Olo - M.M. Galik - ebook

Olo ebook

M.M. Galik

3,0

Opis

Miało być pięknie i bezpiecznie jak w szwajcarskim banku, a wyszło jak zwykle.

Życie Ola zmieniło się w koszmar. Nagle zaczęli go prześladować bezwzględni szefowie, piękne kobiety oraz zwierzątko domowe z piekła rodem. Marzył tylko o porządnej pracy, fajnej dziewczynie i byciu wiernym własnym zasadom. Jednak w czasach kryzysu jedyne, czego można być pewnym, to pech oraz dziwaczne niespodzianki. Nawet złota rybka nie chce już współpracować na normalnych warunkach i przysparza więcej problemów niż pożytku. Na dodatek zużywa cenny alkohol.

Mimo wszystko Olo ma duszę wojownika i żywcem go nie wezmą ...

Przyprawiona ciętym dowcipem opowieść o młodym pechowcu-buntowniku. Idealna dla miłośników J. Chmielewskiej, J. Clarksona, Bridget Jones, Californication i złocistego trunku z pianką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


M.M. Galik

OLO

O złych kobietach, psychoszefach

i złotej rybie

e-mail:[email protected]

fb: M.M.Galik

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2015

Korekta

Katarzyna Wróbel

ISBN 978-83-941389-0-5

***

Lipcowe słońce oślepiało Ola gapiącego się w błękitne, bezchmurne niebo. Widok ten nieodmiennie wprawiał go w zachwyt, choć poza nim żaden z przechodniów zupełnie nie zwracał na to uwagi. Niebo jak niebo. Ola zaś fascynowały wszelkie zjawiska znajdujące się powyżej poziomu głów osobników jego własnej rasy. Mijał ich codziennie całe tłumy w  swoim znienawidzonym, wielkim mieście. Jak okiem sięgnąć, aż roiło się od nich i wyglądali do bólu przeciętnie. Zresztą gdyby wśród nich przechodziła bez obstawy nawet królowa angielska, na nią również nie zwróciłby uwagi.

No dobrze, na niej może zatrzymałby wzrok, ale tylko ze względu na wściekle kanarkowy kolor kostiumów, które nosiła. Swoją drogą to fascynujące, że kobieta, która rządzi imperium, przypomina wielką, kolorową papugę. Jednak dystansu i specyficznego luzu zdecydowanie jej zazdrościł. Była sobą i kompletnie nie przejmowała się opiniami na swój temat.

Musiał przyznać przed sobą, że on sam też miał w nosie, co inni myśleli o nim. Był jeszcze całkiem młody, dobijał do trzydziestki, całkiem przystojny, całkiem zdrowy i całkiem szczęśliwy mimo kryzysu ekonomicznego, w którym przyszło mu funkcjonować. Mimo wszystko żył jak chciał, przede wszystkim dlatego, że nie miał na karku kredytu. Wcale szczególnie go nie pragnął, ale też żaden bank, z którym rozmawiał, nie chciał mu go udzielić. Podobno miał zbyt małą zdolność kredytową. Banki zaś, w jego opinii, również nie miały żadnej zdolności, oczywiście poza talentem do bezczelnego dojenia klientów. Prymitywna chciwość jakoś go nie kręciła, przeciwnie – budziła w nim pogardę i złość. W skromnie opłacanej pracy w redakcji portalu internetowego nie spełniał się w sposób szczególny, dlatego konsekwentnie wysyłał co poniedziałek CV i czekał na ten upragniony, przełomowy dla niego, moment w czasoprzestrzeni. Marzył o pracy, w której mógłby wykorzystać drzemiące w nim pokłady poczucia humoru, kreatywności i radosnego kontaktu z ludźmi. Co tu dużo gadać: chciał być jak Jeremy Clarkson, tylko z mniejszym brzuchem i lepszą fryzurą.

Zatopiony we własnych fantazjach, Olo siedział na ławeczce przed znanym w stolicy kultowym kinem, które odwiedził maksymalnie jakieś dwa, trzy razy w życiu. Był jednak absolutnie świadomy jego kultowego znaczenia i rangi. I z tego był dumny. To znaczy ze swojej świadomości. Przecież nie będzie się zniżać do regularnego oglądania festiwalowych filmów czy spektakli. Oczywiście również miał świadomość ich wagi, ale był ponad tym wszystkim. Poza tym „festiwalówki” albo śmiertelnie go nudziły, denerwowały, albo były zwyczajnie za długie. Czasem, nie da się ukryć, wzruszały, ale dobro cenne jest rzadkie i tej zasady trzeba się trzymać, obcując ze sztuką wysoką. Zawsze jednak można zaimponować dziewczynom swoim rozeznaniem w aktualnych trendach. Tym bardziej że działało to na jego ukochaną Anię.

