One - Piotr Sikorski - ebook

One ebook

Piotr Sikorski

5,0

Opis

"One" Piotra Sikorskiego to wspaniała i kunsztowna powieść podkreślająca konflikt wartości współczesnego społeczeństwa. Trzy pokolenia kobiet, trzy różne spojrzenia na świat i trzy życiowe dramaty wplecione w malowniczy krajobraz Dolnego Śląska.

Jakie konsekwencje może mieć wyrzucenie z domu starszej, niedołężnej kobiety w obliczu nowych, zaskakujących wyzwań? Czy podnoszenie materialnego statusu rodziny za cenę szczęścia najbliższych pozwoli bohaterom na spokojne życie i realizację marzeń?

Piotr Sikorski urodził się w 1968 roku w Bytowie. Ukończył geografię w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku i teologię w Kolegium Teologicznym w Koszalinie. Uczy geografii w Gimnazjum z Oddziałami Integracyjnymi nr 4 im. Orła Białego oraz Zespole Szkół Katolickich im. św. Marka w Słupsku. Opublikował między innymi tomik poezji „Moje Sacrum”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Greg44

Nie oderwiesz się od lektury

„One” to opowieść o trzech pokoleniach k kobiet o różnych priorytetach i osobowościach, które dzieli zbyt wiele przemilczanych spraw. Ciekawa i daje do myślenia
00

Popularność




Piotr Sikorski "One"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Piotr Sikorski, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki © Monkey Business - Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-044-9

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Piotr Sikorski

O N E

Wydawnictwo Psychoskok 2013 Konin

Pozwól, że się wytłumaczę.

Jeżeli właśnie czytasz ten tekst, to albo jesteś recenzentem wydawnictwa i zastanawiasz się, czy to nie będzie tylko strata czasu, albo jesteś klientem księgarni szukającym czegoś w swoim guście, lub na swoją kieszeń. A może jesteś moim przyjacielem, który właśnie rozsiada się wygodnie w fotelu i zabiera do czytania?

Jakkolwiek jest, zasługujesz na kilka słów wyjaśnienia.

Przedstawię Ci trzy kobiety, choć w tle będzie ich więcej. Ale trzy szczególne, wyjątkowe. Poznasz ich historię splecioną więzami miłości i cierpieniem. Poprowadzą Cię trzy osoby wymieniając się miłym obowiązkiem narracji. Będzie to sympatyczny dziennikarz Artur (jest w porządku), jedna z kobiet, do których odnosi się tytuł (uważaj! pokochasz ją!), a także ja. Wybacz, ale czasem będą Cię prowadzić moje słowa, zwłaszcza tam, gdzie lepsze zrozumienie opowieści wymagało spojrzenia z zewnątrz, a nie od środka.

Nie przejmuj się też zbytnio lekkim wymieszaniem fikcji z rzeczywistością. Niektóre miejsca urokliwego Dolnego Śląska są prawdziwe, inne mogłyby takimi być. To nieistotne, to tylko tło.

Opowieść dedykuję moim dziadkom z wdzięcznością za wszelkie dobro, jakiego od nich doświadczyłem. Autor

Dając - otrzymujemy. Bywa, że zaskakująco wiele

JA, BIEDNY

Nazywam się Biedny. Artur Biedny. Tak, tak! Możesz się śmiać! Nie żałuj sobie, jestem przyzwyczajony. Nie sądzisz chyba, że dwadzieścia dziewięć lat mojego życia oszczędzało mi drwin. Wiele razy przechodziłem zimny nurt rzeki nieumiejętnie skrywanych uśmieszków. Z biegiem czasu wypłowiał jednak rumieniec, pojawiający się wraz z uściskiem dłoni nowo poznanej osoby. Nie lubiłem się przedstawiać. A moi nauczyciele, to dopiero było! Tylko niektórzy ograniczali sprawdzanie obecności do imion. Byłem im za to wdzięczny! Jednak większość pastwiła się nade mną okrutnie, z uporem wyczytując na głos moje nazwisko. Przez dziesięć długich miesięcy, kilkanaście lat niezasłużonych tortur. Nie wspominam tamtych lat z sentymentem. Najgorzej było w gimnazjum. Figurowałem pierwszy na liście, więc prawie każda lekcja rozpoczynała się gromkim: Biedny! Czy myślałem o zmianie nazwiska? A jak ci się wydaje? Gdy mogłem o tym tylko pomarzyć, mając zbyt mało lat na samodzielne podjęcie takiej decyzji, wyobrażałem sobie zupełnie inny początek szkolnych zajęć. Nauczyciel usadowiwszy się w wysłużonym, skrzypiącym krześle, zakłada okulary, otwiera dziennik i sprawdza, czy jestem, odczytując pierwsze nazwisko z listy: Bond? Z jaką rozkoszą odpowiadałbym: obecny! Nawet bym wstał! No dobra, przesadziłem. No, to może Czajkowski, Sienkiewicz lub chociaż Wajda. Byłbym wówczas szczęśliwym luzakiem. Tymczasem z zazdrością myślałem o Steinbeckach, Copperfieldach, Czartoryskich, a kiedy dorosłem... odechciało mi się zmiany. Przyzwyczaiłem się, a ponadto już jakiś czas temu skończyłem szkołę i nikt nie wyczytuje listy obecności. I tak oto idę Biedny przez świat. Biedny od urodzenia. Trochę ponarzekałem, ale mówiąc szczerze - tak między nami - nie zawsze czułem się taki pokrzywdzony. To było podczas moich studiów. Nie mówiłem? Studiowałem dziennikarstwo we Wrocławiu. Gdy na początku mojej uniwersyteckiej przygody szukałem stancji (niedrogiej, gdyż moje nazwisko aż nader często oddawało stan kieszeni), poszperałem w ogłoszeniach rozwieszonych na uczelni, przejrzałem lokalne gazety i szczęśliwie wypatrzyłem okazję. Pobiegłem jeszcze tego samego dnia, by mnie ktoś nie ubiegł. W progu starego domu z czerwonej cegły - był stary, ale dobrze zachowany - przywitał mnie starszy mężczyzna w jeszcze starszym swetrze, podsunął na orlim nosie okulary o bardzo grubych szkłach, zmierzył mnie z góry na dół i pewnie zadowolony ze wstępnych oględzin, podając mi rękę rzekł dobrotliwym głosem: Teodor Nędza. Wierz mi, tylko przez szacunek dla jego wieku nie parsknąłem śmiechem, no i trochę przeszła mi złość na tych, którzy wcześniej śmiali się ze mnie. Ten to musiał mieć przechlapane! Ale przez następne lata przekonywałem się, że to nie nazwisko zdobi człowieka. Staruszek był dobrym towarzyszem w mojej studenckiej doli i niedoli. Częściej niedoli. Był cierpliwym słuchaczem i często jedyną osobą, której bez obaw mogłem się wygadać. A przy tym robił bardzo dobre wino, które nam obu pozwoliło dziarsko przeżyć niejeden zimowy wieczór. Po obronie obiecałem, że go kiedyś odwiedzę i dotrzymałem słowa. Przyjechałem kilka miesięcy później, by ze smutkiem stwierdzić, że pan Teodor zakończył już swój - wcale nie nędzny - żywot. Złożyłem kwiaty na skromnej mogile, i zawsze z sentymentem będę wspominać miłe wieczory przy Dębowej 12.

