Okna z widokiem na Weronę - Hanna Kowalewska - ebook + książka

Okna z widokiem na Weronę ebook

Hanna Kowalewska

4,3

Opis

NOWA POWIEŚĆ Z BESTSELLEROWEGO CYKLU O ZAWROCIU

Dom, który zniknął.

Wiolonczelistka, która gra na uczuciach innych.

Sekrety, których nikt nie chce zdradzić.

Nudny luty na prowincji? Nic z tego. Gdy tylko Paweł wyjeżdża w sprawach rodzinnych i zawodowych do Paryża, Matylda trafia na trop kolejnej tajemnicy. Należąca do Zawrocia Werona, pokryta bluszczem posesja wraz z jeziorkiem w kształcie podkowy, przyciąga ją jak magnes. Matylda szybko jednak pojmuje, że sekrety Werony nie będą tak łatwe do odkrycia ani tak przyjemne, jakby sobie tego życzyła. Zmowa milczenia i ostrzeżenia nie są jednak w stanie powstrzymać Matyldy przed dociekaniem prawdy o wydarzeniach sprzed lat, które zmieniły życie bliskich jej osób.

Czy uda się jej odkryć prawdę, gdy nikt nie chce jej w tym pomóc?

Czy zdoła naprawić to, co zostało zniszczone?

Okna z widokiem na Weronę to opowieść o zmaganiu się z rzeczywistością i splątaniu ludzkich losów oraz o tym, jak przeszłość nieodwracalnie wpływa na naszą teraźniejszość.

W tej powieści ogień płonie nie tylko w kominku, gotowy niszczyć i spopielać. Zawrocie jednak pozostaje niezmiennie azylem, światem jak ze szklanej kuli, w której śnieg wiruje tylko przez chwilę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 769

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (157 ocen)
86
45
16
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tygrysek1313

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, ciepła, słodko gorzka opowieść o życiu
00

Popularność




Opieka redakcyjna: BARBARA GÓRSKA
Redakcja: HENRYKA SALAWA
Korekta: ANNA DOBOSZ, MARIA WOLAŃCZYK
Projekt okładki i stron tytułowych: TOMASZ MAJEWSKI
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
Skład i łamanie: Infomarket
© Copyright by Hanna Kowalewska © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2019
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07140-3
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

I. SŁOŃCE W KOMINIE

1

Ile razy patrzyłam przez to okno, babko? Pewnie setki. Patrzyłam i nie widziałam wszystkiego. Werandę, róże, łąkę, psy buszujące w trawie, zmierzch nad miasteczkiem, klucz wiolinowy bezwiednie wydeptany w śniegu przez zamyślonego Pawła, głogi, kwitnące wiśnie przy parkanie, sroki na balustradzie werandy – to tak. A tamtego nie, jakby było poza zasięgiem mego wzroku. Ale przecież nie było.

Kiedy to do mnie dotarło? Zaczęło się od słów Marty Jóźwiak. Choć początek tego nie zapowiadał. Ot, takie sobie gadanie przy wieszaniu firan. Jedno z wielu zdań rzuconych mimochodem.

– Słońce zachodzi za komin tej ruiny, co jest przy drodze do miasteczka. Myślałam, że tylko z mego okna to widać, ale stąd też. Chwilę tkwi w takim miejscu nieba, jakby za moment miało do tego komina wpaść. Aż dreszcz mnie przechodzi. O! Prawie się opiera o sczerniałe cegły... – Marta mocno wychyliła się po ostatnią żabkę, ale nie przestała gadać. – A wokół taki jakiś brudny fiolet. Czemu nie różowy, jak trzeba? Albo pomarańczowy! – Na szczęście wróciła do poprzedniej pozycji i przestałam się bać, że zleci razem z twoją najładniejszą firaną, babko. – W inne miesiące zachodzi normalnie, a gdy tylko zaczyna się luty, to znowu pcha się do komina. Jakby chciało przypomnieć o tamtym.

– O tamtym? – podchwyciłam zaintrygowana.

Marta drgnęła przestraszona, jak gdyby nagle dotarło do niej, że dzieli się tym wszystkim z nieodpowiednią osobą.

