Ojcowie i dzieci. Отцы и дети - Iwan Turgieniew, Иван Сергеевич Тургенев - ebook

Ojcowie i dzieci. Отцы и дети ebook

Iwan Turgieniew, Иван Сергеевич Тургенев

4,0

Opis

Publikacja w dwóch wersjach językowych: polskiej i rosyjskiej. Turgieniew przedstawił w ‘Ojcach i dzieciach’ konflikt dwu generacji rosyjskiej inteligencji – pokolenie ‘zbędnych ludzi’ (ojców) i ‘nowych ludzi’ (dzieci). Smutny los tych pierwszych uosabia postać Pawła Pietrowicza, który po krótkiej karierze ‘lwa salonowego’ zamieszkał u brata, nie mając własnej rodziny, dzieci ani celu w życiu. Problem ‘dzieci’ (głównie Bazarowa) to problem rewolucjonistów, którzy chcą obalić stary porządek, ale nie potrafią stworzyć nic nowego. W jednym z esejów Turgieniew stwierdza, że Bazarow łączy w sobie cechy Hamleta i Don Kichota. Na wzór bohatera powieści, Bazarowa, pokolenie rosyjskiej radykalnej inteligencji lat 60. XIX wieku określało swój system poglądów jako nihilizm.

«Отцы́ и де́ти» (рус. дореф. Отцы и Дѣти) — роман И. С. Тургенева, написанный в 1860—1861 годах и опубликованный в 1862 году в журнале «Русский вестник». В обстановке «великих реформ» книга стала сенсацией и привлекла к себе всеобщее внимание, а образ главного героя Евгения Базарова был воспринят как воплощение нового, пореформенного поколения, став примером для подражания молодёжи 1860-х гг. Свойственные Базарову бескомпромиссность, отсутствие преклонения перед авторитетами и старыми истинами, приоритет полезного над прекрасным стали идеалами первого поколения пореформенной интеллигенции. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 586

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Iwan Turgieniew / Иван Сергеевич Тургенев

 

 

 

 

 

 

 

Ojcowie i dzieci

Отцы и дети

 

 

 

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1925. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-276-9 

 

 

 

Ojcowie i dzieci

I.

— I cóż, Piotrze, nic jeszcze nie widać? — pytał jakiś pan przeszło czterdziestoletni swojego sługi, wychodząc dnia 20 maja 1859 roku z gołą głową, w zakurzonym paltocie i kraciastych spodniach, na mały ganeczek przed karczmą leżącą przy trakcie do X**.

Ów sługa, byłto młody człowiek niskiego wzrostu i pucołowatej twarzy, z meszkiem jasno-blond włosów na brodzie i z maleńkiemi, zamglonemi oczyma. Jak ze wszystkiego wypadało sądzić, od turkusowego kolczyka w uchu i włosów obficie wypomadowanych do ruchów okrągłych i wyuczonych, należał on do nowej, wielce postępowej generacji służby. Popatrzył łaskawie na drogę i odrzekł z godnością:

— Nie, nic absolutnie nie widać.

— Nie widać? — zapytał pan ponownie.

— Absolutnie nie widać, — powtórzył służący.

Pan westchnął i usiadł na ławeczce.

Dopóki tak siedzi, nogę na nogę założywszy i w zamyśleniu wodzi oczyma dokoła, korzystajmy ze sposobności, aby zapoznać z nim czytelnika.

