Onirogen - Zora Siatczanka - ebook

Onirogen ebook

Zora Siatczanka

3,5

Opis

 „Było ich wiele. Każda inna, choć wszystkie takie same.

Tańczą przy ognisku, a ty nie bój się śnić.”

Odnalezienie ponad stuletnich listów, spotkanie na cmentarzu z tajemniczą Dolores, masaż u szamanki Etiry, rytuał uleczania u gruzińskiej szeptuchy oraz wizje i sny z nieżyjącą ciotką w roli głównej - wszystko to wywróci życie Igi do góry nogami. Odtąd będzie śnić swoje pramatki i rozmawiać z jednym, nader wyjątkowym drzewem.

~~~

Onirogen

To książką, która niczym film, ma swoją ścieżkę dźwiękową. To również powieść szkatułkowa, w której odnajdziemy liczne wątki; obyczajowe, nawiązujące do palących współcześnie problemów; historyczne, przenoszące nas w różne jej miejsca na osi czasu; oraz magiczne, bez których ta opowieść nie miałaby prawa istnieć…

Onirogen to senny portret kobiet na przestrzeni kilku pokoleń: babć, matek, córek, żon, kochanek, wiedźm, kobiet naznaczonych patriarchalną tradycją, kobiet splecionych niewidzialną przędzą umiłowania tego, co pogańskie, bliskie natury i nieoczywiste.

Jeśli zastanawiałaś się kiedyś, czy jest w Tobie coś z wiedźmy, po przeczytaniu tej książki na pewno to poczujesz. Onirogen poruszy każdą, w której tli się iskra jednego z miliona stosów; każdą, której dzika dusza buntuje się przeciwko kajdanom wszelkiej maści; i wreszcie każdą, która wie, że nie wolno milczeć, kiedy setki lat temu nasze pramatki płonęły w imię wolności, wiedzy i prawdy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BeataPralat

Dobrze spędzony czas

Treść książki fajna , wciągająca historia, jeśli ktoś lubi takie klimaty. Mnie się bardzo podobała. Natomiast jeśli chodzi o komfort czytania, to pozostawia wiele do życzenia. Momentami wielka abstrakcja. Nie wiem kto dopuścił do wydania tej fajnej książki w takim beznadziejnym wydruku. To jest niedopuszczalne !!! Jestem oburzona takim traktowaniem czytelników, ale przede wszystkim autorki . Jestem czytelnikiem biblioteki Legimi i czytam na telefonie. Może druk na papierze jest w lepszym wydaniu . Bez względu na to , należy swoją pracę wykonywać rzetelnie. .
10
sniff

Całkiem niezła

Niezła książka o sile kobiet ale czyta się strasznie. Myślniki w środku wyrazów, inne wyrazy zaś zlepione razem. Kto to redagował?
00

Popularność




Onirogen Zora Siatczanka Onirogen Autorka: Roksana Strzyżyńska Tytuł: Onirogen Korekta redakcyjna: „Usługi korektorskie AO&AM” Projekt okładki: Karolina Graczyk (Instagram: something.weird.collage) Grafiki w książce: Noemi Susenbach (nemezis.me) Skład, łamanie: mkcr.pl Druk: TOTEM.COM.PL Sp. z o.o. Spółka komandytowa ul. Jacewska 89, 88-100 Inowrocław Wydawca: „Mandala” – Roksana Strzyżyńska Copyright ©by Roksana Strzyżyńska 2023 ISBN: 978-83-968388-0-3 Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów wcałości lub części, wjakiejkolwiek formie – zastrzeżone.

Żyjemy w tym, co opowiedziane. Świat jest tym, co opowiedziane. Dlatego coraz ciężej żyć.

I może tylko sny stanowią o nas. Może jeszcze tylko sny są nasze?

Wiesław Myśliwski

Czasem, gdy wszystko oddala się w głęboki sen przychodzi przebudzenie, a reszta jest prawdą.

Jim Morrison

Wszystkim kobietom, które tańczą w moich snach przy ognisku Prolog – Dziękuję. – Nie ma za co. Dobrze wam tu razem? – Pewnie, że dobrze. Wkońcu możemy sobie poszeptać. – Poszeptać? – Wyszeleścić co nieco. Rozumiesz? – Rozumiem… – Aopowiesz mi, jak na to wpadłaś? – Jak was połączyć? – Tak. – Wszystko przez książkę. Wiesz, że rzadko płaczę przy książkach. Na filmach potrafię wylać morze łez, ale książki mi tego nie robią. A przy tej płakałam… – Ao czym była? – O was. – A dokładnie? – Otym, że tam pod spodem oplata was grzybnia, że rozmawiacie po- przez nią i że to ona jest pramatką wszystkiego. Płakałam przez grzybnię! – Grzybnia jest pramatką, to prawda. Wszystko pochodzi od gwiazd, a zaraz potem właśnie od niej, od matki grzybni. Grzyby wyszły z mórz, 9 by stworzyć żyzną glebę i dać początek życiu. Dzięki niej jesteśmy my i wszystko dookoła. – No właśnie! Czy to nie jest piękne? Czy to może nie wzruszać? – Iguś, gdyby wszystkich wzruszały takie rzeczy, świat byłby idealny! Przyglądam się tobie od tak dawna ito, że widzisz iczujesz tak mocno, też mnie wzrusza. Jesteś wyjątkowa. Aludzie? Ludzie nie zastanawiają się nad wieloma rzeczami. Chodzą po lesie, jeśli w ogóle tam wstępują, i widzą tylko drzewa. Aty widzisz grzybnię! – Wiesz, ja chodzę po lesie i wyobrażam sobie, jak pod moimi stopami biegną te niezliczone kilometry grzybni, która łączy wszystkie drzewa ipozwala im ze sobą współżyć, karmić się, komunikować, chronić, ostrze- gać… Przecież to brzmi jak poezja. – Masz piękne myśli… – I myślę też o tym, że za milion lat, kiedy człowieka już nie będzie na tej planecie, ona nadal będzie istnieć. – To prawda. Będzie. – I na pewno będzie bardzo zmęczona… – Po tym, co jej zostawimy na pewno będzie zmęczona, ale przede wszystkim smutna… – wyszeptało drzewo, a wtulona w nie naga kobieta płakała łzami wszystkich wspomnień leśnej pramatki. – Jest pięknie. Jeste- śmy tu wszystkie. Biegnij, jesteś już gotowa… – Biegnę… Ratri

Las.

Dawno temu, kiedy lasy były dzikie i gęste.

Świt był jeszcze niemrawy. Noc ustępowała jutrzence, by ta mogła w koń- cu rozjaśnić las spowity wilgotną, poranną mgłą i zbudzić go, by powoli z czerni przemienił się w zieleń. Ale jeszcze teraz panował półmrok, w którym ludzkie oczy nie były w stanie dostrzec niczego, co bardzo nie chciało być ujrzane ico skrywało się zdala od leśnych ścieżek, nawet tych wąskich i zarośniętych, na pozór niewidocznych. Chyba, że były to oczy kogoś, kto od wielu dni przemierzał las. Wśród tych porannych, skrzących rosą obrazków zauważył coś czarne- go ilśniącego. Pomyślał, że tak lśnić mogą tylko włosy kobiety inie pomy- lił się, bo kiedy przetarł zaspane oczy i wytężył wzrok, zorientował się, że owa czerń to nic innego jak gruby i długi warkocz. Klęczała i obrywała jakieś listki, po czym wrzucała je do chusty, przewiązywała jej cztery rogi na krzyż iszła dalej. Była cicha jak ryś, który skrada się do ofiary ito spra- wiało, że on też zamarł ibał się nawet oddychać. Przez moment miał wra- żenie, że usłyszała coś lub poczuła jego obecność, bo gwałtownie zaczęła obracać głową, jakby nasłuchiwała obcego dźwięku, który nie miał prawa 12 współbrzmieć z ciszą lasu. Na chwilę wstrzymał oddech i podziwiał jej bezszelestność. Ubrana była wzielone łachmany, które zlewały się zkolorem leśnej ro- ślinności tak idealnie, że gdyby nie ów warkocz, który niesfornie uwolnił się spod zielonej chusty, nigdy by jej nie dostrzegł, ani tym bardziej nie usłyszał. Zauważył, że jedną ręką zagarnęła czarny pęk włosów ischowała go pod sweter, zupełnie jakby usłyszała jego myśli. Chusta, którą była tak lichutka, że wniektórych miejscach prześwitywała iwidać było, że oprócz listków niesie w niej również drobne gałązki. Był pewien, że to na rozpał- kę do ogniska i ogarnęło go pragnienie, by ogrzać się po chłodnej nocy. Była coraz bliżej niego i nie mógł już dłużej udawać, że jest przedłuże- niem grubego konaru drzewa, który wił się tuż przy jego ciele, a w nocy służył mu za poduszkę. Wstał bardzo powoli i cicho, by nie spłoszyć nie- wiasty. Jednak zważywszy na swoje gabaryty i ciapowatość, która nie opuszczała go od zawsze, narobił więcej hałasu niż by chciał. Dalej nie było sensu udawać, że jest myszką, skoro był niedźwiedziem. – Dzień dobry – rzekł cicho. Na dźwięk ludzkiej mowy schowała się szybko za drzewem i lekko wy- chylając głowę, szukała wzrokiem, kto i skąd odzywa się do niej. Wyszła zza drzewa. Ujrzała postawnego bruneta zdość sporym zarostem, co mo- gło świadczyć ojednym - że długo był wdrodze. Kobieta poprawiła chustę na głowie i powiedziała pewnym głosem. – Ładnie tak straszyć? – Panienka cichaczem się skrada, jak na szaber. Nie miałem złych za- miarów. Patrzyłem z daleka i nadziwić się nie mogłem, że ktoś potrafi tak cicho chodzić. Zwierzę, rozumiem, wnaturze to ma, ale człowiek? – Człowiek to też zwierzę. I nie szabruję tylko zbieram, co natura dała. Anatura ilas wspólne są. – Wypunktowała go szybko ipatrzyła bezczelnie prosto w jego uśmiechnięte oczy, które trochę wyprowadziły ją z równo- wagi. – Wspólne, wspólne, a co mają nie być wspólne. – Wstał i pokłonił się w stronę kobiety. – Roman – przedstawił się tubalnym głosem. – Proszę 13 mi wybaczyć. – Otrzepał rękoma kurz, resztki igliwia, liści i wszystko, co leśne runo