Okruchy dobra - Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska - ebook
PROMOCJA

Okruchy dobra ebook

Justyna Bednarek, Kaczanowska Jagna

4,3
29,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W święta Bożego Narodzenia samotność i brak miłości stają się wyjątkowo dokuczliwe. Dla Anny to pierwsze święta po rozwodzie. Jowita również nie ma nadziei na powrót męża do domu, co więcej, musi to jakoś wytłumaczyć swojej córeczce. Roman samotnie wychowuje dorastającego syna, jednak ich relacja jest bardzo burzliwa. Małgorzata w ogóle nie ma kontaktu z córką, jeśli nie liczyć kartek pocztowych przesyłanych kilka razy do roku.

Losy siedmiorga bohaterów krzyżują się podczas dwóch przedświątecznych grudniowych dni w Krakowie. Każda z osób, mimo że pogrążona we własnych problemach, zdobywa się na drobny altruistyczny gest wobec bliźniego. Te kamyczki zaś uruchamiają lawinę wydarzeń, które nieoczekiwanie zmienią życie bohaterów.

Ceniony duet pisarski (autorki Ogrodu Zuzanny) prezentuje bożonarodzeniową opowieść, która rozgrzeje każde serce!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 314

Oceny
4,3 (249 ocen)
124
83
33
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Justyna BednarekJagna Kaczanowska

OKRUCHY DOBRA

Copyright © by Justyna Bednarek, MMXVIII

Copyright © by Jagna Kaczanowska, MMXVIII

Wydanie I

Warszawa, MMXVIII

„Tyle wart jest nasz rok, ile zdołaliśmy przezwyciężyć w sobie niechęci, ile zdołaliśmy przełamać ludzkiej złości i gniewu.

Tyle wart jest nasz rok, ile ludziom zdołaliśmy zaoszczędzić smutku, cierpień, przeciwności.

Tyle wart jest nasz rok, ile zdołaliśmy okazać ludziom serca, bliskości, współczucia, dobroci i pociechy.

Tyle wart jest nasz rok, ile zdołaliśmy zapłacić dobrem za wyrządzone nam zło”.

Kardynał Stefan Wyszyński, Prymas Tysiąclecia

23 grudnia

Ptaszek

Od lat już nie było tak zimno. Jak to dobrze, że miejscy poprawiacze oszczędzili w tym roku kępę dzikich krzaków, które wyrosły na Plantach w sąsiedztwie dostojnego kasztanowca. Choć okolica była ruchliwa, a warunki wokół niezbyt sprzyjające, plątanina bezlistnych gałązek stała się schronieniem dla maleńkiego mazurka, który krył się przed mrozem w starym, opuszczonym gnieździe sikorek. Było już trochę nadszarpnięte jesiennymi wichurami i ulewami, jednak wciąż ostało się w nim trochę gęsiego puchu, mięciutkiego w dotyku, przypominającego inne gniazdko, w którym dwa lata wcześniej mazurek wykluł się z beżowego piegowatego jajka.

Bóg jeden wie, jakim cudem sikorki znalazły porcję gęsiego puchu, by wymościć gniazdko.

Może pióra pochodziły z poduszki leciwej damy, która pewnego dnia postanowiła wytrzepać pościel przez okno? Stary szew, łączący brzegi czerwonego satynowego jaśka, puścił, a porywisty wiatr rozniósł biały puch po całym Krakowie.

A może wyfrunęły z zimowej kurtki małej dziewczynki? Biegnąc do szkoły przy ulicy Dietla, zahaczyła rękawem o gwóźdź wystający ze starego słupa ogłoszeniowego i nieszczęście gotowe… Nie dla mazurka, ma się rozumieć!

A może było jeszcze inaczej: po prostu stado dzikich gęsi przelatywało nad miastem i jedna z nich zgubiła parę piór?

Prawdopodobnie stało się wszystko naraz i jeszcze trochę – dzięki temu maleńki szary mazurek, niesłusznie nazywany przez wielu wróbelkiem (a przecież był od niego znacznie mniejszy!), mógł wtulić się w białą miękkość i zapomnieć o zimie. Niestety, tego ranka nieostrożny robotnik nadzorujący naprawę chodnika wjechał koparką w dziki krzak i zniszczył kryjówkę. Dobrze, że ptaszek uszedł z życiem! Przerażony wzbił się w górę i poszybował nad kościołem Świętego Andrzeja, wypatrując jakiegoś gzymsu albo załamania muru, w którym mógłby przycupnąć i przeczekać ten potworny ziąb.

Leciał w kierunku Wawelu, ale nagle zawrócił, przefrunął nad wierzchołkami łysych drzew przy ulicy Świętej Gertrudy i poszybował wzdłuż starych kamienic ciągnących się wzdłuż Świętego Sebastiana. Doleciał do numeru trzydziestego czwartego. Tam, nad bramą wejściową, pod starym balkonem znalazł tymczasowe schronienie. Wtulił się w zimną ścianę dokładnie w tym samym momencie, gdy z bramy wybiegła kobieta. Maleńkie ptaki nie rozumieją ludzkich słów, ale bliska jest im mowa serca. To konkretne serce było pełne niepokoju i tęsknoty. Mazurek uniósł się na pazurkach i zamachał skrzydłami. Delikatna i zupełnie niewyczuwalna zmysłami fala powietrza dotarła do policzka kobiety. Była jak najczulszy pocałunek.

Jowita

„Zanim na niebie błyśnie pierwsza gwiazdka, a nasze ulice pokryją się białym puchem, pomyślmy o menu na bożonarodzeniowy obiad. Nasz kucharz proponuje na tę wyjątkową okazję kacze udka z kremem z czerwonej kapusty i tymiankowymi kopytkami” – radośnie trajkotała wymalowana szatynka z telewizora. Jowita ze złością sięgnęła po pilota. Ekran telewizora błysnął na niebiesko i pokrył się czernią. W mieszkaniu zapadła cisza, jeśli nie liczyć tykania zegara. „Banda idiotów. Kogo stać na te cholerne kacze udka?” – pomyślała.

– Mamusiu, jakie kopytka ma tymianek? Czy tymianek ma ogonek? Dlaczego chcą, żeby zjeść jego kopytka? Dlaczego wyłączyłaś telewizor? – Zosia, która siedziała na poduszce na podłodze, wpatrzona nadal w martwy już ekran, swoim ulubionym zwyczajem zadała od razu serię pytań.

– Oj, Zosieńko, tymianek to ziółko, nie zwierzątko. Można dodać je do kopytek, czyli takich klusek. Wtedy będą to tymiankowe kopytka. Chodź, pomożesz mi robić śledzie na jutrzejszą wieczerzę. – Jowita próbowała silić się na uśmiech. Nieźle jej to szło: Zosia, zdawało się, nie zauważyła, że zamiast uśmiechu matce udało się przywołać na twarz jedynie przypominający go grymas. Bo oczy wciąż miała smutne.