Nazywają go Mikołaj Piotrowicz Kirsanow. Jest to właściciel majątku ziemskiego, odległego od karczmy o piętnaście wiorst i złożonego z dwóchset dusz, czyli, jak sam się wyraża od czasu gdy odseparował swoje grunta od włościańskich i urządził „fermę”, mającego dwa tysiące dziesięcin rozległości. Jego ojciec, generał czynnej armji z 1812 roku, niezbyt wykształcony i zgoła nieokrzesany, ale przytem najczystszej wody Rosjanin, dźwigał szlify przez całe życie, dowodził najprzód brygadą, potem dywizją i ciągle mieszkał na prowincji, gdzie, dzięki swej randze, odgrywał dosyć ważną rolę. Mikołaj Piotrowicz przyszedł na świat w południowej części Rosji, podobnie jak i starszy jego brat, Paweł, o którym mówić będziemy dalej, i wychowywał się do czternastego roku życia w domu, otoczony gronem tanich guwernerów, służbistych i uniżonych adjutantów, oraz innych podobnych osobistości z pułku lub ze sztabu. Jego matka, Agata Koliazin za panieńskich czasów, a za generalskich Agatoklea Kuźminiszna Kirsanowa, należała do rzędu tych żon generalskich, które wojskowi nazywają „matulami”. Nosiła okazałe czepce, ubierała się w przepyszne suknie jedwabne, pierwsza wysuwała się zawsze naprzód do ucałowania krzyża w cerkwi, mówiła głośno i dużo, co rana podawała dzieciom swą rękę do pocałunku, co wieczór je błogosławiła — słowem pędziła żywot wielkiej damy w prowincjonalnej stolicy.

Mikołaj Piotrowicz, jako syn generała, chociaż nietylko nie odznaczał się męstwem, ale nawet dorobił się przezwiska „trusia”, miał wstąpić do służby wojskowej podobnie, jak starszy brat Paweł; lecz tego samego dnia, gdy nadeszła wiadomość o przyjęciu go do pułku, złamał nogę, a przeleżawszy dwa miesiące w łóżku, pozostał już na całe życie chromy. Ojciec machnął ręką na takiego syna i postanowił puścić go na drogę cywilną. Skoro tylko chłopiec ukończył lat osiemnaście, zawiózł go do Petersburga i zapisał na uniwersytet. Brat jego otrzymał w tym czasie awans na oficera pułku gwardji. Młodzi ludzie zajęli we dwóch wspólne mieszkanie, w którem niezbyt ściśle opiekował się nimi wuj, stryjeczny brat matki, wysoki urzędnik Eljasz Koliazin. Ich ojciec wrócił do swojej dywizji i do swojej żony, i przysyłał odtąd, bardzo rzadko wprawdzie, swoim synom olbrzymie foljały szarego papieru, zamaszystem pismem pisarza pułkowego upstrzone. U dołu każdego foljału widniały zdaleka ujęte starannie w „zakrętasy” wyrazy: „Piotr Kirsanow, generał-major”.

W r. 1835 Mikołaj Piotrowicz ukończył uniwersytet jako kandydat, i w tymże samym roku generał Kirsanow, uwolniony po nieprzewidzianej inspekcji wojsk ze służby, przyjechał z żoną do Petersburga na stałe zamieszkanie. Już sobie był najął cały dom w pobliżu Taurydzkiego ogrodu i zapisał się w grono członków klubu angielskiego, kiedy niespodzianie wskutek apoplektycznege ataku zeszedł z tego świata. Agatoklea Kuźminiszna wyprawiła się wkrótce za nim; nie mogła nawyknąć do cichego trybu życia, jakie w stolicy pędzić była zmuszona. Zgryzota z powodu bezczynnego istnienia zapędziła ją do grobu.

