Operacja Fobos - Anna Przybylska - ebook + audiobook + książka

Operacja Fobos ebook i audiobook

Anna Przybylska

2,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

CZY MOŻLIWA JEST PRZEPROWADZKA NA MARSA?

Słońce umiera. Na jego powierzchni dochodzi do gwałtownych wybuchów. Ogromne strumienie rozpalonej, radioaktywnej plazmy krążą w kosmosie, stanowiąc zagrożenie dla wszystkiego, co żywe. Ziemska atmosfera jeszcze chroni ludzi, ale niespokojna gwiazda wywołuje na naszej planecie gwałtowne tornada i fale tsunami. Dwaj bracia bliźniacy, Nerdi i Garon, stają do walki z żywiołem. Czy inteligencja wygra z bezlitosnymi prawami fizyki rządzącymi w kosmosie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 3 min

Lektor: Tomasz Urbański

Oceny
2,8 (4 oceny)
1
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
yuping

Całkiem niezła

ciekawa fabuła, ale słabo wychodzi pod kątem naukowym, styl pisania też jest oglądnie mówiąc kiepski
00

Popularność




 

 

 

I

Woda, bezkresna woda. Jezioro? Morze? Spienione fale uderzają o piasek. Nagle pojawia się ogłuszający huk! Jakaś siła wsysa całą wodę i potem ciska nią o piasek. Huk ustaje, powraca cisza, na wodzie pojawiają się rozerwane na strzępy ryby i foki, niebieska ciecz powoli staje się czerwona, a spienione fale, jakby nic się nie wydarzyło, uderzają o piaszczysty brzeg.

Nerdi przebudził się zlany potem. Był w swoim domu, obok spał jego bliźniaczy brat, Garon. Wszystko stało na swoim miejscu, ale umysł chłopaka dopiero wydobywał się z sennego koszmaru. Zaspany podszedł do okna. Krajobraz nie zmienił się. Ganek prowadzący do domu, uskok, las, jezioro, słońce wynurzające się z wody. Wszystko to znał od najmłodszych lat. Jednak w tym krajobrazie dostrzegł jakąś tajemniczą grozę.

– Co, już wstałeś? – rozległ się głos brata.

Nerdi wzdrygnął się, jego czoło oblał zimny pot. Był tak zatopiony w myślach, że nie rozpoznał głosu brata. Garon usiadł na łóżku i ziewnął głośno. Nerdi odwrócił się w jego stronę i westchnął głęboko.

– Znów miałem ten koszmarny sen – szepnął – ta spieniona, krwawa woda – dodał głośniej, kiwając z niedowierzaniem głową.

Garon wstał z łóżka i również podszedł do okna.

– Uspokój się, to tylko sen. – Garon poklepał brata po ramieniu.

– No tak, jestem zdenerwowany, wtedy koszmary lubią hasać po snach – przyznał.

Nerdi jeszcze raz spojrzał w okno, groza nadal czaiła się za zwyczajnością.

*

Bracia mieli powód do zdenerwowania. W pierwszej klasie liceum szczęście rodzinne przerwała śmierć matki. Kobieta przed śmiercią prosiła synów, aby po zdaniu matury zostali na farmie i pomogli ojcu w pracy na roli. Przyrzekli, że zostaną. Nerdi podejrzewał, że ojciec tę prośbę wymusił na umierającej żonie, co, jego zdaniem, było największą podłością rodzica. Dlatego po zdanej maturze planował wyjechać na studia i nigdy na farmę nie wracać. Garon również chciał kontynuować naukę, ale wola umierającej matki była dla niego ważniejsza. Z tego powodu bracia trochę się poróżnili, lecz ostatecznie postanowili wyjechać bez wiedzy ojca. Nerdi złożył dokumenty na wydział fizyki, natomiast Garon postanowił studiować chemię. Bracia wybrali uczelnię w Genewie. Daleko od domu. Zbyt daleko, aby ojciec przyjechał z awanturą, i nikt tam nie będzie miał pojęcia, że są bliźniakami. Ten dar losu mógł im się przydać.

*

Słońce mocno przygrzewało, plaża była pełna wczasowiczów z pobliskiego ośrodka. Niektórzy preferowali czynny wypoczynek, więc podchodzili do przystani w poszukiwaniu sprzętu pływającego. Adam, wysoki chłopak z irokezem na głowie, sprawnie wydawał zamówiony sprzęt, ale i tak dało się słyszeć pomruk niezadowolenia wśród czekających w kolejce letników.

Garon z Nerdim patrzyli z boku na znikający z przystani sprzęt. Adam dostrzegł ich i pomachał ręką.

– Cześć, bliźniaki, przyszliście na kajaki? – zagadnął, gdy chłopcy podeszli do niego i podali dłonie na powitanie.

– Wystarczy jedna dwójka – odparł Nerdi.

– Zaczekajcie, coś wam zostawię – szepnął do ucha Garona.

Bliźniacy odeszli na bok. Na przystani zrobiło się pusto. Adam zniknął w hangarze i po chwili wrócił, dźwigając pod pachą dwuosobowy kajak.

– Macie, specjalnie dla was zarezerwowałem.

– Dzięki – odkrzyknęli chórem.

– Drobiazg. Podobno zostajecie z ojcem? – zagadnął, gdy bliźniacy wodowali kajak.

– Co mamy zrobić – odparł smętnie Nerdi, pociągając wiosłem po wodzie.

Kajak wolno przesuwał się po zielonkawej tafli, wiosła zanurzane w wodzie pluskały. Nerdi przestał wiosłować i wstrzymał oddech, wokół panowała cisza. Wydawało mu się, że cała przyroda z zapartym tchem na coś czeka. „Ale na co?” – zastanawiał się w myślach.

To uczucie wyczekiwania było mu dziwnie znajome, ale nie potrafił go umieścić w miejscu i czasie. „Cisza, a potem…”

Nerdi pociągnął mocno wiosłem.