Dziewczynka rozpromieniła się, a Jowita miała wrażenie, że za oknem wyszło słońce. Zawsze gdy córeczka się cieszyła, w życiu Jowity wychodziło słońce.

– A to będą te śledzie, które lubi tatuś? – zapytała Zosia i słońce momentalnie zgasło.

Jowita milczała chwilę.

– Tak, te tatuś też lubi. Zwyczajne, w oleju, z cebulką – powiedziała w końcu.

Wzięła Zosię za rękę i poszły do kuchni.

Dziewczynka przysunęła sobie stołek i po nim wspięła się na szeroki parapet kuchenny. Jowita starała się jej na to nie pozwalać, ale mała uwielbiała siedzieć na parapecie i przyglądać się ulicy – mieszkały na drugim, ostatnim, piętrze, więc widok był wspaniały. „Tak mało mam dla niej, zwłaszcza w tym roku… Nie będzie miała świąt jak inne dzieci. Pełnych podarków i słodyczy. Zostało mi siedemnaście złotych… Nie stać mnie nawet na prezent dla niej” – pomyślała Jowita z żalem. I zaraz przed oczami stanęła jej twarz męża: rumiana, o pełnych, mięsistych rysach. Boże, dlaczego on im to zrobił! Dlaczego on zrobił to jej… „Robert, czemu?! Przecież nas kochałeś, byliśmy rodziną!” – przemknęło jej przez głowę.

To było jego mieszkanie, po babci. Ona przyjechała do Krakowa na studia z małej wsi pod Częstochową. Rodzice mieli niewielkie gospodarstwo, ojciec dorabiał oprócz tego na kolei. Latem wstawała z matką o piątej rano, żeby pomóc jej oporządzić zwierzęta. Potem były sianokosy, żniwa, zbieranie stonki ziemniaczanej. Cały dzień łapała miękkie larwy i pakowała je do słoika wypełnionego wodą. I tak najgorsza była wiosna, gdy sadzili te ziemniaki. Trzeba było podsypać je kurzeńcem – nawozem z kurzego gnoju. Zamykała oczy, wstrzymywała oddech i sięgała ręką do wiadra.

Wiedziała, że nie zostanie na wsi. „Ucz się, idź do miasta, tam lepsze życie” – powtarzała jej często matka. Więc zdała egzaminy – na polonistykę. Trudno było znaleźć potem pracę, utrzymać się. Wynajmowała pokoje, bo nie było jej stać na kawalerkę. Parzyła kawę w urzędzie miasta i kserowała dokumenty, potem przez jakiś czas przyjmowała zamówienia w hurtowni i wreszcie została sekretarką w firmie budowlanej. Tam poznała Roberta. Trochę murował, znał się na hydraulice, ale nie skończył żadnej szkoły. Ujęła ją jego szczerość, wesołość i szeroki uśmiech. W trudnych sytuacjach mówił: „Nie martw się, damy sobie radę” – i Jowita mu wierzyła.

Szybko zamieszkała u niego, w tym dwupokojowym mieszkaniu na ostatnim piętrze kamienicy. Nie zaręczyli się, nie było nawet mowy o ślubie. Rodzicom kłamała, że wynajmuje coś z koleżanką ze studiów. Wiedziała, że dla nich to byłby konkubinat – wstyd. Zresztą w ogóle im kłamała. Jak to dobrze jej w tym Krakowie, jaka ciekawa praca w urzędzie. „I czysta!” – cieszyła się matka. Mówiła, że minęła na Rynku popularnego piosenkarza, znanego aktora. Rodzice słuchali tych opowieści jak bajki o żelaznym wilku. Oni nigdy nie byli ani w Krakowie, ani w Warszawie. Dla nich największym osiągalnym miastem była Częstochowa.

Raz Robert złapał superfuchę. Wykańczał trzy mieszkania w aparthotelu niedaleko Bramy Floriańskiej. Zarobił. Jowita wymyśliła, że wynajmie rodzicom pokój na weekend, przyjadą, obejrzą Starówkę, Wawel, przejdą się po Plantach, usiądą w ogródku jakiejś kawiarenki przy Rynku i zjedzą tiramisu. „Wspaniale, poznam ich, powiesz, że jestem twoim narzeczonym!” – Robert wziął ją w objęcia, zakręcił, zabrakło jej tchu. „A jesteś?” – zapytała zaskoczona. „No pewnie! Przecież pobierzemy się, będziemy mieć dzieci… No chyba chcesz tego? Bo ja – bardzo” – wyszeptał w jej ucho. Roześmiała się. Nie tak wyobrażała sobie oświadczyny, ale przecież uszczęśliwiły ją te słowa. „Tak” – odpowiedziała, też szeptem. Potem kochali się na tym kuchennym parapecie, nie przejmując się, czy ktoś widzi ich z przeciwka. Aż w końcu Jowita przestała słyszeć głosy przechodniów i daleki szum samochodów, zalało ją morze falującej rozkoszy.

A rodzice i tak nie przyjechali. „Po co to, na co, dziecko? Sobie coś kup, buty jakieś na zimę, a może na samochód oszczędzaj? Samochód to byłoby, ho, ho, mogłabyś nas częściej odwiedzać!” – powiedziała tylko matka.

Jowita się otrząsnęła. Zdała sobie sprawę, że dłuższą chwilę wpatrywała się w siedzącą na parapecie kuchennym Zosię, aż ta przestała machać nogami. Patrzyła, ale jej nie widziała, bo miała przed oczami obrazy z przeszłości, z dawnego, innego życia. Jeszcze z Robertem.

– Uważaj, Zosieńko. Są święta, więc możesz, wyjątkowo, posiedzieć tu, gdy ja będę robiła śledzie. Taki przedwigilijny prezent. – Uśmiechnęła się.

– A przyjdzie do mnie Mikołaj? Dostał mój list? – zapytała córeczka i Jowicie ścisnęło się serce.

Musi coś wymyślić, musi ten Mikołaj do Zosi przyjść. Przecież to nie jej wina, że ojciec ją zostawił… Porzucił je obie.

– Oczywiście, że dostał, kochanie. Nic się nie martw. A teraz tak: śledzie mam gotowe, w oleju. Dwie cebule poszatkować w pióra, sparzyć… Przesuń się, kochanie, nastawię czajnik.

Jowita czułym ruchem przesadziła córkę bliżej ściany. Zosia podciągnęła nogi pod brodę, oparła się o ścianę i z wysokości obserwowała ulicę.