Mikołaj Piotrowicz tymczasem zdążył zakochać się jeszcze za życia rodziców bardzo tem zmartwionych w córce podurzędnika Prepołowieńskiego, u którego kiedyś mieszkał, dziewczynie przystojnej, i, jak to mówią, wysoce inteligentnej: w dziennikach nie pomijała nigdy poważnych artykułów w dziale naukowym. Ożenił się z nią zaraz po upływie żałoby i porzuciwszy ministerjum dóbr państwowych, gdzie go ojciec przez protekcję był umieścił, rozkoszował się ze swoją Manią najprzód w letnim pałacyku w pobliżu Instytutu leśnictwa, potem w mieście, w mieszkaniu małem ale bardzo miłem, z czystemi schodami i nieco chłodnym pokojem bawialnym dla gości, nakoniec — na wsi, gdzie ostatecznie się osiedlił i gdzie wkrótce przybył mu syn Arkadjusz. Małżonkowie żyli z sobą bardzo szczęśliwie i spokojnie: prawie nigdy się nie rozstawali, czytywali razem, grywali na fortepianie na cztery ręce, śpiewali duety; ona sadziła kwiaty i pilnowała kurniki, on wyjeżdżał niekiedy na polowanie i zajmował się gospodarstwem rolnem, a Arkadjusz rósł sobie i dorastał równie szczęśliwie i spokojnie. Dziesięć lat minęło jak sen. W r. 1847 umarła żona Kirsanowa. Biedny wdowiec z trudnością zdołał przeżyć ten cios i posiwiał w ciągu kilku tygodni; wybierał się też zagranicę, żeby choć trochę się rozerwać... Lecz oto nastał rok 1848. Mikołaj Piotrowicz zmuszony był wrócić poniewoli do swojej wioski i po dość długiej bezczynności, zabrał się do gospodarskich ulepszeń. W r. 1855 zawiózł syna na uniwersytet i mieszkał z nim razem w Petersburgu przez trzy zimy, nigdzie prawie nie wychodząc i usiłując gorliwie z młodymi kolegami Arkadjusza zawierać znajomości. Ostatniej zimy nie mógł przyjechać do stolicy, i oto widzimy go właśnie w maju 1859 roku zupełnie już siwym, przytyłym nieco i przygarbionym, jak czeka na syna, który otrzymał, podobnie jak niegdyś ojciec, stopień kandydata w uniwersytecie petersburskim.

Służący, czy to z poczucia przyzwoitości, czy też pragnąc się usunąć z pod pańskich oczu, wszedł tymczasem poza bramę i zapalił lulkę. Mikołaj Piotrowicz zwiesił głowę i jął się przypatrywać starym, rozchwierutanym schodkom przed gankiem; duży pstropióry kogut przechadzał się tam po stopniach, głośno stukając pazurami swych tęgich żółtych nóg. Z wysokości balustrady przyglądała mu się z niezbyt przyjacielską miną kotka, popiołem cała opudrowana przykucnąwszy tam w pozycji dość afektowanej. Słońce przypiekało; zapach świeżo upieczonego chleba żytniego dolatywał z sieni zajazdu, półcieniem okrytej. Nasz Kirsanow zadumał się. „Syn... kandydat... Arkadzio...” kręcił się bezustanku po jego głowie; próbował myśleć o czem innem, ale zawsze wracał do tego samego przedmiotu. Przyszła mu na myśl nieboszczka żona... „Nie doczekała biedaczka!” wyszeptał ze smutkiem. Duży błękitny gołąb zleciał właśnie na drogę przed karczmę i pobiegł napić się wody z kałuży przy studni. Mikołaj Piotrowicz zapatrzył się na ptaka, ale do jego uszu dolatywał już turkot kół zbliżającego się pojazdu...

— Zdaje się, że jadą, — oznajmił służący, wyjrzawszy z poza bramy.

Mikołaj Piotrowicz zerwał się i spojrzał bystro na drogę. Ukazał się tarantas zaprzężony w trójkę koni pocztowych; na tarantasie błysło denko studenckiej czapeczki, znane rysy ukochanego syna...

— Arkadzio! Arkadzio! — zawołał Kirsanow, i pobiegł, machając rękami... Po kilku chwilach przylgnął już ustami do zakurzonej, ogorzałej, i jeszcze bez zarostu twarzy młodego kandydata.

II.

— Niechże mi tatko pozwoli otrzepać się i z kurzu obetrzeć, — mówił Arkadjusz nieco ochrypłym z podróży, ale dźwięcznym głosem, wesoło odpowiadając na pieszczoty ojcowskie, — toć powalasz się o mnie.

— To nic, to nic, — powtarzał Mikołaj Piotrowicz, z czułym uśmiechem i musnął kilkakrotnie ręką po kołnierzu synowskiego płaszcza i po własnym paltocie. — Pokaż no się, pokaż, — dodał jeszcze odstępując w tył, i natychmiast puścił się szybkim krokiem ku zajazdowi, powtarzając: „tutaj, tu, za mną, tylko prędzej!”