– Szybko na wyspę – krzyknął do brata.

Garon odwrócił się w jego stronę i chciał spytać, co się stało, ale jego słowa zagłuszył potężny huk. Podpłynęli do brzegu, wyjęli kajak z wody i padli w zarośla. Wodę z jeziora wsysał potężny wicher, tworząc pionowy słup wysoki na sto metrów. Po przejściu żywiołu woda z ogromnym hukiem wróciła na swoje miejsce i niemal znieruchomiała.

– Co to było? – spytał Garon, gdy nastała cisza.

– To mój senny koszmar – usłyszał w odpowiedzi.

Garon zdziwiony patrzył na brata, ten jednak nie zwracał na niego uwagi. Pobiegł na brzeg i w zadumie obserwował jezioro. „Powinna pojawić się krew” – myślał przerażony Nerdi.

Krwi nie było, na plaży migały światła karetek. Ponieważ syren nie było słychać, domyślali się, że stan rannych był dobry. Nerdi odetchnął z ulgą. Garon, widząc jego zadumę, o nic nie pytał, ułożyli kajak na wodzie i w milczeniu popłynęli do przystani. Po drodze widzieli martwe ryby, wystarczyło sięgnąć po nie ręką, ale bracia nie mieli ochoty na taką kolację. Jezioro, które znali od dziecka, stało się dla nich groźne i obce.

*

Genewa przywitała ich słoneczną i ciepłą pogodą. Na przedmieściu w promieniach słońca połyskiwało ogromne jezioro. Bliźniacy z radością zamoczyliby przynajmniej nogi w Jeziorze Genewskim, jednak po przygodzie z trąbą powietrzną zrazili się do akwenów. Nerdi prowadził jeepa, a Garon na komórce sprawdzał drogę.

– Tu powinien być zjazd na podziemny parking – oznajmił bratu.

Po chwili ukazał się znak informujący o parkingu. Nerdi obrócił kierownicą i samochód pomknął wąską uliczką w jego stronę.

Nerdi wysiadł z samochodu i spojrzał w komórkę. Nie było zasięgu, więc i nawigacja nie działała. Chłopak schował aparat do kieszeni i pobiegł do windy. Zdążył tuż przed zamknięciem drzwi. Z trudem łapał oddech i nawet nie zauważył, że współpasażerowie patrzą na niego podejrzliwie. Winda zatrzymała się, Nerdi bez słowa ją opuścił i pobiegł w stronę obrotowych drzwi. Po drodze wyjął komórkę z kieszeni. Urządzenie działało bez zarzutu. Klikając w klawiaturę, znalazł mapę Genewy i ulicę Szumana. Był niedaleko celu. Przeszedł na drugą stronę ulicy, skręcił w prawo, po drodze mijał tłumy przechodniów. Ludzie, tak jak on, gdzieś się spieszyli, nikt na niego nie zwracał uwagi. Następna uliczka była wąska i pusta, zabudowana małymi domkami. Przed budynkami były niewielkie ogródki zasłonięte żywopłotem i niskimi świerkami. Nerdi bezszelestnie szedł po granitowej kostce. Miejsce to wydawało mu się dziwne, jakieś sztuczne. Domki przypominały budowle z klocków, które stawiali z bratem w długie zimowe wieczory. W kominku paliło się drewno, matka drzemała w fotelu, a oni oddawali się pasji budowania i burzenia. Czasem dochodziło do awantur, wtedy matka wstawała i tłumaczyła, że bracia nie powinni się kłócić, zwłaszcza jeśli są bliźniakami. Nerdiego naszła nostalgia. Poczuł tęsknotę za matką i ciepłym ogniem w kominku, jednak szybko odgonił wspomnienia. Od śmierci matki nie rozpalali ognia w kominku, klockami też od dawna się nie bawili. Teraz brat jest w podziemnym parkingu i z niecierpliwością czeka na jego powrót. Przystanął na chwilę, dostrzegł numer osiemnaście. Nacisnął dzwonek. Po chwili w drzwiach pojawiła się starsza, otyła kobieta.

– Dzień dobry, przyszedłem w sprawie mieszkania – odezwał się po francusku – rozmawiałem z panią przez telefon.

– Ze mną? – zdziwiła się kobieta – nie, rozmawiał pan z moją córką, ale proszę się nie martwić, wiem o wszystkim – dodała, widząc zakłopotanie na jego twarzy.

Kobieta zniknęła za drzwiami i po chwili wróciła z pękiem kluczy w dłoni.

– Nie ma pan bagażu? – spytała zdziwiona.

– Zostawiłem u kolegi w akademiku – skłamał.

Na szczęście kobieta nie była zbyt dociekliwa. Przez całą drogę do sąsiedniego domu, który mieli wynająć, milczała. Nerdi szedł obok niej i dokładnie obserwował teren. Z ulicy Schumana skręcili w boczną, jeszcze węższą uliczkę zabudowaną domkami, których spadziste dachy niemal dotykały płotów.

„Łatwo tu zabłądzić” – pomyślał.

Po kilku minutach marszu kobieta zatrzymała się, otworzyła zardzewiałą furtkę, która przeraźliwie skrzypnęła. Trawnik przed domem dawno nie widział kosiarki, a karłowate świerki – sekatora. Nerdi, wychowany na wiejskiej farmie, taki stan ogrodu uznał za barbarzyństwo. Kobieta dostrzegła niezadowolenie na jego twarzy.

– Domek należy do córki, ale ona przeprowadziła się do Bazylei – tłumaczyła. – Może pan to uporządkować – dodała z uśmiechem.

Nerdi odwrócił wzrok od drzew. Kobieta następnym kluczem otworzyła drzwi wejściowe.

Weszli do środka. Domek składał się z niewielkiego saloniku, który jednocześnie służył za kuchnię, dwóch niewielkich pokojów i łazienki. Stare meble, stylizowane na rokoko, sprawiały wrażenie spróchniałych, ale w rzeczywistości miały może z dziesięć lat. Wtedy panowała moda na starocie, towaru było mało, więc przedsiębiorcy zaczęli produkować stare graty. Nerdi widział już takie niby-antyki, ale na wszelki wypadek kopnął nogą w stojącą szafę. Mebel nawet nie drgnął. Usiadł na kanapie.

– I co, wygodna? – spytała właścicielka.

– Bardzo.

– W takim razie poproszę o dokumenty.

Nerdi wstał i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki.

– Muszę pana zameldować – tłumaczyła kobieta.

– Rozumiem. – Uśmiechnął się, podając dowód i zaświadczenie potwierdzające przyjęcie na studia.

Kobieta z szuflady wyjęła grubą księgę i zapisała tam jego dane.

– Z drugiej strony jest podjazd i wiata, można tam zostawić samochód – wyjaśniła, podając klucze.

Nerdi usiadł na kanapie i odprowadził ją wzrokiem. Gdy zamknęły się za nią drzwi, podbiegł do okna i odczekał, aż zniknie za rogiem. Wyjął telefon z kieszeni i zadzwonił do Garona.

II

Profesor Rabchard mieszkał w Genewie ponad czterdzieści lat. W tym mieście skończył szkołę średnią, studia na wydziale fizyki i astronomii, a potem piął się po szczeblach kariery naukowej. Często słyszał od kolegów ze szkolnych lat, że badanie kosmosu to strata czasu i pieniędzy. Inni pytali go, skąd bierze fundusze na swoje badania. Jednak naukowa działalność profesora była tylko przykrywką dla jego właściwej pracy.

Terroryści i grupy przestępcze chętnie posługiwali się światową siecią internetową i telefonią komórkową. Aby kontrolować ich poczynania, profesor skonstruował wirtualne roboty, które po słowach kluczowych wychwytywały podejrzane informacje. Podobnie było z telefonami. W tym przypadku roboty reagowały na słowa. Najpierw identyfikowano język i lokalizowano rozmówców w przestrzeni, a satelity wykonywały fotografię, potem komputery analizowały rozmowę. Gdy tylko znalazły coś podejrzanego, informacja trafiała na biurko oficera, a ten weryfikował dane i przekazywał do odpowiednich komórek. Dzięki wirtualnym robotom rozbito wiele grup terrorystycznych, a policja rozpoczynała działania operacyjne, zanim doszło do przestępstwa.

Rabchard nie gonił za sławą, nie opowiadał w mediach o swoich wynalazkach. Dla świata pozostał skromnym naukowcem, który zajmuje się mało pożyteczną dziedziną, jaką niewątpliwie jest astrofizyka.

Do obserwatorium w ciszy wchodzili studenci.

„Same kujony” – pomyślał znudzony profesor.

Garon znał profesora Rabcharda. Kilka razy przychodził za brata na jego wykłady, ale w obserwatorium był pierwszy raz. Nie ustalił z bratem, które ma zająć miejsce, więc czekał pod ścianą, aż pozostali zostawią dla niego puste krzesło. Puste krzesło stało obok profesora i Garon nie był pewny, czy jego brat wybrał właśnie to miejsce. Ale na weryfikację nie było czasu. Podszedł, odsunął krzesło i usiadł. Rabchard zmierzył go wzrokiem, Garon czuł, że robi mu się gorąco. Aby nie patrzeć w profesorskie oczy, włączył laptopa i udawał zaczytanego. Profesor wstał, założył przysłonę na okular teleskopu.

– Teraz, o wschodzie Słońce tak nie razi, więc możemy bezpośrednio patrzeć na nie – oznajmił. – Za godzinę będzie to niemożliwe – dodał po chwili.

Profesor usiadł za biurkiem i włączył monitor stojący obok okularu

– Pan zaczyna oglądanie. – Rabchard wskazał na Garona.

Garon wstał, podszedł do okularu zaciekawiony i spojrzał w Słońce. Było krwistego koloru i nieco większe niż normalnie widziane z Ziemi. Przesunął teleskop w okolice korony, u dołu obrazu dostrzegł cienką smugę. Oderwał wzrok od okularu i zwrócił się do profesora.

– Czy mogę to sfilmować? – zapytał, sięgając po komórkę.

Profesor skinieniem głowy dał pozwolenie, Garon przyłożył komórkę do okularu. Przesunął teleskop na skraj Słońca tak, aby uchwycić również smugę. Po upewnieniu się, że wszystko zostało sfilmowane, odszedł od teleskopu. Do okularu podchodzili pozostali studenci. Garon obserwował monitor stojący obok profesora. Żadnej smugi nie było widać, zajrzał do swojej komórki, przesuwał powoli obraz, cienka linia odchodziła od Słońca i rozmywała się w czeluściach kosmosu.

„Ciekawe, co to takiego?” – myślał, przesuwając obraz w telefonie.

Ostatni student podszedł do teleskopu, Słońce robiło się coraz jaśniejsze. Profesor powiedział kilka słów o teleskopie i podziękował za udział w zajęciach.

Garon spojrzał na zegarek. Miał godzinę do rozpoczęcia następnych zajęć. Wyjął telefon i zadzwonił do brata.

Aby uniknąć przypadkowego spotkania ze znajomymi, bracia umówili się nad jeziorem. Silny wiatr i pochmurne niebo nie zachęcały do spacerów. Sprzedawca kanapek ze szwajcarskim serem nawet ucieszył się na widok bliźniaków. Do kanapek zamówili herbatę i usiedli przy stoliku.

– Co to za ważna sprawa? – zapytał Nerdi przyciszonym głosem.

– Coś złego dzieje się na Słońcu.

– Jak to coś złego? A zresztą to nie nasza sprawa.

Garon przełknął spory kęs kanapki i roześmiał się głośno. W lokalu byli sami, więc sprzedawca z zainteresowaniem spojrzał w ich kierunku.