– Jedzie samochód listonosza, mija naszą bramę… Idzie pan z laseczką, pani z pieskiem. O, jeszcze jedno auto. Czerwone – wymieniała, gdy Jowita szybkimi ruchami kroiła cebulę.

Specjalnie nie założyła plastikowych gogli, które zawsze miała pod ręką na takie okazje. Chciała móc popłakać bezkarnie – i mieć wytłumaczenie.

Będzie musiała jej powiedzieć. Ale – jak? „Twój ojciec nas zostawił. Już nigdy nie wróci” – to nie jest komunikat dla pięciolatki. „Tata już nas nie kocha” – może to i prawda, ale przecież Zosi pęknie serduszko. Od grudnia przygotowuje prezent dla taty – specjalną wyklejankę. Zrobiła ich już w sumie kilkanaście. Na jednej jest choinka i góra prezentów, na drugiej – trzy postacie. Ta największa, z czarną grzywą wyklejoną z papierka po czekoladce, to ojciec. Jowita ma długie włosy ze złotka, a wydzierankowa Zosia – uśmiech od ucha do ucha. Każda z wyklejanek to jedno dziecięce marzenie. Piękne, wielkie drzewko i podarki, cała rodzina znów razem, uśmiechnięta i radosna. Mikołaj. Stół uginający się od talerzy. Ale Jowita nie może patrzeć zwłaszcza na tę kartkę, na której widać Roberta trzymającego Zosię na rękach. Jak – jak ona ma jej powiedzieć, że to się prawdopodobnie już nigdy nie wydarzy?

Wzięli z Robertem ślub, gdy była w czwartym miesiącu ciąży. Nie planowali tego. Tak wyszło. Jowita musiała się pomylić, biorąc tabletki antykoncepcyjne. Bała się zdecydować na dziecko, bo wciąż krucho było z pieniędzmi. Z firmy budowlanej ją zwolnili, potem był jeszcze sklep z perfumami, jakaś infolinia, w której szefowa, młodsza od Jowity o prawie dziesięć lat – ona miała wtedy trzydzieści – wyzywała ją od „leniwych starych krów, które nie potrafią wykonać normy”. To nawet nie był etat, tylko umowa-zlecenie. Robert też jakoś nie mógł sobie znaleźć miejsca. A mimo to, gdy Jowita zaczęła podejrzewać ciążę – drażniły ją ostre zapachy, wciąż było jej niedobrze i czuła się zmęczona – ucieszyła się. Dziecko, ich dziecko! Przecież się kochali, powinni założyć rodzinę. Ona była jedynaczką, więc marzyła o dwójce, a nawet trójce dzieci. „No pewnie, jeszcze urodzisz mi dwóch synów. Będziemy mieć superchłopaków!” – śmiał się on, gdy na świecie pojawiła się już Zosia. Był dobrym tatą. Gdy mała skończyła dwa miesiące, powiedział: „Musisz się wyspać, Witka. Zostawisz mi w koszyku butelkę z mlekiem, pieluchy i ja będę siedział przy naszej córeczce w nocy”. I odtąd robił tak co trzecią noc. Nie narzekał, że jest niewyspany, a dziecko ciągle płacze – Zosię męczyły kolki. Oczy mu się świeciły jak komuś, kto czuje się spełniony, kto doścignął własne marzenia. I tylko jedno wciąż ich martwiło. Pieniądze, a raczej ich wieczny niedostatek. Roberta wychowywała tylko matka, krawcowa – po jej śmierci został sam. Cała rodzina Jowity mieszkała pod Częstochową, nie przelewało im się i Jowicie nie przyszłoby do głowy prosić o pieniądze. Jej rodzice wciąż nie mieli centralnego ogrzewania, palili węglem – a właściwie miałem węglowym, bo taniej – w starym kotle.

„Tak dłużej nie można, Witka. Potrzebujemy kasy. Moi koledzy pracują na Zachodzie, dobrze im się wiedzie. Krzysiek, dekarz, z niemieckich dachów miał na budowę domu pod Krakowem. Widziałem niedawno Adama, zajechał pod pub audi na holenderskiej rejestracji. Mieszka w Amsterdamie, zapraszał do siebie, mówił, że znajdzie mi dobrą robotę…”. Robert nie patrzył jej w oczy, wiedział, że ten pomysł jej się nie spodoba. No i miał rację. Nie chciała, żeby wyjeżdżał, nie chciała zostać w tym mieście sama, z maleńkim dzieckiem. Zosia miała wtedy ledwie dwa latka, wciąż jeszcze nosiła pieluchy i wymagała ciągłej opieki. Ale przecież nie mieli innego wyjścia. Jowita nie pracowała, Robert tylko dorabiał to tu, to tam, czasem zalegali z czynszem. Pół roku ją przekonywał. Uległa. Pojechał do tego Amsterdamu. Najpierw dzwonił – wtedy jeszcze miała telefon komórkowy – opowiadał, jak dobrze mu się tam wiedzie. Adam załatwił mu pracę na budowie, potem – w jakimś gospodarstwie, chyba przy zwierzętach. Robert regularnie przysyłał pieniądze. Wreszcie było na ubranka dla małej, soczki i świeże warzywa, nawet na początku sezonu. Jowita mogła coś odłożyć, zaszaleć: kupiła sobie w second-handzie piękną jedwabną sukienkę w kwiaty, poszła do fryzjera. Najpierw Robert przyjeżdżał co dwa miesiące. Później – co trzy. Potem przez pół roku nie dawał znaku życia. Pojawił się na początku grudnia rok temu. Wyglądał inaczej, był jakiś zmieniony, obcy. Szczebiot i piski Zosi go denerwowały, Jowicie nie patrzył w oczy. Gdy coś opowiadała, sprawiał wrażenie, jakby odpływał gdzieś myślami, nie słuchał jej.

Ani razu się nie kochali, po zgaszeniu światła Robert odwracał się do ściany. Jowita płakała, czasem, gdy spał, głaskała go delikatnie po plecach. Nie rozumiała, co się z nimi dzieje. Czuła się tak, jakby nagle zgubiła klucz do jego duszy. Ale gdzie, jak?

Po Bożym Narodzeniu Robert poweselał, poszli razem na spacer przez zaśnieżone Planty. Bawił się z Zosią, nosił ją na barana i Jowita odetchnęła z ulgą: nie, wszystko jest w porządku, po prostu miał jakieś problemy, nie chciał ich nimi obarczać, gryzł się, ale już jest sobą i wszystko będzie dobrze. „Trzeba skończyć z tą Holandią. Co z tego, że są pieniądze? Rodzina powinna trzymać się razem” – przemknęło jeszcze Jowicie przez głowę. A dzień przed sylwestrem on powiedział, że wyjeżdża, musi, natychmiast – jakiś telefon od szefa, nagłe wezwanie. Pocałował ją na pożegnanie w usta, ale tak zdawkowo, nie patrząc na nią. I pojechał.