miało do zaoferowania. – Idę w stronę domu. Nogi jeszcze zdrowe, ale co jakiś czas odpoczywam. Ato we wsi ukogoś, ato wlesie się prześpię, potem maszeruję pół dnia i jakoś w końcu dojdę. Dzisiaj będzie szósty dzień jak jestem… – Szerokiej drogi – przerwała muiwbiła się wzieleń ztaką zwinnością, jakby wżyciu nie robiła nic więcej poza uciekaniem. – Chętnie bym coś ciepłego zjadł, przy ognisku się ogrzał... Gdzie wasz tabor? – Niezrażony obojętnością, wołał w jej kierunku i w pośpiechu zbierał swoje manatki, by za nią pobiec. Patrząc raz po raz, to na nią, to na swoje rzeczy, miał nieodparte wraże- nie, że kobieta pojawia się i znika wśród gałęzi, niczym jakaś zjawa. – Tabor? – Spojrzała na niego zza krzaka. Podskoczył przestraszony, bo nagle nie wiadomo skąd i jak zmateriali- zowała się tuż przed jego oczami i mógłby przysiąc, że przed sekundą wi- dział tu tylko krzew głogu, nic więcej. – Rozbici pewnie gdzieś jesteście. – Zmarszczył brwi. – Oni są rozbici gdzieś tam. – Wskazała głową na północ. – Aja mieszkam tutaj. – W lesie? – Wlesie, a co? – zapytała zmęczona jego zdziwieniem. – Chętnie ogrzałbym się przy ognisku, tu w lesie. Nie muszę jeść. Pod wieczór zjem coś we wsi. Mam też trochę chleba w worze. – Poklepał się po tobołku. – Jeśli jednak miałoby to panience uchybić, odejdę natych- miast. – Uchybić? – Zaśmiała się diabolicznie. Odwróciła się i zaczęła iść przed siebie, a on uznał to za zaproszenie i szedł za nią. – Ja się przedstawiłem, ale panienka nie odwdzięczyła się tym samym. – Ratri. – Panienka? – Mężatka. Chyba… – Machnęła obojętnie ręką, jakby nie chciała nic więcej mówić, ale Roman drążył dalej. 14 – Dlaczego nie żyjesz z resztą Cyganów w taborze? – Zawsze tak o wszystko wypytujesz? – Wbiła w chłopaka wzrok i zła- pała się pod boki, aon znowu spojrzał na nią tymi pięknymi, uśmiechnię- tymi oczami. Nie miała sumienia złościć się na niego, atym bardziej kazać mu zawracać. – Porozmawiać chciałem, zamiast iść wniezręcznym milczeniu. – Po lesie trzeba właśnie wmilczeniu – powiedziała stanowczo iprzyło- żyła palec do ust. Zamilkł posłusznie. Przez chwilę zdawało musię, że lekko się uśmiech- nęła, ale głowy by nie dał. Może bardzo chciał ujrzeć jej uśmiech, by zoba- czyć jak śmieją się jej czarne, przejmująco smutne oczy. Jednak mimo tego smutku, który miała wypisany na twarzy, miała też w sobie coś, co spra- wiało, że chciał być blisko niej. Odnajdywał w niej piękno, wcześniej nie- znane, egzotyczne, dzikie i prowokujące. Była wysoka, lecz nie chuda, ra- czej soczysta, okształtach wypełniających wszystkie te przestrzenie, które miękkie powinny być i ciepłe. Miała długie, czarne i lśniące włosy. Cerę śniadą, oczy czarne, austa tak krwiste, że zdawać by się mogło, że umazała je właśnie jakimś leśnym owocem. Trochę ogłupiony jej urodą iwpatrywaniem się wnią, nie wiedział, kie- dy doszli wgłąb lasu. Nie wiedział już gdzie jest ipewnie gdyby miał teraz wrócić stąd na główny trakt, miałby kłopot. Kluczyli, co chwilę w innym kierunku, przez gęste krzaki, wcale nie drogami, ale bocznymi zakamarka- mi. Kiedy doszli do celu przegarnęła rękoma gęste krzaki, jakby odsłaniała jakąś zasłonę i pokazała mu, że tym razem ma iść przodem. Zza gęstwiny ukazała się maleńka polanka, na której stał szałas, koło szałasu palenisko, trochę pieńków i kamienie. Ot wszystko. – Omatulu! To najprawdziwsza kryjówka! Jak to zrobiłaś? – Żadna wtym moja zasługa. To las mnie ukrywa. Jeśli las chce, by ktoś mnie znalazł, to mnie znajdzie. I odwrotnie. Zapraszam – powiedziała prowadząc go wstronę szałasu. Odchyliła koc i wpuściła Romana do środka, by pokazać swój maleńki kąt. 15 – To mój dom.Tu śpię, acałą resztę robię tu. – Ogarnęła wzrokiem skra- wek ziemi wokół szałasu. – Całe moje życie to ta polanka i ten skromny namiot. – I las… – dopowiedział, a ona skinęła głową i teraz naprawdę się uśmiechnęła. – Rozpalę ogień – powiedział zachęcony jej uśmiechem. – Jeśli pozwo- lisz… – Ja w tym czasie przygotuję jakąś strawę. Sprawdzę, co mam… – po- wiedziała dość pospiesznie i zniknęła za kotarą szałasu. Stała tam przez krótką chwilę, nie wiedząc, co się znią dzieje. Odwykła od ludzi. Rzadko zkimś rozmawiała, jeszcze rzadziej szła zkimś przez las, a tutaj, na jej polance, jeszcze nigdy nie było żadnego mężczyzny. Przez chwilę pomyślała, jaka była bezmyślna przyprowadzając go wswoje miej- sce, ale nie chciała już zaprzątać sobie tym głowy. Stało się. – Nie mam cymesów, ale coś do zjedzenia się znajdzie – powiedziała nadal stojąc za kotarą. – Chciała jeszcze chwilę pozostać tak bez ruchu, by oswoić się z tym wszystkim, co czuła. – Gdybym wiedział… – Nie przyszedłbyś? – Wychyliła głowę. – Nie śmiałbym prosić o strawę. Sama pewnie jesz mało. – Jem ile trzeba. Człowiek nie musi wiele jeść. – Schowała się z powro- tem. Słychać było, że coś kroi, stuka jakimiś naczyniami, a po chwili wy- szła z miską, którą oparła na biodrze. – Dlaczego akurat takie miejsce? Dlaczego szałas, dlaczego las? Wiem, że zadaję tyle pytań, ale chciałbym zrozumieć. – Po co zrozumieć? Czyjeś życie jest ci potrzebne doszczęścia ido zrozu- mienia? Wtym problem wszystkich ludzi, że wszystko muszą wiedzieć. – Kiwała głową zdezaprobatą. – Czyli nie odpowiesz? – Odpowiem. Bo tu mnie nikt nie znajdzie. Roman nadal nie rozumiał. Wpatrywał się wnią, jakby chciał zjej oczu wyczytać prawdę. Ale dostrzegał tam jedynie nieznane mu emocje. Sam 16 nie wiedział, czy to gniew, czy strach, czy inne mroczne demony, które trzymały ją wswych kleszczach. – Rzeczywiście, jedzenia jest czasami mało. Żyję z tego, co nazbieram na łąkach, na polach albo, co kobiety przyniosą. – Wskazała ręką na ziemniaki w misce. – Kobiety ze wsi? – Tak. Te, które przychodzą po zioła. – Aone nie zdradzą twojej kryjówki? – Musiałyby się przyznać, że do mnie przyłażą, a za to dostałyby od mężów w skórę. Nie wspomnę już o klechach. Nigdy o mnie nikomu nie powiedzą, tego jestem pewna. I nie dlatego, że martwią się o mnie, ale o siebie. – Aco miałby ksiądz przeciwko? – Kobiety po zioła tu przychodzą, po poradę… Czasami, gdy trzeba, pomagam pozbyć się kłopotu… – Rozumiem. – Nie sądzę byś rozumiał. Jesteś mężczyzną. Dla was świat rządzi się tylko waszymi prawami. My jesteśmy dodatkiem, a czasami nawet nie tym… – Kiepskie masz o nas zdanie. – Kiepskie… – Spojrzała na jego smutną twarz i poczuła, że może zra- niła go tym sądem. Postanowiła przysiąść obok niego na kamieniu i przy- glądać się, jak formuje zgrabne ognisko. – Potrzebna mi kora brzozy. Ona najłatwiej się rozpala. Masz może? – A pewnie, że mam. Tę tajemną wiedzę już dawno posiadłam i odkła- dam ją na rozpałkę. Poszła do szałasu i wróciła z kilkoma kawałkami białej kory. – Dziękuję, Ratri… Masz naprawdę piękne imię. Nie znałem wcześniej takiego. – Jeśli nie znałeś żadnej Cyganki, to i imienia nie znasz. To nasze imię. Oznacza urodzoną wnocy. A twoje? – Skąd mam wiedzieć. Po prostu mam na imię Roman. 17 – Askąd idziesz i dokąd? – Teraz ty mnie będziesz spowiadać? – Pora się odwdzięczyć. – Uśmiechnęła się kącikiem ust. – Trochę walczyłem, tu i tam. I wracam umęczony do domu. – Tęsknisz pewnie za domem… – Trochę – odpowiedział krótko. Spojrzała na niego i ścisnęło ją w sercu, choć sama nie wiedziała i nie rozumiała, dlaczego. Dopiero go poznała, akolejny raz złapała się na tym, że dobrze się przy nim czuje ikolejny raz ją to przeraziło. Znowu poczuła to kołatanie wśrodku i znowu musiała wziąć głęboki oddech. – To dobrze. Nakarmię cię i odprowadzę do drogi, byś mógł iść dalej. Tylko nikomu nie rozpowiadaj, że mnie tu spotkałeś. – Oczywiście, słówka nie pisnę. – To dobrze – mówiła już cicho, jakby zeszło z niej całkiem powietrze i zawładnął nią dawny smutek. – Powiedziałem coś, co cię zasmuciło? – Zmarszczył czoło i przyglądał się swej towarzyszce. – Wydawało ci się. Jestem smutna z natury. – Nikt nie jest smutny z natury. – Mało widziałeś, niewiele wiesz… – Wstała, by wrzucić do kotła parę ziemniaków i cebulę. – Mięsa nie mam. Czasami zdarzy się kura, jak któ- raś przyniesie ze wsi, ale rzadko. – Obędzie się. Byle ciepłe było. – To potrwa, zanim ziemniaki dojdą. – Nie spieszy mi się. – Tak? – Nic a nic – odpowiedział, patrząc w ogień. – Czekają na ciebie, gdzieś tam… – Tyle czekali, to i dzień dłużej poczekają. – Jego głos brzmiał pewnie, choć czuł, że serce zatrwożyło się tą śmiałością. Spojrzał na Ratri i czekał aż padnie krótka i zwięzła odmowa, ale nie doczekał się. Jego chęć pozostania tutaj dłużej niż tylko na czas posiłku, 18 wcale nie została odebrana źle. Kobieta wstała z kamienia i weszła do sza- łasu. Po chwili wyszła z małym bukłakiem. – Skoro tak, napij się. – Podała mu butelkę. – Wódka? – Lekarstwo. – Awyglądam na chorego? – Nie, ale to lekarstwo na wszystko. Na smutek, na tęsknotę, na miłość, na złe wspomnienia… – Gdyby tak człowiek mógł sam wybierać, co chce zapomnieć, a co pa- miętać na zawsze… – Co byś chciał zapomnieć? – Złe rzeczy, wiadomo. – Aco jeśli prawie całe życie złe było? – Twoje? – Ano moje. – Kiwała głową, patrząc na ogień. – To pij ze mną. – Wyciągnął rękę z butelką wjej stronę. Wiedział, że o nic więcej nie może teraz pytać, bo w jej głosie był żal, który czasami potrzebuje czasu, by zostać wypowiedzianym. Tym razem jednak było inaczej i Ratri mówiła dalej. – Jestem