***

Kochany nieudacznik - tak często mówiła o mnie matka. Swojej życiowej mądrości nie czerpała jednak z wykształcenia. W żadnej domowej szufladzie naszego skromnego mieszkania w Zduńskiej Woli nie znalazłbyś pożółkłych dyplomów wyższych uczelni. Odebrała staranne wykształcenie na poziomie osiągalnym wówczas dla moich, świętej pamięci, dziadków: kilka klas solidnej zawodówki. Życie pokazało później, że wiedza i mądrość niekoniecznie oznaczają to samo. Wiesz, co mam na myśli? Ona wiedziała, co dla nas najlepsze - dla mnie i dla mojej młodszej siostry. Najlepsze będzie to, co sami wybierzecie, idąc za głosem swojego serca - mawiała z miłością i troską w głosie. Basia wybrała dla siebie rolę wyjątkową, o której marzyła od momentu, gdy w miejscowej szkole średniej odebrała świadectwo maturalne, którego nie powstydziłby się niejeden „kujon”. Została matką. Nie, nie od razu! Moja słodka siostrzenica pojawiła się na tym świecie w odpowiednim czasie, a dwudziesto dwu letnia, młoda mama była w siódmym niebie. Podobnie, jak cała rodzina. Ja też zostałem wówczas ojcem, chociaż tylko chrzestnym. Dziś Baśka ma już dwójkę, i czuję, że to nie koniec przyrostu naturalnego. I fajnie! Szwagier budowlaniec jest w porządku, a każda wizyta w ich małym domku na nowym osiedlu, przyklejonym do miasteczka od zachodu, przynosi mi chwile radosnego wytchnienia. Ja wybrałem dziennikarstwo, chociaż po cichu marzę o czymś więcej. Chciałbym zostać pisarzem. No wiesz! Wchodzisz, dajmy na to, do Empiku, omiatasz wzrokiem regał z nowościami i zatrzymujesz spojrzenie na okładce opatrzonej moim nietuzinkowym nazwiskiem. Ha! Patrzysz na odwrotną stronę okładki i ku wielkiej radości zauważasz cenę. Książka Biednego na kieszeń biednego. Nie mija minuta i wyciągasz drobniaki przy kasie.

Warto pomarzyć. Póki co, delektuję się nagrodą, która była wielkim zaskoczeniem nie tylko dla mnie, ale z pewnością dla wszystkich moich kolegów z roku, którzy szczerze powątpiewali w moją dziennikarską przyszłość. List Kapituły „Wrażliwej Czcionki” był... Może jednak po kolei.

Po studiach próbowałem swoich sił w lokalnych gazetach; czymś pośrednim między Timesem a szkolną gazetką, sklejaną przez aktywnych członków samorządu na długich przerwach. Pamiętam doskonale mój pierwszy ważny wywiad. Serce waliło jakby chciało wyskoczyć ze swojej bezpiecznej klatki, stałem na miękkich nogach czekając na dyrektora miejscowego oddziału banku, mój wysłużony garnitur wyglądał na mnie, jakbym go dostał od starszego brata - a przecież nie mam brata - i czekałem tak ponad godzinę, powtarzając w myślach ułożone wcześniej pytania. Z eleganckiego lokalu, w którym odbywało się spotkanie, wyszli wreszcie zaproszeni goście, wśród nich miejscowi radni i oczywiście sam dyrektor, sądząc po minie zapewne oczyszczony ze stawianych mu zarzutów. Śmiało podchodzę do swojego rozmówcy i... No właśnie! Długo się jeszcze zastanawiałem, dlaczego ten przeklęty gołąb musiał to zrobić akurat wtedy, i właśnie nade mną! Wracałem do domu zdruzgotany, bez wywiadu, za to ze śmierdzącą broszką na lewym ramieniu. Cóż! Do Timesa było mi daleko i nie po drodze; mniej więcej, jak z Ziemi na Marsa. Jednak opisywanie kolejnego posiedzenia rady miasta, szkolnej akademii z okazji Dnia Babci, czy wielkich, sportowych wydarzeń rangi powiatowej, z czasem zaczęło mnie szczerze nudzić. Spróbowałem we Wrocławiu, przez cały dzień z nadzieją roznosząc po redakcjach swoje skromne CV. Odezwali się po kilku miesiącach, gdy prawie zapomniałem o mojej śmiałej próbie zostania ważnym, dolnośląskim pismakiem. Pojechałem na rozmowę i zdecydowaliśmy z żoną o przeniesieniu. Wynajęliśmy niewielkie mieszkanie na Psim Polu rozciągającym się od północy na prawym brzegu Odry, i cieszyliśmy się możliwością zaspokajania naszych małych potrzeb, z niewiele od nich większej pensji. Za to przestronna, oszklona redakcja „Głosu Dolnego Śląska” robiła wrażenie: kilkanaście stanowisk, ciągły zgiełk, telefony i planowe lub niespodziewane - pełne emocji - spotkania zespołu. Fajnie było wiedzieć, co będzie w jutrzejszym wydaniu gazety. Gdy w mieście działo się coś ważnego byliśmy w centrum wydarzeń. A działo się, oj działo! Przecież to Wrocław.

KOPERTA Z WATYKAŃSKIM ZNACZKIEM

Kwiecień dobiegał końca, a na długi, majowy weekend zaplanowano tyle imprez, że z redakcji wyszedłem tuż przed dwudziestą drugą. Byłem padnięty, głodny i szczypały mnie oczy od wielogodzinnego wpatrywania się w monitor. Tramwaj okropnie rzucał na zakrętach, i chyba ten fakt uratował mnie przed zaśnięciem w drodze do domu. Myślałem o krasnalach - tych wrocławskich, przyczajonych w różnych punktach miasta, czekających na spostrzegawczych turystów. Powinni ustawić kolejnego - pomyślałem. Powinien mieć czapkę nasuniętą prawie na oczy, opuszczone ręce sięgające ziemi, spuszczoną głowę i żałosną minę. To byłby krasnal dziennikarz. Tak mniej więcej wyglądałem, wracając tamtego wieczora do czekającej z późną kolacją żony. Podniosłem daszek mojej bejsbolówki, by zorientować się, gdzie jestem; łatwo było w tym stanie przejechać właściwy przystanek, a nie miałem już ani ochoty, ani siły na wieczorny, nieplanowany spacer. Chciałem tylko coś przegryźć, wziąć prysznic i przytulając moją Agnieszkę obejrzeć kolejny odcinek czwartego sezonu. Bardzo rzadko udawało mi się dotrwać do końca filmu, więc zwykle nie wiedziałem, jak dr House pomógł kolejnym swoim pacjentom. Gdy wreszcie dotarłem do domu, moja cierpliwa żona dała mi słodkiego buziaka, rzuciłem kurtkę na wieszak i przez chwilę szukałem kapci.