Nigdy już nie zadzwonił. Przepadł. Oczywiście, że starała się z nim skontaktować. Dzwoniła, ale telefon był wyłączony. Próbowała odszukać go na Facebooku – skasował konto. Poszła na policję. Znudzony aspirant wysłuchał jej opowieści, sporządził notatkę i nic z tego nigdy nie wynikło.

Pół roku temu na ulicy zobaczyła audi na holenderskich numerach. Czekała przy wozie. Adama znała głównie ze zdjęć – był na ślubie jej i Roberta, ale zupełnie nie potrafiła przywołać z pamięci rysów jego twarzy. Mimo to go rozpoznała. „Jowitka? No, dobrze cię widzieć, co u ciebie, co u małej?” – zainteresował się on. „Gdzie jest Robert?” – wydusiła ze ściśniętym gardłem. Ze wszystkich sił próbowała się nie rozpłakać i miała świadomość, że kiepsko jej idzie. „Jak to, nie rozmawiał z tobą? No, byłem pewien, że… Wiesz, to nie moja sprawa, nie ja powinienem z tobą o tym mówić. Robert to dorosły facet, sam powinien załatwiać swoje sprawy, jak mężczyzna”. Adam się skrzywił. „Nic mu nie jest?” – zapytała tylko. „Nie, nic mu nie jest. Widziałem go dzień przed przyjazdem do Polski i zapewniam cię, zostawiłem go w świetnym zdrowiu i w pełni władz umysłowych. Choć tego drugiego akurat nie jestem pewien. Gdybym ja miał taką kochającą żonę i śliczną córeczkę, to… Ech, szkoda gadać”. Adam uścisnął jej dłoń i po chwili odjechał swoim audi.

A Jowita została sama, wstrząśnięta, zrozpaczona. Czyli Robert żyje, ma się dobrze, a mimo to nie odzywa się do swojej rodziny, nie przysyła pieniędzy dla córki! To mogło, zdaniem Jowity, oznaczać tylko jedno. Że jej mąż tam, w Holandii, kogoś poznał. I nigdy już nie wróci.

Tylko jak to wszystko wyjaśnić pięcioletniej dziewczynce, która czeka na tatusia? Która robi na dla niego laurki, przygotowuje prezenty i codziennie, ale to codziennie, wypatruje go przez okno, siedząc na kuchennym parapecie?

– O, mamusiu, śnieg zaczął padać. I idzie ta pani, co zawsze nosiła chustkę na głowie – powiedziała Zosia, najwidoczniej zaaferowana sceną z ulicy.

Jowita rzuciła szybkie spojrzenie. Otarła oczy. Faktycznie, szła „ta w chustce”, jak ją czasem nazywała. Sąsiadka z piętra niżej. W sumie jedyna na całej klatce schodowej, która budziła sympatię Jowity. Nagła myśl przebiegła jej przez głowę.

– Zosieńko, zejdź z okna i włącz sobie telewizor, dobrze? Mamusia pozwala. Zaraz wrócę, muszę tylko coś szybko załatwić, nie będzie mnie pięć minut! – wyrzucała z siebie, jednocześnie wkładając buty i kurtkę. Musi zdążyć, zanim tamta wejdzie do swojego mieszkania. Jowita nie wyobrażała sobie, że miałaby zadzwonić do jej drzwi – zresztą nie przepadała za mężem sąsiadki.

Wypadła z mieszkania, szybko zbiegła po schodach – i w tym momencie młoda kobieta w zielonym flauszowym płaszczu z kapturem na głowie weszła przez bramę.

– Dzień dobry, dzień dobry pani, ja… miałabym do pani nietypową prośbę – wyrzuciła z siebie Jowita na jednym oddechu.

– Tak? – zdziwiła się tamta.

– Czy mogłaby mi pani pożyczyć jakieś pieniądze? Choćby dwadzieścia złotych, pięćdziesiąt. Widzi pani, mąż… mój mąż mnie opuścił, no i zostałyśmy z córką same na święta, nie mam ich za co urządzić. Wiem, że to strasznie brzmi, ale… – Jowita czuła, że zaschło jej w gardle. Nie umiała spojrzeć w oczy tej kobiecie, było jej po prostu, zwyczajnie, wstyd.

Zapadła cisza. Ale tylko na ułamek sekundy.

– Oczywiście. Czy sto złotych pani wystarczy? Tylko tyle mam w portfelu. Ale jeśli pani chce, mogę wypłacić coś z bankomatu, to potrwałoby dwie minuty. Czy czegoś pani nie trzeba? Może mogłabym jeszcze jakoś pomóc? – usłyszała cichy, dźwięczny głos i poczuła, że czyjeś ciepłe dłonie ujmują ją za nadgarstki.

I chyba pod wpływem tego dotyku zrozumiała, że wcale nie jest jej wstyd. To było normalne, każdy czasem nie ma pieniędzy. Każdemu czasem trzeba pomóc.

– Dziękuję. Sto złotych w zupełności wystarczy. Nigdy nie zapomnę, że okazała nam pani taką dobroć. Mam nadzieję, że będę mogła się odwdzięczyć – powiedziała i z radością odnotowała, że głos ma pewny, w ogóle nie drżał.

– Na pewno! Niekoniecznie mnie zresztą. Niech pani odda to dobro komuś, kto będzie go potrzebował. – Kobieta w zielonym płaszczu uśmiechnęła się i sięgnęła po portfel.

„Cudownie! Zrobimy zakupy. Chleb, mielony mak, rodzynki, cukier, mąka, drożdże… Upieczemy z Zosią makowiec, uwielbia go. No i starczy mi jeszcze na jakiś prezent dla niej, papier mam z zeszłego roku!” – myślała z radością, przeskakując po dwa stopnie.

– Zosiu! Ubieraj się, idziemy na zakupy. Upieczemy makowiec, wiesz? – zawołała od progu.

Dziewczynce nie trzeba było dwa razy powtarzać. Już wciągała śniegowce. Podniosła główkę i gdy Jowita spojrzała na jej zarumienioną twarzyczkę, poczuła, że znowu wychodzi słońce. I wcale nie za sprawą obietnicy wspólnego pieczenia makowca, co córka lubiła robić. „Po prostu to ja, ja po raz pierwszy od tygodni nie jestem smutna, przybita, tylko wesoła i pełna ufności! Ale byłam głupia, myśląc, że Zosia nic nie dostrzega, że nie jest świadoma mojej rozpaczy. Ona to wszystko widziała i martwiła się, ukrywała to dla mnie, żeby mi nie dokładać kłopotów!” – pomyślała i zalała ją fala czułości dla córki, wszechogarniającej miłości do tej maleńkiej istotki i jednocześnie żalu, że nie udało jej się uchronić małej przed tą wielką chorobą świata dorosłych. Udawaniem, robieniem dobrej miny do złej gry.