Mikołaj Piotrowicz wydawał się daleko bardziej wzruszonym niż syn; można było rzec, iż był zarazem zaniepokojony, i onieśmielony poniekąd. Arkadjusz zatrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu.

— Pozwól tato, rzekł, iż cię zapoznam z moim przyjacielem, Bazarowem, o którym ci tak często w listach wspominałem. Jest tak dobry, że się zgodził zabawić u nas przez jakiś czas.

Mikołaj Piotrowicz odwrócił się szybko, a podszedłszy ku wysokiemu mężczyźnie w długiej sznurami wyszywanej kurtce, który dopiero co wysiadł z tarantasa, uścisnął mocno i serdecznie jego szeroką i czerwoną rękę, chociaż mu ją tenże podawał z niezbyt znów wielką skwapliwością.

— Z duszy serca rad wam jestem, — odezwał się — i wdzięczny za gotowość odwiedzenia nas; mam nadzieję... ale pozwolę sobie zapytać was o imię wasze i waszego ojca.

— Eugeniusz Bazylewicz, — odparł Bazarow głosem powolnym, ale męskim i energicznym, i spuściwszy nastawiony kołnierz kurtki, ukazał całą twarz Kirsanowowi. Tę twarz ściągłą i kościstą z czołem wysokiem i nosem u góry wydatnym, a zaostrzającym się ku dołowi, z dużemi zielonkowatemi oczyma i obwisłemi piaskowej barwy faworytami, ożywiał spokojny uśmiech na ustach igrający, a cała fizjognomja miała wyraz inteligencji i dużej ufności w samego siebie.

— Mam nadzieję, że kochany Eugenjusz Bazylicz nie będzie się u nas nudził, — ciągnął dalej Mikołaj Kirsanow.

Cienkie wargi Bazarowa odemknęły się zlekka, ale zamiast odpowiedzieć, uchylił tylko czapki. Jego ciemno-blond włosy, choć długie i gęste, nie zdołały zakryć potężnych wypukłości czaszki.

— No jakże, Arkadjuszu, — odezwał się znowu Mikołaj Piotrowicz, tym razem do syna, — czy zaraz zaprzęgać? Czy może chcecie najpierw nieco wypocząć?

— W domu wypoczniemy; niech tata każe zaprzęgać.

— Zaraz, w ten moment, — podchwycił ojciec. — Hej, Piotrze, słyszysz? Śpiesz-no się, bratku, żywo!

Piotr, który, jako sługa nowocześnie udoskonalony, nie zbliżył się dla ucałowania ręki paniczowi i tylko zdaleka mu się ukłonił, znikł znowu za bramą.

— Mam tu swoją kolaskę, ale i do twojego tarantasa znajdzie się trójka, — mówił zafrasowany Mikołaj Piotrowicz, podczas gdy Arkadjusz pił wodę z blaszanego kubka, który mu wyniosła karczmarka, a Bazarow zapalił fajeczkę i podszedł ku pocztyljonowi odprzęgającemu konie; — tylko, że w kolasce trzech się nas nie zmieści i nie wiem jak twój przyjaciel...

— On pojedzie w tarantasie, — przerwał półgłosem Arkadjusz. — Nie rób sobie z nim żadnej ceremonji. To dzielny chłopiec, taki naturalny... zobaczysz.

Woźnica Kirsanowa wyprowadził konie ze stajni.

— No, śpiesz się, brodaczu! — rzekł Bazarow do pocztyljona.

— Słyszałeś Mitiucha, — podjął drugi pocztyljon, stojący obok z rękami założonemi w tylne rozporki tołuba, — jak cię to pan przezwał? Brodacz, co?

Mitiucha potrząsnął tylko głową i ściągnął lejce ze spoconego konia środkowego.

— Raźniej, dzieci, raźniej, pomóżcie! — zawołał Mikołaj Piotrowicz, — dostaniecie na wódkę.

W kilka minut później konie założono; ojciec i syn wsiedli do kolaski; Piotr wgramolił się na kozieł; Bazarow wskoczył do tarantasa, głowę ukrył w safianowej poduszce, i oba pojazdy ruszyły szparko w drogę jednocześnie.