infamis

. – Brzmiała jakby od niechcenia, cicho, beznamiętnie, ale wtych dwóch słowach zawarte było całe jej cierpienie. – Infamis??? Aco to do diabła znaczy? – Ciiii!!! – zasyczała przez ściśnięte usta. – Nie wzywaj go! – Spojrzała srogo i szybko wyciągnęła z kieszeni woreczek, ściskając go w ręku. Mię- toliła zawiniątko i opętana strachem szeptała coś w pośpiechu. – Co to? – zapytał wskazując na jej dłoń. – Bajero. Żeby diabeł nas nie znalazł. – Przyłożyła palec do ust i dalej mówiła jeszcze ciszej niż przed chwilą. –

Infamis

znaczy wykluczona. Dla- tego nie mieszkam z resztą Cyganów. Wygnali mnie. – Zrobiłaś coś strasznego? Zamilkła i nagle jej twarz zachmurzyła się jeszcze bardziej. Nie miała siły o tym wszystkim opowiadać. Już dawno zamknęła wszystkie złe 19 wspomnienia w głębokich szufladach zapomnienia. Nie wiedziała nawet, jak mogłaby o tym wszystkim opowiedzieć. Co miałaby mu powiedzieć? Że była jak ta Lilith, o której w sekrecie opowiadała jej matka? Że była jak ona lubieżna igrzeszna? Że jej zaślubio- ny Adam chciał mieć za żonę posłuszną Ewę, a los zesłał mu zepsutą ko- chankę diabła? Miała powiedzieć temu grzecznemu i trochę lękliwemu młodzieńcowi, że kiedy zechciała kochać się ze swym mężem inaczej niż nakazuje to Bóg i dosiadła go, zamiast posłusznie pod nim leżeć, ten wy- gnał ją iskopał, opluł iprzeklął? To miała powiedzieć? Nie powiedziała nic. Romanteż milczał, acisza, która zapadła, była coraz bardziej uciążliwa. Spojrzał na nią i zauważył, że płacze. Bezgłośnie. Jej twarz mokra była od łez, które spływały po jej zaczerwienionych policzkach. Klęknął przed nią iobjął ją. Przytulał ją tak mocnojak gdyby nie chciał, by uciekła. Ale Ratri, po raz pierwszy od bardzo dawna, nie chciała uciekać. Odsunęła się na chwilę i spojrzała mu prosto w oczy, nadal nic nie mówiąc. Widziała w nich, że wszystko rozumiał i tym razem nie będzie zadawać żadnych pytań. Czułość ijednocześnie siła, zjaką ją trzymał sprawiły, że znowu poczu- ła wsobie dziką kobietę. Tę samą kobietę, którą wygnano, tę samą, wktórej wył ryk wolności, tę samą, która chciała być nad mężem... Tę samą, która teraz nie mogła już zrobić nic innego. Nie spuszczając wzroku z Romana, odpięła jego spodnie i pokazała, że ma się położyć. Jego ciało czuło to samo, co jej. Usiadła na nim i swoimi rozbujanymi pożądaniem biodrami wprawiła go w ten sam rytm. Znowu była wolna. Jej ciało doskonale to czuło i chciało robić to mocniej i szybciej, jakby bała się tego, że chwila minie i nigdy już się nie powtórzy. Czuła, że robi się jej gorąco, że chce krzyczeć lub chociażby nieśmiało jęczeć, ale nie mogła. Oboje czuli teraz to samo i oboje chcieli, by ich namiętność usłyszał cały las. Jednak, kiedy Roman zaczął wydawać zsiebie pierwsze jęki, zakryła muusta dłonią iru- chem głowy zabroniła munawet pisnąć. Milczeli, dławiąc odgłosy namięt- ności i wymieniając się pocałunkami, póki nie poczuła jak rozlewa się wniej jego ciepło. Płakała. 20 Leżeli tak dość długo, nic do siebie nie mówiąc. Słuchali tylko swych od- dechów, które z każdą chwilą robiły się spokojniejsze. Gdy poczuli chłód, on wstał i przyniósł koc. Jedli wprost z kotła. Patrzyli na siebie, wciąż nie mogąc wydusić z siebie słowa. Potem poszli do szałasu, nadal nic nie mó- wiąc ileżeli spleceni, aż nie zmorzył ich sen. Obudzili się następnego dnia. – Słyszysz ptaki? – zapytała szeptem. Odkiwnął głową. – Widzisz, jak pięknie można milczeć w lesie? – Przepraszam za wczoraj. Nie pomyślałem, że ktoś może nas usłyszeć. Chciałem krzyczeć z nieznanej mi dotąd rozkoszy. – Wiem, ale nie możemy… – Czy mogę tu zostać jeszcze jeden dzień? Choć moje serce nakazuje zadać inne pytanie: Czy mogę tu zostać na zawsze? – Słyszysz jak to brzmi? – Nagle jej cichy i spokojny głos zmienił się. – Nie daj się omamić sercu. Nie warto. – Aja uważam, że tylko sercu można ufać. – Nie opowiadaj bajek. To nie miłość, to tylko chędożenie. – Za to też cię wygnali? – Zdenerwował się. Patrzyła pytająco, bo nie zrozumiała. – Że byłaś bezwstydna wsłowach – dodał. – Bezwstydna? – Wzburzona odrzuciła koc, pod którym siedzieli. – To chłopu wolno używać słów, a nam już nie? Sam widzisz. Nie jesteś lepszy od nich wszystkich. – Wróciła sroga Ratri, ta zpoprzedniego poranka, zła na cały świat. – Przepraszam. Wściekłem się, że ztaką łatwością… Nie miałem na my- śli nic złego. – Może nie miałeś, ale właśnie o to chodzi. Wszystkim zawsze prze- szkadzało to, że byłam jakaś. Wszystko robiłam źle. Nie dla mnie te kajda- ny. Tu przynajmniej jestem wolna. Sama! Jej twarz znowu stała się pochmurna. Rozczarowanie, że każdy męż- czyzna jest taki sam zasmuciło ją, ale bardziej jednak rozzłościło. Kiedy wczoraj zasypiała, wydawało się jej, że ten właśnie może nie być draniem. 21 – Nie jestem jak inni – mówił ze spuszczoną głową. – Wiem, ja też przepraszam. Uwierzyłam wtwoją dobroć iw tym prze- świadczeniu zasypiałam. Rozzłościłeś mnie tymi słowami i przypomnia- łam sobie wszystkie złe rzeczy, a raczej złych ludzi. Jego sobie przypo- mniałam! – Nadal się go boisz? – Gdyby mnie znalazł, zatłukłby mnie na śmierć. Ale nie, nie boję się, ani śmierci, ani jego. – To chodź ze mną. Zamieszkamy daleko stąd, gdzieś gdzie cię nie znaj- dzie… – Prrrr! Koniku szalony! Było naprawdę miło, ale… – Miło? Nie możesz powiedzieć o czymś tak cudownym, że to było miłe. Ratri! Na litość boską! – Dobrze już! Przestań! – Walnęła go ze złością w ramię. – Było wspa- niale! Mogłabym tak już na zawsze tu z tobą być… – Zaskoczona swoją szczerością isłowami, które zniej wypłynęły jak strumień znajczystszego źródła, czekała na jego reakcję. – Warto było cię zdenerwować, żeby to wszystko usłyszeć. Pozwól mi zostać albo rusz ze mną w drogę. – Nigdzie się stąd nie ruszam. – Wtakim razie ja zostaję. – Denerwujesz mnie od początku. – Nie pozbędziesz się mnie. – Uśmiechał się. – Tego się właśnie obawiałam… – Jestem uparty. – A ja… – A ty potrzebujesz mężczyzny – przerwał jej i pomyślał, że znalazł ar- gument, który ją przekona. – Radziłam sobie dotąd bez mężczyzny. Doniczego nie jesteście mi po- trzebni. Tylko łzy przez was. – Azimą jak tu wytrzymujesz? 22 – Normalnie. Szałas mnie chroni. Jedną zimę tu przeżyłam, to ikolejną przeżyję. – Zbuduję tu dom! – Klasnął wręce, uradowany swoim pomysłem. – Dom w lesie? Za mało tu miejsca i wszyscy od razu będą wiedzieli, że tu mieszkam. Aja nie chcę, by wiedzieli. Chcę żyć w ukryciu. – Nie wyganiaj mnie stąd. Zlituj się nad wędrowcem. – Zażartował, ro- biąc minę zbitego psiaka. – Mnie na litość nie weźmiesz. – Ana miłość? – Zapytał niby bezwiednie, ale na dźwięk tego słowa Ra- tri zastygła. Spojrzała na niego już całkiem poważnie, wstała i poszła w kąt szałasu. Wróciła i stanęła przed nim zupełnie naga, trzymając między piersiami moździerz, w którym coś ucierała. Zza lekko odchylonego koca do szała- su wdzierało się nieśmiałe światło, w którym miał szansę podziwiać jej piękne, śniade ciało. Jej czarne włosy spływały na ramiona, muskając pier- si. Kołysała się powoli, poruszając biodrami w rytm ucierania ziół. Kiedy zobaczył jej płynne ruchy miał ochotę być znowu między jej udami. Pod- szedł do niej od tyłu i zaczął całować jej szyję. – Później. Proszę. Nie przeszkadzaj. – Wtakim razie ubierz się, bo nie ręczę za siebie... – Nie mogę. To rytuał. Muszę być naga. Patrzyła na niego, nie przerywając ucierania, ipo chwili już coś szeptała pod nosem. Miała nieobecny wzrok, jakby była w jakimś transie, jakby te kuliste ruchy były pierwotnym instynktem, wołaniem, zewem. Nagle za- pytała. – Ognisko jeszcze ciepłe? – Możliwe… – Muszę je spalić. – Te zioła? – Tak. Daj dłoń. Muszę ją obejrzeć. – Aco dokładnie chcesz tam ujrzeć? – Czy cię