Nie miały wiele na liście sprawunków, więc szybko wyszły ze sklepiku mieszczącego się dwie ulice dalej. Było już po drugiej, niebo zaczęło szarzeć w oczekiwaniu na głęboki granat zimowej nocy, gdy skręciły w ulicę Świętego Sebastiana. Śnieg padał coraz gęściej. Jowita zamknęła w swojej dłoni maleńką łapkę Zosi, ubraną w czerwoną wełnianą rękawiczkę z jednym palcem.

– Popatrz, mamusiu, ptaszek! – Zosia przystanęła nagle i drugą, wolną rączką wskazała jakiś szary okruszek, tulący się do rachitycznego drzewa koło chodnika.

Jowita spojrzała: faktycznie, mazurek. Zrobiło jej się żal stworzonka, wyglądało na zagubione, pewnie zziębnięte. I głodne. „Oddam dobro komuś, kto będzie go potrzebował” – przemknęło jej mimowolnie przez głowę. Zawahała się na moment: przecież same miały tak niewiele. Ale decyzja została już podjęta.

– Zosiu, podzielimy się z nim chlebkiem. Chcesz mu pokruszyć? – zapytała, a dziewczynka roześmiała się radośnie i zdjęła rękawiczki.

Już po chwili rzucała ptaszkowi maleńkie kuleczki, utoczone z miąższu chleba, a on dziobał je z zapałem. Na oko zjadł całkiem sporo. Widać odzyskał siły, bo zatrzepotał skrzydełkami, uniósł się w górę i przysiadł na cienkiej gałęzi, poćwierkując raźnie.

– Chyba będzie miał fajne święta, prawda, mamusiu? Mikołaj już do niego przyszedł – ucieszyła się Zosia.

Jowita przyklękła przed nią i włożyła na dłonie córki rękawiczki. A potem poszły niespiesznie w stronę domu, nie oglądając się za siebie.

Szkoda, bo gdyby to zrobiły, zobaczyłyby, że mały mazurek je… śledzi. Przefruwał z jednego drzewa na drugie, a potem na słup, krawędź dachu, i podążał za nimi, póki nie znikły w czeluści bramy kamienicy. Wtedy wzleciał wysoko w górę i usadowił się na rynnie biegnącej wzdłuż dachu kamienicy naprzeciwko. Przez chwilę czesał dziobem pióra na brzuszku i skrzydłach. A potem dostojnym krokiem przedefilował przez całą rynnę, przeskoczył kilka dachówek i znalazł się tuż obok komina. Biło od niego kojące ciepło. Mazurek znalazł miejsce pod obluzowaną dachówką, przylgnął do gorących cegieł, przymknął oczy i zasnął. I nie widział już, że mała Zosia z domu po drugiej stronie ulicy znów siedzi na kuchennym parapecie, przyglądając się ludziom i przejeżdżającym samochodom, a jej mama w głębi kuchni miesza w misce mak, esencję migdałową i bakalie.

– Spróbuj, Zosieńko, czy już dobre. Czy może jeszcze coś trzeba dodać? – zapytała Jowita, oblizując ze smakiem łyżkę.

Sięgnęła do szuflady po łyżeczkę od herbaty i hojnie nabrała na nią masy makowej. Zosia z miną znawcy kosztowała przez chwilę.

– Ja najbardziej lubię ze skórką pomarańczową – stwierdziła.

Akurat na skórkę Jowita nie miała pieniędzy. Faktycznie, co roku dokładała ją do makowca. Sama ją smażyła, trzeba było kupić specjalne pomarańcze, sycylijskie – trzy razy droższe od tych z dyskontu, ale miały cienką, aromatyczną skórkę, idealną do smażenia w cukrze. W tym roku jednak z oczywistych względów pomarańczy nie było.

– Testuję nową recepturę. Bez skórki. Ale jeśli się okaże, że makowiec wyjdzie gorszy, w przyszłym roku na pewno kupimy pomarańcze na skórkę i…

Nie zdążyła dokończyć, bo stało się coś nieoczekiwanego. Zosia wykonała gwałtowny ruch, przylgnęła do szyby buzią i dłońmi.

– Tata! – wykrzyknęła.

Jowita skamieniała.

– Co… tata? – zapytała słabym głosem.

– Tata tam jest! Naprzeciwko! Tatuś! Mogę do niego zejść? – Zosia już zeskakiwała z parapetu, roześmiana, uszczęśliwiona, z błyszczącymi oczami.

Jowita powoli podeszła do okna. Nie spodziewała się, że zobaczy męża. I nie zobaczyła. Ulica była pusta, jeśli nie liczyć furgonetki z napisem „Świeże ryby”, która jechała w kierunku Starego Miasta. Jowita westchnęła ciężko. Podniosła wzrok. Po drugiej stronie ulicy na dachu dostrzegła jakiś ruch. Przez chwilę wydawało jej się, że widzi maleńkiego ptaszka, kryjącego się pod obluzowaną dachówką w załomie muru. Ale chwilę później wszystko przykryła kurtyna coraz gęściej padającego śniegu.

Zosia w przedpokoju wkładała śniegowce. A więc to teraz. Teraz musi jej już powiedzieć prawdę.

– Zosiu, taty tam nie ma – szepnęła, wchodząc do przedpokoju.

Dziewczynka zdawała się jej nie słyszeć, podskakiwała zabawnie, usiłując dosięgnąć leżących na półce koło lustra rękawiczek i czapki.

– Mamo, pomóż… Wyjdę tacie na spotkanie. To niespodzianka? To niespodzianka dla mnie? – pytała rozgorączkowana.

Jowita poczuła, że robi jej się słabo. Osunęła się po framudze, usiadła na podłodze. Czuła się jak kukiełka po skończonym przedstawieniu. Bez siły. Bez życia, opuszczona, porzucona w kącie.

– Zosiu, musisz mnie posłuchać – jej głos zabrzmiał teraz głośniej, pewniej, ale była też w nim jakaś nowa, posępna nuta, która sprawiła, że dziewczynka znieruchomiała na moment, a potem odwróciła się bez słowa. – Nie ma tam tatusia. I go nie będzie. Tata już do nas nie wróci. On… ma nowy dom. I tak będzie w te święta, i w następne. Ale i tak cię kocha. I ja też. A ja nigdy cię nie zostawię, zawsze będziemy razem, w każde kolejne Boże Narodzenie. Jesteś dla mnie najważniejsza na świecie, córeczko.