– A! Tak mi się tylko powiedziało. – Szarpnęła firanę, potem przesunęła ją na poprzednie miejsce. – Dzień niespokojny, to człowiek sam nie wie, co plecie. Wiatr z diabłem tańczy od samego rana. Chmury niby poprzeganiał, a i tak jakoś dziwnie na niebie, ciemnawo, jakby się coś rozwłóczyło czy rozlało – rzuciła tonem usprawiedliwienia, a potem złożyła drabinę i ruszyła ku drzwiom, choć wcześniej planowała jeszcze przetrzeć żyrandol.

Wyjrzałam przez okno i popatrzyłam na wszystkie odcienie fioletu w górze. Było tak, jak mówiła Jóźwiakowa, trochę złowieszczo. Czerwonawe słońce wiszące tuż nad kominem ruinki doskonale do tych barw pasowało.

Wiedziałam jednak, że nie to poruszyło Martę. Coś się tam kiedyś wydarzyło. To zresztą było oczywiste, jeśli owo miejsce obróciło się w ruinę zarośniętą chwastami i bluszczem. Tylko dlaczego ja o tym czymś nic nie wiedziałam? Komin sterczał na małym wzniesieniu przy drodze do Lilowa. W lecie nie można go było zobaczyć z okien Zawrocia, bo widok zasłaniała zieleń. Teraz gdy drzewa były pozbawione liści, jego czubek widać było doskonale. To zresztą nie miało znaczenia. Tyle razy tamtędy przechodziłam, nawet kiedyś oglądałam z bliska resztki ścian i komina, ale nigdy nikogo nie zapytałam, co tam się stało. Czy to nie dziwne? Przecież to miejsce też należało do mnie. Powinnam wiedzieć, co odziedziczyłam razem z Zawrociem.

Jóźwiakowa była taka spłoszona, że dałam jej na razie spokój. Ale wiesz, babko, że nie na długo! Dziś czy jutro wyciągnę od niej to, co miała do powiedzenia. Bo coś miała! Język ją świerzbił, żeby się tym ze mną podzielić. I tylko jakaś obawa czy zakaz nie pozwalały jej mówić.

Jakkolwiek było, miałam nadzieję, że mimo dziwnych słów Marty i nieprzyjemnego fioletu rozsnutego nad kominem, przede mną jest do odkrycia fajna tajemnica – intrygująca, lekka, taka, która wciąga, ale nie przygnębia.

III. PODKÓWKA

(...)

Przypomniała mi się opowieść Jóźwiakowej.

– Wiesz coś o tej ruinie, która jest przy drodze do Lilowa?

Ewę zdziwiło moje pytanie

– Masz na myśli Weronę?

– Weronę?! – teraz ja się zdumiałam. – Mówisz o tym miejscu ze sterczącym kominem?

– Owszem, tym przy zarośniętym jeziorku.

– To chyba raczej stawy.

– Teraz już właściwie tak. Ale to w rzeczywistości pozostałość po jednym jeziorku. Twoja babka ponoć pozwoliła, by zarosło.

– Nie za wiele przypisujesz mojej babce? Jeziora nie zarastają ot tak sobie, przez czyjąś wolę.

Ewę rozbawiło moje oburzenie.

– Powtarzam, co słyszałam. Ktoś pewnie wie, jak było naprawdę. Do mnie dotarło jeszcze to, że jeziorko miało kształt podkowy, dlatego nazywano je Podkówką. Istniał przesąd, że jak się panna w nim wykąpie, to szybciej i szczęśliwiej wyjdzie za mąż. Babcia mi to opowiadała. Ta ze wsi obok Jezielska, więc to musiała być fama krążąca po całej okolicy. Babcia mówiła też, że wybierały się nad to jeziorko we trzy. Jej i przyjaciółce udało się pożyczyć rowery, a trzeciej nie. I ta trzecia została porzucona przed ołtarzem. Kawaler się nie zjawił. Uciekł do Ameryki. A tu panna z brzuchem.