O tak, Ania miała fioła na punkcie sztuki. Zobaczymy jak długo… Olo też kiedyś myślał podobnie, ale życie brutalnie zweryfikowało jego marzenia. Ech, kwiczała jego artystyczna dusza… No ale przecież sam Norwid – geniusz, czy Mozart – też geniusz skończyli w przytułku, Van Gogh – w wariatkowie, z obciętym uchem, a raczej już bez ucha. Trochę słabo, więc przynajmniej on, jako prawdziwy mężczyzna, musiał stać twardo na ziemi i wreszcie zrobić tę pieprzoną karierę, o której marzyli dokładnie wszyscy dookoła. Niby co ambitniejsi oficjalnie nią gardzili, ale skrycie zwyczajnie, po ludzku zazdrościli. Hipokryci.

– Tu jesteś! Wszędzie cię szukam – wyrwała go z letargu ciemnowłosa, śliczna, filigranowa dziewczyna.

– A gdzie miałbym być? Przecież czekam na ciebie od… – chłopak spojrzał na swój telefon … – piętnastu minut. Hm, dzwoniłaś, o, dziesięć razy? Przepraszam, Ancia, przypadkowo wyciszyłem.

Pochylił się, aby ją pocałować, ale zdążył tylko musnąć jej włosy.

Ania odskoczyła od niego, spojrzała wymownie, zrobiła obrażoną minę, jakby czekając na przeprosiny, i odeszła szybkim krokiem w stronę budynku kina. Niewiele myśląc, Olo pognał za nią, wymachując biletami. Objął ją ramieniem i tłumaczył coś dość chaotycznie. Wreszcie, wyraźnie rozbawiona niezdarnością jego wymówek, dziewczyna roześmiała się i zniknęli razem za drzwiami sali kinowej.

Po dwóch godzinach para opuściła kultowe kino w diametralnie odmiennych nastrojach. Ania, cała w skowronkach, szczebiotała wesoło, a Olo, wyraźnie naburmuszony, tłumaczył jej coś zawzięcie.

– Wiedziałem, że to zły znak – mamrotał. – Zły znak, że nie mogliśmy się znaleźć pod tym kinem.

– Co ty opowiadasz? Jaki widzisz związek między nieodbieraniem telefonu a fryzurą gościa w kinie? – Ania puknęła się w czoło.

– Taki, że akurat jedyny w mieście facet z gigantycznym afro musiał usiąść centralnie przede mną. Nawet w kinie prześladuje mnie pech. Lepiej byłoby pójść do pubu, obejrzeć mecz, wypić piwo. Przynajmniej jakiś relaks.

– Czasem jakaś miła odmiana nie zaszkodzi. W ubiegłym tygodniu byliśmy w pubie dwa razy.

– No właśnie. I było świetnie. Sprawdzone rozwiązania są najlepsze. Klasyka.

– Jeśli klasyką nazywasz chlanie piwska w pubie non stop, to współczuję.

– Współczuj mi raczej dzisiejszego seansu., czułem się jak na słuchowisku.

Olo był zdegustowany, ale że nie chciał już ciągnąć sprzeczki z dziewczyną, postanowił załagodzić konflikt sprawdzonym sposobem.

– Weź pod uwagę, że wytrzymałem tam tylko ze względu na ciebie.

Twarz Ani rozjaśnił delikatny uśmiech.

– O, dziękuję ci, kochanie, jesteś taki miły. – Pogładziła go po szorstkim policzku.

– I czuły – dodał nieco udobruchany.

– I wspaniałomyślny – ciągnęła figlarnie. – Dlatego mam dla ciebie niespodziankę!

Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że niespodzianka będzie udana. Zresztą jak każdy pechowiec, a za takiego siebie uważał, szczerze nie cierpiał wszelkich niespodzianek. Mogły być tylko fatalne albo tragiczne. Tym razem przeczucie nie myliło go ani na jotę.

– Mam zaproszenie na wystawę w Zachęcie. Młodzi artyści pop-symboliści, ostatnio robi się o nich głośno. Jest jeszcze wcześnie, zdążymy. Cieszysz się? – Ania zasypała go gradem informacji zakończonych szczerze znienawidzonym pytaniem retorycznym. Skoro jest taki miły, nie okaże się przecież niewrażliwym chłopkiem-roztropkiem. Po prostu nie mógł odmówić. Postanowił znieść to po męsku i z dystansem.

Spacer do Zachęty był miły. Złotawy letni wieczór otulał wielkie miasto. Ludzie przestali wreszcie biegać jak w amoku, trąbić, kląć, potrącać się nawzajem i spacerowali leniwie ulicami, przesiadywali w gwarnych knajpkach, śmiali się i dyskutowali. Z Anią u boku czuł się wtedy idealnie. W takich momentach znienawidzone miasto zamieniało się w miłe, ciepłe i przyjazne gatunkowi ludzkiemu miejsce. Ogarniało go uspokajające poczucie spełnienia i błogiej lekkości bytu. Tak, Olo zdecydowanie był romantykiem. Z relaksu wyrwał go skrzekliwy głos portierki z muzeum:

– A państwo dokąd?

