafiłem uczynić tego. Nie zrozumiałem z początku, jak silnem i podniosłem było jej życzenie. Odmówiłem jej, a tobie pozwoliłem odjechać. Jakże nieszczęśliwym musiałeś być, mój biedny przyjacielu... Czy zdołasz mi przebaczyć? Wiem, ile cierpiałeś po jej stracie, i wiem jak musiałeś kochać, tę kobietę?

 Jan Olieslagers