kocham… 23 – Nie wiesz tego bez patrzenia w dłoń? – Wiem, ale się boję – powiedziała to tak cicho, jakby bała się nie tylko uczucia, ale i samych słów. Po chwili wyszła na zewnątrz iwróciła ztlącym się moździerzem. Przy- glądał się jak zatapia dłoń w dymie z ziół, a potem przeciera kciukiem wnętrze jego dłoni i szepcze coś pod nosem. Podniosła głowę i patrzyła mu prosto w oczy. Nic nie mówiła. Przez moment nawet nie słyszała, co on do niej mówi. Widziała tylko jego poruszające się usta iprzemknęło jej przez myśl, że na pewno zadaje dużo pytań, na które ona nie chce odpo- wiadać. Wreszcie chwycił ją za ramię i lekko potrząsał, bo przestraszył się jej nieobecnej miny. – Co tam widzisz? – Nie rób tak więcej. Nie przerywaj. – Przepraszam. – A niech cię! Możesz zostać. – Zaczęła nerwowo przyduszać zioła wmoździerzu, by je zagasić. Spojrzała na jego zbitą minę. Wiedziała, że brzmiała przed chwilą dość srogo i zrobiło jej się szkoda Romana. Podeszła do niego i tym razem ona chwyciła wobie ręce jego niedźwiedzią twarz. Pocałowała go. – Nie chciałam być taka ostra. Przepraszam. Wybacz, Tak bardzo boję się tego, co zobaczyłam itego, co od wczoraj czuję. Kocham cię odkąd zo- baczyłam cię pod tym drzewem. Spojrzałam w twoje oczy i poczułam, że znamy się od setek lat. Po prostu to wiedziałam. Dlatego tak uciekałam. Czy tyle wystarczy byś został i o nic więcej nie pytał? – Ale jak to od setek lat? – Miałeś o nic nie pytać. – Jak mam nie pytać? Masz taką minę, mówisz takie dziwne rzeczy... – To oznacza tylko tyle, że spotkaliśmy się już kiedyś. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Nawet ja nie rozumiem. Jeszcze nie rozumiem… – Za- myślona patrzyła na niego i drapała się po głowie. – Rozbieraj się. – Rozbieraj się? – powtórzył zdziwiony. – Muszę coś sprawdzić. 24 – Co takiego? – Zamknij się wkońcu i rób, o co proszę. Roman zaczął posłusznie się rozbierać, choć nie rozumiał nic a nic z tego, co się właśnie działo. Zrzucał z siebie swoje brudne łachmany, by stanąć przed Ratri zupełnie nago. Cyganka oglądała każdy kawałek jego ciała, jakby czegoś szukała. Patrzyła, przykładała rękę do serca, zamykała oczy iszukała dalej, ale mimowielkiego skupienia, nic nie znalazła. Zrezy- gnowana stanęła naprzeciwko Romana, splotła ręce na piersiach imyślała. – Niemożliwe, niemożliwe… – mówiła sama do siebie. – Ale co? – Myślę... – Obchodziła go dookoła. – Podnieś ręce do góry. – Tak jest, panie kapitanie! – Zasalutował i uśmiechał się do niej. Ratri szybko skarciła go wzrokiem, ale już po chwili uśmiechnęła się na widok tego, co zobaczyła. Tego szukała. Podeszła izaczęła gładzić palcem duży pieprzyk pod jego prawą pachą. Potem uniosła swoją prawą rękę ku górze, wzięła jego dłoń i nakierowała palce na taki sam pieprzyk pod swoją pachą. – Co to znaczy? – To znaczy, że w poprzednim wcieleniu, naszym pierwszym, gdzieś u początków świata, naznaczyliśmy się, by móc się rozpoznać, kiedy po- nownie się spotkamy. – Ponownie? – Wtym i w kolejnych życiach. Będziemy się tak spotykać, póki nasze dusze będą tego pragnąć. – Awięc szedłem do ciebie, by cię odnaleźć? – Chyba tak. – Mogę wtakim razie zostać? To zobaczyłaś wmej dłoni? – Możesz zostać… – Posłała muuśmiech, ale krył się za nim strach, któ- rego miała się już nigdy nie pozbyć. Strach towarzyszył jej odkąd zamieszkała w tym lesie i wszystko wska- zywało na to, że będzie znim żyć już na zawsze. Zobaczyła ten strach rów- nież wjego dłoni, bo odtąd mieli wieść wspólne życie, więc jego dłoń była 25 jej dłonią, jej strach miał stać się jego strachem, a ich miłość miała trwać wieki, choć może niekoniecznie aż tak długo wtym życiu. Zbliżyła się do niego i wtuliła głowę w jego tors. Słuchała bicia serca, które wczoraj ją odnalazło, choć wcale nie rozumiało, że to nie koniec ich wędrówki w czasie. Ratri wiedziała już wszystko. Była córką lasu. Z jego dłoni wyczytała ich wspólny los i więcej niż sama chciałaby wiedzieć, bo to, co zobaczyła było okrutne. Mimo to zgodziła się, by został, bo dosko- nale wiedziała, że los musi się wypełnić. To, co zapisane na dłoni, zapisane wgwiazdach, czyli nieodwracalne. Żyli odtąd ze sobą w leśnej gęstwinie, gdzie nie docierały ludzkie oczy i uczyli się siebie. Roman dotrzymał obietnicy i zbudował malutki domek zdrewna. Nie większy od szałasu, ale po stokroć cieplejszy. Ona tłumaczyła mu, na które przypadłości, jakie zioła zbierać, aon, miłośnik ptaków, opo- wiadał jej otym, że puchacz to największa sowa zamieszkująca lasy, że żura- wie latają najwyżej ze wszystkich ptaków, jerzyki większość życia spędzają w powietrzu, a kosy są najcudowniejszymi śpiewakami, które budzą się wraz ze świtem. Nazbierał drewna na kolejną zimę inaznosił warzyw zpól iod gospodarzy, by niczego im nie zabrakło, gdy wszystko zasypie śnieg. W końcu nadeszła zima, a im bliżej było końca roku, Ratri była coraz smutniejsza. Roman dopytywał o powody tej melancholii, ale ona zawsze odpowiadała zdawkowo, że to nic, że po prostu nie lubi zimy. I choć nie zdradzała muprawdziwego powoduswego zatroskania, to fakt, że nie lubiła zimy był najprawdziwszą zprawd. Nie lubiła zimy, bo zimą trudniej zatrzeć ślady, atakie ślady na śniegu mogązaprowadzić myśliwego wprost do ofiary. Nie obarczała Romana swymi obawami. Pewnego ranka, kiedy już wszystkie spalone wmoździerzu zioła, każdy snujący się znich dym, każ- de krakanie kruka i pohukiwanie sowy zwiastowały koniec, wstawiła nad ogniskiem kociołek z wodą i cierpliwie czekała aż woda będzie wrzeć. Wdwóch kubkach rozkruszyła ziele i zalała wodą. – Co to? – Roman ściskał kubek w dłoniach i wąchał z zaciekawieniem napar. – Sen… – odpowiedziała spokojna Ratri. Iga

Miasteczko W. Rok 2019.

Biegnę przez ciemny magazyn pełen skrzynek z butelkami. Drogę roz- świetla mi tylko ta stara lampa naftowa, którą ściskam w dłoni z taką siłą, jakby od tego zależało moje życie. Co chwilę potykam się o coś, przewra- cam, podnoszę się izziajana biegnę dalej, ale zkażdym kolejnym krokiem jest mi coraz trudniej. Patrzę na swoje nieposłuszne nogi, które poruszają się w zwolnionym tempie, jakby brodziły w bagiennej mazi, choć pod nimi jest tylko twarda, betonowa posadzka. Kiedy udaje mi się przebiec kolejny odcinek, kroki znowu spowalniają, by za chwilę na nowo mnie unieruchomić. Lampa kołysze się, oświetlając chaotycznie kąty magazy- nu, wieże skrzynek dziwnie pęcznieją, chyboczą się w tę i z powrotem, aż kręci mi się od tego wgłowie. Bardzo chcę uciec, ale nie mogę. Zcałych sił ściskam wdłoni krawędź poduszki. Zachrypniętym ze zmęczenia głosem, który jeszcze grzęźnie mi wgardle, dyszę: – Dawno cię nie było… Śnię ciągle ten sam sen. Odpieprzonych czterech dekad ciągle to samo. Niemy pęd. Mimo tego wcale nie jestem nim zmęczona ani też przerażo- na, bo przecież odwiedza mnie przyjaciel z dzieciństwa. Stary, dobry 27 koszmarek, który wciąż na nowo informuje, że nigdy nie da mi zapo- mnieć. Sen dziecka, które ciągle się bało. Wtych skrzynkach zwódką bul- gocze całe moje dzieciństwo. Chybocze się i chichocze prosto w twarz. Dźwięk szkła przypomina wstyd, strach i niemiłość. Ot, choćby tę, niewyobrażalnie trudną miłość - niemiłość ojca, kiedy kochasz kogoś, ale pozwalasz mupatrzeć na swój upadek. Kochasz kogoś, ale i tak umierasz. Stajesz na deskach amfiteatru, w parku, który przez ostatnie lata był dla ciebie domem i umierasz w towarzystwie swoich ko- legów meneli, jak aktor, wygłaszając swoją ostatnią kwestię wprost ze sce- ny. Tak właśnie umarł mój ojciec, Feliks. Na scenie. A niemiłość dziecka, widza? Moja niemiłość. Jest jeszcze gorsza. Ko- chasz kogoś, ale ze wstydu uciekasz przed nimna ulicy iżyczysz mu śmier- ci, która mogła być dla wszystkich wybawieniem, a potem nosisz mu wy- kradzione z domu żarcie, właśnie do tego parku, w którym umrze jak ostatnia łajza. Do kompletu mam jeszcze niemiłość brata. Niemiłość do samego sie- bie, bo postanawia zapić się tak, jak jego ojciec. I na koniec niemiłość żony i matki, która ponad wszystko pragnęła właśnie miłości i z żalu za nią przez wiele lat pachniała rozmazanym tu- szem do rzęs. To wszystko powinno mnie smucić, ale nie smuci. Już nie. Wstrzępach pamięci o naszej chorej, zatrutej alkoholem miłości, mimo wszystko po- trafię odnaleźć krztynkę złudzeń, których łapię się jak tonący krawędzi tratwy. Nie chcę utonąć wzłych wspomnieniach, nie chcę rozpamiętywać czegoś, co mnie rani. Zamiast tego chcę unosić się na wodzie, choćby na tej małej tratewce złudzeń, patrzeć w niebo i widzieć tam latawce, które puszczaliśmy razem z rodzicami, pierogi, które ojciec dla nas robił i chcę przy tym nucić