III.

— A więc, otóż jesteś nakoniec kandydatem i powróciłeś do domu, — mówił Mikołaj Piotrowicz, uderzając ręką syna to po ramieniu, to po kolanie. — Nakoniec!...

— Jakże się miewa stryj? zdrów? — zapytał Arkadjusz, który, pomimo szczerej prawdziwie dziecięcej radości, jakiej doznawał, chciał, aby jak najprędzej rozmowa stała się z gorączkowej powszednią.

— Zdrów! Chciał razem ze mną wyjechać na twoje spotkanie, ale potem, nie wiem czemu rozmyślił się inaczej.

— A ty długo na mnie czekałeś! — spytał Arkadjusz.

— Blisko pięć godzin.

— Jakże dobry jesteś, tatko.

Żywo zwrócił się Arkadjusz ku ojcu i pocałował go głośno w policzek. Mikołaj Piotrowicz roześmiał się pocichu.

— Jakiegom ci pysznego konia przygotował! — ciągnął dalej — zobaczysz. Kazałem także dać nowe obicia w twoim pokoju.

— A dla Bazarowa jest pokój?

— Znajdzie się i dla niego.

— Proszę tatki, bądź uprzejmym dla niego. Nie umiem wypowiedzieć, jak wielce chodzi mi o jego przyjaźń.

— Dawno poznałeś się z nim!

— Nie, od niedawna dopiero.

— Przeszłej zimy nie widywałem go jeszcze. Czem on się zajmuje?

— Głównie... naukami przyrodniczemi. Ale on zna wszystko. W przyszłym roku chce złożyć egzamin doktorski.

— A więc studjuje medycynę, zauważył Mikołaj Piotrowicz i umilkł. Piotrze — dodał, wyciągając rękę — zdaje mi się, że to nasze chłopy jadą tam dołem.

Piotr spojrzał w stronę, w którą pan rękę wyciągnął. Kilka wozów zaprzężonych w konie bez uzdy, pędziło szybko po wąskiej drożynie. Na każdym wozie siedzieli chłopi, po jednym lub po dwóch, w rozpiętych tołubach.

— Tak jest — odezwał się Piotr.

— Dokąd to oni jadą? do miasta, co?

— Pewnie, że do miasta... do knajpy — dodał pogardliwie i zwrócił się cokolwiek w stronę woźnicy, jak gdyby odwołując się do jego świadectwa.

Ale ten ostatni ani się ruszył; byłto człowiek starego wypieku, który nie podzielał jeszcze nowych poglądów na świat.

— Mam dużo kłopotów z chłopami w tym roku — mówił dalej ojciec do syna. — Czynszu nie płacą. Co tu począć?

— A z najemników kontent jesteś, tato?

— Kontent — przecedził stary Kirsanow przez zęby. — Tylko, że mi sąsiedzi targ psują; a zresztą wszystko to jeszcze nowe i nie dba rzetelnie o pracę. Sprzęty niszczą. Orali jako tako. Ale — jakoś to z czasem będzie. Czyż teraz gospodarstwo rolne zajmuje cię?

— To najgorsza, że u nas niema cienia — zauważył Arkadjusz, nie odpowiadając na ostatnie zapytanie.

— Urządziłem dużą markizę nad balkonem od strony północnej — odezwał się Mikołaj Kirsanow; — teraz możemy nawet obiadować na świeżem powietrzu.

— Będzie to coś nazbyt w guście willi... zresztą... wszystko głupstwo. Ale co za powietrze mamy tutaj! Jaka woń! Mnie się zdaje, doprawdy, że nigdzie w świecie nie rozpościera się taka woń przyjemna, jak u nas! Nawet niebo nasze...

Nagle Arkadjusz utknął, spojrzał zukosa za siebie i nie dokończył myśli.

— Nic dziwnego, — zrobił uwagę ojciec — tu się urodziłeś, więc też wszystko musi tutaj przedstawiać się inaczej twoim oczom.

— Ech, tateczku, to wszystko jedno, gdzie się tam człowiek urodził.

— Jednakże...