– To nie wiem, jak dziewczyny z Lilowa i okolic mogły pozwolić, by Podkówka zarosła.

– Też nie wiem – zaśmiała się Ewa.

– I dlatego Werona?

– Właściwie Mała Werona. Przed wojną to był pensjonat. Trochę chyba szemrany. No wiesz, nikt nie sprawdzał, czy para naprawdę jest małżeństwem.

– Cudowne właściwości jeziorka pewnie były w ofercie razem z podwójnymi łóżkami. Ktoś to nieźle wymyślił.

– Być może, choć wolę bajkę babci Tusi. Zamykała ją puenta, że zła kobieta odcięła najpierw dopływ wody, potem przejęła to miejsce i tak skończyła się miłość w całej okolicy. Nie muszę ci chyba wyjaśniać, że ta zła kobieta, wręcz czarownica, to twoja babka.

– Ciekawe, czy to prawda?

– Nawet bardzo ciekawe.

– A pożar? – zapytałam, coraz bardziej zaintrygowana.

– To dużo późniejsza historia. Werona spłonęła kilka lat temu.

– Pamiętasz ten dom?

– Owszem. Był trochę dziwny. Z jednej strony wyższy. To była niemal wieża. Wiem, że mnie fascynowała. Komin, który częściowo się zachował, był właśnie w tej wyższej części. Pamiętam, jak się nieprzyjemnie zdziwiłam, gdy zobaczyłam, że zostały zgliszcza. Usiłowałam się dowiedzieć od Emili, co się stało, a ona burknęła tylko, żebym się zamknęła. Zamknij się, mały tłuściochu! Tak to brzmiało. Potrafiła dopiec. Inna sprawa, że nie znosiła Werony. Paweł zapraszał tam czasami znajomych, a ona nigdy. Jakby to miejsce nie należało do Zawrocia. Ale ja o tym mało wiem, bo przecież ten dom spłonął, gdy miałam z siedemnaście lat i bywałam tu rzadko. Stare czasy. Z Pawłem zaprzyjaźniłam się tak naprawdę dużo później, gdy byłam na studiach w Warszawie.

– Kurczę, tyle jeszcze nie wiem o Zawrociu i okolicy. Dopiero się tego miejsca uczę.

Podeszłam do okna, popchnęłam już i tak odsłoniętą firanę i popatrzyłam na rozlewające się powoli różowości, choć słońce było jeszcze daleko od komina. Ewa stanęła obok mnie.

– Filmowa sceneria – mruknęła. – W lecie nie widać tej ruinki. Liście wszystko zasłaniają.

– Nie wiesz, kiedy babka Aleksandra przejęła Weronę? – zapytałam.

– Nie. Na pewno na długo przed pożarem. W Lilowie i Kapiskach zastanawiano się, czy twoja babka dostała pieniądze z ubezpieczenia. Ludzie dotąd nie wiedzą, czy tak się stało. Jesteś pewnie jedyną osobą, oprócz oczywiście Pawła, która może to sprawdzić. W domu pewnie przetrwały jakieś dokumenty.

– Nie trafiłam na nie. Ale też ich nie szukałam.

– Dużo było plotek na temat pożaru i powiem ci, że to powracające szeptanki. Może właśnie dlatego, że to się nigdy nie wyjaśniło. Tajemnice ludzi pociągają. Jeśli w dodatku znika takie miejsce, Werona z wieżyczką i cudownym jeziorkiem w kształcie podkowy, to nie ma co się dziwić, że zainteresowanie nim nie przemija.

– Za jakąś godzinę słońce wpadnie do komina – rzuciłam.

Zdziwiona Ewa podniosła do góry brwi.

– Wpadnie! – mruknęłam. – Wczoraj wpadło.

V. LODOWE SOBOTY

(...)

3

Ruszyłam potem do Zawrocia, myśląc po drodze o tym, co opowiedziała mi pani Basia, gdy po obsłużeniu pary wróciła do mnie i swego ledwie napoczętego sernika.