Jesteś lekiem na całe zło

… – Borze zielony! To jest przecież najsmutniejsza piosenka na świecie! – Wcale nie! Jest o miłości absolutnej, o miłości mimo wszystko… – Czyli z założenia bez sensu i nie pasuje! Po co ją nucisz? – Bo jest piękna i tyle. 28 – Ale nie ma nic wspólnego z rodzicami. – I co z tego? Ale marzę sobie, leżąc na tej wodzie, na tej przeklętej tra- twie, patrząc w to nieskazitelne niebo z pierogami i latawcami, że ma. A poza tym, nie wiem, może kiedyś tak właśnie się kochali. Chcę wierzyć wto, że stworzyła mnie miłość. Co wtym dziwnego? – Jeżeli to ci pomaga… – Pomaga, nawet bardzo pomaga, bo wierzę, że byli kiedyś zakochani. Poznali się dokładnie rok przed moimi narodzinami, 1 sierpnia 1975 roku, arok później urodziłam się ja. Czy ta koincydencja nie jest magiczna? Gadam tak sama do siebie, do swojego wnętrza. Zadaję sobie pytania i sama sobie na nie odpowiadam, ale tak poza tym, jestem całkiem zwy- czajna, choć jednak znaczna większość uważa, że bardziej dziwaczna. Co zrobić... Mamna imię Iga. Mam43 lata. Kocham koty. Lubię leżeć na tra- wie, przytulać się do drzew igotować. Wącham książki wtrakcie czytania, las podczas spacerów i skórę Bruna, ukradkiem lub specjalnie. Uporczy- wie kocham się we wszystkim, co napisała Osiecka i Przybora. Myśliw- skiego wielbię za mądrość, Stasiuka za jego żywe mięso ibezkompromiso- wość. Próbuję być malarką inapisać książkę okobietach. Kiedyś chciałam się zabić z miłości, ale zobaczyłam, jak słońce zachodzi za horyzont i po- stanowiłam żyć. Apotem poznałam Bruna i nie żałowałam. Mieszkamy w starej kamienicy, która od ponad stu lat należy do mojej rodziny. Wynajmujemy mieszkanie od trzech kotów, Leona, Jeremiego i Agnieszki. Leon – wielki samotnik, który zaszywa się jak najdalej od wszelkich istot. Trochę przypomina mnie. Dwa pozostałe, Jeremi iAgnieszka zawsze są razem, śpią przytulone do siebie ijedzą zjednej mi- ski. Kiedy je tak nazywałam, nie sądziłam, że aż tak będą się kochać. Przy- najmniej tym kocim wcieleniom się udało. Nadal leżę wbita w poduszkę, z kotłującymi się resztkami snu i dźwię- kiem szkła oraz wspomnieniami, które przywołał sen. Otwieram w koń- cu jedno oko, ale oślepia mnie światło, które wdziera się przez szczelinę żaluzji maleńkiego okna sypialni na poddaszu. Gdy jedno oko jeszcze śpi, a drugie już zaprzyjaźnia się ze świtem, zawsze nucę w głowie jakąś 29 piosenkę, tak na powitanie dnia. Ciągle coś nucę. Moje życie można wy- śpiewać piosenkami. Zanucić opowieść o pewnej dziewczynie, która od urodzenia była muzyką. Przeważnie smutną, bo taką lubię najbardziej, ale zawsze jest to ten rodzaj smutku, tak piękny i zjawiskowy, że bardziej za- chwyca i wzrusza niż niszczy. Dzisiaj obudziłam się zRadiohead inucę wgłowie

Creep

, bo przecież to tak bardzo o mnie. – Koniec dobrego! – Pochylam się nad leżącym obok Brunem, który co noc spycha mnie wprzepaść wąskiej ćwiarteczki łóżka. – Powiedz mi, dla- czego muszę zwlec dupę i iść do tej pieprzonej roboty? – Bo jesteśmy biedni? – Aaa, no tak, jak mogłam o tym zapomnieć. Cóż za bystrość umysłu o 5:30… Przytulam się do niego. Całuję go wjego długie włosy, jak zwykle zacią- gam się przy tym jego zapachem, żeby wystarczyło na cały dzień i szybko wyskakuję z łóżka. Witam się z każdym z kotów i pytam, co im się śniło, karmię je, po czym wypuszczam je na podwórko. Włączam radio i biegnę do łazienki. Myję zęby chodząc po mieszkaniu i patrząc przez okna. Lubię to moje poranne wgapianie się wświat. Nic nie robiąc, robię wtedy wiele wspania- łych rzeczy. Sprawdzam jak kwitną kwiaty na parapecie, zimą przyglądam się ususzonym izmarzniętym wrzosom, które zostawiam od jesieni aż po wiosnę, by parapety nie były takie samotne wten zimowy czas, wsłuchuję się whipnotycznie szeleszczące drzewa wogrodzie lub śmieję się zbawią- cych się na podwórku kotów. – Powinnością człowieka jest kontemplacja przyrody, czczenie jej, anie zajmowanie się rzeczami lub co gorsza tym, jak się wygląda! Jest mi to kompletnie obojętne jak wyglądam. Zawsze zakładam, że po prostu wy- glądam zwyczajnie ito mi wystarczy, by ignorować pewne rzeczy, ajuż na pewno to, czy komuś się spodobam – powiedziałam kiedyś do Bruna, kie- dy w żartach zapytał mnie, dlaczego poranna toaleta zajmuje mi aż trzy i pół minuty, a patrzenie przez okno dziesięć. 30 Teraz też chodzę od okna do okna i otwieram wszystkie na oścież. Za- ciągam się przyjemnym zapachem lipy, która rośnie od strony ulicy. Czuję rześkie powietrze, a w tle słyszę śpiew kosów, które wielbię. Lubię poran- ny chłód i jego świeżość, dźwięki poranka, jeszcze takie ciche i nieśmiałe. Stoję tak i uśmiecham się sama do siebie, bo słyszę z oddali krzyk. – Zajebię chuja jak go spotkam! No zajebię, jak mi matka miła. Strzela z ucha na psiarni. Nie ma tu wejścia! Słyszysz? Nie ma tu kurwa wejścia! – ¡No pasarán! – dodaję, śmiejąc się pod nosem. Nie wiem, kto tak soczyście wita dzień, ale to tak apropos nieśmiałych dźwięków poranka. Poranne, podsklepowe kurwy są tak samo dla mnie przyjemne, jak owe kosy skryte w koronach drzew. Mieszkam na Staró- wie. Tu delikatność miesza się zbrutalnością iwbrew pozorom żyją one ze sobą wdoskonałej symbiozie. Uśmiecham się na widok grupki ludzi pod sklepem i zastygam tak na chwilę. Lubię tę naszą starówkową społeczność. Zawsze witają cię serdecz- nie, zuśmiechem na twarzy, choć nie starcza im do pierwszego. Są schoro- wani, mają kłopoty z dziećmi, ciężką pracę, styrane żony i kredyty w Pro- videncie, ale wprzeciwieństwie do wypicowanych bogaczy zluksusowych aut, z pełnymi kontami w bankach i wiecznie naburmuszonymi gębami, ci mają szacunek dla drugiego człowieka i zawsze są uśmiechnięci. Wracam do łazienki, bo pasta zaczęła mi wyciekać zust i od niechcenia spoglądam wswoje smutne oczy. Kremuję byle jak twarz, bo wtej kwestii również jestem ignorantką, upinam niedbale moje wiecznie rozczochra- ne, nieskalane szczotką rude loki i na tym kończę poranny rytuał. Idę do kuchni, która o tej porze roku wygląda jak chatka czarownicy. Wiszą tu zioła, a każda wolna przestrzeń obstawiona jest słojami z zapra- wami i nalewkami. Jest lipiec. Wiosna tego roku była wyjątkowa gorąca, wszystko kwitło idojrzewało przynajmniej miesiąc wcześniej. Dlatego na sznurku nad stołem suszę już lawendę, miętę, melisę i koper, którymi pachnie cała kuchnia. Bruno wychodzi zaspany z sypialni. 31 – Wiesz, ta nasza kuchnia wygląda jak jaskinia szczekuszki amerykań- skiej. – Że co? – Krzywię się. – Takie zwierzątko. Nieważne. Pięknie wyglądasz. Lubię cię w wydaniu porannym. – Mruga do mnie iwraca do sypialni.Uśmiecham się do niego, choć już tego nie widzi ijest mi miło. Zawsze mogę na niego liczyć wkwe- stii komplementów i wiem, że ja za mało go chwalę, choć obiecuję sobie ciągle poprawę. Jestem skażona genetycznie nieumiejętnością obdarowy- wania bliskich pochwałami.To jest tragicznie okropne iwalczę ztym zca- łych sił. Kiedyś będę mistrzynią chwalenia. Otwieram szafkę z kubkami i wyciągam z niej termos. Muszę do pracy wziąć melisę. Bez tego nie dam przecież rady. – Cześć Felek! – witam pająka, który mieszka wnaszej szafce na kubki. Pozwoliłam mutam zostać pod jednym warunkiem, że nie będzie spro- wadzał panienek. Zgodził się. Nadałam mu imię po moim ojcu, bo ojciec mawiał:

Szczęśliwy ten dom, gdzie pająki są

. Tak więc, Felek mieszka sobie wśród kubków i przynosi nam szczęście. Poza Felkiem mamy jeszcze jedną lokatorkę, której wprawdzie jeszcze nigdy nie widzieliśmy, ale za to słyszymy ją regularnie kilka razy do roku. To kuna Marta. Jej imię z kolei pochodzi z hiszpańskiego, bo kuna w tym języku to właśnie

la marta

. Kuny mają to do siebie, że nie mieszkają wjed- nym miejscu przez całe życie. Podobno mają więcej domów ico jakiś czas pomieszkują w każdym z nich. Unas Marta zjawia się zawsze w styczniu i czasami wraca latem. Mieszka nad naszą sypialnią. Kiedy się pojawia, melduje się charakterystycznym drapaniem, a my oddrapujemy jej nasze ludzkie powitanie. Dopijam herbatę z pokrzyw, którą zawsze piję na czczo. Tulę w dło- niach kubek z napisem „

Nie mów do mnie jak do żony

” i zaczynam nucić pod nosem, tańcząc jakąś poranną namiastkę walczyka. –

Słowa jak sztuczny miód, ersatz, cholera, nie życie, miał być raj, miał być cud i ćwiartka na popicie. A to wszystko nie tak, nie tak, nie to, no a jeśli, jeżeli nie to, no to o co, u diabła, nam szło?