Zosia patrzyła na nią w milczeniu. Już się nie uśmiechała, oczy jej nie błyszczały. „Ona nic z tego nie zrozumiała! Powinnam była to przemyśleć, może coś skłamać, może ona jest za mała na taką prawdę…” – pomyślała Jowita z rozpaczą.

W tym momencie zauważyła jednak, że na twarzy córki maluje się złość, niedowierzanie.

– Tata ma nasz dom. Widziałam go, zaraz przyjdzie – powiedziała i zacisnęła usteczka w wąską kreskę.

– Nie, nie przyjdzie.

Jowita czuła, że kraje jej się serce, ale miała wrażenie, że musi przeć do przodu, skoro zaczęła, musi skończyć. Lepiej niech Zosia zrozumie to teraz, wypłacze się, wyżali i zaakceptuje fakt, że ich życie odtąd będzie wyglądać inaczej. Bo zostały tylko we dwie. Ale Zosia nie chciała zrozumieć.

– Przyjdzie. Widziałam go. Stał w bramie po drugiej stronie. Miał czarną kurtkę i szarą czapkę, i sznurowane buty, i dżinsy – wymieniała na jednym oddechu.

– Zosiu, wyglądałam przez okno. Nikogo tam nie było. Nie kłam. Wiesz, że nie toleruję kłamstwa. – W Jowicie wzbierała irytacja. To wszystko było zbyt trudne, nie tylko dla małej dziewczynki, także dla niej, dorosłej kobiety.

– To ty kłamiesz! Jesteś głupia, nienawidzę cię! – Usteczka Zosi zaczęły drżeć, dłonie zacisnęła w piąstki.

– Nie wolno ci się tak do mnie zwracać! I nie wolno ci kłamać! Twój ojciec nie przyjdzie, już nigdy nie przyjdzie, czy ci się to podoba, czy nie! A teraz marsz do swojego pokoju, będziesz miała okazję, żeby zastanowić się nad swoim zachowaniem! – Jowita wrzeszczała, coraz głośniej i głośniej, choć wiedziała, że postępuje niesprawiedliwie, niegodziwie.

I choć po policzkach Zosi toczyły się łzy, duże jak ziarnka grochu. Nie szlochała. Nie pocierała oczu. Płakała prawie bezgłośnie. Nie zdejmując śniegowców, pobiegła do swojego pokoiku i zatrzasnęła drzwi.

Jowita też się rozpłakała. Wtuliła twarz w szalik i wyła, zawodziła w sploty miękkiej wełny, tak żeby nikt jej nie słyszał. Żeby Zosia jej nie słyszała. Zdawała sobie sprawę, że zawiodła. Zawaliła na całej linii. Podjęła próbę powiedzenia córce prawdy w najgorszym momencie i w najgorszy sposób. Nie ochroniła jej, a taki był przecież jej, kochającej matki, obowiązek.

Co więcej: nie miała nawet z kim o tym porozmawiać. Nie po raz pierwszy – za to po raz pierwszy aż tak dotkliwie – poczuła własną samotność. Nie było w tym przeklętym mieście, obwieszonym świątecznymi lampkami, ani jednej bliskiej jej osoby, ani jednej pokrewnej duszy. Nie miała do kogo się zwrócić. Pomysł, by zadzwonić do rodziców, natychmiast odrzuciła. Borykali się teraz z własnymi problemami. Ojciec od dwóch lat zmagał się z astmą, matka od jakiegoś czasu narzekała na nasilający się reumatyzm. Oni oboje żyli tylko myślą o tym, że ich córka ma lepiej: poszła do miasta, do czystej pracy, wyszła za mąż, urodziła zdrową i śliczną dziewczynkę. Jowita już tydzień temu wysłała im długi list, w którym pisała, że chodzi po sklepach i wybiera prezenty dla Zosi, zamierza ugotować grzybową z łazankami, upiec sandacza, zrobić trzy rodzaje śledzi, bo Robert, wracający z Holandii, bardzo je lubi. Kolorowa, kompletnie fałszywa wizja życia – takiego, jakie chciałaby prowadzić.

Dobrze się bawiła, pisząc list. „Lubię chyba przebywać w wyimaginowanych światach. Może powinnam zostać pisarką” – przyszło jej do głowy, gdy kreśliła ostatnie zdania. Rodzice woleli listy od telefonów. Mogli je zbierać w pliki, przewiązane różnokolorowymi wstążkami. Mogli do nich wracać. I wreszcie, co najważniejsze, mogli je odczytywać przed sąsiadami. Czuć dumę z jedynaczki, która dobrze pokierowała swoim życiem.

Jowita wytarła oczy brzegiem szalika. Na beżowej włóczce zostały czarne smugi z tuszu do rzęs. Gdzieś daleko, dwa piętra niżej, trzasnęły drzwi wejściowe. I po chwili – drugi raz. Ludzie biegają po zakupy, ubierają w domach choinki, zapalają światełka. Pakują prezenty, wypisują imiona na bilecikach. W kuchniach w całym mieście unoszą się aromaty korzeni, zapach pieczonych i smażonych ryb, suszonych grzybów. Miłość krąży w powietrzu. Wszędzie, tylko nie w ich małym mieszkanku na ostatnim piętrze.

Z klatki schodowej dobiegły Jowitę głosy kobiece – jeden starszy, drugi młodszy. Nie słyszała słów, tylko szum. Potem znów trzasnęły drzwi – jedne tuż obok, drugie, po chwili, chyba piętro lub dwa niżej.

Westchnęła. Podniosła się, otrzepała kolana. Powinna naprawić, co popsuła. Powinna zapewnić Zosię, że jest kochana i że te święta wcale nie będą złe.

Cicho podeszła do pokoju dziewczynki i nacisnęła powoli klamkę. Drzwi uchyliły się i odsłoniły przed Jowitą dębową podłogę, całą pokrytą porwanymi strzępkami papieru. Wyklejanki Zosi, jej świąteczny prezent dla taty… Jowita nakryła dłonią usta, zdusiła łkanie. Nie mogła sobie już na to pozwolić.

Córka spała na dywanie koło łóżeczka. Na nogach wciąż miała śniegowce, jasne warkoczyki rozplątane, na twarzyczce – zaschnięte ślady łez. Jowita podeszła do niej, wzięła ją na ręce, położyła na łóżeczku i przykryła kocem. Niech śpi. Sen to dobre lekarstwo, na smutek – też.

Patrzyła jeszcze przez chwilę na śpiącą córkę. Jej buzia jaśniała w zapadającym szybko zmierzchu. I wyszła, zamykając cicho drzwi.