– Lodowe soboty w Zawrociu! – uśmiechnęła się tajemniczo. – Przypomniały mi się, gdy wrzucałam kostki lodu do coli dla tych młodych. Zima za oknem, a oni się chłodzą. Chyba zakochanie ich tak rozpaliło. – Spojrzała z odrobiną dezaprobaty w kąt, gdzie para namiętnie się całowała. Potem przesunęła krzesło tak, by ich nie oglądać. – Za moich czasów to było nie do pomyślenia. A! – machnęła ręką. – Niech robią, co chcą.

Pominęłam to milczeniem.

– Lodowe soboty? – zainteresowałam się za to.

– No właśnie! Opowiadałam pani o lodziarni, a o tym zupełnie zapomniałam. Nic dziwnego, minęło tyle lat. A to dzięki lodowym sobotom byłam trzy razy w Zawrociu! – oznajmiła niemal z triumfem.

Usiłowałam wygrzebać z pamięci coś na ich temat, ale nawet jeśli o nich pisałaś, babko, musiały to być jedynie wzmianki, na które nie zwróciłam uwagi.

– Cóż to takiego? – zapytałam.

– Tak nazywaliśmy te soboty w naszym domu. Co roku pod koniec maja pani babka urządzała coś w rodzaju majówki dla dzieci z miasteczka. Oczywiście nie wszystkich. Było zawsze trochę koleżanek i kolegów Emili i Pawła oraz wszystkie dzieci lekarzy, z którymi współpracował pani dziadek. Oprócz tego zapraszane były trzy czy cztery rodziny, z którymi zadawała się pani babka. Bo rodzice też oczywiście byli na tym popołudniowym pikniku. Takie zawrociańskie powitanie lata! Pani babka umiała stworzyć atmosferę i zadbać o gości. I chyba zamawiała pogodę w samym niebie, bo ani razu nie spadł deszcz na tych jej lodowych sobotach. Tak przynajmniej twierdzili rodzice, dla których co roku było to najważniejsze wydarzenie. I wyróżnienie! Tylko oni dostarczali lody do Zawrocia. To było jak coroczne wystawienie certyfikatu jakości – zaśmiała się. – Jak się pani babka spóźniała z zamówieniem, zaczynali się martwić. Ale zamówienie w końcu przychodziło. Najpierw dzwoniła pani Milska, a potem Jóźwiak dogadywał już osobiście szczegóły. To nie było trudne. Zawsze były lody śmietankowe, czekoladowe, cytrynowe i lody niespodzianka. Niespodziankę przygotowywali sami rodzice. Pani babka się do tego nie wtrącała. Ustalenia dotyczyły innych rzeczy, na przykład ilości, ceny czy czasu przywiezienia lodów. Wszystko szło jak w zegarku, aż do pewnej fatalnej soboty. Moja matka dotąd twierdzi, że wraz z tamtą sobotą nastąpił koniec dotychczasowego świata. Los lodziarni został przypieczętowany.

– Moja babka chyba nie złożyła zamówienia u konkurencji?

– Nie. Wszystko odbyło się jak co roku. Zrobiliśmy lody, Jóźwiak dał znać, kiedy się ich spodziewa w Zawrociu, zawieźliśmy je na czas. Goście też dopisali, choć to już w większości nie były dzieci, bo powyrastały. Pan Paweł już prawie dorosły był, Emila z piętnaście lat miała. Ich znajomi byli w podobnym wieku. Ale maluchów i podstawówkowych dzieci też sporo się plątało po Zawrociu.

– To co się stało? – usiłowałam przyśpieszyć choć trochę opowieść pani Basi. Na próżno.