32 – Serio??? Słyszę błagalny głos z sypialni. – No co?! – Nie piszcz! – Nie piszczę! Homo sapiens nazywają to śpiewaniem. – Błagam… – Nikt nie będzie mi mówił, czy mogę śpiewać, czy nie! – Odszczekuję się cicho iśpiewam sobie dalej, nie zwracając uwagi na marudzenie Bruna, który uwielbia poranne leniuchowanie. Ja zkolei jestem rannym ptaszkiem idziałam zgodnie zrytmem natury. Kładę się wcześniej iwstaję skoro świt. Kiedy pogoda jest przyjazna, wcze- snym rankiem idę do ogrodu, poćwiczyć lub pomedytować. Chodzę tam tak wcześnie, bo tylko wtedy jest tam cicho, a ja ubóstwiam ciszę. Ucie- kam od zgiełku i od ludzi, którzy swoim przegadanym i przekrzyczanym jestestwem najzwyczajniej mnie męczą. Dlatego najbardziej kocham po- ranki. Dzisiaj nie chce mi się ani medytować, ani ćwiczyć i nie chce mi się w ogóle gadać. Pakuję do plecaka termos, śniadanie, resztę manatek i wy- chodzę. Biegnę podwórkiem, czy jak to mawia Bruno, dziedzińcem, lecz w ostatniej chwili, pod drzwiami garażu, decyduję, że jednak wstąpię do ogrodu i przytulę się do mojej ukochanej jabłonki, więc biegnę w jej stro- nę. Tylko jeden tulas. – Muszę lecieć ciociu. Rozumiesz, robota… Chwilę potem gnam moim starym VWz jednej prowincji na drugą, by umierać za biurkiem. Ale wiem, jestem tego pewna, że pewnego pięknego dnia pojadę tam po raz ostatni i nigdy już nie będę musiała tam wracać. Jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnęłam gdzieś nie być.

***

A kiedy już wracam do swojego domu, który jest jak azyl, jak łyk świe- żej wody po truciźnie, którą przez osiem godzin zażywałam, wtedy jestem 33 wstu procentach zBrunem, bo to mnie uspokaja. Przygotowujemy razem obiad i opowiadamy sobie, co nas spotkało wpierwszej połowie dnia. Z okna naszej kuchni mam widok na stary dom, w którym od lat nikt już nie mieszka. Dach jest tak stary, że porastają go mniszki imech. Wiem, że jest szpetny, ale rozczula mnie każdy dziki kwiatek, który wbrew wszystkiemu wyrasta tam, gdzie nie miałby prawa wyrosnąć. Dachówki powoli staczają się w dół, jedna po drugiej. Co tydzień, co miesiąc spada kolejna tworząc otwory, w których zamieszkują osy. Obserwuję je, jak krążą powoli nad wejściem do swego schronu. Kołują nad nim, jakby sprawdzały, czy nadal jest tam bezpiecznie. Są ich dziesiątki. Czasami któ- raś przez pomyłkę wleci do nas iszaleńczo obija się oszybę, nie mogąc się wydostać. Pomagam im łapiąc je w szklankę i wypuszczając na zewnątrz, by mogły wrócić do swojej rudery. Kiedyś w tym domu mieszkali ludzie, teraz osy. Osy żyją od 12 do 22 dni, zaś jedna z lokatorek tego domu dożyła ponad setki. Mieszkała tam ze swoją córką, kuzynką i jej mężem. Nie pamiętam imion tego małżeń- stwa. Pamiętam tylko, że oboje mnie przerażali. Onprzez cały rok chodził w brązowym prochowcu, który przewiązywał sznurkiem. Czaił się ciągle gdzieś w ogrodzie, za krzakami, za drzewami, za szopkami i podglądał nas. Nigdy nic nie mówił. Wpatrywał się tylko tą swoją brudną, obślinio- ną gębą, na widok której robiło się niedobrze. Jego żona też zawsze była gdzieś przyczajona, ale nie na nas, tylko na niego, by przyłapać go na go- rącym uczynku i obić kijem. Na szczęście dzielił nas płot, zatem czułam się wmiarę bezpieczna. Cza- sami jednak trzeba było się zmierzyć z własnym strachem i iść na drugą stronę popiłkę, która na nasze nieszczęście zawsze lądowała wich ogródku. Zupełnie jak w

Panu Kleksie

, kiedy piłka chłopców lądowała poza światem ich bajki. Tak samo było ze mną. Mój ogród był moim azylem, za płotem czaiło się zło. Trzeba było jednak raz na jakiś czas pójść iodebrać swoją wła- sność. Bałam się, bo było mrocznie, a Pan Prochowiec (tak go nazywałam) czaił się wszędzie. Gdzie się nie obróciłam, stał za mną, jakby się nagle ma- terializował. Cóż, każdy ma takiego Behemota, na jakiego sobie zasłużył. 34 – Na co tak patrzysz? – Bruno szturcha mnie łokciem. Tracę na chwilę równowagę, bo stoimy wsparci jedną nogą o siedzisko przy kuchennym oknie. Podobno ojciec Bruna w taki sposób wypalał pa- pierosy przed domem, zjedną nogą na pieńku. Wkuchni zawsze jesteśmy Józefami, choć nic nie jaramy. Wgapiamy się po prostu w okno albo słu- chamy muzyki. Przed chwilą płakałam przy Dionne Warwick, która śpie- wała o tym, po co wżyciu są przyjaciele. – Patrzę na osy – odpowiadam i z powrotem ustawiam się nogą na zwyżce. – Chyba pszczoły – mądruje się, jak zwykle. Przewracam oczami izastanawiam się, jak długo żyją pszczoły. Czy tyle samo, co osy? – No to na pszczoły. Nieważne. Zrobiłeś kiedyś coś strasznego? – Niby co? – Coś naprawdę strasznego. Tak strasznego, że nikomu obcemu nigdy otym nie powiesz – mówię niskim głosem zainspirowana wspomnieniem o sąsiadach. – Nie przypominam sobie. Askąd to pytanie? – Tak sobie myślę, że ten sąsiad, który tu mieszkał, wiesz, opowiadałam ci o nim, Prochowiec, że on mógłby być takim cichym mordercą albo ja- kimś psychopatą, który wpiwnicy chowa trupy. – Zwariowałaś? Przecież to był zwyczajny facet, który chodził w pro- chowcu i nie lubił się myć. – Oj, nigdy nic nie wiadomo. – Wzruszam ramionami i ślę uśmiech w stronę mego nieskorego do zwierzeń interlokutora. – No to dawaj. Co zrobiłeś wżyciu strasznego? Słucham. – Proszę cię, przestań. Wiesz jak nie cierpię tych twoich prowokacji i zabaw. Jak nie głupie: Wybierz - Marusia czy Lidka albo Hajduczek czy Krysia, i to twoje nachalne: uzasadnij, to znowu, czy zrobiłem coś strasz- nego. – Tu akurat nie powinieneś mieć żadnego dylematu, bo wiadomo, że Lidka i że Hajduczek. 35 – Nowłaśnie otym mówię! Po co każesz mi wybierać, skoro i tak decydu- jesz za mnie?Maszoczyjak dzikie zwierzę, które złapało ofiarę izaraz ją pożre. – Jestem Lwicą. – Rozczapierzam palce. – Rzeczywiście Hajduczek zawsze wygrywa, ale Lidka już nie. Hajduczek wiadomo, zawsze oboje płaczemy na tej scenie z Pana Woło- dyjowskiego, kiedy Basieńka na balkonie łka, że kocha pana Michała bar- dziej niż siostrę, bardziej niż ciotkę, bardziej niż siebie samą… Ale dlacze- go Marusia? – No dalej! Nie maż się, mięczaku. Jedna maluśka tajemnica. Nie musi być ta największa. Odpuszczam ci dzisiaj. – Podchodzę do kuchenki i na- lewam barszcz do kubków. Idziemy do pokoju. – OK! Ale nie śmiej się ze mnie. Przyrzeknij. – Przyrzekam. – Czyli coś, do czego wstyd się przyznać? Tak? – Tak. – Kiwam głową i już nie mogę się doczekać. – Jak ci to powiedzieć? – Pauzuje na parę sekund. – Nie rozumiem teorii względności. Uderzam się wczoło i przewracam oczami. – Nie chodziło mi oto, żebyś przyznał się do tego, że jesteś głupi, ale na przykład nieuczciwy. Miało być coś strasznego, wstydliwego, coś, za co się idzie siedzieć albo co najmniej ma się do końca życia wyrzuty sumienia, anie jakieś popierdółki. Tak się składa, że ty na pewno to rozumiesz. Mnie to przerasta. – Przesadzasz. To nie jest aż takie trudne. – Jest! To jakiś bełkot. – Odważna opinia. – Nawet sam ONtak myślał. Kiedyś spytano Einsteina, czy to prawda, że tylko dwie osoby na świecie rozumieją jego teorię, na co miał odpowie- dzieć:

A kto jest tą drugą?