– Przepraszam, my na wystawę – tłumaczyła Ania.

– Już zamknięte.

– Co za ulga – pomyślał. Tym razem los jest dla mnie łaskawy. Postanowił kuć żelazo, póki gorące.

– Skarbie, to nic straconego, sto metrów dalej jest świetny pub. Odkryłem go z Lechem.

– No to pewnie masakra – skrzywiła się mimo woli. Co prawda lubiła Lecha, specjalistę w dziedzinie przedziwnych eksperymentów alkoholowych i najlepszego przyjaciela Ola. Ale jakoś nie przepadała za jego „hobby”.

– Mylisz się, pełna kultura, piwa z całego świata i dosyć drogo, więc nie ma meneli. Wiedział dobrze, że wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu kojarzy się jej z tak zwanym światowym życiem, w jakimkolwiek wydaniu, działa na nią jak afrodyzjak.

– Skoro tak, to rzeczywiście spróbujmy – rozchmurzyła się.

Po udanym, suto zakrapianym piwami z całego świata wieczorze Olo z Anią w znakomitych humorach wrócili do swojego mieszkanka. Lokal był ciasny, ale przytulny i swojsko zagracony sprzętem sportowym. Niewymuszony artystyczno-staroświecki styl świadczył o zainteresowaniu sztuką jego mieszkańców. W przypływie czułości chłopak zapragnął pocałować swoją ukochaną, zaplątał się w jednak w ubrania wiszące w przedpokoju i obracając się niefortunnie, uderzył głową w jakiś wystający sprzęt.

– Cholerne sztalugi! – wykrzyknął, przewracając solidną drewnianą konstrukcję.

– Łap to! – wrzasnęła Ania, jakby przed upadkiem ratowała co najmniej Mona Lizę.

Grawitacja i procenty we krwi zrobiły jednak swoje i po chwili oboje leżeli na podłodze, przykryci trzymaną przez Ola sztalugą, śmiejąc się do rozpuku.

– Uratowałem twój sprzęt – wykrztusił, zaśmiewając się do łez.

– Wow, masz świetny refleks – chichotała Ania, całując go czule.

Zadowolony z siebie pomyślał, że ten wieczór będzie należeć do bardzo udanych.

***

Ania stała w „salonie” przed sztalugą i z wielkim zaangażowaniem malowała obraz. Olo siedział przed komputerem, waląc zawzięcie w klawiaturę. Od pracy oderwał go dźwięk SMS-a. Kątem oka sprawdził jego treść i odwrócił się do swojej ukochanej.

– Skarbie, pamiętasz, że dziś jesteśmy umówieni z paczką ze studiów w Roxy? Lata ich nie widziałem.

– Taak? A, faktycznie. Za chwilę się ogarnę. – Ania, jakby w transie, malowała dalej, nawet nie patrząc na chłopaka.

– Godzinę temu mówiłaś to samo. – W jego głosie zabrzmiała nuta pretensji.

– Och, sorki, ale mam dziś dobry dzień, sam zobacz. – Dumna z siebie zaprezentowała swoje dzieło.

Olo z podziwem spojrzał na skąpaną w złocistej poświacie, przypominającej wczorajszy wieczór, błękitnoszarą architekturę miejską.

– Super, brawo, świetnie uchwyciłaś klimat – zachwycał się. – Ale jak myślisz: kupi to ktoś? – Tym razem wziął nad nim górę pragmatyzm. Dziewczyna, wyraźnie zadowolona z  siebie, wzruszyła tylko ramionami.

– Nie wiem. Może jakiś milioner. A zresztą wszystko mi jedno. Lubię to i tyle.

– Masz rację. Najważniejsze, żeby robić swoje.

W tle zabrzęczał telefon. Ania, rozpoznając swój dzwonek, rzuciła się na poszukiwania. Po dłuższej chwili udało się jej wydobyć go spod stosu ciuchów.

– Tak, Zosia. Auć, ale kwas, no ale ja dziś nie mogę, mam imprezę, obiecałam Olowi. Błagam, nie bierz mnie na litość… No dobrze.

Ania, wyraźnie zmieszana, odwróciła się do obserwującego ją bacznie chłopaka.

– Sorki, kochanie, ale muszę pomóc Zośce, inaczej zawali termin wystawy… – tłumaczyła przepraszającym tonem.

– Jesteś pracoholiczką – zdenerwował się Olo. – Coraz więcej takich akcji ostatnio organizujesz, zauważyłaś?

Ania objęła obrażonego chłopaka.

– Przepraszam… ale potrzebuję kasy na pracownię, tutaj nie ma się gdzie ruszyć. Muszę pracować na swoje marzenia, nie ma wyjścia.

– W poniedziałek mam rozmowę, może dostanę lepszą robotę i podreperujemy budżet.

– Pożyjemy, zobaczymy – powątpiewała Ania.

– No, dziękuję ci za wsparcie, kochanie. – Olo poczuł się urażony. Nawet ona w niego nie wierzy. Ania zorientowała się, że przesadziła, i przytuliła go na zgodę.