– Niby nic, a wszystko – pani Basia nie zmierzała do konkretów. – Ale co dokładnie, nie wiem. Wszyscy zapragnęli lodów, jak tylko przyjechaliśmy. Dzień był wyjątkowo upalny. Zawsze przywoziliśmy dodatkowe łyżki do nakładania gałek i Paweł nam pomagał, gdy zrobił się tłum przy naszej prowizorycznej ladzie. Do tego żarty, przepychanki, jak to z dzieciarnią i nastolatkami. I nagle koniec. Pamiętam, jak nam śmiech zamarł na wargach, gdy pani cioteczna siostra przewróciła pojemnik, z którego wybierał lodowe porcje Paweł. I jak zaczęła krzyczeć. Słowa też pamiętam: „Jak możesz się śmiać? Jak możesz się śmiać, gdy wiesz, co się zdarzyło?!”. – Pani Basia patrzyła na mnie znacząco, a jednocześnie czujnie, jakbym mogła jej wyjaśnić przyczynę tego krzyku. Widocznie uznała, że nic nie wiem, bo po chwili wróciła do swojej opowieści. – Niewiele osób zwróciło uwagę na te słowa, ponieważ pojemnik upadł na stopę Pawła, a Emila, widząc to, roztrąciła kilka najbliższych osób i pobiegła w stronę domu. Stopą Pawła musiał się zająć pani dziadek. To był ciężki, metalowy baniak. Chyba pękła jakaś kość. Paweł był półprzytomny z bólu i blady jak lody śmietankowe, które jeszcze przed chwilą nakładał. – Pani Basia lubowała się w szczegółach. – Na przyjęciu był też ortopeda, ale i tak trzeba było jechać do szpitala. Nikt nie wiedział, jak się zachować. Wszyscy nagle stracili apetyt i zaczęli się żegnać, choć pani babka usiłowała jakoś uratować ten piknik. Nigdy potem już nie urządziła lodowej soboty. Lodziarnia też zaczęła podupadać, jakby bez tych majówek nie była potrzebna w miasteczku. To nie wina pani babki – pani Basia zerknęła na dom Emili. Przez jej twarz przeleciał cień, ale nie odważyła się skrytykować mojej krewnej. – Niefortunne zdarzenie. Jakby ktoś szczęście przestraszył. Ale co, jak, dlaczego? Tyle wiem, co i nic, choć patrzyłam na to wraz z innymi. Po kilkunastu latach nie jestem mądrzejsza niż wtedy. Jedno tylko powiem, ona krzyczała tak, że krew krzepła w żyłach. Lodów nie potrzebowaliśmy, bo każdemu zrobiło się zimno i bez nich.

Mnie zrobiło się zimno przez tę opowieść. Pani Basia musiała nie tylko oglądać horrory, z czego mi się kiedyś zwierzyła, ale też je czytać, stąd pewnie się wziął jej obrazowy, cokolwiek podkręcony styl. Teraz zamilkła na dobre, czekając, co powiem. Zastanawiałam się, jak z tego wybrnąć. Choć paliła mnie ciekawość, postanowiłam zbagatelizować jej opowieść.

– Nastolatki – mruknęłam. – Trudny wiek.

Pani Basia była rozczarowana moją reakcją.

– To nie to. Ale jak nie wiem co, to nie będę drążyła tematu, którego może sobie pani nie życzy. Raz jeden coś się tak ulało na oczach wszystkich. Widać i tam, za bramą Zawrocia, w miejscu, które w maju, gdy kwitną drzewa, wygląda jak kawałek raju, też były jakieś problemy. Najładniejsze nawet miejsce przed tym nie chroni.

VIII. GORZKA CZEKOLADA

(...)

3

Po takich wieściach można było już tylko sięgnąć po czekoladę, by się trochę pocieszyć. Bogna, niestety, zjadła ostatnią z pychotek, które przywieźliśmy z Warszawy. Trzeba było jechać do sklepu.

Okazało się, że wybrałam kiepski czas na tę wyprawę. Bynajmniej nie z powodu pogody.

Czytałam właśnie etykietę piątej już czekolady, by znaleźć taką, która ma najmniej cukru, a najwięcej kakao, gdy cóż... w zasięgu wzroku pojawiła się Emila. Jakbym przywołała ją myślami. Kilka wrednych zdań w głowie, i proszę! Jest! Cała w czerniach jak Paweł, z tymi swoimi krótkimi włosami, sterczącymi tak, jakby na jej głowie wyrosły czułki, które miały jej zagwarantować lepszy widok na świat. Nic z tego. Za późno zarejestrowały moją obecność w sklepie i stanęłyśmy jak wryte po dwóch stronach ciągu półek, w odległości, która nie pozwalała udawać, że się nie widzimy. To się zaraz nasłucham! – pomyślałam i zmobilizowałam wszystkie wewnętrzne siły, które pozwalały zachować kamienną twarz i niewzruszony spokój.