Noitaka to znim historia. Choć pewnie tą drugą osobą była Mileva. – Ostatnie zdanie było przepełnione goryczą. – Usłyszę teraz jakiś feministyczny wykład na temat moralności Ein- steina? 36 – Chyba jej braku! Jego list już ci czytałam io tym jak ją potraktował już też rozmawialiśmy. Nie wspomnę już o pominięciu jej zasług w tej całej teorii względności. Nie chce mi się znowu otym gadać. Zdrówko Alberci- ka. Niech mu ziemia lekką będzie! 1 – Zdrówko zupką? Niech tak będzie. Wypijmy barszczyk za teorię względności i czasoprzestrzeń. Bo jak wiesz, to właśnie Einstein ją wy- myślił. – Znam pojęcie czasoprzestrzeni, ale itak nic mi ono nie mówi. Jest dla mnie tak abstrakcyjne jak… – Jak? – No właśnie tak, że nawet nie potrafię znaleźć słów. Śmieję się iwtedy Bruno zaczyna wykład. Że najpierw Kopernik usunął Ziemię z centrum Wszechświata, potem Newton wytłumaczył ciążenie i ogólnie, na czym polega ruch ciał, a potem Einstein… – O Bogini! – Nie stękaj. Słuchaj! Newton twierdził, że czas i przestrzeń wspólnie tworzą niewidzialny pojemnik, wktórym zgodnie z odkrytymi przez nie- go prawami, istnieją sobie i tym samym poruszają się, ciała. I dla niego czas stanowi absolut, czyli mija tak czy siak, nie mamy na to żadnego wpływu. – To jest chyba logiczne. – Teoretycznie tak, ale zkolei Leibniz twierdził, że czas jest porządkiem następstwa zdarzeń zachodzących w świecie. Bez świata i zdarzeń nie ist- niałoby pojęcie czasu. Był też Berkley, który wysnuł teorię, że bez umysłu, który by postrzegał ruch, sama idea czasu staje się zwykłą iluzją. – Ten trzeci najbardziej do mnie przemawia. Czyli summa summarum, czas to iluzja i złudzenie? Ajaka wtym rola Einsteina? – Nie on stworzył tę iluzję. On tylko pomógł zrozumieć ten oczywisty fakt. – No tak. Czas to wymysł ludzkiego umysłu. 1 Treść listu Alberta Einsteina do żony Milevy znajduje się na końcu książki. 37 – Dokładnie. I to my założyliśmy, że czas biegnie do przodu. – Ama biec do tyłu? – Nie mażadnych praw fizyki, które mówiłyby otym, że czas powinien poruszać się do przodu. Zwolennicy teorii o końcu Wszechświata twier- dzą, że wkońcu czas będzie płynąć do tyłu. – Serio? – Serio. Chodzi oto, że wkońcu przestanie się rozszerzać, a zacznie się kurczyć. – Czas? – Wszechświat! – I wtedy czas zacznie się cofać? Słyszysz, jak to brzmi? – Słyszę. I właśnie tutaj Einstein wtrącił swoje trzy grosze. Wyobraził sobie Wszechświat jako układankę, w której czas i przestrzeń połączone są w całość. – Czasoprzestrzeń... – Tak! I wszystko, co dzieje się we Wszechświecie ma w tej czasoprze- strzeni swoje współrzędne. – Jak GPS? – Jak GPS, właśnie. Ale GPS wydarzeń. – Jeszcze przed chwilą było miło i znowu wszystko skomplikowałeś. – Chodzi o to, że wszystkie wydarzenia, które miały miejsce w prze- szłości i te, które dzieją się teraz i te, które dziać się będą, mają swoje współrzędne wczasoprzestrzeni ito powoduje, że wszystkie one nie pod- legają regule czasu. Czyli czas nie istnieje. To wytwór umysłu człowieka. – Matko! Jesteś jakimś cyborgiem… – Koniec! Już cię nie męczę. – Nareszcie! – Przyznam się. Zrobiłem coś strasznego w życiu. – No, w końcu! Doczekałam się! Dawaj! – Od razu zrobiło mi się jakoś lepiej i nabrałam znowu ochoty na rozmowę. – Przez osiem lat byłem ministrantem iżarliwie modliłem się do Matki Boskiej Częstochowskiej. 38 – Tak, wiemy już wszyscy, że byłeś osiem lat ministrantem. Porządny z ciebie chłopak, bardzo porządny. Co zrobić? – Śmieję się parafrazując dialog z

Misia

i rozkładam ręce wgeście bezradności. – Przepraszam, uwielbiam cię wkręcać. – Szturcha mnie łokciem. – Co jest? – Zamyśliłam się – odpowiadam cicho, bo przypomniało mi się, że kie- dy byłam dzieckiem, wierzyłam w to, że jeśli blizna Matki Boskiej z obra- zu się wydłuży idojdzie aż do jej serca, wtedy skończy się świat. Nie wiem, czy byłam takim uduchowionym dzieckiem, czy raczej głupim. – Ao czym tak myślałaś? – OMatce Boskiej… – odpowiadam szczerze. – Bardzo śmieszne. – Gwarantuję ci, że jednak mało śmieszne… Nieważne. Daj buziaka. – To jeszcze nie koniec zabawy, cwaniaro! – Odsuwa mnie, kiedy po po- całunku zaczynam się przytulać. – A ty? Co ty zrobiłaś strasznego, czego nigdy nikomu byś nie zdradziła? W przesłuchiwaniu to ty jesteś dobra, a może teraz ty się wyspowiadasz? – Ja? Pytasz, co ja zrobiłam strasznego? Zrobiłam w życiu parę okrop- nych rzeczy, na długo przed tobą.– Przełykam nerwowo ślinę. Na ułamek sekundy wracają do mnie niektóre z nich. Rzeczy, o których nie chcę my- śleć. Podnoszę dumnie głowę ipatrzę na Bruna. – Ale dawno onich zapo- mniałam i odkupiłam je po stokroć. I nikt mnie nie zmusi, żebym o nich teraz myślała, a tym bardziej opowiadała. Ostatnie zdanie mówię uzbrojona w hollywoodzki uśmiech z uniesio- ną lewą brwią. Bruno odwzajemnia się, choć wiem, że nie lubi tej mojej tajemniczej miny. Chyba nie chce wiedzieć, jakie mroki skrywa to spojrze- nie. Dawno temu powiedziałam mu, że to co widzi, to tylko czubek góry lodowej. Resztę chowam i nie chcę o tym mówić. Stanowczym ruchem odpinam ciężką klamrę spodni i wsadzam w nie rękę. Całujemy się powoli, upajając się swoim smakiem. Bruno zatapia głowę we wgłębieniu mojej szyi. – Pachniesz kadzidłem. 39 – Wiem. Aty jakimś drzewem. – Chyba drewnem. – Zamknij się już. Całowanie i seks to jedyny sposób, by na chwilę zamilkł i żeby się nie wymądrzał. Kiedy leżymy już po wszystkim, patrzę na niego jak powoli odpływa. – Nie śpij! Noc jest od spania. Jak myślisz, czy wksiążce muszą być mo- menty? – cytuję swoje ukochane Trójkowe

Paramęt Pikczers

. – Koniecznie! – I to chyba chciałam usłyszeć psze pana! Nie spodziewałam się innej odpowiedzi, ale wolałam zapytać. – Uśmiecham się do niego, skacząc jak małe dziecko. – Ateraz zwlekę dupę i pójdę pisać. – Dobrze. To ja pooglądam National Geographic. – Wiadomo! – Wzdycham. Zero zaskoczenia. Idę do drugiego pokoju, włączam radio. Siadam przy biurku izabieram się za pisanie. Patrzę na sterty papierów, które na nim zalegają i wiem, że musiałabym je jakoś ogarnąć, ale wiem też, że za chwilę będę je przewracać w poszukiwaniu jakichś dat, zapisków, zdjęć i wydaje mi się to całe sprzą- tanie kompletnie bezcelowe. To mój twórczy chaos, wktórym muszę żyć, dopóki nie ukończę książki i tym się sama przed sobą tłumaczę. I nagle czuję, że nie chcę siedzieć przy biurku. Mam już dosyć biurek, krzeseł, konwenansów, przyzwyczajeń, ograniczeń, stereotypów iwszyst- kiego, co jest oczywiste. Wstaję, rozrzucam po podłodze poduszki, robię sobie z nich gniazdo, siadam po turecku, kładę na kolana podstawkę do laptopa i zaczynam pisać. Teraz jest mi dobrze. Jestem sobą. Kiedyś z ciekawości przeglądałam zdjęcia biurek znanych pisarzy. Chciałam wiedzieć, czy bałagan to coś normalnego wśród piszących, czy raczej tylko stan przypisany nielicznym z nich. Reguły nie było. Ilu pisa- rzy, tyle biurek. Ile biurek, tyle rodzajów bałaganu. Taka Agata Christie albo Nabokov pisali przy małych, okrągłych stolikach, na których mieści- ła się zaledwie maszyna do pisania i dwie sterty książek. Hemingway zaś pisał na stojąco, na maszynie, którą stawiał na półce z książkami. Tołstoj 40 pisał wkompletnym bałaganie, którego nie można nawet nazwać warszta- tem pracy, jakby kątem, jakby tylko przypadkiem przysiadł i chciał napi- sać wpośpiechu parę zdań. AVirginia Wolf, odwrotnie, pracowała wpięk- nym pokoju, który miał wyjście wprost do ogrodu. Ito było chyba jedyne miejsce wjej domu, wktórym bywała szczęśliwa, wcałym swym nieszczę- ściu, które przyszło jej znosić, aż do dnia, wktórym postanowiła napełnić kieszenie płaszcza kamieniami iwejść do rzeki Ouse, nieopodal jej domu. Znam oczywiście na pamięć jej pożegnalny list.2 Od zawsze ciągnęło mnie do postaci tragicznych, nieszczęśliwych, walczących z samym sobą, aby przetrwać w świecie, do którego nie pasowali. Czułam z nimi jakąś cieniuteńką więź porozumienia. Tak samo mam z bohaterkami mojej książki, o których ciągle myślę. Myślę o nich, kiedy robię coś w kuchni, podczas zakupów, w pracy, w au- cie, kiedy zasypiam i kiedy się budzę. Wtedy szczególnie, bo przypomi- nam sobie sny. Aśnią mi się dość regularnie i ciągle coś do mnie mówią. – Kiedy umrę, nie waż się mnie pochować… – mówię gapiąc się wbiałą plamę na monitorze. Nie chciałam teraz tego powiedzieć. Samo się powiedziało. Przestraszy- łam się i zakryłam usta dłonią. – Mówiłaś coś? – Bruno woła z drugiego pokoju. – Nic, nic. Czytałam coś na głos. – Oddycham głęboko i bezszelestnie, wydychając z siebie cierpienie Virginii i wszystkich nierozumianych ko- biet, których suknie tonęły wróżnych rzekach. Kobiet, które zwisały bez- namiętnie z drzew, płonęły na stosach lub trwały w wiecznym nieszczę- ściu, bez nadziei na lepsze jutro, tłamszone, uciszane i nierozumiane, a przede wszystkim wszystkich tych, które nie chciały być pochowane. Wstaję i wychodzę. Znowu, tak jak rano, biegnę do ogrodu, do jabłoni. Wieczór jest duszny i parny. Zdejmuję bluzkę, pod którą nie mam bielizny. Przytulam się nagimi piersiami doszorstkiej kory. Czuję jej chropowatość na cienkiej skórze. Sprawia mito ból, ale chcę, żeby bolało. Chcę, by to poczuła. 2 Treść listu pożegnalnego Virginii Woolf znajduje się na końcu książki. 41 – Bierz ode mnie ten smutek – szepczę wtulona w drzewo. Stoję tak może dwie minuty i myślę o tym, co Bruno mówił o czasie i jego względności. Przez chwilę fantazjuję, jak cudownie byłoby podró- żować w czasie i spotkać każdą z nich. Każdą z moich przodkiń, których nie znałam. Patrzę na łąkę między drzewami i widzę na niej jakąś kobietę z dziewczynką. Mam wrażenie, że one też mnie widzą, ale przy kolejnym mrugnięciu powiekami znikają. Oddaję drzewu kolejny ciężki oddech i postanawiam wrócić do domu. Podnoszę z trawy bluzkę, wsuwam ją szybko przez głowę i powolnym krokiem wracam. Przy furtce oglądam się jeszcze raz za siebie, ale na łące nikogo już nie ma. Siadam do komputera i otwieram plik

Powieść

. Piszę tę książkę już czwarty rok. Nigdy nie mam czasu. Chciałabym wyjechać na pół roku do jakiejś samotni. Chyba tylko wtedy dałabym radę ją ukończyć. Jestem kla- syczną, beznadziejną i nieuleczalną przedstawicielką „zawszekurwacze- gosiów”. Początki pisania były cudowne, książka tworzyła się sama, jakby ktoś dyktował mi, co mam pisać. Potem z miesiąca na miesiąc było coraz go- rzej, a przez prawie jeden rok nie napisałam ani jednego słowa. Jakbym straciła moc. Ale teraz, kiedy zbliżam się ku końcowi, wiem, że wtedy to nie moc mnie opuściła. Musiałam przestać pisać, by w tym czasie czegoś więcej się dowiedzieć. Bez tej wiedzy, którą zdobyłam po drodze, nie było- by tylu wspaniałych kobiet w mojej książce. Nie spotkałabym ich wszyst- kich. Nie stworzyłyby mnie. A wszystko zaczęło się cztery lata temu, dość banalnie, od dziwnej ko- biety na cmentarzu, testamentu i starych listów. Iga

Miasteczko W. Rok 2015.