Poszła do kuchni. Dokończy makowiec – gdy Zosia się obudzi, powita ją zapach ciepłego ciasta drożdżowego, dochodzącego w piekarniku. Tak powinno być. Jowita musi sama stworzyć jej dom, na jaki dziewczynka zasługuje. Jaki jej się należy – jak każdemu dziecku. To jej odpowiedzialność i nie będzie oglądała się na Roberta. Da radę, ułoży wszystko od nowa – dla Zosi.

Uśmiechnęła się, podeszła do kuchennego okna. Miasto, przystrojone na biało, wyraźnie wypiękniało. Wreszcie święta będą śnieżne. Rano w Wigilię pójdzie z Zosią na Planty. Porzucają się śnieżkami, może uda się zrobić bałwana? Wynagrodzi córce ten głupi wyskok, przeprosi ją. I sprawi, że te święta będą szczęśliwe.

Nagle jej wzrok przykuła kolorowa poświata mieniąca się na dole. Widać ktoś na parterze ozdobił okna lampkami choinkowymi. Mrugały jak na dyskotece, ale Jowicie to się nawet podobało. Śnieg barwił się to na żółto, to na czerwono, niebiesko, zielono.

I wtedy jej spojrzenie powędrowało dalej, na drugą stronę ulicy. W cieniu bramy ktoś stał. W ciemnej kurtce, jasnej czapce i dżinsowych spodniach. Stał i wpatrywał się w okna ich domu, a konkretnie, zdawało się Jowicie, w okno jej kuchni. Zadymka i śnieg lepiący się do szyby nie pozwalały jednak dojrzeć szczegółów, więc Jowita, wiedziona dziwną ciekawością, pochyliła się przez całą szerokość parapetu i otworzyła okno. Teraz widziała więcej, na przykład sznurowane buty na nogach mężczyzny w bramie. Ale on też chyba zorientował się, że jest obserwowany, próbował zakryć dłonią oczy, jakby osłaniał się przed promieniami słońca, a potem, błyskawicznie, spłoszony, schował się w mrok bramy.

Ulica była pusta. Wszystkie dźwięki, nawet z Rynku, zdawały się dalekie, przytłumione, z trudem przebijały się przez puszystą białą zasłonę. Jowita w zadumie wpatrywała się w pustą bramę po drugiej stronie ulicy. Może tylko jej się wydawało, że tam ktoś stał? Nie widziała dokładnie ani sylwetki, ani rysów twarzy. Ta ciemna postać nikogo jej nie przypominała. A jednak poczuła szybsze bicie serca.

W tym momencie zimny wicher porwał tańczące w powietrzu śnieżynki i cisnął je prosto w twarz Jowity. Jak zimno! Wzdrygnęła się, zamknęła okno.

Na korytarzu usłyszała kroki Zosi.

Małgorzata

Okno wychodziło na zabudowane z czterech stron podwórko, więc mieszkanie było naprawdę ciemne. Zwłaszcza w okolicach dwudziestego trzeciego grudnia, tuż po najkrótszym dniu w roku, który kończył się po piętnastej. Żeby było jeszcze trudniej, Małgorzata wróciła z miasta później, niż zamierzała. Sama przed sobą udawała, że to dlatego, iż zachciało jej się siedzieć nad bajaderką w kawiarence przy ulicy Świętej Gertrudy i obserwować gołębia dziobiącego okruszki na zaśnieżonym trotuarze. Prawdziwy powód był jednak inny. Opuszczały ją siły, stare i nowe smutki szalały jak ten lodowaty wiatr na dworze. Myśl, że będzie musiała wdrapać się na drugie piętro kamienicy do własnego mieszkania, pozbawiła ją resztek energii. A przecież zawsze pilnowała, żeby nie wchodzić do mieszkania po zmroku – o ile nie zapaliła świateł, wychodząc. Tym razem tego nie zrobiła, więc jeszcze dodatkowo bała się wrócić do siebie. Nie tylko dlatego, że jej wielkie mieszkanie mogłoby grać w horrorze bez specjalnych zabiegów scenograficznych. Tuż przy wejściu przybysza witała ogromna gipsowa głowa Nefretete. Małgorzata osobiście pomalowała ją na kontrowersyjny czerwony kolor. Wszystkie drzwi obwieszone były huculskimi makatkami, w których mole – latające po pokojach jak wypasione ćmy – wygryzły koronkowe wzory. Tu i tam ze ściany sterczał ozdobny kinkiet z brązu. Stojąca w przedpokoju wielka dębowa szafa miała wypaczone drzwi, które lubiły się otwierać z głośnym skrzypieniem w najmniej spodziewanym momencie. Na przykład w środku nocy. Jeśli ktoś był wtedy akurat w przedpokoju, mógł zobaczyć, że jej wnętrze wypełnione jest od góry do dołu kapeluszami i kolorowymi szalami. W swoich młodych latach Małgorzata uwielbiała kapelusze. Oczywiście od dawna żadnego nie włożyła, ale też nie chciała się z nimi rozstawać. Tak jakby w zielonym czy bordowym filcu zostały zaklęte kawałki jej młodości. Podobny stosunek miała do szali. W czasach, gdy jeszcze ze sobą rozmawiały, jej córka, Urszula, mawiała, że Małgorzata mogłaby napisać biografię, używając szali jako wskazówek chronologicznych: w czasach gdy nosiłam zielony szal, urodziłam dziecko, gdy narzuciłam na plecy szal perłowy – awansowałam w pracy, i tak dalej.

W salonie, obwieszonym portretami – przede wszystkim Małgorzaty, ale też i jej męża, Tadeusza – a także awangardowymi kompozycjami, na samym środku stała ogromna klatka. W niej od niepamiętnych czasów rezydowała wypchana papuga. Miała żyć siedemdziesiąt lat, ale skończyła ziemski byt po siedemnastu. Jeszcze do niedawna Małgorzata znajdowała na meblach ślady po jej odchodach. Nie należała bowiem do osób celebrujących sprzątanie. W każdym kącie można było natknąć się na pamiątkę sprzed dwudziestu, trzydziestu lat. Biedna żako o imieniu Brunhilda straciła życie w łapach kocura, którego pani domu przygarnęła wprost z klatki schodowej. Nie przyszło jej do głowy, że koty polują na ptaki, bo taka ich natura. Był to pierwszy z całej serii dachowych tygrysów, które dziś niepodzielnie panowały w tym wielkim, dziwnym mieszkaniu.