— Nie, to zupełnie wszystko jedno.

Mikołaj Kirsanow popatrzył na syna z boku; ujechali dobre pół wiorsty, zanim rozmowa zawiązała się nanowo.

— Nie pamiętam, czy ci doniosłem, — zaczął ojciec — że twoja stara piastunka, Grzegorzówna, umarła.

— Tak? Biedna starowina! A Prokoficz żyje?

— Żyje i nic się nie zmienił. Zawsze tak samo coś mruczy pod nosem. Wogóle nie znajdziesz wielkich zmian w naszem Maryinie.

— Ekonom ciągle ten sam?

— Otóż właśnie ekonoma zmieniłem. Postanowiłem sobie nie trzymać już więcej nikogo z usamowolnionych, uwłaszczonych, z dawnych parobków, albo przynajmniej nie poruczać takim żadnych czynności odpowiedzialnych.

Arkadjusz ukazał wzrokiem na Piotra.

— Il est libre, en effet, — objaśnił półgłosem Kirsanow ojciec — ale on przecie... kamerdyner. Mam teraz ekonoma z mieszczan; dzielny, jak się zdaje, chłopiec. Płacę mu 250 rs. na rok. Zresztą, — dodał, pocierając ręką czoło, co było u niego zawsze znakiem wewnętrznego zakłopotania — mówiłem ci przed chwilą, że nie znajdziesz żadnych zmian w Maryinie. Jest to niezupełna prawda. Uważam za powinność swoją uprzedzić cię, chociaż...

Zaciął się chwilowo, poczem mówił dalej po francusku:

— Surowy moralista powie, że moja otwartość nie jest tu właściwa, ale najprzód, to się nie da ukryć, a powtóre ty wiesz, że ja miałem zawsze pewne odrębne zasady co do stosunku ojca z synem. Zresztą, bezwątpienia, będziesz miał prawo potępić mię. W moim wieku... Jednem słowem... ta dziewczyna, o której już słyszałeś zapewne...

— Teniczka? — żwawo zapytał Arkadjusz.

Mikołaj Kirsanow okrył się rumieńcem.

— Nie mów o niej tak głośno, proszę cię... Tak jest... ona teraz mieszka u mnie. Pomieściłem ją we dworze... stały próżno dwa pokoiki. Można to zresztą wszystko przemienić.

— Zlituj się tatku, dlaczego?

— Twój przyjaciel będzie naszym gościem... nie wypada...

— Już tylko nie kłopocz się o Bazarowa. On się wzniósł ponad to wszystko.

— Ale i ty, odezwał się stary Kirsanow — oficyna jest niestety w stanie nie tęgim.

— Ach, tatku, przerwał mu Arkadjusz, możnaby sądzić, iż chcesz się usprawiedliwiać, czyż to nie wstyd?

— Zapewne, że powinienem wstydzić się, odrzekł ojciec, coraz bardziej rumieniąc się.

— Dosyć, tateczku, dosyć, daj już pokój!

Arkadjusz uśmiechnął się łaskawie. „Poco się też tłumaczy!” pomyślał w duchu, a serce jego napełniło się uczuciem pobłażliwej czułości dla dobrego i zbyt miękkiego ojca, wzruszeniem zmieszanem z jakiemś poczuciem ukrytej swej wyższości.

— Przestań już, przez litość, — powtórzył jeszcze raz, ciesząc się mimowolnie świadomością własnej dojrzałości i swobody, wyższej ponad wszystkie przesądy.

Mikołaj Kirsanow spojrzał nań przez palce ręki, którą ciągle pocierał czoło, i poczuł jakby ukłucie w sercu... Ale i tutaj obwinił samego siebie.

— Oto już nasze pola, odezwał się po długiem milczeniu.

— A ten las przed nami także, zdaje mi się, nasz? — zapytał Arkadjusz.

— Nasz, ale go sprzedałem. Będzie wkrótce wycięty.

— Dlaczego tatko sprzedał?

— Potrzebowałem pieniędzy; a przytem cały ten grunt ma przejść niebawem na chłopów.

— Którzy nie płacą ci czynszu?