Niepotrzebnie. Emila zamiast kilku parszywych fraz posłała mi spojrzenie, które mnie zdziwiło i wytrąciło z równowagi bardziej, niż gdybym usłyszała najgorsze bluzgi. Po prostu mnie zamurowało. Nic dziwnego – najpierw zobaczyłam niechęć, co było normalne, ale potem na jej twarz wpełzła podkówka, jakby Emila czuła się skrzywdzona czy rozżalona. I z taką wykrzywioną twarzą zakręciła się na pięcie i zniknęła za półkami, a potem w drzwiach sklepu. A ja stałam z wyciągniętą ręką, bo zamierzałam odłożyć czekoladę. Ale nie odłożyłam. Żadna ilość cukru nie mogła mi zaszkodzić po takim spotkaniu. Tylko czy ja dobrze to widziałam? I czy dobrze słyszałam? Może chociaż coś burknęła pod nosem? Nie! Jednak nie. Nie da się niczego powiedzieć z tak wygiętymi ustami.

XIX. W PIANIE

(...)

2

Piana nie była aż tak całkiem zwykła. Pachniała delikatnie, pomarańczowo i świeżo. Wylegiwaliśmy się w niej chyba z pół godziny. Paweł dolewał ciepłej wody, choć starał się, by temperatura kąpieli była umiarkowana, żeby nie zaszkodzić dziecku. Potem brał się do mycia kolejnej części mego ciała.

W międzyczasie udało mi się wyciągnąć trochę informacji o tym, z czym zmagał się w Paryżu.

– Kwadrans opowieści, Maty, a potem zajmiemy się sobą – zastrzegł się Paweł. – Chcę odpocząć od tego, co za mną. Zgoda?

– Zgoda. To jak się mają sprawy w Paryżu?

– Byle jak. Właściwie ulżyło mi, że Wiktoria znowu jest w szpitalu – przyznał, namydlając moje lewe kolano. – Ma tam przynajmniej dobrą opiekę, a ja nie czuję się już z tym sam.

– A jej gosposia?

– No właśnie! Ten jej były już narzeczony z piekła rodem zmienił nawet gosposię. Otoczył Wiktorię swoimi ludźmi. Nie miała szans, by się obronić. Tylko przypadkiem jego plan nie wypalił. Rosa, poprzednia gosposia, nie chciała teraz wrócić. Musiałabyś widzieć tę jej podniesioną do góry brodę. Najbardziej ją zraniło to, że to Lukas ją zwolnił. „Nawet nie umiała spojrzeć mi w oczy!” Powtarzała to do znudzenia. I domagała się przeprosin. A Wiktoria oświadczyła, że woli umrzeć w samotności, niż przepraszać gosposię.

– I co?

– Kursowałem między nimi ze cztery razy. Błagałem, by Rosa zmieniła zdanie. Aż w końcu wymusiłem na Wiktorii napisanie kartki z wiadomością: „Wracaj, jesteś mi potrzebna”. I to, o dziwo, zadziałało. Obyło się bez przeprosin. Rosa nawet uznała, że to coś więcej. Wiktoria przyznała, że ona, Rosa, jest nie do zastąpienia! I właściwie to prawda. Tyle że gosposia może zacząć pracę dopiero od poniedziałku, bo ma inne zobowiązania. Na szczęście mniej płatne!

– A Klub Siedmiu? Jego członkinie nie zainteresowały się, dlaczego Wiktoria się nie odzywa?

– Nie ma już Klubu Siedmiu. Lukas zrobił wszystko, by Wiktoria została z nim sam na sam. Sprytny facet, to trzeba mu przyznać. W parę miesięcy z towarzyskiej, otoczonej przyjaciółmi kobiety zrobił uzależnioną od niego samotnicę.

– Ale coś przegapił, jeśli jego plan się posypał.