Ale idźmy dalej. Nad drzwiami sypialni Małgorzaty straszyło ogromne poroże jelenia – pamiątka po pasji myśliwskiej jej ojca. To znaczy Małgorzaty ono akurat nie straszyło, bardzo kochała tatę, więc wszystko, co od niego pochodziło, było jej szczególnie bliskie. Naprzeciwko poroża wisiał zegar z kukułką, dzieło słynnego krakowskiego zegarmistrza, który przyjaźnił się z babką Małgorzaty. Zegar w zasadzie nie chodził, chyba że właśnie postanowił ruszyć z tajemniczych i nieznanych ludzkości powodów. W kuchni na ścianie wisiały miedziane garnki – tak jak to czasem widać w ładnych wnętrzach w stylu rustykalnym. Problem w tym, że Małgorzata nie traktowała tych rondli dekoracyjnie – ona w nich jak najbardziej gotowała. Ogromny kredens z witrażowymi szybkami (idealnie pasującymi do szybek w kuchennym oknie i na klatce schodowej) wypełniały słoiki z przetworami (częściowo bardzo przeterminowanymi) oraz buteleczki z przyprawami, z których najstarsze pamiętały miłościwie panującego Franciszka Józefa. No, to akurat może przesada, Franciszka Józefa może nie, ale dzieci kwiaty to już na pewno. Jednym słowem – kolorowa graciarnia, pełna wspomnień, tętniąca echem dawnych zdarzeń i… przerażająco pusta w ten przedświąteczny wieczór. Również dlatego lęk Małgorzaty, gdy musiała przekroczyć próg własnego ciemnego mieszkania, był większy niż zwykle.

Zasadniczym powodem, dla którego lokatorka mieszkania numer pięć nie wracała po zmroku, był obsesyjny strach przed duchami. Jeśli już musiała gdzieś iść po południu (co zdarzało się niesłychanie rzadko), dbała, żeby zostawiać zapalone światło w korytarzu i w kuchni. Czasem również w łazience. A jeśli, tak jak tego dnia, nie zostawiła pełnej iluminacji, prosiła którąś z nielicznych zresztą sąsiadek, żeby weszła do środka przed nią i nacisnęła pstryczek. Tak było i tym razem. Jako że spędziła poza domem cztery zamiast planowanych dwóch godzin, wiedziała, że musi skorzystać z pomocy. Po chwili wahania odrzuciła pomysł dobijania się do drzwi naprzeciwko – nie przepadała za małymi dziećmi. Całkiem lubiła natomiast kobietę z parteru, tę cichą i jakby smutną, której nie ułożyło się życie – gdy mieszka się tyle lat w jednym miejscu, człowiek wie takie rzeczy. Małgorzata czuła dziwną solidarność z kobietami, którym nie ułożyło się życie. Ale, niestety, gdy zbliżała się do kamienicy, widziała sąsiadkę z parteru, wsiadającą do auta i odjeżdżającą w stronę ulicy Dietla.

Cóż było robić, zastukała do tej wariatki piętro niżej. Nie lubiła baby, uważała, że źle się prowadzi (Jaka porządna kobieta włóczy się po nocy?! No prawda, że ona w młodych latach też czasem wracała nad ranem, ale… to już całkiem inna sprawa).

Strach przed zjawami był silniejszy od niechęci, więc energicznie zastukała do drzwi na pierwszym piętrze.

– Kto tam? – zapytał schrypnięty głos.

– Sąsiadka – odpowiedziała, próbując powstrzymać irytację.

Zazgrzytał otwierany zamek. Kobieta w progu wyglądała na bardzo zmęczoną. Miała podkrążone oczy, ziemistą cerę, a na głowie dziwny turban. Pewnie przed chwilą myła włosy. Nie miała w sobie nic z ladacznicy.

– Czy mogłaby mi pani zapalić światło w przedpokoju i kuchni? – spytała Małgorzata.

– Znowu te nonsensy z duchami? – Sąsiadka uśmiechnęła się blado, idąc na górę po schodach. – Przecież pani jest wykształconą kobietą! Jak można wierzyć w takie głupstwa?

Małgorzata machnęła ręką. Wiedziała swoje. Na przykład to, że „jej” duchy najbardziej lubią siedzieć w kuchni przy stole albo w łazience i stukać w rury – dokładnie wtedy, gdy ona próbuje zasnąć (nigdy, przenigdy nie gasiła nocnej lampki przy łóżku!). Bywa, że złośliwie otwierają okno w kuchni, żeby wypuścić koty, które potem do rana latają po okolicznych dachach, a najczęściej – oglądają w zamyśleniu odległą panoramę Wawelu. Albo dobierają się do kapeluszy w szafie (duchy, nie koty – koty wolały spać na szalach).

– Proszę bardzo! Widzi pani? Ani jednego ducha! – Sąsiadka się uśmiechnęła, wchodząc przed nią do przedpokoju.

Małgorzata nie odwzajemniła uśmiechu. Co tam taka młódka może wiedzieć? Pewnie ma wyremontowane mieszkanie i nowoczesne szwedzkie meble. Wiadomo, że z taką duchy nie zamieszkają.

Strach przed zjawami miał korzenie sięgające czasów zamierzchłego dzieciństwa Małgorzaty. Nie mieszkała wtedy na Sebastiana, tylko na Różanej, na Dębnikach. Była dzieckiem pełnym temperamentu, radosnym i otwartym. Takim, które niczego się nie boi – a już na pewno nie duchów. Wtedy, tuż przed wojną, mieli za sąsiadów przede wszystkim Żydów. Naprzeciwko mieszkali Rosenbaumowie. Wdowa, prawdziwa królowa matka, wielka, pełna godności kobieta, jej dorosła córka Rozalia i zięć Wiktor – dziś Małgorzata nie pamiętała jego nazwiska – oraz banda młodszego rodzeństwa Rozalii. Wiele było związanych z nimi miłych momentów. Najpierw ślub Rozalii, wystawny, w synagodze Tempel, a potem pełne napięcia czekanie na wiadomość, że dobry Bóg pobłogosławił młodym małżonkom i będzie z tego nowy człowiek.

Ta wiadomość bardzo długo nie nadchodziła. Matka Rozalii zanosiła błagalne karteczki na grób jakiegoś cadyka, a matka Małgorzaty zamawiała u Salezjanów msze w intencji młodej sąsiadki. Pocieszała i ją, i jej matkę. Wreszcie pojawiło się maleństwo. Różowiutkie, tłuściutkie, wyczekane dziewczątko… Tylko że wtedy była już wojna. Małgorzata bardzo nie lubiła wracać do tych dawnych spraw. Faktem jest, że i królowa matka, i Rozalia, i maleńka dziewczynka nie przeżyły. Uchował się tylko mąż Rozalii, Wiktor, któremu udało się uciec i gdzieś ukryć.