- Poczta do ciebie - słowa Agnieszki wpuściłem jednym uchem, pozwoliłem swobodnie, bez napotykania jakichkolwiek przeszkód, przemknąć odcinek do drugiego ucha, po czym zamierzałem tą informację wypuścić na wolność, uznając, że może poczekać do jutra. - To chyba coś ważnego, duża, żółta koperta z ładnymi znaczkami. Chyba z Włoch - dodała, nim wiadomość zdążyła opuścić moją zmęczoną głowę.

Podniosłem sporych rozmiarów przesyłkę. - Z Watykanu! - krzyknąłem w stronę kuchni. Zaniosłem ją do sypialni z zamiarem przeczytania przed snem, a nie natychmiast; takie moje durnowate ćwiczenie cierpliwości. Minęła może godzina, gdy z rozkoszą naciągałem na siebie swoją część kołdry, i to moja urocza małżonka okazała - jak zwykle - więcej uwagi, niż ja. - Koperta! - rzekła krótko.

- No tak - odpowiedziałem, z trudem unosząc się do pozycji mniej więcej kąta prostego. - Całkiem zapomniałem!

- Nie poniszcz jej. Szymek bardzo się ucieszy. - Szymon to mój siostrzeniec, a Agnieszka nie omieszkała mi przypomnieć o jego - raczej rzadko dziś spotykanym - zainteresowaniu.

W jednej chwili znalazłem się na podłodze!

- Co się stało? Co to za wiadomość? Wracaj do łóżka - żona krzyknęła na widok mojego dziwnego, szaleńczego tańca.

Wyskoczyłem jak oparzony, przez dłuższą chwilę nie mogąc złapać równego oddechu, by podzielić się moją radością.

- Nie wierzę! Nie wierzę! - krzyczałem.

- No pokaż wreszcie! - moja Aga zrzuciła kołdrę i podskakiwała w przewiewnej koszuli, wyglądając jak baśniowy elf. Próbowała odebrać mi tajemniczą przesyłkę, którą - nie wiadomo czemu - trzymałem mocno w uniesionej ręce, jakbym dzierżył laur zwycięstwa. Właściwie tak było i czułem się kolosalnie szczęśliwy. Ja, dostarczający moim kolegom tematów do kąśliwych żarcików, czułem się zwycięzcą. To było przeżycie mega-fajne. Moje złotko przeczytało list i z wrażenia, ze łzami w oczach, siedziało na brzegu łóżka.

- Arturze! To nie sen, jeszcze nie zasnęliśmy. To nie sen! Otrzymujesz nagrodę...

- Czekaj, czekaj! Czytaj od początku, proszę! Będę się nieskromnie delektował. Czytaj - poprosiłem, widząc jej wzruszenie i radość.

Siedziała naprzeciw mnie, swoje zgrabne nogi skrzyżowała po turecku, i udając prowadzącą wielką galę, przeczytała poważnym i trochę drżącym z przejęcia głosem:

Szanowny Pan

Artur Biedny

Redaktor Głosu Dolnego Śląska

Z przyjemnością zawiadamiamy, że Kapituła „Wrażliwej Czcionki” po wnikliwym zapoznaniu się z propozycjami nadesłanymi w tegorocznej edycji konkursu jednogłośnie przyznaje Panu Nagrodę Grand Prix za książkę „Chusteczka z monogramem”.

Od siedemnastu lat oceniamy publikacje, które opowiadają o tryumfie miłości i poświęcenia, trudnych ludzkich drogach i poruszających zwycięstwach. Niezwykła historia opowiedziana z ogromną wrażliwością, mądrze napisana powieść, która dla wielu ludzi na całym świecie może stać się jednoznacznym drogowskazem. Członkowie Kapituły są ogromnie poruszeni, wyrażają też nadzieję, że jest to pierwsza z serii wspaniałych książek, które Pan, jako autor, opatrzy swoim nazwiskiem.

Serdecznie zapraszamy Pana na uroczystość wręczenia tegorocznych nagród literackich, która tym razem odbędzie się 27 czerwca br. w Pałacu Apostolskim w Watykanie. Edycja objęta wyjątkowym patronatem Jego Świątobliwości Papieża Benedykta XVI będzie miała swoje uroczyste zwieńczenie w miejscu szczególnym, gdzie historia - również literatury - zapisała się złotymi zgłoskami. To dla nas ogromna radość i zaszczyt wręczyć nagrodę „Wrażliwej Czcionki” człowiekowi, który w wyjątkowy sposób opisał wyjątkową historię. Laureatowi konkursu przysługują honory, zaszczyty oraz nagroda pieniężna w wysokości...

Agnieszka spojrzała na mnie wielkimi, jak nigdy dotąd, oczami, na co odpowiedziałem pytającym spojrzeniem.

...w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy euro. Dane osobowe według załączonego formularza prosimy przesłać ...

- Ułaał! Czy ja dobrze słyszałem? - W każdym razie nie doczekałem do końca, poderwałem moje złotko do góry i tym razem ja skakałem, jak zwariowany. Przy okazji okazało się, że mamy całkiem wytrzymałe łóżko.

Zaproszenie wydrukowano na eleganckim, czerpanym papierze. W górnej części, pośrodku strony widniał herb, po prawej stronie data, a poniżej tekstu podpisy osób, członków Kapituły. Gdy po chwili Agnieszka, dochodząc ponownie do głosu, przeczytała mi te nazwiska, nogi niemal się pode mną ugięły. Ikony współczesnej światowej literatury! Czy muszę mówić, że długo nie mogliśmy zasnąć? Napawaliśmy się tym niespodziewanym szczęściem do późnej nocy, a szampan, po który wyskoczyłem do nocnego sklepu zapominając o zmęczeniu, dodatkowo nas rozweselał. Jak się później okazało winowajcom tego zamieszania był mój Redaktor Naczelny. Stefan miał nosa wysyłając moje zgłoszenie po tym, jak książka, a najpierw dłuższy reportaż, zrobiły dobre wrażenie na czytelnikach. Zresztą, historia warta była kilku łez, o czym sam się później przekonasz.

***

Do redakcji zmierzałem wartkim krokiem, jak nigdy wcześniej. Niemal podskakiwałem. Moją wrodzoną skromność zostawiłem tym razem w domu, a serce bijące w radosnych taktach, wyczuwało kopertę włożoną do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wiosna zdawała się cieszyć razem ze mną i miała tego dnia ciepły oddech, będący zapowiedzią szybkiego nadejścia lata, które uznało, że niekoniecznie musi czekać do dnia przesilenia. Ale ich zaskoczę! - pomyślałem. Tymczasem jakież było moje zaskoczenie, gdy po wejściu do budynku gazety wszyscy pełniący tego dnia poranny dyżur zaczęli śpiewać Sto lat! Stefan również otrzymał informację o mojej wygranej i w tej chwili była to już tajemnica poliszynela. Jak się okazało, wiedzieli już od dwóch dni, nie chcieli mi jednak psuć niespodzianki. Łotrzyki jedne! Natychmiast mnie obstąpili i po kilku podrzutach mogłem z bliska przyjrzeć się drobnym pęknięciom na suficie. Świetne uczucie, zapewniam. Następnego dnia moja wesoła twarz zajęła prawie pół strony. Byłem na okładce! Nie mój artykuł, to już się wcześniej zdarzało, zwłaszcza podczas robienia tamtego reportażu. Na okładce byłem ja, Artur Biedny! Ponieważ zdążyliśmy się już nieco poznać, mogę ci się do czegoś przyznać: schowałem sobie jeden egzemplarz na pamiątkę.

Do wyjazdu zostały dwa miesiące, które mojej żonie upłynęły na poszukiwaniu odpowiedniego garnituru. Przecież musisz wyglądać jak człowiek - mawiała, puszczając do mnie oczko. Niezastąpiona! Załatwienie formalności było niezwykle proste. Wypełniłem i odesłałem formularz. Po dwóch tygodniach miałem już bilet, rezerwację w hotelu i plan dwudniowych uroczystości. Tak, dwudniowych. Pierwszego dnia to inni mieli się udzielać dla nas, drugiego my - nagrodzeni - mieliśmy się udzielać dla pozostałych. Konferencja, spotkania z czytelnikami, autografy - same miłe chwile. Dwa cudowne dni mojego życia, no i w CV mogłem dopisać mocny konkret.

WIDOK NA FORUM ROMANUM

Wylądowałem na lotnisku Fiumicino, oddalonym od centrum Rzymu dwadzieścia sześć kilometrów na południowy - zachód, dwudziestego szóstego czerwca kilkanaście minut po dwudziestej. Po wyjściu z rękawa znalazłem się, o czym informowały tabliczki, w terminalu B, obsługującym loty krajowe i międzynarodowe. Agnieszka przezornie zaopatrzyła mnie w kilka włoskich zdań, starannie zapisanych na złożonej karteczce, bym przypadkiem nie musiał spędzić nocy w poczekalni. Na lotnisku trzeba się zachowywać - jak mi przed wyjazdem poradził Stefan - intuicyjnie, i tak właśnie zrobiłem. Trafiłem bez przeszkód do darmowej kolejki, która przewiozła pasażerów do odprawy paszportowej. Dobrze oznakowane korytarze i wyjścia zawiodły mnie wprost na przystanek autobusowy. Wysiadłem po dość krótkiej jeździe gdzieś w centrum miasta, zamierzając dostać się do hotelu taksówką. Na postój trafiłem dwie ulice dalej i... poszedłem pieszo zalanymi wieczornym słońcem ulicami Rzymu. Nie jestem taki „w ciemię bity” - pomyślałem rozkładając przed sobą plan miasta; do hotelu było niedaleko. Trafię. Podziwiałem miasto, a idąc tak z rozdziawioną szeroko buzią musiałem wzbudzać zdziwienie mieszkańców. Zdziwienie? A skąd! Gdy się zreflektowałem, sam zacząłem ich obserwować. Zero zainteresowania! Niektórzy zabiegani, zajęci codziennymi sprawami, inni wolno spacerowali, za nic mając to podniosłe wydarzenie. Zdobywca pierwszej nagrody, SŁAWNY Artur Biedny przyjeżdża, a tu nic! Żadnego poruszenia. No dobra, żartowałem. Tak naprawdę wcale nie myślałem w ten sposób. Nawiasem mówiąc - urocze miasto, uroczy wieczór. Żałowałem tylko, że nie mogłem zabrać Agnieszki. Wspólny spacer wzdłuż Tybru byłby z pewnością bardzo romantyczny. Do czterogwiazdkowego hotelu Milton Roma trafiłem późnym wieczorem, podziwiając jeszcze Koloseum znajdujące się parę kroków od hotelu. W recepcji, prawie pustej o tej porze, za wypolerowanym, drewnianym kontuarem stała młoda dziewczyna. Przywitała mnie i uśmiechając się czekała z pewnością na moje pierwsze słowa, chcąc zapewne określić narodowość kolejnego gościa. Moje nieporadne buona serata i reservation nie zrobiły na niej specjalnego wrażenia. Miała chyba jednak doświadczenie w ocenie gości, gdyż po chwili dodała: witam, pan z Polski? Zatkało mnie! Dopiero teraz dostrzegłem na jej piersi złotą tabliczkę z napisem „Joanna”. Polka? Tu, akurat tu! Byłem ocalony! Pogadaliśmy chwilkę, odebrałem klucz z brelokiem opatrzonym miniaturką Koloseum i udałem się na drugie piętro, gdzie - jak powiedziała Joanna z recepcji - będę miał fajny widok na Forum Romanum. Kładąc się, byłem ciekaw mającej odbyć się następnego dnia uroczystości. Jednak w nie mniejszym stopniu ciekawiło mnie spotkanie z dwoma kobietami, które zdążyłem uprzedzić o moim przyjeździe. Od młodszej dostałem prostą instrukcję: „Gdy będziesz w okolicach Bazyliki św. Piotra pytaj o Sopraniego. Mieszkamy po drugiej stronie ulicy”. Dostałem też - żeby wszystko było jasne - błogosławieństwo mojej żony. Będzie miło. Pomyślałem też, jak bardzo w tym mieście przenikały się historia i sacrum. Niestety, żadna z tych dziedzin nie była moją mocną stroną.

ŹRÓDŁO

O. Patryk Kwiecień wszedł do Bazyliki Drzwiami Sakramentów wykonanymi przez Venanzio Crocettiego w roku 1965. To one, jedne z pięciu wiodących do wnętrza, służyły dziś wyznawcą przybywającym z całego świata. Oparł się o balustradę, oddzielającą od kaplicy świętego Sebastiana, płynącą wolnym, majestatycznym nurtem rzekę pielgrzymów, przesuwających się od strony wejścia w kierunku ołtarza głównego. Sezon pielgrzymkowy był w pełni, a do tego zbliżał się dzień, w którym chrześcijanie wspominać będą postać pierwszego papieża - rybaka z Betsaidy w Galilei. Patryk chciał się modlić, tu, przed ołtarzem, w którym złożono ciało Błogosławionego. Jan Paweł II był dla niego wzorem, gdy dorastał, natchnieniem i drogowskazem, gdy podejmował kluczową decyzję, był też powiernikiem, patronem wzywanym każdego dnia. Dla niego być w Rzymie oznaczało być tu - przed grobem, nad którym święty Sebastian uwieczniony został w pozie swej męczeńskiej śmierci. Modlił się już w wielu miejscach, sytuacjach i nastrojach, ale tłum szturchający go co chwilę rozpraszał myśli, którymi chciał przeniknąć zagmatwaną sytuację środowiska, do którego miał niebawem przeniknąć bez zbytniego rozgłosu. Zamknął oczy i schował twarz w dłoniach. Nie upłynęło jednak nawet jedno „Zdrowaś”, gdy poczuł na swoim ramieniu lekkie, lecz zdecydowane szarpnięcie. Podniósł oczy.

- Proszę za mną - głos jednego ze strażników Bazyliki nie pozostawiał mu wyboru. Podeszli do grubo plecionej, bordowej liny zakończonej złoconymi końcówkami, którą pracownik ochrony odczepił z jednego końca, zapraszając zakonnika do środka, bliżej ołtarza.

- Tu będzie ojcu wygodniej - rzekł, po czy wrócił do swoich obowiązków.

- Dziękuję - zdążył posłać za nim tylko to jedno słowo. Zajął miejsce tuż przed grobem i powrócił do modlitwy. Wiedział, że czeka go trudne zadanie. Zdecydowanie wolał jednak odkrywać tajemnice historii, niż szukać wyjścia ze współczesnych labiryntów kłamstw, intryg i chciwości. Zdawał sobie sprawę, jakie ważne zadania stają się jego udziałem i mimo wewnętrznych sprzeciwów, był do dyspozycji generała. Również tym razem.

- Ojcze! - zaczął swoją cichą modlitwę. - Kto lepiej od ciebie rozumie mnie w tej chwili? Twoja święta posługa była naznaczona konspiracją, działaniami podejmowanymi z dala od świateł i kamer, rozmowami prowadzonymi w zaciszu twoich gabinetów. Wiedziałeś, że nie wszystkie Chrystusowe sprawy załatwisz przy ołtarzu. Bądź moim wsparciem, bądź ze mną podczas tych trudnych dni...

Rzeka pielgrzymów nie ustawała. Szmer cichych rozmów przesuwał się wraz z nimi, a każdy chciał zostawić przed grobem wielkiego Polaka swoją intencję. Pół godziny później opuścił matkę świątyń i przechodząc pomiędzy kolumnami Berniniego, udał się do swojej ulubionej kawiarni.

- Caffe prego! Cappuccino al banco! - rzucił jak zwykle płynnym włoskim. Smak tej kawy wart był nadłożenia nieco drogi.

Przy Via Della Cociliazione przystanął inny Polak, przybyły do wiecznego miasta po odbiór nagrody. Jadł pyszne lody i zmierzał wolnym krokiem w stronę Bazyliki, bardziej jednak z ciekawości, niż z potrzeby serca.

POWRÓT

W sali przylotów rzymskiego lotniska panowało nerwowe poruszenie. Wielojęzyczny tłum ludzi będących w drodze „z” lub „do” wpatrywał się z uwagą w elektroniczne tablice informujące o godzinach przylotów, odlotów, a dziś także - ku ogólnemu oburzeniu - o odwołanych rejsach. Trudno było powiedzieć, który to już raz w tym roku pracownicy włoskich linii lotniczych stanowczo domagali się poprawy warunków pracy (czyli podwyżek). Liczba odwołanych połączeń rosła z godziny na godzinę, a wraz z nią narastał tłum oczekujących pasażerów.

- Odlatujemy jutro o zwykłej porze. - Jedna ze stewardes informowała przez telefon swojego męża, który zmartwiony doniesieniami telewizyjnymi obawiał się o jej powrót. - Nie martw się kochanie! Wszystko będzie w porządku, według planu. Tak, tak! Oczywiście, to Włosi strajkują, nie my. Tak, do zobaczenia w domu. Pa!

Do pokoju stewardes wszedł kapitan Tadeusz Jastrząb.

- Jak się czują moje dzielne dziewczyny? - zapytał z troską o swoją załogę.

- Wspaniale, dziękuję - odezwała się najmłodsza z zespołu.

- W takim razie miłego wieczoru i do zobaczenia na jutrzejszej odprawie - pożegnał się, po czym zajrzał jeszcze do biura, by sprawdzić prognozy pogody na kolejny dzień. Były zadowalające. Zapowiadał się kolejny dzień udanej służby, sprawiającej kapitanowi ogromną satysfakcję.

Nazajutrz wszystkim udzielało się napięcie panujące na Fiumicino. Służby lotniska, pracownicy obsługi uwijali się przy dodatkowych, nieplanowanych zajęciach. Tłumaczenie pasażerom, dlaczego muszą ponosić konsekwencje kolejnego strajku nie było łatwym zajęciem. Każdy chciał zdążyć na czas i niewielu obchodziło, co włoscy piloci mają do powiedzenia. Bez opóźnień odlatywały załogi z innych krajów, obsługujących loty do Rzymu. Do odlotu szykowała się również polska załoga Boeinga 767, który zatankowany kołował na placu, ustawiając się w miejscu, gdzie za godzinę zostanie podczepiony rękaw z Terminala B.

- Ale ja muszę odlecieć, to bardzo ważne! - o. Patryk Kwiecień mówił stanowczym, choć opanowanym głosem. - Proszę, niech pani coś znajdzie - zwrócił się ponownie do zmęczonej kasjerki.

Nie był odosobniony w uporczywym poszukiwaniu alternatywnego połączenia. Popychany przez oblegających okienko pechowych podróżnych musiał niemal walczyć o utrzymanie równowagi.

- Naprawdę nic nie poradzę, musi pan poczekać, ale nie wiem, czy jutro loty zostaną wznowione. Nie mogę tego zagwarantować.

Alitalia Airlines obsługująca połączenia z Warszawą i Gdańskiem ograniczyła do minimum loty do Europy Środkowej. Pasażerowie chcący dostać się do Pragi czy Berlina też musieli koczować, licząc na herbatę i darmowe posiłki, podczas przedłużającego się czasu oczekiwania.

- Niech pan poczeka, chyba coś znalazłam, ale nie wiem, czy to pana zadowoli - powiedziała po chwili pracownica lotniska.

- Słucham. - O. Patryk chciał dostać się do Polski, dalej już sobie poradzi. Jeden telefon do biskupa, i w kilka godzin będzie na miejscu.

- Mogę zaoferować miejsce w samolocie LOT-u do Wrocławia, za godzinę odlatują.

- Do Wrocławia... Dobrze, niech będzie - odrzekł po krótkim namyśle.

- Proszę - rzekła po chwili, wręczając mu bilet. - Proszę się pośpieszyć, odprawa już się kończy.

- Serdecznie dziękuję! - Chwycił bilet, swój niewielki, podręczny bagaż (zaleta ślubowanego ubóstwa) pobiegł do sali odpraw i... potknąwszy się o czyjś znacznie większy bagaż, wpadł na stojącego przed nim mężczyznę.

- Scusi! - rzekł odruchowo, podnosząc się z kolan. Był zdenerwowany, a teraz również zakłopotany.

- Uważaj człowieku! - obejrzałem się na zmieszanego podróżnego, który właśnie mnie przewrócił, a przy okazji również stojącą przede mną dziewczynę. Polecieliśmy jak lotniskowe domino!

- Najmocniej przepraszam, śpieszyłem się. Nic państwu nie jest? Niezdara ze mnie. Bardzo przepraszam, ale mój lot został odwołany, i w ostatniej chwili...

- W porządku! Żyjemy - odpowiedziałem dżentelmeńsko, pomagając wstać poturbowanej pasażerce.

- Nic się nie stało - rzekła pojednawczo.

- Bogu dzięki. Myślałem, że nie zdążę.

Dopiero w tej chwili - zaskoczony tym nagłym wydarzeniem - zauważyłem białą koloratkę sprawcy zamieszania.

- Ksiądz?

- O przepraszam, z tego wszystkiego zapomniałem o manierach: o. Patryk Kwiecień, jezuita.

- Artur Biedny, dziennikarz - odrzekłem, nie wiedząc jeszcze, że zbieg okoliczności posadzi nas obok siebie w przedostatnim rzędzie samolotu.

- Miło mi, i jeszcze raz przepraszam - dodał ze skruszoną miną.

- Drobiazg - odpowiedziałem. - Przepraszam, ale moja kolej do odprawy. Miłego lotu.

- Dziękuję i nawzajem - odrzekł jezuita.

***

Upakowałem w schowku nad głowami pasażerów swoją niewielką, brązową torbę, w której starannie opakowane leciały do Polski dwa cenne przedmioty: lśniąca statuetka i kupiony w pośpiechu, ale od serca, prezent dla mojej Agnieszki. Cieszyłem się z miejsca przy oknie, poczułem jednak zmęczenie, i- podczas, gdy kapitan Jastrząb rozgrzewał silniki i raz jeszcze sprawdzał działanie poszczególnych systemów - przymknąłem na chwilę oczy, oparłem głowę o obramowanie okna, i w oczekiwaniu na start wspominałem z zadowoleniem wczorajszą uroczystość.

Nigdy wcześniej nie byłem na takiej gali, kameralnej, a jednocześnie z podniosłym charakterem. I nigdy wcześniej nie znalazłem się w towarzystwie tylu duchownych. Prowadzący uroczystość przedstawił najważniejszych gości, po czym chórzystki ubrane w długie, bordowe, wykończone złotymi chustami suknie, poniosły nas w mało mi znany świat gregoriańskich melodii. Nawet mi się to podobało, niezłe. Zrządzeniem losu znalazłem się w stolicy chrześcijaństwa, czułem się więc jak intruz, bo moje dotychczasowe życie było raczej na bakier z Kościołem. Tym czasem uroczystość trwała nadal. Ku mojej radości nagrodzonych było kilku, z różnych krajów, więc nie musiałem wychodzić na scenę samotnie, w świetle kamer i fleszów. Gdy wchodziłem na podwyższenie, myślałem o tym, by się nie potknąć na kilku obitych wykładziną stopniach. Ot, taka moja życiowa nieporadność i wrodzone gapiostwo. I jak myślisz? Potknąłem się wchodząc po tych kilku zaledwie stopniach? Oczywiście, że nie! Wyciągnąłem się później, dwa metry dalej, przewracając się o podstawę statywu mikrofonu. Kto go tu ustawił? - zdążyłem pomyśleć ze złością. Ale ponieważ mój piruet kilkudziesięcioosobowa publiczność skwitowała oklaskami, przeszedłem obok tego do porządku dziennego, a mówiąc ściślej do mojego jeszcze bardziej nieporadnego przemówienia. W kilkunastu zdaniach streściłem to, co wcześniej opisałem na dwustu siedemdziesięciu trzech stronach, ale przecież nie chodziło o to, bym im opowiadał swoją książkę; kilku z obecnych musiało ją znać skoro przyznano mi to wyróżnienie. Uznałem jednak, że tak będzie fajnie. Na koniec dodałem zwyczajowe podziękowania i zapewniłem, że czuję się zaszczycony. I tak było naprawdę. Był jeszcze skromny poczęstunek, krótki wywiad dla Radia Watykańskiego i autografy. Autografy! Fantastyczne uczucie. Pomyślałem nawet, że byłoby super gdyby widzieli mnie w tej chwili moi szkolni koledzy. Nie odmówiłem sobie tej odrobiny próżności. Ogarnęło mnie błogie uczucie zadowolenia i usłyszałem narastający w uszach szum.

Szum. Otworzyłem oczy gdy poczułem nagłe przyśpieszenie ruszającego samolotu.

- To ksiądz? - spytałem trochę zaskoczony.

- Proszę się nie obawiać, więcej pana nie poturbuję - odrzekł z uśmiechem o. Patryk siedzący w fotelu obok.

- Leci ksiądz do domu?

- Można tak powiedzieć - odpowiedział z naturalną swobodą w głosie.

- A pan? Pracuje pan w Rzymie?

- Nie, skądże znowu! Ale poniekąd praca mnie tu przywiodła.

- To znaczy?

- Byłem po odbiór nagrody.

- Interesujące. Zechce mi pan opowiedzieć, co to za wyróżnienie?

- No cóż, z chęcią opowiem, ale dopiero w niebie - wypowiedziałem te słowa, zadowolony z udanego żartu.

- W niebie? - na twarzy o. Patryka pojawiło się zdziwienie.

- No tak, jak tylko się wzbijemy. - Obaj uśmiechnęliśmy się szczerze na te słowa, a czując siłę rozpędzającego się samolotu, wcisnęliśmy się w wygodne fotele. Rzym za oknami stawał się coraz mniejszy, a pojedyncze chmury znalazły się w zasięgu ręki. Zakonnik przyzwyczajony do częstych lotów szeptał w myślach słowa modlitwy, ja zaś wpatrzony w widok za oknem, nie chciałem stracić takich wrażeń.

Pilot łagodnie wyrównał lot. Obserwowałem, jak dziobowa część samolotu się obniża i maszyna stabilizuje swoją pozycję równolegle do powierzchni ziemi. O ile można tak powiedzieć przymykając oko na jej kulistość.

- No to lecimy! - rzekł o. Patryk wracając do przerwanej rozmowy. W ręku trzymał drewniany różaniec, który ojciec generał wsunął mu w dłoń na zakończenie ich ostatniej rozmowy.

- Mówił pan o nagrodzie. Nie chciałbym być wścibski, ale bardzo mnie to zaintrygowało. Co to za wyróżnienie?

- Jestem dziennikarzem, ale nagrodę otrzymałem za książkę.

- Jest więc pan również pisarzem.

- Och nie! To znaczy, bardzo bym chciał nim zostać, ale jedna książka to za mało.

- Każdy pisarz zaczynał od jednej książki. Będą kolejne.

- Tak, to możliwe. Ale wracając do wyróżnienia - otrzymałem „Wrażliwą czcionkę”.

- „Wrażliwą czcionkę” powiada pan, ja znam to wyróżnienie, czytałem kiedyś. Przyznawana przez jedną z dykasterii kurii rzymskiej, Radę do spraw Kultury, jeśli się nie mylę. Kto przewodniczył uroczystościom?

- Jeden z kardynałów, zdaje się Ravasu czy jakoś tak.

- A! Ravasi, Gianfranco Ravasi - o. Patryk miał dobrą orientację, sprawnie poruszał się po watykańskich ścieżkach.

- Tak, zgadza się - odpowiedziałem.

- Nagradzają - z tego, co wiem - szczególne historie, wyjątkowe, pisane przez łzy.

- Moja, a właściwie przeze mnie opisana, taka właśnie jest.

- Z przyjemnością zamieniam się w słuch. - Splótł długie palce opalonych dłoni i poprawił się w fotelu.

OPOWIEŚĆ

Marta. Tak miała na imię, i gdy pierwszy raz na mnie spojrzała, miałem wrażenie, jakby poraził mnie prąd, albo przynajmniej jakaś tajemnicza, nieziemska siła. Siedziała pochylona na wózku obok drewnianej ławki w cieniu wielkiego, wiekowego platanu, podniosła na mnie swoje błękitne oczy i zmrużyła je, chcąc mi się bliżej przyjrzeć.

- Jestem Artur - przedstawiłem się. - Artur Biedny; to ja do pani dzwoniłem.

- Usiądź Arturze - wskazała mi ręką miejsce obok siebie. Bez zbędnych ceregieli, sztywnych konwenansów. Po prostu „usiądź Arturze”! Poczułem się, jak wnuczek odwiedzający kochaną babcię mieszkającą na wsi za miastem. Ujęła mnie tym zaproszeniem, całe nasze późniejsze relacje naznaczone były ogromem jej serdeczności. Nie dziwię się, że Alicja tak ją kochała i z pewnością nadal kocha. Alicja to jej wnuczka. Każdy chciałby mieć taką babcię.

Stefan, mój naczelny, wysłał mnie w ślad za informacją z którejś tam ręki. Drugiej, czy trzeciej? Nieważne. Sprawa wydała mu się na tyle ciekawa, że wysupłał zza biurka jednego ze swoich redaktorów i wysłał w teren. Padło na mnie. Agnieszka - moja troskliwa żona - zapakowała mi do plecaka dwie kanapki oraz czerwonego championa, na wypadek gdybym miał późno wrócić. Wróciłem strasznie późno. Nie, nie przez złe połączenie. Ledwie zdążyłem na ostatni autobus, ale historia tak mnie wciągnęła, że straciłem poczucie czasu. Aga się wściekła, no może nie tyle wściekła - to nie w jej stylu - ale gniewała się trochę. Tylko trochę, w swoim stylu. Byłem pod wrażeniem spotkania z Martą i następnego dnia przygotowałem krótki materiał z podróży.

- Gdzie się spotkaliście? - zapytał o. Patryk wyraźnie zaciekawiony, chociaż dopiero zaczynałem opowiadać.

- No tak, nie powiedziałem. To było w Żmigrodzie, niecałą godzinę drogi z Wrocławia w stronę Poznania; na północ, krótko mówiąc. Znajduje się tam Ośrodek Rehabilitacji Pourazowej. Niewielka, trochę senna miejscowość położona wzdłuż drogi krajowej numer pięć. Ośrodek leży na uboczu, trzeba więc ostatni odcinek pokonać pieszo. No, chyba, że się posiada samochód, ale ja w tamtym czasie byłem jeszcze skromnym piechurem. Dopiero honorarium za książkę pozwoliło na zakup używanego, mocno używanego fiata uno. Ale wracając do spotkania - tylko jedna osoba wcześniej zrobiła na mnie podobne wrażenie: gospodarz u którego mieszkałem podczas studiów, stary, poczciwy pan Teodor. Na to pierwsze spotkanie pojechałem autobusem. Minęliśmy Trzebnicę i po godzinie z kawałkiem wysiadłem w Żmigrodzie. Była już wiosna, wczesna jak co roku na Dolnym Śląsku. Zarzuciłem na plecy mój granatowy plecak, wypytałem pierwszą napotkaną osobę o drogę i mijając ruiny pałacu Hatzfeldów ruszyłem przed siebie topolową aleją. Zaczęło siąpić, to nie były nawet krople, raczej wilgotny pył unoszący się w powietrzu. Powoli kończyły się zabudowania, wysokie topole tworzyły piękny szpaler, a delikatny wiatr poruszał coraz bardziej zielonymi liśćmi. Słońce wyszło tak gwałtownie, że momentalnie zapomniałem o mżawce podziwiając tęczę łączącą pofałdowane pola rozdzielone aleją. Droga minęła mi szybko, głównie dzięki powtarzaniu pytań, które zamierzałem zadać starszej pani.

- Starszej? Ile miała lat?

- Mniej, niż na to wyglądała. Miała sześćdziesiąt trzy plus to, co dołożyły bolesne przeżycia. Gdy doszedłem do końca alei, za ostatnimi drzewami po prawej stronie ukazała się brama, a za nią pocztówkowy widok, jakby film puszczony w zwolnionym tempie. Przystanąłem przy głównych wrotach obserwując, co działo się w środku. Czas najwyraźniej się tam zatrzymał, a przynajmniej bardzo zwolnił. Jeszcze dwie godziny wcześniej byłem wśród ulicznego zgiełku Wrocławia, który podobnie jak pora roku stawał się coraz bardziej ożywiony. W miejscu, w którym się służbowo znalazłem nikt nie biegał, nie trąbił, nie krzyczał. Pacjenci, większość w białych, grubych szlafrokach spacerowali bez pośpiechu, opiekunowie pchali kilka wózków z pochylonymi sylwetkami zmęczonych postaci. A może zbolałych, bo cierpienie było tam zameldowane na stałe. Trawa była świeża, zielona, przykryta powłoką drobnych, lśniących w słońcu kropelek niedawnej mżawki. Przy głównym wejściu sympatyczna pielęgniarka pokierowała mnie do parku otaczającego budynki ośrodka, wskazując kobietę siedzącą samotnie w cieniu drzewa. Podszedłem, w równym stopniu ponaglany ciekawością co spowalniany respektem i szacunkiem dla osoby, o której wiedziałem, że życie mocno ją doświadczyło.

- Usiądź Arturze - usłyszałem, a gdybym dobrze się wówczas wsłuchał może usłyszałbym huk walących się niewidocznych dla oka barier.

- Co chcesz wiedzieć? - Mówiąc to dotknęła moich dłoni swoją zaskakująco ciepłą ręką.

- Pani przypadek, medycyna tego nie rozumie. To bardzo poruszająca historia - zacząłem nieśmiało.

- Bardzo szczęśliwa i bardzo bolesna zarazem - przyznała.

- Bardzo pani cierpi?

- Arturze, przeżyłam straszny wypadek, musiałam pogodzić się z zimnym uściskiem paraliżu, podzieliłam się sobą, ale wiesz, najbardziej boli mnie serce.

- Choruje pani na serce? - zapytałem, jak ostatni bałwan.

- Tak, ale tę chorobę medycyna słabo opisuje.

- Jak to?

- Zrozumiesz, ale najpierw musisz mnie wysłuchać, cierpliwie wysłuchać. Stać cię na to? - Ponownie spojrzała na mnie swoimi mądrymi oczami, ukrytymi za zmrużonymi powiekami.

Przyjechałem po krótki artykuł, a ta kobieta już w kilku pierwszych zdaniach rozbudziła moją ciekawość i otworzyła furtkę do swojego bogatego życia. Miałem przed sobą skarbnicę tematów, gotową opowiadać, by podzielić się swoim doświadczeniem.

- Mam czas - odpowiedziałem, zachęcając ją do opowiadania.

- Marto! - przerwał nam głos tej samej pielęgniarki, z którą już wcześniej rozmawiałem. - Czas na zabiegi. - Okrasiła swoje zaproszenie szczerym, serdecznym uśmiechem.

- Będziesz musiał, kochany, poczekać na mnie chwilę - powiedziała Marta.

Wstałem i spoglądałem za oddalającymi się wolno kobietami. Przy wejściu do budynku czekał na nie młody mężczyzna, zapewne rehabilitant, sądząc po wysportowanej, atletycznej posturze.

Miałem chwilę na refleksję i zapoznanie się z nowym miejscem. Ruszyłem przed siebie spacerując ścieżkami pośród starannie zachowanych klombów, na których pierwsze wiosenne kwiaty tworzyły już kolorowy kobierzec. Co kilkanaście metrów mijała mnie anonimowa historia ludzkiego cierpienia zapisana w powolnie przesuwających się ciałach. Mimo bólu, na ich twarzach wypisany był spokój, ten szczególny rodzaj spokoju, typowy dla tych, którzy już wiedzą co było, mniej martwiąc się o to, co będzie. Niektórzy, co było chyba kwestią słuchu, odpowiadali na moje pozdrowienia. Centralny, piętrowy budynek miał elegancki ganek podparty białymi kolumnami, dach pokryty czerwoną blachodachówką, rząd wysokich okien i opatrzony był białą tablicą informującą o charakterze tego miejsca. Przed wejściem wyłożony klinkierową kostką plac pozwalał zajeżdżającym tu kierowcom wygodnie zawrócić, by ustawiając samochód przodem do wyjazdu, jak najszybciej - po wyczerpaniu zatroskania i współczucia dla swoich bliskich - odjechać do świata zdrowych, lub, jak kto woli, do świata chorób ukrytych. Budynek przypominał niewielki pałac, miał ciekawszą architekturę od dostawionego zapewne w późniejszym czasie nowego budynku dla rosnącej liczby pacjentów. Obydwa gmachy nie sięgały wyżej pierwszego piętra, co nie przysparzało mieszkańcom dodatkowych trosk, związanych z pokonywaniem niepotrzebnych schodów. I tak mieli pod górkę. Najbardziej zadziwiło mnie trochę niespodziewane w tym miejscu pomieszczenie. Z oszklonego łącznika między starym i nowym budynkiem wchodziło się do oranżerii, której cała jedna ściana i stromy dach pokryte były szklanymi płytami tworzącymi szachownicę. Część jaśniejszych fragmentów szkła przepuszczała dużą ilość światła, ciemniejsze kwadraty chroniły delikatne rośliny przed nadmiarem promieni w bardzo słoneczne dni. Miejsce wyjątkowe. Obiecałem sobie, że jeśli będę tu jeszcze kiedyś, koniecznie muszę je zobaczyć. Zgromadzone tam, w przeważającej części egzotyczne rośliny, nie spełniały tylko funkcji dekoracyjnej. Może to rodzaj roślinnej terapii? - pomyślałem.

Pod boczne wejście podjechał żółty samochód dostawczy i dwóch młodych ludzi ubranych w białe fartuchy zaczęło wnosić do środka kartony opatrzone etykietami informującymi o ich zawartości. Spacerowałem jeszcze przez kilkadziesiąt minut, po czym wróciłem i wszedłem do środka drzwiami dla ludzi, nie dla towarów.

- No jestem - powiedziała Marta na którą natknąłem się za załamaniem korytarza. - Trochę mnie torturowali - dodała ściszonym głosem pochylając się konspiracyjnie w moją stronę. - Choć prawdę mówiąc, Paweł ma złote ręce. Rehabilitant, jest wspaniały. To on mnie uczy i oprócz zdolności ma też dużo cierpliwości. Z nami, staruszkami, czasem gorzej niż z dziećmi. Mam jeszcze dwa tygodnie zabiegów, możesz przez ten czas przyjeżdżać kiedy będziesz miał ochotę wysłuchać staruszki. No, chyba że od razu chcesz poznać finał mojej opowieści.

- Ależ nie! Chcę poznać całą historię. Zwykle nie zaczynam książki od ostatniej strony.

- Zabierzesz mnie na powietrze? Przy każdej okazji łapię ciepłe promienie wiosennego słońca.

Wspólnie obserwowaliśmy kuracjuszy spacerujących ulubionymi ścieżkami wzdłuż Sąsiecznicy. Rzeka dopasowała się do otoczenia i, podobnie jak mieszkańcy ośrodka, powoli, bez pośpiechu zmierzała na północny - zachód swoim starym korytem, by kilka kilometrów dalej wpaść do Baryczy. Nie! Ależ skąd! Pacjenci nie wpadali do rzeki. Chciałem tylko powiedzieć, że ich nurt też był powolny i w pewnym sensie majestatyczny - na tyle, na ile starość i cierpienie dodaje ludziom majestatu.

***