– Nie nasza sprawa? – Garon pokręcił głową z niedowierzaniem. – A pamiętasz tę trąbę powietrzną na naszym jeziorze? – dodał po przełknięciu następnego kęsa.

– Sądzisz, że to ma jakiś związek? – zapytał Nerdi z niedowierzaniem. – Nie jestem fachowcem, ale sądzę, że to była robota wiatru słonecznego.

Nerdi spojrzał na komórkę i ręką powiększył fragment Słońca. Smuga stała się szeroka. Zaznaczona część Słońca była wyraźnie ciemniejsza.

– Ta część gwiazdy jest chłodniejsza od reszty o jakieś trzysta, a może nawet pięćset stopni – ocenił Nerdi.

– W każdej chwili może nastąpić potężna eksplozja, a wyrzucona magma urządzi nam prawdziwe piekło – stwierdził Garon. – Pogadaj o tym z Rabchardem.

– Ja?! – zdziwił się Nerdi.

– Przecież to twój profesor.

Bracia zjedli kanapki i opuścili lokal, deszcz przestał padać, promienie słoneczne przebijały się przez chmury. Garon wsiadł do jeepa i pojechał w stronę miasta. Nerdi na piechotę poszedł do domu. Po południu czekała go rozmowa z profesorem i musiał się do niej przygotować.

*

Profesor Rabchard wszedł do obserwatorium i włączył monitor. Rewelacje studenta wydawały mu się niedorzeczne.

„Skoro na Słońcu dzieje się coś niepokojącego, to dlaczego nikt tego nie zauważył?” – myślał, przeglądając zdjęcia Słońca na monitorze.

W zasadzie nie było to nic niepokojącego, ale po powiększeniu obrazu widać było, że z gwiazdy wychodziła cienka rysa, a jej dolna część była wyraźnie ciemniejsza. Rabchard zatrzymał obraz i powiększył go jeszcze bardziej. Nagle usłyszał trzask, czuł, jak serce podchodzi mu do gardła, odwrócił głowę w stronę drzwi. Wciągnął powietrze.

– A, to ty, Andy – wyszeptał, z trudem łapiąc oddech. – Ale mnie przestraszyłeś.

– Podobno mnie szukałeś?

Andy Mansfeld również był profesorem fizyki. Z Rabchardem znali się od czasu studiów. Obaj byli jak ogień i woda. Jedno, co ich łączyło, to chorobliwa ambicja i naukowa pasja. Otwarty i dowcipny Mansfeld zawsze brylował w towarzystwie, nie stronił od wesołej zabawy i garściami korzystał z uciech tego świata.

Rabchard wskazał na ekran monitora.

– Popatrz na ten bigos.

Andy przyjrzał się obrazowi.

– To chyba Słońce – odparł niepewnie.

– Owszem, ale zobacz…

Rabchard wziął do ręki wskaźnik i przejechał nim po cienkiej smudze, a potem, uderzając w klawiaturę, czarną nieregularną linią podzielił Słońce na dwie nierówne części.

– Ta smuga to wodór. Ucieka sobie w kosmos – Rabchard przerwał na moment – ta część gwiazdy jest wyraźnie chłodniejsza.

– O, jasny gwint. To jak wyciek paliwa w elektrowni atomowej – wtrącił Mansfeld.

Rabchard odłożył wskaźnik.

– Gorzej, bo tej elektrowni nie da się naprawić – stwierdził, siadając w fotelu.

– Czyli życie na naszej pięknej planecie dobiega końca.

Rabchard westchnął głęboko.

– Na Ziemi przy różnicy dziesięciu stopni mamy burzę z piorunami, a tam różnica wynosi trzy tysiące.

– Tak, grożą nam burze magnetyczne, niszczycielskie tornada i silne wyładowania atmosferyczne. Czyli prawdziwe piekło.

Mansfeld podszedł do monitora i przyjrzał się obrazowi Słońca, kliknął w klawiaturę zmniejszył obraz. Gwiazda wyglądała normalnie.

– Jak to zauważyłeś? – spytał, spoglądając na Rabcharda.

– Nie ja, to odkrycie mojego studenta.

III

Księżyc był w nowiu, wieczorne niebo rozświetlały tylko gwiazdy. Najwyższą jasnością odznaczał się Syriusz. Starożytni Egipcjanie wierzyli, że jasna gwiazda zwiastuje obfity deszcz, po którym Nil wystąpi z brzegów, przenosząc na pola żyzny muł. Oczywiście Syriusz nie miał żadnego wpływu na Nil i opady deszczu, ale, o czym Egipcjanie nie wiedzieli, jest to gwiazda sezonowa. Na północy jest widoczna w miesiącach zimowych, a w strefie międzyzwrotnikowej pojawia się tuż przed porą deszczową.

Nerdi, idąc do pracy, bez trudu dostrzegł jasną pulsującą gwiazdę. Zatrzymał się na chwilę i wytężył wzrok. Umysł skupił na tym, czego nie widać. Gdzieś w pobliżu ogromnej gwiazdy krąży, niewidoczny z Ziemi, „biały karzeł”, Syriusz B. Przed miliardami lat ta gwiazda była wielkości Słońca, po wypaleniu się wodoru zmieniła się w „czerwonego olbrzyma”, a następnie pod wpływem własnej grawitacji zmniejszyła się do wielkości Ziemi. Po dawnym blasku pozostał tylko ogromny ciężar właściwy wygasłej gwiazdy – centymetr sześcienny „białego karła” ważył tonę. Nerdi widział Syriusza B przez teleskop. Wygasła gwiazda nie emitowała już żadnego światła. Gdyby nie blask ogromnego towarzysza, Syriusza A, to Syriusz B krążyłby w czarnej otchłani.