– Podsłuchana niechcący rozmowa. Musiałabyś znać mieszkanie Wiktorii. To część wąskiej kamienicy. Na dole jest kameralna kawiarenka, a wszystko, co wyżej, należy do Wiktorii. To stary budynek. Ma swoje tajemnice, o których Lukas nie wiedział, choćby taką, że w łazience przy sypialni słychać głosy z innego piętra. Siedziała w wannie, jak my teraz, i słyszała, jak on rozmawia przez telefon ze swoim synem. Głupia wpadka. Pocałował ją, gdy już siedziała w pianie, a potem poszedł ustalać ostatnie szczegóły przejęcia wszystkiego tuż po ślubie, by spłacić jakieś długi. Myślał, że w nieużywanym gościnnym pokoiku jest dostatecznie daleko od niej, bezpieczny. Potem zamawiał przez telefon kwiaty, piękne storczyki, by dalej mydlić jej oczy. Miała na tyle rozumu w głowie, że skończyła kąpiel, wysuszyła włosy, ułożyła je nawet, ubrała się wygodniej niż zwykle, założyła solidne buty, wzięła z kuchni tłuczek i dopiero potem postanowiła go zabić.

– Ciągle nie rozumiem, jak przyjaciółki z Klubu Siedmiu mogły ją tak opuścić.

– Wątpliwe, bym się dowiedział, jak to było. Pamiętaj, że Wiktoria nie chce o tym mówić. O Lukasie musiała mi powiedzieć, bo w grę wchodziła policja i defraudacja. On oskarża ją o napaść, a ona jego. Pozew kontra pozew. I drugi pozew przeciwko jego synowi. Byłem przy rozmowie z adwokatem. Coś dopowiedziała Rosa. A gdy pytałem o przyjaciółki, to Wiktoria tylko machała ręką, a czasami dwiema, żebym dał jej spokój.

– Żadna nie dzwoniła?

– Nie.

– Dziwne. Na jesieni przyśpieszyła podróż, bo jedna z kobiet z Klubu Siedmiu miała jakieś rodzinne problemy. Chyba matka jej umarła. Wiktoria pośpieszyła na wezwanie. A teraz nie może na żadną liczyć?

– Nie wiem, czy nie może. Na razie pewne jest tylko to, że Klub Siedmiu nie działa.

– Dobrze, że przynajmniej Rosa wróci.

– Tak. To wiele ułatwi. Wiktorii nie można spuszczać z oczu. Chodzenie z nią do toalety czy pod prysznic to nie jest to, o czym bym marzył.

– Jest aż tak słaba?

Paweł od razu poczuł, że zabrnął w opowieściach za daleko.

– Trochę. Choć to raczej psychiczne. Krajobraz po traumie. Chyba pierwszy raz w życiu ktoś ją tak zawiódł. W dodatku zmasakrował jej twarz. Ktoś, komu bezgranicznie zaufała.

– Zmasakrował?

– Tak mi się powiedziało. Kończymy, Maty. Wiktoria ciężko znosi sytuację, w której jest zdana na moją łaskę i obnażona w swych słabościach. Prosiła, bym powiedział ci tak mało, jak tylko mi się uda. – Kolejny raz używał tego argumentu. – Inna sprawa, że nie chcę o tym wszystkim myśleć przez te trzy dni, które udało mi się ukraść teraz losowi. Tylko my i nic więcej, co powiesz na taki plan?

– To, co mnie się ostatnio przydarzyło, też zostawiamy?

– A, to co innego. Nie musimy... – Wziął się do namydlania mego prawego kolana. Zapewniam cię, babko, że twój wnuk znał się na namydlaniu. Przesuwał swoimi długimi palcami pianę na udo, rozprowadzał ją delikatnie. – Opowiadaj – szepnął i zaczął całować moje ucho w miejscu, gdzie był wpięty kolczyk przywieziony dla mnie z Paryża.

– Rozpraszasz mnie.

– Raczej ty mnie. W całym swoim życiu nie widziałem ładniejszych kolan. Uszko też śliczne. Jak tu się skupić? No nie wiem...

Paweł uwodził mnie, choć już dawno byłam uwiedziona.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki