Okiem młodego alkoholika - Adam "WAJLORD" Wojtowicz - ebook

Okiem młodego alkoholika ebook

Adam "WAJLORD" Wojtowicz

3,4

Opis

Okiem młodego alkoholika” to opowieść autora o własnych problemach z nałogiem. Począwszy od dnia w którym pierwszy raz doznał objawów abstynencji, z czego jeszcze wtedy nie zdawał sobie sprawy. Celem autora było udowodnienie, że problem alkoholowy jest wszechobecny, i może dotknąć każdego człowieka, bez względu na wiek czy status społeczny. Książka umożliwia nam poznanie praw, jakimi rządzi się alkoholizm. Obnażenie, poniekąd wstydliwych, faktów z życia pijaka, skrzętnie ukrywanych przez większość ludzi dotkniętych nałogiem, pozwala zrozumieć proces pogłębiania się uzależnienia oraz towarzyszącej mu depresji.

Książka może zarówno przestrzec młodych ludzi przed zgubnymi skutkami nadużywania alkoholu, jak i pomóc osobom już dotkniętym przez nałóg w zrozumieniu własnego problemu i jego objawów. Utwór stanowić może świetne wsparcie dla ludzi posiadających w najbliższym otoczeniu osoby uzależnione oraz dla terapeutów, zawodowo zajmujących się tematyką alkoholizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 176

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (14 ocen)
4
3
4
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lucy1993

Nie polecam

Nie polecam. Autor z innych drwi, ale sam uważa, że nie powinno się go oceniać. Większość czasu użalał się nad sobą. Ledwo przebrnęłam.
10

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Adam WAJLORD Wojtowicz

OKIEM MŁODEGO ALKOHOLIKA

Strona redakcyjna

Redakcja: Anna Strożek

Korekta: Novae Res

Okładka: Wiola Pierzgalska

Skład: Monika Burakiewicz

© Adam Wajlord Wojtowicz i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7942-181-7

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Wstęp

Wtorek, 25 października 2011 roku, godzina 19.10. Przeddzień moich dwudziestych pierwszych urodzin. Za oknem już ciemno, a ja właśnie zaczynam pisać to, co teraz czytasz. Mam nadzieję, że uda mi się dokończyć tę opowieść przed wakacjami przyszłego roku.

Ten wstęp nie ma być długi, tak naprawdę umieszczam go tutaj tylko z jednego powodu. Chcę, abyś wiedział, że mam zamiar opisać swój problem. Dotyczy on milionów ludzi na całym świecie, ale mimo wspólnych mianowników każdy przypadek różni się od pozostałych. Różni się, ponieważ my się różnimy, ponieważ różni się życie każdego z nas.

Ten wstęp ma również na celu uświadomienie ci, że z mojej opowieści nie dowiesz się, dlaczego, z naukowego punktu widzenia, dzieje się tak, a nie inaczej. Nie przeczytasz formułek przepisanych z ulotek klinik odwykowych ani nie dowiesz się niczego na temat profilaktyki uzależnień. Dowiesz się za to, jak zaczyna się głód alkoholowy, jak uzależnienie postępuje, zabijając nadzieję na lepsze jutro, jak to jest, kiedy wszyscy się od ciebie odwracają, jak zaczyna się wstyd i depresja, jak każda noc staje się koszmarem, a każdy dzień przepełnia lęk... Więc jeżeli chcesz przeczytać historię walki na śmierć i życie, która trwała kilka lat, czas zapiąć pasy i jedziemy.

Początek

Już nawet nie pamiętam, który to był rok, tak bardzo się zatraciłem w tym wszystkim. Na pewno minęło dwanaście miesięcy, może dwa lata, a może więcej – tak naprawdę nie ma to wielkiego znaczenia. Była zima, okres przed świętami Bożego Narodzenia. To właśnie wtedy po raz pierwszy dostałem niespodziewanego ataku objawów abstynencji. Oczywiście jeszcze wtedy nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Wiem, że to nie ma być moja autobiografia, więc nie mam zamiaru opowiadać, jak za czasów gówniarza wypiłem potajemnie swoje pierwsze piwo, ale pozwól, że cofnę się w czasie o jakieś siedem, osiem lat, żebyś zrozumiał wszystko jak trzeba. Tak, to właśnie wtedy zaczęło się moje zamiłowanie do alkoholu. Miałem zaledwie jakieś trzynaście lat, ale nie odstawałem od normy. Połowa chłopaków z mojej klasy zaczęła próbować złocistego trunku w tajemnicy przed rodzicami. Nie była to wina starych, których nie obchodziło, co robią ich bachory. Od dziecka mieszkałem w bogatej i spokojnej dzielnicy Gdańska, więc nie chodziło również o patologię, która panowała na wielu innych osiedlach. Po prostu żyjąc w czasach seksu, alkoholu, narkotyków i przemocy lub, mówiąc jednym słowem – Internetu, widzieliśmy to wszystko na co dzień i jako dzieci szybko stwierdziliśmy, że trzeba stestować to, co inni tak chwalą. Porównując tamtejsze czasy do dorosłości, stwierdzam, że faktycznie dzieciństwo jest beztroskie. Wtedy wypijaliśmy po dwa piwa na głowę i szybowaliśmy w obłokach. Wszystko stawało się proste, domówki urządzane pod nieobecność rodziców były bardziej zabawne i szalone, wszyscy zaczynali być odważniejsi i bardziej towarzyscy, więc nawiązywanie nowych kontaktów stawało się banalne. Bardzo szybko nowo poznana używka stała się nieodzownym elementem wszystkich spotkań. Nasze nieprzyzwyczajone głowy nie potrzebowały początkowo więcej niż dwa do trzech piw, aby doprowadzić się do przyjemnego stanu nieważkości i nieskładnego gadania głupot, co nikomu nie przeszkadzało, ponieważ stan, w jakim się wszyscy znajdowali, usprawiedliwiał głupie zachowania. Przy spożywaniu tak niewielkich ilości piwa prawie nikt nie miał problemów z kacem czy rzyganiem. Nietrudno się domyślić, że bardzo szybko ktoś z nas wpadł na pomysł, że skoro sześcioprocentowe piwo działa tak genialnie, to czterdziestoprocentowa wódka musi działać pięć razy lepiej. Pamiętam wykrzywione przez gorzałkę gęby, drinki robione dla lepszego smaku, tak zwane zgony nieostrożnych, obrzygane kible na domówkach no i to, co najgorsze – powrót już skacowanego, ale jeszcze nastukanego małolata do domu. Kiedy starzy wyczuli od nas piwo, pogadali trochę i odpuszczali, myśląc, że gówniarze chcieli spróbować i wypili po pół szklanki. Kiedy wódka zaczęła zgarniać swoje żniwo wśród dzieciaków, rozdzwoniły się telefony między rodzicami, zaczęły się kary, nakazy i zakazy, gadanie bzdur na godzinie wychowawczej w szkole i cała reszta zabiegów, które nie robiły na nas wrażenia.

Minął rok. Większość moich znajomych już paliła, a mieliśmy zaledwie po czternaście lat. Rozpoczęło się kształtowanie poglądów, pierwsze laski, dołączanie do różnych przedziwnych subkultur i cała reszta tego, co się dzieje z dzieciakiem podczas okresu dojrzewania. Trafiłem do nowej szkoły, a co za tym idzie – nowi ludzie, nowe możliwości, bla bla bla... Dla mnie to był również nowy świat, przeskoczenie na wyższy poziom w grze zwanej życiem. Kolejny etap dojrzewania zaliczony. Wszedłem w okres, w którym szczeniak myśli, że wie już wszystko. Poczucie dorosłości potęgował we mnie fakt, że miasto stanęło dla mnie otworem i że wpadłem na to, jak zarobić, tak żeby się nie narobić, robiąc przekręty ze starszymi koleżkami, którzy szybko mnie polubili. Mój mózg chłonął jak gąbka niepisane prawa ulicy. Umiesz liczyć, to licz na siebie. Leżącego wroga się nie kopie, tylko miażdży. Słowo jest droższe od pieniędzy. Było tego wiele, gdybym to wszystko tu spisał, mielibyśmy książkę grubszą od encyklopedii wiedzy powszechnej. Nie twierdzę, że to, czego się wtedy nauczyłem, było złe, ale jako szczyl pewne rzeczy zbyt mocno wziąłem do siebie, zapominając o starym życiu i o tym, że ulica to nie mój dom. Imponował mi fakt, że na swojej dzielnicy zdobyłem respekt innych, że wielu chciałoby być mną, ale nie potrafi. Kiedy szedłem ulicą i starszy kumpel zatrzymywał się obok mnie czarnym bmw, żeby się przywitać i zapytać, dokąd lecę, wszystkim gały wychodziły z orbit. To było świetne uczucie, lecz od życia nie ma nic za darmo – miało to również swoje konsekwencje. Wystarczyło, że jedna osoba z mojego osiedla zobaczyła taką czy podobną sytuację, i za chwilę cała dzielnica wiedziała, że Adam to bandyta, który zadaje się z gangsterami. Wyznawałem zasadę, że lepiej, żeby się ciebie bali, niż cię szanowali, ponieważ szacunek łatwo stracić, a bać się tak szybko nie przestaną. Pracowałem nad tym, aby mój wizerunek wciąż był taki, a nie inny.

Minęło kilka lat, jestem niewiele przed osiemnastymi urodzinami.

Przyszedł czas na drobne podsumowanie. Często zadawałem sobie pytanie, jak zmieniło się życie moich znajomych, a jak moje? Zadawałem je sobie często, ponieważ lubiłem na nie odpowiadać. Odpowiedź była zawsze taka sama. Oni nadal żyją tak samo, jak wtedy, kiedy mieliśmy po czternaście lat. Muszą słuchać pieprzenia swoich starych, bo inaczej nie dostaną glejcu na fajki, których palenie ukrywają, tak jak i upijanie się na każdej imprezie. Ja mam w dupie słuchanie bzdur na temat tego, że zostanę alkoholikiem, jeżeli będę tyle pił, i robię jawnie to, czego inni mi zazdroszczą, bo sami nie mają jaj, żeby postępować w ten sam sposób. Oni trzęsą dupami, kiedy nauczycielka dzwoni do starych, ja za to walę szkołę z góry na dół. Kiedy wchodzą wieczorem w ciemną uliczkę, dostają baty, ja za to należę do ekipy, która wymierza baty, a nie przyjmuje. I tak dalej...

Dzisiaj myślę o tym trochę inaczej. Może oni wtedy słuchali pieprzenia starych, ale w końcu ci starzy chcieli dobrze. Może nie mogli w przeciwieństwie do mnie skoczyć na melanż, ponieważ siedzieli nad książkami, ale dzisiaj wszyscy mają skończone szkoły, a niektórzy studiują. Może i kryli się przed starymi z piciem, kiedy ja upijałem się codziennie na jakiejś imprezie. Może i przychodzili właśnie do mnie po pomoc, kiedy zaliczyli łomot na mieście, ale ci sami jako pierwsi odwrócili się ode mnie ze strachu przed światem, w którym żyję.

Tak czy inaczej, to wszystko nie jest dzisiaj istotne. Istotne jest to, czego jako jedynego wtedy nie zauważyłem. To, co zmieniło się i w moim, i w ich życiu, to fakt, że skończył się beztroski czas dzieciństwa. Powoli zaczynały się prawdziwe problemy i wybory, które mogą zaważyć nad naszą niedaleką, jak i nad tą dalszą przyszłością. Lekceważąc to, ja nic nie zrobiłem w kierunku unormowania swojego trybu życia, co w bardzo niedalekiej przyszłości zaowocowało rzuceniem przeze mnie szkoły. Zawsze powtarzałem, że gdybym nie musiał chodzić do szkoły, to miałbym dużo pieniędzy, bo zaraz poszedłbym do roboty. Szybko przekonałem się, że to tylko mrzonki, kiedy okazało się, że bez szkoły w tym wieku mogę zarobić pięć złotych na godzinę, wykonując jakieś niewdzięczne zadanie. Długo nie musiałem się zastanawiać, jak rozwiązać ten problem. Jak nie na prawo, to na lewo. Ponieważ byłem już obeznany w prawach, jakimi kieruje się ciemna strona mocy, bardzo szybko wszedłem w głąb świata, którego bramy są zamknięte dla większości ludzi.

Wracamy do tej pamiętnej zimy. W moim życiu nie zmieniło się nic poza tym, że na dobre tkwię w półświatku. Ponieważ nie chodzę do szkoły, a godziny pracy mam nieunormowane, że tak to nazwę, postanowiłem pojechać na dzień lub dwa do znajomego, który w tym czasie stacjonował w Kartuzach. Oczywiście jadąc tam, wiedziałem, że mój pobyt u niego będzie jedną wielką libacją, ponieważ zawsze tak było. Posiadówa, melanż, impreza, popijawa – jak byśmy tego nie nazwali, w tamtym momencie libacje były moją codziennością. Lubiłem się upijać, ponieważ zawsze robiłem to ze znajomymi, nigdy nie piłem sam, a życie w świecie, w którym się obracałem, nie dość, że nie było proste, to było samotne. Każdy, nawet najlepszy, koleżka dla korzyści był skłonny wbić ci kosę w garb lewą ręką, podając ci prawą grabę i patrząc w oczy. Spotkania z ludźmi z drugiej strony żelaznej kurtyny były dla mnie odskocznią, której potrzebowałem. Alkohol traktowałem jako środek uspokajający, antydepresant, jako coś, co mi się należy. Nie widziałem jednak tego, o czym zawsze wykrzykiwała do mnie moja babcia. Kiedy krzyczała, że skończę jako alkoholik, zawsze zasłaniałem się tym, że wszyscy moi kolesie też piją i też musieliby być alkusami. Jednak ona miała rację – oni nie pili tak jak ja. W poniedziałek upiłem się z Jackiem, we wtorek upiłem się z Kubą, w środę z Adrianem, w czwartek z Maćkiem i Karolem, i tak dalej. Oni byli pijani jeden dzień w tygodniu, a ja byłem nastukany średnio sześć dni w tygodniu. A jeżeli nie nastukany, to i tak piłem, tyle że mniej.

Kiedy dotarłem na miejsce, było dokładnie tak jak zawsze i tak jak przewidywałem. Na wstępie zostałem poczęstowany kilkoma browarami. Uporaliśmy się z nimi w dość szybkim tempie, więc niedługo po moim przyjeździe zapadła decyzja o zaatakowaniu pobliskiego sklepu spożywczo-monopolowego. Nasze zakupy – dziesięć piw i paczka fajek. Tak naprawdę mogliśmy za pierwszym podejściem zaopatrzyć się w dwa litry wódki, bo przecież oczywistym było, że nie poprzestaniemy na kilku piwach, które jedynie zachęcą nas do dalszych działań. Nie zrobiliśmy tego – nie wiem dlaczego, ale nigdy tego nie robiliśmy. Może mając nadzieję, że wydanie kilku stów na alkohol przeznaczony na imprezę zaspokoi potrzeby ogółu. Może mieliśmy nadzieję, że zakupiona ilość wystarczy i nikt się nie upodli. A może po prostu nie byliśmy zbyt zapobiegawczy. Tak czy siak, wszystko działało według schematu. Zanim skończyliśmy obalać zakupione wcześniej trunki, zapadł zmrok. Zmierzch zwiastował nieuchronne rozstanie się z rozsądkiem, trzeźwością umysłu i całą resztą umożliwiającą racjonalne myślenie na następnych kilkanaście godzin.

Pozostawiając resztkę jeszcze nieotwartych piw na następny dzień, ponownie ruszyliśmy do sklepu. Dokonało się to, co nieuniknione, gorzała zakupiona – choć jej smak wykrzywia gęby, widok trunku na stole wywołuje uśmiech na twarzy. Kieliszki pełne – te małe dozowniki do odmierzania trucizny mają za zadanie sprawiać pozory, jak byśmy wcale nie mieli zamiaru osuszyć butelki do dna. Równie dobrze mogliśmy postawić na stole szklanki. Dymiący papieros w popielniczce; smak tytoniu doskonale współgrający ze smakiem alkoholu jest nieodzowną częścią każdego melanżu. Szary dym papierosowy wypełniający pokój czasem staje się tak gęsty, że można w nim rysować wzorki palcem. Żarcie zamówione na telefon; w pewnym stanie nie ma znaczenia, co jesz, o ile stwarza pozory jadalnego. Najprostsze wyjścia są najlepsze, więc pół godziny przed zamknięciem pobliska speluna rozwożąca żarcie na telefon zyskuje ostatniego klienta.

Mija kilka godzin. Wzrok już nie ten, bo choć wydaje się, że jest w porządku, to już nie jest w stanie skoncentrować się na jednym punkcie. Wszystkie pozostałe zmysły w podobny sposób stają się coraz bardziej otępiałe. Głowa paradoksalnie im bardziej pusta, tym staje się cięższa. W tym momencie lepiej by brzmiało stwierdzenie, że zmęczenie bierze górę, ale to nieprawda. Po prostu skończyła się wódka, więc pora iść spać. W ten sposób do swojej niechlubnej listy dopisuję kolejny stracony dzień. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że najgorsze dopiero przede mną, i nie mam tu na myśli kaca.

Poranna pobudka, nie jest tak źle. Mój organizm nie odczuwa skutków kaca tak silnie, jak to jest u innych, ponieważ jest przyzwyczajony do częstego spożywania dużych ilości alkoholu. Mimo to odczuwam suchoty, czas wstać i uzupełnić płyny. Nie zrywam się jednak w pośpiechu, siadam na krawędzi polówki, na której spałem, i spoglądając tępo w podłogę, łapię się za ociężałą głowę, tak jakbym dawał organizmowi chwilę na rozruch. W rzeczywistości w głowie słyszę jedną myśl: „Kurwa, znowu to zrobiłem”.

Jednak po krótkiej chwili wołanie organizmu o szklankę, a raczej dzban wody, staje się głośniejsze niż wyrzuty sumienia spowodowane świadomością tego, że źle postępuję.

Pragnienie wstępnie ugaszone, następnie kilka minut porannej toalety odbębnionej od niechcenia no i czas na śniadanie. Wcale nie mam apetytu, ale wiem, że warto coś zjeść, żeby nie pić na pusty żołądek. Co dwóch facetów na kacu może przygotować na śniadanie? Oczywiście jajecznicę, śniadanie mistrzów, szybkie i łatwe w przygotowaniu. Wystarczy posiekać cokolwiek, co znajdzie się w lodówce, i usmażyć z kilkoma jajkami – w miarę pożywne i nawet smaczne. Po śniadaniu nadszedł czas na porannego browara. Nie był to mój pomysł, ale nie protestowałem. W tym momencie przydały się brony pozostałe z dnia poprzedniego...

Kilka piw później historia zaczęła zataczać krąg, wizyta w sklepie, wódka, zamówiony posiłek, o ile takowym można nazwać ten eksperyment opracowany i zamrożony w jakimś laboratorium, a później podgrzany w mikrofalówce pobliskiej knajpy, rozmazane filmiki, koniec dnia. To miał być koniec mojego dotychczasowego życia, o czym jeszcze nie wiedziałem. Następnego dnia wszystko miało się zmienić, a ja miałem przeżyć koszmar.

Nadszedł czas powrotu do domu, pobudka o szóstej, poza tym, że było jeszcze ciemno i cholernie zimno, nie było tak źle, ponieważ wciąż znajdowałem się pod wpływem alkoholu, który od późnych godzin nocnych do rana utrzymywał się w moim krwiobiegu. Znajomy przed ruszeniem do pracy odwiózł mnie do Gdańska, w domu byłem chwilę przed siódmą rano. Ponieważ godzina była młoda, a ja czułem się zmęczony kilkudniową libacją i brakiem snu, postanowiłem się zdrzemnąć. Do łóżka położyłem się w opakowaniu, gdyż było mi zimno. Wreszcie w swoim legowisku; trzęsę się z zimna i zmęczenia, zamykam oczy w nadziei, że sen ukoi złe samopoczucie i wycieńczenie organizmu. Obracam się na bok, aby poranne słońce wlewające się oknem znajdującym się naprzeciw łóżka nie przypominało mi, że właśnie wstaje nowy dzień. Słyszę tykanie zegarka leżącego w szafce za moją głową, mija coraz więcej czasu, a ja nadal nie śpię. Słońce wznosi się coraz wyżej, ale to nie to spędza mi sen z powiek. Moje myśli stają się coraz bardziej rozbiegane, oddech przyspiesza, serce wali zaskakująco mocno, a ciało drży, jak gdyby robiło się coraz zimniej. Przybieram coraz to dziwniejsze pozycje, żeby tylko zasnąć, jednak nic z tego. Z każdą chwilą robię się coraz bardziej spięty, zaczynam odczuwać irracjonalny lęk, który nie ma przyczyny, niedługo po nim nadchodzą może nie silne, lecz niespodziewane fale ciepła przepływające przez mój organizm z nieregularną częstotliwością. Już doskonale wiem, że mogę zapomnieć o spaniu, jednak nadal nie znam przyczyn tego dziwnego samopoczucia. Odpalam telewizornię – skoro nie mogę spać, to może chociaż obejrzę coś fajnego. Moje rozdrażnienie staje się jeszcze większe, kiedy po chwili uświadamiam sobie, że próbuję oszukać sam siebie, licząc, że przed ósmą rano trafię w szkiełku na jakiś ciekawy program, jednak bezmyślnie skaczę po kanałach, żeby tylko zawiesić na czymś oko. Na polskiej stacji widzę cymbała, który robi z siebie jeszcze większego idiotę, śpiewając i podskakując w stroju smoka za marną kasę. „Psychologowie, twierdząc, że telewizja szkodzi dzieciom, jednak mieli rację” – pomyślałem, zmieniając stację. Moim oczom ukazuje się ksiądz prawiący o tym, że trzeba się dzielić z bliźnimi. Gdyby podobnie jak jego było mnie stać na nowego merola, pewnie chętnie bym się podzielił tym czy owym. Następny kanał, na wstępie słyszę hasło „Wzrost cen paszy będzie miał wpływ na podwyżkę cen mięsa” i... I już wiem, że nie mam zamiaru słuchać dalej. No to może jakiś zagraniczny kanał, wiadomości ze świata, siedemnastolatek po obejrzeniu serii filmów braci Wachowskich postanowił wydostać się z uwięzi wirtualnego świata. Młody fan popularnej trylogii science fiction upodobnił się do głównego bohatera, zakładając długi płaszcz oraz ciemne okulary, i zaczął swoją rewolucję od zamordowania rodziców, po czym popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę. Kurwa, skąd ci ludzie się biorą? Lepiej posłucham muzyki – cholera, zapomniałem, że już dawno temu przeminęły czasy, kiedy na muzycznym kanale można było posłuchać muzy, teraz można tam zobaczyć, jak pedały umawiają się na randki. Nie żebym coś do nich miał, ale dlaczego to leci w godzinach porannych, kiedy dzieci siedzą przed telewizorami, za to muzykę puszczają między dwudziestą trzecią a szóstą? Nie mam do tego wszystkiego nerwów, czuję się coraz gorzej, coś ciśnie mnie od środka. Z czasem pusty żołądek daje mi do zrozumienia, że czas na śniadanie, jednak nasilający się stres i stan lęku nie pozwalają mi przełknąć ani kęsa. Wszystko rośnie mi w ustach, a herbata podchodzi z powrotem do gardła.

Inni domownicy zaczęli wstawać z łóżek. Do mojego pokoju weszła babcia, żeby sprawdzić, czy wreszcie pojawiłem się w domu. Ponieważ na pierwszy rzut oka różnię się od zwłok tylko tym, że się ruszam, zapytała, czy potrzebuję czegoś. W tym momencie potrzebowałem tylko spokoju i samotności, ponieważ nie byłem w stanie skoncentrować się nawet na prostej rozmowie. Mijały godziny, a ja czułem się coraz gorzej. Na domiar złego bez uprzedzenia odwiedziła mnie dziewczyna, z którą chodziłem w tamtym czasie. Nie ucieszyłem się na jej widok, wręcz przeciwnie, jej obecność pogorszyła mój stan. Nagle poczułem potężny przypływ adrenaliny, serce zaczęło walić jak oszalałe, oddech zaczął stawać się tak szybki i głęboki, jakbym biegł po schodach, żołądek dał mi do zrozumienia, że za chwilę jego zawartość ponownie ujrzy światło dzienne, ręce już nie drżały, a trzęsły się do tego stopnia, że nie byłem w stanie utrzymać w ręku swojego telefonu. Dziewczyna widziała, że coś jest ze mną nie tak, ale nie miała pojęcia co. Nawet gdybym ja sam to wiedział, to i tak bym jej nie powiedział. Zadawała pytania, chciała wiedzieć, jak było u znajomego. Nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa, a co dopiero sensowne zdanie. Próby ukrycia przed nią tego, co się ze mną dzieje, były nadaremne. Jej nachalna obecność w połączeniu z moją bezradnością frustrowała mnie jeszcze bardziej, nasilając stan lęku. Po niedługim czasie moje przerażenie wraz ze stanem, w którym się znajdowałem, osiągnęło apogeum. Kiedy myślałem, że gorzej już być nie może, niespodziewanie całe moje ciało zalała fala żaru, jak gdybym wskoczył do basenu z gorącą wodą. Pomimo że cały czas oddychałem, w dodatku bardzo szybko, poczułem, że się duszę, że nie jestem w stanie zaczerpnąć tlenu. Pomieszczenia stawały się coraz mniejsze, jakby ściany miały mnie zmiażdżyć. Mój język stawał się coraz sztywniejszy, a mrowienie w kończynach, które począwszy od końców palców zmierzało w stronę reszty ciała, zmieniło się w brak czucia. W tym momencie wiedziałem, że jeżeli czegoś nie zrobię, to umrę. Nie myślałem o tym, ponieważ nie byłem w stanie myśleć, po prostu to wiedziałem. Choć nogi się pode mną uginały, zszedłem do salonu i oznajmiłem babci, która w nim siedziała, że muszę jechać do lekarza, nie za piętnaście minut, nie za pięć, tylko natychmiast. Kiedy podjąłem decyzję o poproszeniu o zawiezienie mnie do przychodni, wiedziałem, że natychmiast zostanę zasypany gradem pytań typu: „Co się stało?”, „Co ci jest?”, „Jak mogę ci pomóc?”.

Nawet gdybym chciał, nie byłem w stanie odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Kiedy szedłem do salonu, poczułem rosnące ciśnienie w czaszce, potężny ucisk za oczami, przed którymi robiło mi się ciemno. Nie odpowiadając na żadne z pytań, czym prędzej zacząłem się ubierać w obawie, że zemdleję. Lament babki oraz masa pytań i komentarzy ze strony dziewczyny, która nawet przechodząc przez przejście dla pieszych, nie jest w stanie zachować zimnej krwi, nie polepszały mojej sytuacji. Dzięki Bogu samochodem do pobliskiej przychodni miałem trzy minuty drogi. O dziwo podczas tej krótkiej drogi mój stan polepszył się na tyle, że znów mogłem zebrać myśli do kupy, co nie znaczy, że czułem się znacznie lepiej, niż wychodząc z domu. Kiedy tylko znaleźliśmy się na parkingu, wyskoczyłem z samochodu i ruszyłem w stronę recepcji. Pokrótce objaśniłem pigułom stojącym za ladą, że mój lekarz rodzinny stacjonuje za Gdańskiem, a muszę zostać zbadany natychmiast, więc robiąc mi wielką łaskę, jedna z nich zaprowadziła mnie do zabiegowego celem zrobienia podstawowych badań takich jak mierzenie ciśnienia. Po dokonaniu kilku prostych zabiegów i przeprowadzeniu wywiadu pielęgniarka stwierdziła, że nie licząc zawyżonego ciśnienia, jestem zdrów jak koń. Do tego momentu od chwili wyjścia z domu mój stan faktycznie zmienił się na lepszy, jednak nie miałem zamiaru ryzykować. Po wyjściu z zabiegowego bez kolejki wepchnąłem się do jedynego lekarza, jaki przyjmował o tej późnopopołudniowej porze. Twarz starej lekarki na wstępie zdradzała, że ten człowiek wolałby w tym czasie być gdzieś indziej i robić co innego. Patrząc na tę minę można było pomyśleć, że siedzi za biurkiem w swoim przymałym gabinecie, niebudzącym pozytywnych emocji, za darmo. „Już czas na emeryturę” – pomyślałem. Jednak bez większych problemów zgodziła się mnie przyjąć. Na nic zdały się próby opisania tego, co przydarzyło mi się tego dnia. Na obecną chwilę nie byłem w stanie ogarnąć tego myślami, a co dopiero słowami. Po raz drugi przeszedłem badania takie jak w zabiegowym i po raz drugi okazało się, że nic mi nie dolega. Większość lekarzy wychodzi z założenia, że jeżeli nie wie, co jest pacjentowi, to znaczy, że nic mu nie jest. Ponieważ byłem bardzo przekonujący w kwestii tego, że musimy zrobić coś z tym, co mi się przytrafiło, pani doktor stwierdziła, że doznałem „ataku paniki i lęku wywołanych długotrwałym znajdowaniem się pod wpływem silnego stresu” i przepisała mi lek psychotropowy o działaniu przeciwlękowym. Ta diagnoza niespecjalnie mnie przekonywała, lecz sam nie miałem lepszego pomysłu. Po wyjściu z gabinetu skierowałem się wprost do apteki znajdującej się w ośrodku zdrowia celem wykupienia lekarstwa. Po powrocie do domu bez przekonania, lecz z nadzieją, że to, co mnie dotknęło tego dnia, już nie wróci, zażyłem pigułkę i położyłem się spać, wykończony fizycznie i psychicznie.

Kiedy otworzyłem oczy następnego dnia, moje życie było już zupełnie inne, choć miałem się o tym przekonać dopiero z czasem.

Obudziłem się dosyć wcześnie, pozostając we