Syriusz A to najbliższa Ziemi gwiazda nocnego nieba. Znajduje się ponad osiem lat świetlnych od układu słonecznego i jest częścią gwiazdozbioru Wielkiego Psa. Syriusz jest widoczny na obu półkulach globu, ale tylko w okresie jesienno-zimowym. Ludy starożytne przypisywały gwieździe boskie pochodzenie i magiczne właściwości. W miarę rozwoju cywilizacji ludzie zrozumieli, że Syriusz nie ma żadnego wpływu na ziemski klimat. Mimo to fascynacja gwiazdą pozostała. Kiedy pierwsze ziemskie teleskopy zostały skierowane na Syriusza, na astronomów czekała niespodzianka. Najbliższy sąsiad Słońca miał towarzysza – Syriusza B, bo tak nazwano ukryte w kosmicznej otchłani ciało niebieskie. Przed miliardami lat Syriusz B również był jasną gwiazdą, prawdopodobnie również pojawiał się na ziemskim nieboskłonie, ale po wypaleniu wodoru zmienił się najpierw w czerwonego olbrzyma, a następnie jego pojedyncze atomy zostały niemal sprasowane tak, że ogromna gwiazda skurczyła się do rozmiarów Ziemi. Naukowcy przypuszczają, że w wyniku eksplozji Syriusz B oddał trochę paliwa swemu towarzyszowi, przedłużając jego życie o miliony, a może nawet miliard lat.

Nerdiemu zrobiło się smutno, Słońce jest samotną gwiazdą, więc po jego wygaśnięciu nikt w kosmosie nie zauważy, że w ogóle było, nie wspominając nic o pełnej życia planecie, Ziemi.

Chłopak oderwał wzrok od Syriusza i spojrzał na zegarek, za pół godziny powinien stać za barem i serwować gościom drinki. Przyspieszył kroku i po krótkim marszu wszedł do hotelu, w którym pracował.

Nerdi bardzo lubił swoją pracę, uwielbiał pogawędki z klientami, cierpliwie wysłuchiwał narzekania różnych frustratów i, co ważniejsze, jego klienci uważali, że mieszał wspaniałe drinki. Jednak gdy profesor Rabchard potwierdził jego hipotezę, że Słońce robi się bardzo niestabilne, chłopak stracił wiele z wrodzonej radości życia. Jak dawniej stał za barem, mieszał drinki, ale nie był już tak rozmowny i dowcipny jak dawniej.

Profesor prosił studentów, aby nie opowiadali o problemach ze Słońcem, dopóki nie zostanie opracowany jakiś plan ratunkowy. Oczywiście wszyscy przyrzekli, że postronnym osobom niczego nie zdradzą. Do milczenia nie zobowiązał się tylko Garon, ale i on, choć bardzo niechętnie, obiecał bratu, że informację zachowa dla siebie.

– Słońca nie da się naprawić, plan ratunkowy wymyślą politycy na poczet kampanii wyborczej i raczej go nie zrealizują – oznajmił Nerdiemu.

Nerdi stał za barem zamyślony i z zazdrością obserwował rozbawionych gości. Szczerze zazdrościł wszystkim tej słodkiej niewiedzy. Wkrótce Ziemię nawiedzą tornada, będą silne wyładowania atmosferyczne, kłopoty z prądem, może wielu z obecnych w barze nie przeżyje kataklizmu.

– Nerdi? To tutaj się schowałeś?

Chłopak na moment wstrzymał oddech. Ktoś mówił do niego w ojczystym języku. Wciągnął powietrze i podniósł głowę.

– Eliza, co ty tu robisz?! – krzyknął tak głośno, że na sali na chwilę zapanowała cisza i wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.

Eliza była rok młodsza od bliźniaków.

– Przepraszam państwa, spotkałem koleżankę z liceum – wyjaśnił zdumionym gościom.

Wszyscy wrócili do swoich rozmów, Eliza usiadła przy barze.

– Garon też jest w Genewie? – zapytała, gdy przyrządzał dla niej drinka.

– Jest tutaj, studiuje chemię, ale o tym cicho sza – przytknął palec do ust – jesteś jedyną osobą w tym mieście, która wie o istnieniu mojego brata.

– Spokojnie – dziewczyna roześmiała się – i tak nas nie rozumieją.

– Nigdy nic nie wiadomo – westchnął.

– A ty? Co tu robisz?

– Studiuję wzornictwo użytkowe.

Przerwała, aby skosztować podanego drinka.

– Znakomity – stwierdziła.

Odstawiła szklankę z zielonym napojem i uśmiechnęła się.

– Za tydzień wracam do domu – oznajmiła – zrobiłam już rezerwację na samolot.

Nerdiemu zadrżały palce, szklanka, którą trzymał, upadła na dywan. Schylił się, podniósł i obejrzał dokładnie. Na szkle nie było żadnej rysy. „Zły znak” – pomyślał.

Spojrzał na podłogę i odetchnął z ulgą. Szklanka upadła na miękkie podłoże, więc, zgodnie z prawami fizyki, szkło nie powinno ulec uszkodzeniu. „Prawa fizyki” – pomyślał zirytowany.

Słońce rozpoczyna proces dogasania, przed śmiercią, niczym ranny zwierz, zniszczy wszystko, co do tej pory utrzymywało przy życiu. Wszystko! Zgodnie z prawami fizyki!

– Poproszę whisky z grapefruitem – odezwał się chłopak z gęstą czarną czupryną.

Nerdi spojrzał na niego zdziwiony. Nagle uprzytomnił sobie, że jest w pracy, a do jego obowiązków należało serwowanie drinków. Uśmiechnął się do chłopaka i sięgnął po szklankę.

Życie skończy się na ziemi za sto, a może nawet dwieście lat. Chłopak, który właśnie prosi go o drinka, do tego czasu zamieni się w proch i pył. W zasadzie nie było powodu do niepokoju. Nerdi odmierzył porcję whisky, dopełnił szklankę sokiem i podał chłopakowi. Ten położył mu na blacie kilka monet i zniknął w tłumie. Eliza siedziała na swoim miejscu i wolno sączyła alkoholowy napój.

– Wiesz, niedługo pojedziemy z Garonem do domu. Możesz się zabrać z nami.

– To miło z twojej strony, ale już zarezerwowałam miejsce w samolocie.

Już miał wypowiedzieć, że taki lot jest niebezpieczny. Nagle uprzytomnił sobie, że dziewczyna weźmie go za tchórza, który boi się latać samolotem. A przecież to nie strach przed lataniem wywołał jego niepokój. Słońce eksploduje w najbliższych dniach, a cząstki wiatru słonecznego uszkodzą nie tylko elektrownie i krążące po orbicie satelity, ale również urządzenia pomiarowe samolotów i morskich statków. Ludzie na to nie byli przygotowani i pewnie Eliza z jego wyjaśnień niewiele by zrozumiała.

– Za przelot musisz zapłacić, a my przewieziemy cię gratis – oświadczył.

– Dobrze, wezmę to pod uwagę.

Eliza odsunęła szklankę, wstała i skierowała się w stronę wyjścia. Nerdi odprowadził ją wzrokiem. Dziewczyna odwróciła się w jego stronę i pomachała mu na pożegnanie

– Zaczekaj! – krzyknął.

Z kieszeni wyjął długopis i na papierowej serwetce napisał numer telefonu.

– Mam inny telefon – wyjaśnił, gdy Eliza podeszła do baru.

– Zadzwonię – obiecała.

Dziewczyna zniknęła w mroku. Muzyka grała, w barze było mnóstwo ludzi, ale Nerdiemu zaczęła doskwierać samotność.

IV

Rabchard wjechał na parking przed gmachem Komisariatu Europejskiego. Był tutaj postacią znaną, ale na wszelki wypadek ze schowka w samochodzie wyjął identyfikator. Wszedł do ogromnego gmaszyska i zatrzymał się w niewielkim przedsionku. Tu kończyła się strefa publiczna, dalej mogły wejść tylko osoby upoważnione. Drzwi do najważniejszej instytucji europejskiej wypełniały lustra weneckie pokryte pancerną folią.

– Jestem umówiony z komisarzem Druzo – odezwał się do znudzonego portiera.

Portier podniósł głowę, dokładnie obejrzał identyfikator, pokiwał głową i wziął do ręki telefon.

– Tu recepcja, panie komisarzu, pan profesor czeka – wyrecytował do słuchawki.

Przez chwilę panowała cisza. Zniecierpliwiony Rabchard stukał palcami po marmurze, który oddzielał recepcję od publicznego przedsionka. Wreszcie portier odłożył słuchawkę, nacisnął czerwony guzik i usiadł na krześle. Przedsionek wypełnił przeraźliwy pisk. Profesor pchnął drzwi i wszedł do środka. Ogromny, ciemny hol sprawiał ponure wrażenie, które potęgował przenikliwy chłód. Skręcił w wąski korytarz i w oddali dostrzegł komisarza Druzo.

Rabchard często spotykał się z politykami, jednak nie przepadał za ich towarzystwem. Uważał, że to fałszywa, zakłamana i zdemoralizowana grupa społeczna. Jeszcze większą niechęcią darzył wyborców. Rozwój technologiczny wymagał sporej sprawności umysłowej. Przeciętny człowiek musiał zapamiętać mnóstwo kodów, szyfrów oraz wiele instrukcji obsługi urządzeń codziennego użytku. To znacznie ograniczyło poziom głupoty. Profesor nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie tak beztrosko składają własny los w ręce hochsztaplerów i karierowiczów. Po wielu przemyśleniach doszedł do wniosku, że największym wrogiem współczesnego człowieka jest lenistwo. Ludzie, zapatrzeni w czubek własnego nosa, myślą tylko o swojej wygodzie. Wszyscy narzekają na wysokie podatki, bezduszną biurokrację i inne niedogodności życia codziennego, ale nikt palcem nie kiwnie, aby cokolwiek zmienić. Młodzi ludzie, wychowani w cieplarnianych warunkach, idą do polityki po zaszczyty i przywileje, a praca dla ogółu jest tylko uciążliwym balastem, więc społeczeństwo musi za to słono płacić.

„Czy tacy ludzie poradzą sobie z katastrofą na Słońcu?” – myślał profesor, patrząc na komisarza.

– Witam, profesorze – przemówił Druzo.

Rabchard skinął ręką na powitanie i wszedł do jego gabinetu. Druzo zamknął drzwi i wskazał profesorowi czarny, obity skórą fotel stojący przy stole ze szklanym blatem i sam zajął miejsce naprzeciw gościa.

– Przez telefon mówił pan o jakiejś nuklearnej awarii, co się tak naprawdę stało?

Rabchard spojrzał na komisarza, z kieszeni wyjął elektroniczny informator i podał komisarzowi.

– Proszę to podłączyć do komputera.

Druzo wziął informator i po chwili na ekranie monitora pojawił się obraz Słońca.

– To dzieje się na słońcu, panie komisarzu.

– Słońce to przecież pana specjalność, dlaczego do mnie pan z tym przychodzi?

– Bo sprawa jest poważna – odpowiedział profesor i podszedł do monitora. – Proszę spojrzeć. – Specjalnym rysikiem rozdzielił tarczę słoneczną na dwie nierówne części.

– Dolna część jest wyraźnie ciemniejsza od górnej. Moi studenci obliczyli, że różnica temperatury między tymi częściami wynosi ponad trzysta stopni. Na ziemi przy różnicy dziesięciu stopni mamy burze z piorunami i huragany, więc, mówiąc kolokwialnie, Słońce da nam popalić.

– Co to oznacza? – zapytał Druzo.

Rabchard wskazał rysikiem cienką smugę.

– Huragany, gromy z jasnego nieba i silne promieniowanie kosmiczne.

– Czy to promieniowanie ma jakiś wpływ na nasze zdrowie? – W głosie komisarza dało się słyszeć przerażenie.

„To dobry znak” – pomyślał profesor.

– Na razie niewielki – odpowiedział spokojnie – ale może być problem z wszelkimi urządzeniami elektronicznymi i oczywiście z samą elektrycznością. – Profesor na chwilę zawiesił głos.

– Ale najgorsze przed nami.

– Co takiego? – zapytał Druzo.

– Gwiazda prawdopodobnie zaczyna puchnąć. Za dwieście, może trzysta lat korona słoneczna będzie sięgała atmosfery Wenus, a średnia temperatura Ziemi podniesie się o jakieś pięćdziesiąt stopni.

Druzo odetchnął z ulgą.

– Za dwieście lat to nas na Ziemi już nie będzie.

– To prawda, ale już teraz możemy zapomnieć o lataniu samolotami, nawigacji satelitarnej, telewizji…

– Jak to, przecież…

– Już mówiłem, gwiazda robi się bardzo niestabilna. Na szczęście wiatr słoneczny ze Słońca do Ziemi leci jakieś trzy dni, więc…

– Mamy trochę czasu na przygotowanie – wtrącił Druzo z nadzieją w głosie.

– Tak, ale konieczna jest stała obserwacja gwiazdy i ścisła współpraca wszystkich państw.

– Rozumiem, porozmawiam o tym z Amerykanami i Rosjanami. Jednak do tego czasu proszę o całkowitą dyskrecję.

Rabchard wyjął odtwarzacz z komputera, schował do kieszeni i szykował się do wyjścia.

– Panie profesorze, proszę skompletować zespół i znaleźć konkretne rozwiązanie.

Rabchard, otwierając drzwi, odwrócił się w stronę komisarza.

– Słońca nie da się naprawić, konkretnego rozwiązania nie ma, proszę na to przygotować mieszkańców Ziemi.

Druzo chciał coś powiedzieć, ale Rabchard opuścił gabinet i zamknął za sobą drzwi.

*

Nadciągał zmierzch. Asfaltowa, rzęsiście oświetlona szosa ciągnęła się w nieskończoność. Jeep poruszał się wolno za innymi pojazdami. Na tylnym siedzeniu drzemała Eliza, Nerdi siedział obok ze słuchawkami na uszach. Garon, trzymając kierownicę, poczuł znużenie. Na szczęście w oddali dostrzegł migoczący neon motelu. Samochodów nieco ubyło, więc przycisnął pedał gazu. Neon był coraz wyraźniejszy. Nagle zadźwięczał telefon. Garon spojrzał na brata, szturchnął go łokciem i ręką wskazał na komórkę. Nerdi zdjął słuchawki z uszu i sięgnął po aparat.

– Cześć, Brendon, stało się coś? – wyszeptał zaspanym głosem.

Zapanowała cisza. Nerdi rzucił telefon na półkę, wciągnął powietrze i spojrzał na brata.

– Wybuch nastąpił, kupimy paliwo i jedziemy dalej – oświadczył.

– Jestem wykończony – zaprotestował Garon.

– Odpoczniesz na tylnym siedzeniu, do rana ja poprowadzę.

Garon zmęczonymi oczami wpatrywał się w neon motelu, który stawał się coraz wyraźniejszy. Wreszcie dostrzegł zjazd do stacji paliwowej. Jeep wtoczył się na parking i jego silnik zamilkł.

Nerdi dziarsko wyskoczył z samochodu, z bagażnika wyjął dwa pojemniki na paliwo i ruszył w stronę dystrybutora.

– Wystarczy ci pieniędzy? – zapytał Garon przez uchylone okno samochodu.

Nerdi przytaknął skinieniem głowy i szybkim krokiem podszedł do dystrybutora.

– Jaki wybuch? – spytała Eliza zaspanym głosem.

Garon zdziwionym wzrokiem spojrzał na tylne siedzenie, gdzie leżała zawinięta w koc młoda dziewczyna. Jego zmęczone oczy dopiero po chwili rozpoznały Elizę, z którą dawno temu bawił się w piaskownicy.

– Przejdź na przedni fotel, Nerdi wszystko ci wyjaśni.

Dziewczyna spojrzała na niego i przeciągnęła się leniwie niczym zaspany kot. Podniosła fotel kierowcy i usiadła na przednim siedzeniu. Po chwili w samochodzie rozległo się chrapanie.

V

Słońce wyłaniało się zza horyzontu, na liściach błyszczały krople porannej rosy. Karim szedł na czele oddziału żołnierzy, w ręce trzymał maczetę. Oddział liczył dziesięć osób, wszyscy ubrani byli w maskujące mundury moro ozdobione plakietkami z napisem „Formacja Dankina”.

Karim pochodził z Bangladeszu. Jego rodzina mieszkała w tzw. „białym prostokącie”. Był to teren, na którym przez wiele lat uprawiano kokę i konopie indyjskie.

Silne ekonomicznie lobby narkotykowe doprowadziło do legalizacji zarówno produkcji, jak i dystrybucji środków odurzających. Legalne narkotyki miały wielu przeciwników, którzy uważali, że władze pragną ogłupić społeczeństwo, aby łatwiej było nim rządzić. Do narkotykowych przeciwników dołączyli ekstremiści religijni i tak zaczęła się wojna wszystkich ze wszystkimi. Ludzi opanowało szaleństwo zabijania. W zamachach bombowych i ulicznych strzelaninach ginęli przypadkowi ludzie. Przez miasta przetaczały się demonstracje domagające się od władz zapewnienia bezpieczeństwa. Jednak końca przemocy nie było widać, bowiem wszystkie radykalne grupy nie zamierzały zrezygnować ze swych żądań. Zdesperowane władze Europy zwróciły się o pomoc do wojska. Na prośbę Głównego Sztabu Armii Europejskiej profesor Rabchard opracował system monitorowania całej planety. Satelity umożliwiały fotografowanie każdego miejsca na Ziemi, natomiast wirtualne roboty wyłapywały wszelkie podejrzane informacje. Dzięki temu Armia Europejska wiedziała o każdym kroku przestępców i różnych ekstremistów. Do ich zwalczania powołano oddziały Dankina, nazwane tak od nazwiska japońskiego kapitana, który stworzył tę elitarną jednostkę.