Dawniej, choć wcale nie aż tak dawno temu, lubiłam słuchać muzyki na cmentarzach. Po śmierci babci chodziłam do niej z walkmanem, włącza- łam partię z

Lunatyczki

wwykonaniu Marii Callas isiadałam na nagrobku z jedną słuchawką w uchu, a drugą przyłożoną do płyty. Głos diwy wzru- szał mnie, rozdzierał mi serce, ale finalnie uspokajał. Imiałam nadzieję, że ona to również słyszy, bo kochała operę ito ona nauczyła mnie jej słuchać i doceniać jej piękno. Do brata też przychodziłam z muzyką. Kochał muzykę jak ja, więc nie umiałam inaczej. Zdawało mi się, że chce bym to robiła. Na pogrzebie pu- ściłam mu piosenkę nieoczywistą. Tylko ja wiedziałam, dlaczego ją ko- chał. Po wielu latach dowiem się, dlaczego aż tak bardzo. Tydzień po po- grzebie jedną ze ścian w moim pokoju wykleiłam tekstem z piosenki, którą kiedyś śpiewaliśmy. Leżeliśmy najarani na podłodze, przytulaliśmy się idarliśmy mordy, że obudzimy się wtuleni wpołudnie lata iże wszyst- ko będzie takie nowe i takie pierwsze. Tęsknię za nim iprzychodzę do niego prawie codziennie. Nie wiem, po co to robię. Wcale mi to nie pomaga ito niedobre dla serca, nie mówiąc już 43 ogłowie, ale to silniejsze. Czasami zabieram ze sobą jego kalendarz, który był pamiętnikiem, sennikiem, sama nie wiem jak go nazwać, iczytam nie- które fragmenty: „

Dzisiaj wolne, ale szczerze to nie mam co robić. Obudziłem się ze straszną schizą, bo miałem sen jak dzikie psy próbują przejąć świat. Coś jak w Panu Klek- sie, ale na czterech łapach i bez broni. A ja chowałem się na klatce, w bloku matu- li, bawiłem się z Hugusiem i Omarem i tresowałem jakiegoś nowego, młodego wilczurka. Później to było już tylko gorzej, bo spierdalałem gdzieś po polach, a za mną tysiące tych psów, ale takich mutantów, zwielkimi zębami… Jak się obudzi- łem to prawie z wyrka spadłem, tak gwałtownie podskoczyłem, calutki byłem mo- kry i przerażony, bo one na końcu mnie zjadły. Weekend przede mną, ale nie spo- dziewam się szału. Wróciłbym już do Polski

”. Tasiemka wkalendarzu przełożona na 7 kwietnia. Dzień później umarł. Śniły mu się psy. Wyśnił własną śmierć, jak wiedźmin. Zamknęłam kalendarz i mimo żalu uśmiecham się do jego zdjęcia na nagrobku, bo przypominam sobie jak podczas czołówki Reksia, jako dzie- ci, udawaliśmy, że wylizujemy miskę jak ten piesek, jak w jego urodziny śpiewałam mu, udając Marylin Monroe,

Happy Birthday

albo jak godzina- mi słuchaliśmy starych piosenek i płakaliśmy przy nich… Wyjmuję więc komórkę i puszczam z YouTube

List do M

. Dżemu. Śpiewam z Ryśkiem i ryczę. Tradycji musi stać się zadość. –

Samotność to taka straszna trwoga. Ogarnia mnie, przenika mnie. Wiesz mamo, wyobraziłem sobie, że, że nie ma Boga, nie ma, nie. Spokojny jest tylko mój dom. Gdzie ty jesteś, a mnie tam nie ma. Gdzie nie wrócę już chyba, chyba nie...

Jestem beznadziejną sadomasochistą. Chowam kalendarz do plecaka i zaczynam zbierać się do domu. Nagle słyszę płacz. – Nigdy ci tego nie wybaczę. Nigdy! – Ktoś jęczy ipowtarza te dwa zda- nia, raz głośno, za chwilę słabiej. Poczułam się dziwnie, bo to właśnie tkwiło we mnie. To samo chciała- bymwykrzyczeć bratu. Ale to nie był mój głos. To krzyczał ktoś inny, jakaś kobieta. Choć to akurat jest oczywiste. Tylko kobiety potrafią tak dziko i tak boleśnie krzyczeć. Szukam wzrokiem i widzę ją. Idzie wzdłuż płotu, 44 w tych swoich łachmanach, trzymając się za głowę. Mija cmentarz i nagle jej głos cichnie. Złapałam się na tym, że skuliłam się w sobie na jej widok. Nie żebym się jej bała, ale nie chciałam, żeby mnie zauważyła. Oddycham z ulgą, kiedy już jej nie widać. Rozpoznałam ją. To nasza miejscowa

mater dolorosa

. Nawet mówią na nią Dolores, choć na imię ma Danuta. Kiedyś podobno była nauczycielką, ale ja pamiętam ją już tylko taką, chodzącą po mieście, bezdomną wariatkę. Mówiło się, że traciła rozum na raty. Pierwszy raz oszalała, kiedy porwano jej dziesięcioletnią córkę. Dru- gi raz, kiedy odnaleziono jej ciało. Potem jej mąż popełnił samobójstwo. Trzeci raz. I tak Danusia traciła rozum raz po raz. Choć sama nie wiem, czy aby na pewno. Może po prostu jest jej tak źle, że nie chce już być sobą? Dlaczego przypisujemy obłęd komuś, kto ma odwagę odmówić przeby- wania na pewnym poziomie świadomości, który nie jest już dla niego przyjazny? Jej mąż odebrał sobie życie chyba z tego samego powodu i opuścił ziemski padół w sensie dosłownym, podcinając sobie żyły, a ona postanowiła żyć, ale po swojemu, wswoim obłędzie. Mieszkała przez jakiś czas w ich starym domu, który z roku na rok sta- wał się ruiną. Żyła bez prądu i bez wody. Wkońcu jakiś cwaniak kupił go za bezcen i od wtedy Danusia włóczy się po mieście. Nadal jest nieszczę- śliwa. Nadal nie jest sobą sprzed lat. Nie jest już żoną, matką inauczyciel- ką. Teraz jest TĄ Dolores, którą wszyscy wytykają palcami, bo trochę od niej śmierdzi, jej twarz jest szara, a serce czarne. Czasami widywałam ją z małą dziewczynką. Była tak samo brudna jak ona. Jakby kulała się w błotku. – Siedzisz sobie? – Głos oplótł mnie od tyłu. I już wiem, kto do mnie mówi. Weszła na cmentarz drugim wejściem. Zaszła mnie, cwana lisica. – Siedzę – odpowiadam cicho udając obojętność, a serce wali mi tak, jakby dopadł mnie jakiś rosły facet z nożem w ręku. Czuję się z tym bez- nadziejnie. Nie chcę być małostkowa, jak wszyscy. Chcę być ponad to. – Mówią coś? – Nie za bardzo… – Szybko wjeżdżam na jej tory. 45 – Mówią, mówią. Tylko usłyszeć musisz. – Zabrzmiała jak Joda z Gwiezdnych Wojen. Spojrzałam na nią dopiero teraz iuśmiechnęłam się do niej. Posunęłam się na ławce, by mogła usiąść koło mnie. Dosiadła się i odetchnęła z ulgą. Była chyba zmęczona. Na pewno była zmęczona. Przecież ona tak chodzi całymi dniami. Poczułam jej specyficzny zapach. Pachniała tak samo jak mój ojciec dawno temu w parku. – Nie muszę chyba słyszeć. Wystarczy mi, że sobie pogadam – odpo- wiedziałam nostalgicznie, gapiąc się na zdjęcie brata. – Wystarczy, nie wystarczy… Kiedyś się dowiesz, czy ta cisza ci wystarcza. – Za często tu jestem. Cierpię. – Cierpisz nie dlatego, że tu jesteś. Wszędzie tak samo byś cierpiała. Cierpisz, bo nie rozumiesz. – Czego? – Końca... – Apani rozumie? – Widziałam już tyle końców, że sama już nie wiem. – Ja nie wierzę wkoniec. Dlatego do nich gadam. – Słusznie. Ziemski koniec to ułuda. A kim są oni? – Kiwnęła głową wstronę nagrobka. – Raczej, kim byli. – Pytałam, kim są. Zrozumiałam. Ułuda. – Moja babcia. Zmarła jedenaście lat temu. Mój brat, trzy lata temu. I moje ciotki. Nie znałam ich. Czekałam aż powie jakieś kurtuazyjne „aaa” albo „to przykre” czy coś w tym stylu, ale nie. Milczała. Zamyśliła się tylko i zamknęła oczy. Nie przeszkadzałam jej. Nie odzywałam się. Nie wiem, czy się bałam, czy robi- łam to z grzeczności. Czułam, że nie powinnam odzywać się pierwsza. Wydawało mi się, że za- mknęła oczy, by coś zobaczyć. Chciałam, by tak było. Nasłuchałam się tylu dziwnychopowieści oDolores, że podświadomiechciałam, bybyło dziwnie. 46 – Szukaj prawdy. Nie bój się jej – przemówiła, choć nadal miała za- mknięte oczy. – Nie rozumiem. – Tak mówią. – Ale czego mam szukać i gdzie? – pytałam szeptem, bo cały czas miała zamknięte oczy. Nagle je otworzyła i patrzyła na mnie wytrzeszczając je. Nie była straszna. Raczej tajemnicza. – Czeka na ciebie. Szukaj albo inie szukaj. Może samo przyjdzie. Tylko chciej. – OK… – odpowiadam zrezygnowana i nie pytam już o więcej, bo wiem, że każda odpowiedź będzie taka pokręcona. – Miło tu – powiedziała zmienionym głosem, tak spokojnym i pełnym ciepła, jakby usiadła wprzytulnej kawiarence, wpluszowym fotelu, czeka- jąc na pachnącą kawę i czekoladowe ciasto. – Tak, przemiło. – Dosiadłam się równie pluszowym głosem. – Chcesz mnie o coś zapytać, prawda? – Chcę… – To pytaj.