– Oj, nie obrażaj się. Wiem, że jest trudny rynek, ale skoro przynajmniej ja mam zlecenia, to chyba powinnam skorzystać, prawda?

Nieco udobruchany, Olo zgodził się, ale po chwili zastanowienia przytomnie stwierdził:

– Dobra, jak sobie chcesz, skoro przyjaciele nie są dla ciebie ważni, to leć do tej pracy, ale zapomnij, że ja tu będę sam siedział.

Ania zawstydziła się trochę, bo rzeczywiście dawno nie widziała ludzi, bez których kiedyś nie wyobrażała sobie życia. Westchnęła tylko ciężko i pogłaskała go czule po czuprynie.

– Błagam cię, przeproś ich ode mnie, ale to serio ważna wystawa. Dobrze, że chociaż ty będziesz, wypytaj ich o wszystko, potem mi opowiesz.

– Jasne. Dostaniesz raport.

– Tylko błagam cię, zachowuj się. Jutro jedziemy na piknik rowerowy, mam pyszności, będzie super… o ile nie będziesz skacowany. Baw się dobrze, pamiętaj, że cię ko…

– Ja też, ale zastanów się, co dla ciebie ważne – przerwał jej oficjalnie.

***

Po kilku drinkach z przyjaciółmi z czasów studenckich Olo zapomniał o scysji z Anią i dał się ponieść szaleństwu sobotniej nocy. Całe towarzystwo było lekko wstawione i rozbawione. Na parkiecie kłębił się tłumek roztańczonych klubowiczów. DJ dwoił się i troił, wrzucając na konsoletę najlepsze hity lata. Dziewczyny zaczęły już swoje pląsy, a chłopcy spoglądali na nie, popijając napoje i kiwając się w rytm muzyki. Do rozochoconej gromadki podszedł chłopak z tacą pełną alkoholu. Został przywitany gromkimi brawami i okrzykami radości.

– Franek, chłopie, skąd się wziąłeś?

– Super, że przyjechałeś – wrzeszczały dziewczyny, rzucając mu się na szyję.

– Spokojnie, na razie tylko na tydzień – bronił się Franek, śmiejąc się i rozdając szklanki.

– O, mistrzu nasz, jak tam w wielkim świecie? – Olo uściskał kolegę.

– Daję radę, ale chcę wam się pochwalić, że jestem teraz starszym projektantem w potężnym nowojorskim biurze projektowym, więc musimy opić sukces!

– No, bracie, gratulacje – Olo klepnął go po ramieniu. – Przynajmniej tobie się układa w robocie. Ja nadal na polowaniu.

– Przyjeżdżaj do mnie! Coś się znajdzie.

– Cha, cha, no może, jak mnie przyciśnie – śmiał się Olo, w duchu jednak myśląc, że tylko spakuje walizki i już go nie ma, no ale Ania… ona jeszcze nie chciała emigrować. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych z wyróżnieniem i miała nadzieję, że za parę lat uda się jej przebić w kraju. W końcu ktoś chyba musi tu zostać.

Olo pogadał z innymi kolegami głównie o problemach z robotą i zamyślił się nad swoją dość marną sytuacją, po czym na chwilę oddalił się od ekipy. Jego wzrok padł na grupkę szalejących na parkiecie dziewczyn, wyglądających, jakby coś świętowały. Po dziwnych gadżetach zorientował się szybko, że to wieczór panieński. W momencie, gdy to pomyślał, poczuł na szyi girlandę sztucznych kwiatów, zarzuconych mu przez jedną z bawiących się dziewczyn. Krótkie taksujące spojrzenie wystarczyło, by rzucił się w wir zabawy i odtańczył swoje ulubione, wariackie figury z każdą z dziewcząt. Były zachwycone i śmiały się do rozpuku, gdy Olo wymyślał coraz to głupsze akrobacje. Wreszcie, zziajany, podziękował za zabawę i skierował się ku swoim znajomym, którzy chichocząc wytykali go palcami.

– No, chłopie, dałeś popis.

– Wiadomo, zabawa to zabawa. Idę do baru, chcecie coś? Teraz ja stawiam kolejkę.

Zebrawszy mało skomplikowane zamówienia, jak za studenckich czasów – miało być najtańsze i dużo – Olo skierował się do baru. DJ wrzucił na konsolę oldskulowy klasyk, na co cała sala zareagowała żywo, głośno śpiewając razem z mistrzem z dawnych lat. Chłopak wykrzykiwał razem z innymi refren i spostrzegł, że tuż obok stoi dziewczyna z wieczoru panieńskiego.

Nie dało się ukryć, wyglądała genialnie i również patrzyła na niego, śpiewając kultowy song. Dziewczyna uśmiechnęła się i podeszła bliżej. Z bliska wyglądała jeszcze lepiej. Zamienili parę zdań à propos klimatycznej imprezy i niewątpliwych talentów DJ-a. Dziewczyna była sympatyczna, więc Olo pożartował z nią chwilę na temat wieczoru panieńskiego. Okazało się, że jedna z nich wychodzi za mąż za niezwykle przystojnego Hiszpana, ale rozmówczyni właśnie zakończyła nieudany związek.

Chłopak poczuł się nieswojo i próbował ją pocieszać, żartując z płci brzydkiej. Ku jego zaskoczeniu dziewczyna podchwyciła wątek i z uśmiechem zaproponowała mu kawę. Poczuł, jak ugięły się pod nim kolana. Dziewczyna była naprawdę boska i z miejsca poszedłby z nią na koniec świata, gdyby nie jedno ale – Ania. Mimo poczucia humoru i luzu Olo miał jedną zasadę, której musiał i chciał się trzymać. Była to obietnica dana ważnej osobie jeszcze w szczenięcych czasach. Samemu sobie.

Musi przecież wytrzymać ze sobą do końca nie wiadomo jak długiego życia, warto więc zadbać o dobre towarzystwo. Tą jedyną zasadą była wierność samemu sobie, a w jej ramach mieściła się również zwykła, elementarna uczciwość. Zdrada byłaby w jego opinii porażką, oznaką słabości. A tym Olo gardził. Spojrzał ponownie na nieco zmieszaną już dziewczynę, westchnął i uśmiechnął się.

– Akurat jutro wyjeżdżam, ale mam tu atrakcyjnego kolegę – usiłował dyplomatycznie ratować niezręczną sytuację.

– Nie, dzięki. – Dziewczyna w jednej chwili odwróciła się na pięcie i odeszła do koleżanek, zła na siebie, że znowu trafiła kulą w płot.

– Olo, czemu ją spławiłeś? Jesteś beznadziejny – złościł się Franek, szarpiąc go za koszulkę.

– Przestań, Frankie, może i jestem beznadziejny, ale mam swoją absolutnie genialną Anię – zaśmiał się. – Ale spoko, uderzaj do niej, jest piękna i dowcipna – powiedział, wskazując ruchem głowy dziewczynę.

– To fakt, fantastyczna, ale dziś nie mam ochoty na wysiłek intelektualny. Tak na serio, to zaorany jestem jak muł. Planowałem chillout na ten weekend, więc poczekam jeszcze, może coś samo wpadnie – tłumaczył się Franek, ziewając ukradkiem.

– Nie licz na to. To jest Sparta. – Olo walnął się w pierś, aż zadudniło, po czym zatkało go nieco i rozkasłał się na dobre.

Franek uśmiechnął się ironicznie i zajął się rozmową z kolegami. Uspokoiwszy płuca, Olo zabrał z baru tacę pełną drinków, rozdał je przyjaciołom i zajął się opróżnianiem swojej szklanki.

Towarzystwo wyraźnie miało ochotę na melanż, więc intensywnie mocno zakrapiana impreza zakończyła się o wiele za późno. Olo, na solidnym rauszu, opierając się od czasu do czasu o ściany, wrócił wreszcie do domu. Mocował się z opornym zamkiem w drzwiach, gdy te nagle się otworzyły i stanęła w nich zaspana Ania.

– Rany, prosiłam cię przecież – jęknęła, podłamana stanem swojego chłopaka.

– Oj tam, oj tam. Co ja poradzę, że ci twoi kumple to degeneraci. Nie mogę być gorszy – wymamrotał z pewnym trudem.

– Chyba lepszy?

– Na jedno wychodzi, w każdym razie nie mogę. Mówiłam, żebyś szła ze mną – wywinął się sprytnie.

– Jasne, mam robić za niańkę i kierowcę. I z rowerów nici. – Ania była szczerze zmartwiona, a na to nie mógł pozwolić.

– Daj spokój, dam radę – oświadczył bohatersko, choć w żołądku czuł już każdy wybój i zagłębienie w drodze.

***

W słoneczne, letnie przedpołudnie Ania i Olo, na obładowanych piknikowymi sprzętami rowerach, przemierzali łąkę dzielącą osiedle z lasem. Skierowali się wąską ścieżką w głąb zagajnika. Skraj lasu niestety był podmokły, co szczególnie niepokoiło dziewczynę. Z powodu kaca chłopak musiał włożyć sporo wysiłku w przemierzanie wyboistej ścieżki. Ale był dzielny. Jego dziewczyna jechała z przodu, od czasu do czasu oglądając się na niesfornego partnera. Pech chciał, że musiała spojrzeć akurat wtedy, gdy fizjologia zmusiła Ola do oddalenia się na moment w pobliskie krzaki. Ania zaklęła pod nosem, wyobrażając sobie wiadomo co, podczas gdy zaskoczony Olo wyłonił się zza krzaków, pomachał do niej, jak gdyby nigdy nic, i z lekkością wskoczył na rower. Ania obserwowała go z oddali i prawdopodobnie to właśnie jej ciężki jak ołów wzrok oraz spora prędkość spowodowały, że chłopak zachwiał się i z pluskiem wpadł w ogromną błotnistą kałużę.

Jakimś cudownym zbiegiem okoliczności zastygł w pozycji do pompek, dzięki czemu uchronił przynajmniej górną część ciała przed zanurzeniem w zielonkawoczarnej breji. Rower co prawda utopił się niemal całkowicie, ale Olo był naprawdę dumny ze swojej sprawności i refleksu, ponieważ błoto i rzęsa pokrywały jedynie przód ciemnych spodni. Oczywiście twarz i ręce również wyglądały imponująco, szybko jednak spłukał z siebie bagienne paskudztwo wodą z bidonu.

– No, mistrz, wiedziałam, że tak się skończy – podsumowała Ania, kręcąc z niedowierzaniem głową.

– Oj tam, nic się nie stało, widziałaś, jak pięknie się asekurowałem! Mistrzostwo świata na kacu! A to zaraz wyschnie i się wykruszy – uspokajał dziewczynę, obserwując zadziwiająco niewielkie straty. – Ależ to niesamowite, jak to bagno fizycznie wciąga …czułem taką siłę…

– To grawitacja – rzuciła z przekąsem.

– Poprzeczna? – usiłował żartować Olo.

Jego towarzyszka jednak w ogóle nie była w nastroju do żartów.

– Bredzisz, wiesz? Te imprezy cię wykańczają.

– A ty marudzisz, to zwykły wypadek. Musiałaś wybrać taką krzywą drogę?

– Przecież zawsze tędy jeździmy.

– Właśnie, a przydałoby się trochę kreatywności.

Tego było już za wiele. Nie dość, że Olo wrócił wczoraj w opłakanym stanie, to zamiast wykazywać skruchę, jeszcze się wymądrzał. Postanowiła przywrócić do go pionu.

– O, masz głód mocnych wrażeń? To popisz się na jutrzejszej rozmowie. Może tam cię docenią, bo mnie już wkurzasz na maksa!

– No pewnie, że jutro im pokażę. Opad szczęki murowany.

– Aha, jasne. Wejście smoka – rozzłoszczona machnęła ręką i odjechała szybkim tempem. Olo nie dał jednak za wygraną i po chwili dogonił ją, dzierżąc w dłoni kilka zerwanych po drodze uroczych polnych kwiatów. Ania uśmiechnęła się mimo woli. Zawsze potrafił ją rozbroić.

***

Następnego poranka Olo był nieco podenerwowany. Czekała go rozmowa o pracę, która mogła otworzyć przed nim wrota upragnionej kariery. Praca w redakcji portalu internetowego nie była co prawda najgorsza, ale płacili marnie, szanse na awans były niemal zerowe, dodatkowo czuł w sobie olbrzymie pokłady kreatywności, których w obecnym miejscu pracy nie mógł uruchomić. Z nadzieją w sercu i teczką swoich prac graficznych na ramieniu wybiegł niemal w podskokach na zalaną słońcem ulicę. Uznał tę piękną pogodę za dobry znak, po drodze kupił kawę na wynos i zapakował się do swojego dość zdezelowanego nastoletniego kabrioletu, który co prawda zimą trochę przeciekał, za to latem potrafił dać sporo przyjemności.

Zadowolony z siebie ruszył, popijając kawę i dziwiąc się, że ruch na drodze jest tak niewielki. Szczęście nie trwało jednak długo. Jak okiem sięgnąć, żółwim tempem ciągnął się przed nim sznur samochodów. Olo westchnął ciężko, upił łyk kawy i postanowił podejść do tych okoliczności z filozoficznym dystansem. Szło mu to dosyć opornie, bo co chwila cwaniacy z prawego pasa, obowiązkowo w czarnych brykach, wciskali się na pas Ola, a on przecież też się spieszył, i to nie byle gdzie, bo do swojej wymarzonej pracy! Jak trudno być stoikiem w korku, wie chyba każdy wielkomiejski kierowca. Nagle z, wydawałoby się, normalnych ludzi wychodzą bestie, sadyści i psychopaci. Także on z podejrzaną przyjemnością zaczął wyobrażać sobie tortury, jakim poddawałby kierowców z czarnych, wypasionych aut, oczywiście przeważnie służbowych.

Hm, chyba jednak inni mają gorzej – pomyślał, zerkając w lusterko, gdyż z oddali dobiegł go ryk klaksonów. Z zainteresowaniem zaczął się przyglądać sytuacji z tyłu. We wstecznym lusterku ujrzał nic innego jak czarne sportowe auto jadące poboczem i wciskające się przed… cwaniaków z prawego pasa. Chłopak pokiwał głową z uznaniem, że wreszcie i oni mają swoją konkurencję, i pojechał szybciej, gdyż droga chwilowo oczyściła się przed dość odległymi światłami.

Nagle z prawej strony usłyszał wściekły ryk i pisk hamulców. Tuż przed czerwonym światłem wjechał Olowi przed maskę czarny sportowiec. Machinalnie wcisnął hamulec do oporu i udało mu się w ostatniej chwili zatrzymać auto. Poczuł jednak w kroku dziwne ciepło. Cisnąc klakson i klnąc jak szewc, zobaczył olbrzymią plamę porannej kawy na swoich najlepszych spodniach. Sprawcą tego pożałowania godnego zdarzenia był oczywiście elegancki biznesman w sportowym porsche, ze wzrokiem utkwionym w szybę, kompletnie niezwracający uwagi na klaksony ani dość wyszukane przekleństwa. Jakby tego było mało, wściekły Olo zauważył środkowy palec, który kierowca z piekła rodem bezczelnie mu prezentował. Tego było za wiele.

Chłopak poczuł wystrzał adrenaliny w mózgu, który zaczął nagle działać w przyspieszonym tempie, z dokładnością automatu. Ze swojej lewej strony Olo dostrzegł inne, dość stare, ale wyspojlerowane auto i młodego kierowcę, z ciekawością przyglądającego się scence. Pomachał do niego, gestami dając do zrozumienia, aby wspólnie dali nauczkę bezczelnemu pseudorajdowcowi. Młodzieniec ochoczo skinął głową i ku zdziwieniu wszystkich wyprzedził pirata na czerwonym świetle. Po chwili dołączył do niego Olo, skutecznie blokując drogę biznesmanowi. Uwaga wszystkich kierowców skupiła się na ulicznym pojedynku. Dwa zdezelowane auta z porykującymi silnikami kontra błyszczące nowością czarne porsche.

Światło zmieniło się na zielone i auta ruszyły. Elegancik chciał sprytnie wyprzedzić ich poboczem, ale Olo, nie żałując swojego podwozia, skutecznie zablokował mu drogę, zaś młody pomocnik zabezpieczał lewą stronę, jadąc zygzakiem i uniemożliwiając wyprzedzanie. Biznesmenowi w białym kołnierzyku wyraźnie puściły stalowe nerwy, ponieważ ryczał klaksonem, wrzeszcząc coś niemiłosiernie. Po kilku takich manewrach Olo z młodym kierowcą jechali już równym, spokojnym tempem, pogłośnili na full muzykę z radia i kiwali się rytmicznie. Za nimi snuło się dostojne porsche z bladym z wściekłości mężczyzną w środku. Na czerwonym świetle zatrzymała się grupa samochodów, kierowcy z aut sąsiadujących opuścili szyby i zaczęli bić brawo dzielnym chłopakom, porsche zaś było zmuszone karnie stać i czekać na zmianę świateł. Olo podziękował swojemu pomocnikowi, pomachał mu na pożegnanie i pojechał dalej. Upokorzony pirat, rycząc wściekle silnikiem, skręcił w prawo i z kosmiczną prędkością pognał irytować kolejnych kierowców.

Jak na razie pełna satysfakcja – pomyślał Olo i zadowolony z siebie zaparkował przy przeszklonym budynku w centrum miasta.

Rzucił okiem na straty materialne w postaci zalanych spodni i doszedł do wniosku, że w tym stroju nie wypada pokazywać się na rozmowie o pracę. Problem polegał na tym, że innych spodni chwilowo nie posiadał. Do spotkania zostało niewiele czasu, dlatego w lekkiej desperacji rzucił się do bagażnika, wyjął spodenki do jazdy na rowerze i wskoczył do auta. Po chwili wysiadł z niego i oczom przechodniów ukazał się widok co najmniej dziwaczny. Od pasa w górę Olo wyglądał jak atrakcyjny trzydziestolatek z pobliskiego biura, wyposażony w dużych rozmiarów teczkę z portfolio, jednak zabójczy kontrast stanowiły obcisłe czarne spodenki i kolorowe trampki. Wykombinował, że spróbuje przemknąć niezauważony za stół niczym ninja i spojrzą na niego dopiero, gdy będzie już siedział. Jeśli nawet coś zauważą, pomyślą, że mają przywidzenia. Wydatnej pomocy miała mu udzielić obszerna teczka, którą zamierzał zasłaniać się jak tarczą. Zauważył bowiem, że niektórzy przechodnie, z racji wyeksponowanych w ciasnych spodenkach męskich klejnotów, gapią się na niego natarczywie. Chłopak spojrzał na nich jak artysta performer i uśmiechnął się z wyższością, zadowolony, że skutecznie potrafi skupiać na sobie uwagę.

Pewnym krokiem chłopak wkroczył do budynku, budząc lekkie zainteresowanie ochrony, która jednak szybko doszła do wniosku, że to na pewno kurier rowerowy dostarczający teczkę. Zameldowawszy się w recepcji, ruszył windą na górę i jednym susem znalazł się przed wysokim kontuarem sekretarki.

– Dzień dobry, jestem umówiony na rozmowę o dziewiątej trzydzieści – zagaił Olo najuprzejmiej jak potrafił.

– Witam. Pan Aleksander Mrok? – Miła dziewczyna uśmiechnęła się i wskazała mu ręką fotel. – Dosłownie za chwilę pana poproszę, tymczasem proszę usiąść.

– A nie, ja chętnie postoję – stwierdził Olo i pomyślał, że wszystko układa się cudownie, gdyż gabinet był częściowo przeszklony i kątem oka zauważył, że stół konferencyjny stoi tuż przy drzwiach. Szanse na to, że przemknie niezauważony, wzrosły potężnie.

Drzwi otworzyły się i sekretarka dała znak, że można wejść. Olo ruszył w kierunku gabinetu, zasłaniając się teczką. Sekretarka wybuchła śmiechem, zauważając wreszcie jego nietypową stylizację. Chłopak puścił do niej oko, ale jednocześnie dostrzegł nadciągającez naprzeciwka kolejne niebezpieczeństwo. Po wyraźnie nieudanej rozmowie wyszedł z gabinetu młody, ale mocno już zmęczony życiem „biały kołnierzyk” i mierzył Ola nienawistnym spojrzeniem zranionego kojota. Ten poczuł się jak w prawdziwej dżungli i chciał szybko ominąć przeciwnika, ale „kołnierzyk” nagle, niby przypadkiem, podstawił mu nogę. Nie przewidział jednak, że nasz zaprawiony w boju pechowiec sprytnie przeskoczy przeszkodę, kopiąc napastnika boleśnie w kostkę. „Kołnierzyk” syknął z bólu i oddalił się pospiesznie ze zwieszoną jeszcze niżej głową.

Olo zaś, szczęśliwy, że pokonał tyle kłód, dosłownie wrzucanych mu pod nogi, wślizgnął się niepostrzeżenie do gabinetu i szybko usiadł, szczęśliwy, że nikt nie zauważył jego dziwacznego stroju.

Po drugiej stronie stołu wpatrywała się w papiery elegancka, szczupła HR-ówka, w dopasowanym kostiumie i obowiązkowych rogowych okularach.

– Bułka z masłem – przemknęło Olowi przez myśl, po czym przeniósł wzrok na mężczyznę wpatrującego się w superdrogiego laptopa i… zamarł. Serce podeszło mu do gardła. Musiał przełknąć ślinę, aby złapać oddech. Po drugiej stronie stołu siedział bowiem nie kto inny jak wściekły biznesman ze sportowego porszaka! Mężczyzna, znudzony rozmową, pochłonięty był zawartością komputera i kompletnie nie zwracał uwagi na swoje towarzystwo.

– Witam, proszę opowiedzieć parę słów o sobie – zaczęła HR-ówka, lustrując Ola wzrokiem przewiercającym duszę. To znaczy patrzyła zupełnie normalnie, ale jej rozmówca w tej chwili przeżywał chwile grozy i dziwacznie łapał powietrze, jakby mu było duszno.

– Co za słaby gatunek z tych facetów – pomyślała HR-ówka – pocą się z byle powodu, zaraz mi tu zemdleje i będzie afera.

Kobieta zupełnie nie była świadoma rozgrywającego się dramatu. Wreszcie kandydat na wielce obiecujące stanowisko wziął się w garść. Doszedł bowiem do wniosku, że i tak gorzej być nie może, więc przynajmniej pogra na nerwach zadufanemu w sobie dupkowi, który tkwił na najwyższym szczeblu łańcucha pokarmowego, to znaczy… zawodowego.

– Tak, wiem, to nadal jest Sparta – pomyślał i odrzekł wreszcie:

– Chętnie opowiedziałbym o sobie, ale nie wiem, czy jest sens.

HR-ówka wytrzeszczyła oczy, które za sprawą okularów zrobiły się naprawdę olbrzymie, a mężczyzna z wyraźnym zaciekawieniem zerknął w ich stronę i twarz mu stężała.

– O kurw… – wycedził przez zęby, widząc swojego przeciwnika z ulicznego pojedynku.

Olo był już przygotowany na cios i opanowany jak bokser na ringu.

– O, właśnie, z ust mi pan wyjął, nie wiedziałem tylko, czy kultura korporacyjna na to pozwala.

Zapanowała złowroga cisza. HR-ówce z wrażenia opadła szczęka, zaczęła chrząkać nerwowo, patrząc wymownie na swojego szefa, po czym widząc, że kompletnie jej nie zauważał, przystąpiła do szarpania jego rękawa.

– Panie Romanie, szefie, coś nie tak?

Roman, dysząc jak byk na corridzie, łypnął na HR-ówkę i w mgnieniu oka zmienił wyraz twarzy na poker face. Był twardym zawodnikiem i w jego głowie zaświtała wredna myśl. Pochylił się z uwagą nad CV krnąbrnego kandydata i znienacka wypalił:

– Jakie ma pan doświadczenie w branży? Potrafi pan pracować zespole? Jaka jest pana największa wada? – Roman zasypał kandydata gradem pytań.

HR-ówka poczuła się w