Ojciec Karima, Nandii, pracował na plantacji kokainy. Gdy narkotyki zostały zdelegalizowane, zajął się przemytem. Wiele razy odwiedzał Europę z trefnym towarem w bagażu. Nandii, jak wielu jego kolegów po fachu, nie miał pojęcia, że każdy jego krok jest uważnie obserwowany. Gdziekolwiek pojawił się z przesyłką, tam niemal natychmiast po jego wyjściu zjawiali się dankiniści, którzy konfiskowali towar i aresztowali odbiorców. Szefowie narkotykowej mafii uznali, że to Nandii naprowadza żołnierzy, i wydali na niego wyrok śmierci. Ta decyzja nie umknęła uwadze dankinistów. Bengalczyk został aresztowany i stanął przed sądem, a następnie został osadzony w więzieniu. Taka była wersja oficjalna. W rzeczywistości Nandii zamiast do celi trafił do warsztatu stolarskiego, tam nauczył się zawodu i, wraz ze sprzętem i notesem pełnym zleceń, został odesłany do ojczyzny. Po powrocie do domu ożenił się ze szkolną koleżanką i pracował w swoim warsztacie. Życie płynęło spokojnie, na świat przyszedł Karim i wszyscy niemal zapomnieli o dawnych przygodach. Nagle do domu Nandiego przybyli żołnierze. Karim miał wtedy kilka lat, nie rozumiał rzeczywistości, ale na twarzach rodziców dostrzegł niepokój. Trochę go to dziwiło, bo żołnierze byli bardzo grzeczni. Bawili się z nim, a czasem pomagali ojcu w warsztacie, mieli też swój prowiant. Nagle w nocy obudził Karima huk wystrzałów, zaczął płakać, więc matka przybiegła, objęła jego głowę ramionami i chłopiec zasnął. Po przebudzeniu sądził, że to senny koszmar, ale na ganku przed domem dostrzegł ślady krwi. Żołnierzy w domu już nie było. Karim chciał spytać rodziców o nocny huk, ale byli jacyś zasępieni, więc postanowił do tego nie wracać. Kiedy jednak po latach wyjechał do szkoły, znów spotkał żołnierzy ze znaczkiem Dankina. Po długiej rozmowie z oficerem postanowił wstąpić do elitarnej jednostki. Ojciec nie był zachwycony jego decyzją, wtedy chłopak przypomniał mu wydarzenia sprzed lat.

To była jego pierwsza akcja, mieli zlikwidować obóz treningowy terrorystów. Karim wymachiwał maczetą, aby wyciąć zarośla i utorować drogę kolegom. W oddali dostrzegł prymitywne domki z dachami pokrytymi trzciną. Z pozoru wyglądały na wioskę z dawnych lat, ale satelitarne kamery zarejestrowały budowę osady i zajęcia treningowe.

Karim zatrzymał się nagle. Jego głowę przeszył ogłuszający huk. Chłopak odwrócił się i zamarł z przerażenia. Potężne drzewa, które niedawno mijali, unosiły się ponad lasem poruszone jakąś niszczycielską siłą. Rozejrzał się wokół i wskoczył pod zwalony gruby pień. Przywarł do ziemi i zamknął oczy. Huk wzmagał się. Na plecach poczuł uderzenie, poruszył się. Było trochę luzu. Odetchnął z ulgą. Gwizd wiatru mieszał się z trzaskiem łamanego drewna i krzykiem żołnierzy. Karim otworzył oczy i dostrzegł jednego z kolegów rozrywanego przez wiatr. Zacisnął powieki i jeszcze bardziej przywarł do ziemi. Gwizd oddalał się. Karim oddychał ciężko. Wkrótce nastała cisza, chłopak usłyszał bicie własnego serca. Nagle pień, pod którym się schronił, zaczął pękać. Karim zrozumiał, że jest przykryty stertą drzew i, jeżeli szybko nie opuści kryjówki, to zostanie przygnieciony. Otworzył oczy i ocenił sytuację. Dostrzegł stertę gałęzi pokrytych zielonymi liśćmi. Wyczołgał się spod pnia. Liście i cienkie gałązki smagały go po twarzy. Wstał powoli i zamarł w bezruchu. Konary powalonych drzew sięgały aż po horyzont. Zielona barwa liści uspokajała wzrok, ale Karim nie miał złudzeń. Ten zielony ocean skrywał mordercze dzieło żywiołu Powalone drzewa przykrywały leśne ścieżki, obóz terrorystów i polanę, na której odpoczywali.

„Boże, co to było?” – myślał przerażony.

W kieszeni namacał telefon komórkowy. Wyjął aparat i spojrzał w ekran. Nie było zasięgu. Automatyczny nawigator też nie działał. Karim usiadł na pniu powalonego drzewa, pod jego stopami leżała maczeta. Podniósł nóż i zamaszystym ruchem odciął konary leżące na jego drodze. Gałęzie opadły na ziemię.

VI

Nerdi trzymał kierownicę i patrzył przed siebie. Obok niego siedziała Eliza. Szosa tonęła w ciemnościach, nagle na horyzoncie pojawiła się pomarańczowa poświata. Nerdi trącił dziewczynę łokciem.

– Popatrz, to zorza polarna – powiedział, nie odrywając wzroku od drogi, którą oświetlały tylko reflektory jeepa.

– To przez nią zgasło światło? – zapytała, wpatrując się w jaśniejącą poświatę.

– Nie – odparł – światło zgasło przez cząstki, które przedarły się przez pole magnetyczne Ziemi.

Na tylnym siedzeniu coś zachrobotało, Eliza odwróciła się, ale jej wzrok nic nie dostrzegł w ciemnościach.