— To już od nich zależy; zresztą czyż oni będą płacili kiedykolwiek?

— Szkoda lasu, zrobił uwagę Arkadjusz i zaczął rozglądać się wokoło.

Okolica, przez którą jechali, nie mogła się nazywać malowniczą. Pola, same pola, ciągnęły się rzędem aż do widnokręgu, to podnosząc się zlekka, to znów opadając; tu i ówdzie ukazywały się niewielkie lasy, lub też wężykowato wiły się parowy obrosłe niską i rzadką krzewiną, przywodząc oczom żywo na pamięć dziwaczne rysunki na starych planach z czasów Katarzyny. Trafiały się i strumyki ze ściętemi brzegami, i stawy okopane lichemi grobelkami i wioski z nizką chatą, pod ciemną, często nawpół rozwaloną strzechą, i przygarbione stodółki do młocki zboża, ze ścianami z chrustu splecionemi, których ziewające wrota ukazywały puste klepiska i cerkwie, jedne murowane, z poodrywanym tynkiem, inne drewniane, z pokrzywionemi krzyżami i spustoszonym cmentarzem dokoła. Potrochu ściskało się Arkadiuszowi serce. Jak gdyby umyślnie, spotykali wyłącznie prawie wieśniaków obdartych i na nędznych szkapach; wierzby przydrożne stały także jak nędzarze w łachmanach, z obdartą korą i poobłamywanemi gałęźmi; bydło wychudłe, kudłate, jakby zagłodzone, szczypało chciwie trawę wzdłuż rowów. Zdawało się, iż te krowy tylko co wyrwały się z trudem z jakichś okrutnych i morderczych szponów — a widok tych bezsilnych, wygłodzonych zwierząt budził pośród jasnego dnia wiosny marę beznadziejnej zimy bez końca, ze wszystkiemi jej zawieruchami, mrozem i śniegiem...

— Nie, pomyślał Arkadjusz, ten kraj nie bije w oczy dobrobytem. Nigdzie ani śladu zamiłowania do pracy; niepodobna zostawić go w tym stanie, wręcz niepodobna; poprawa jest tu niezbędnie konieczna...

Ale jak jej dokonać, jak się zabrać do niej?...

W ten sposób rozmyślał Arkadjusz... a kiedy szedł tak za swemi myślami, wiosna robiła swoje. Wszystko naokół zieleniło się złociście, wszystko falowało szeroko i lśniło się delikatnie pod lekkiem tchnieniem ciepłego, łagodnego wiatru, wszystko — drzewa, krzewy i trawy; zewsząd łkały rzewnie skowronki nieskończonemi strugami dźwięcznego głosu; czajki krzyczały wijąc się ponad mokremi łęgami, albo w milczeniu biegały po kępach; kruki, odcinając się żywo czarną barwą od jasnej zieleni młodej runi spacerowały po bruzdach i chowały się z głową w życie już nieco zbielałem; chwilami tylko widać było ich łebki w gęstych falach zboża.

Arkadjusz patrzył, patrzył, a myśli dotąd posępne, coraz to słabnąc, ulatywały mu z głowy pomaleńku... Zrzucił płaszcz z siebie i spojrzał na ojca tak wesoło, tak dziecinnie — młodo, że Mikołaj Kirsanow nie wytrzymał i znowu go uściskał.

— Teraz już niedaleko, odezwał się potem, — jak tylko wjedziemy na tę górkę, to będzie dwór widać. Zaczniemy żyć wybornie, Arkasza; będziesz mi pomagał w gospodarstwie, jeśli cię to nie znudzi. Musimy teraz iść ręka w rękę i poznać się wzajemnie dobrze, nieprawdaż?

— Zapewne, — bąknął Arkadjusz: — ale co za prześliczny dzień dzisiaj!

— To na twój przyjazd, mój drogi. Tak, wiosna w pełnym blasku. A jednak ja się zgadzam z Puszkinem — pamiętasz w Oneginie:

Jak smętny dla mnie twój widok,

Wiosno, wiosno, poro miłości!

Jak...

— Arkadjuszu! — rozległ się z tarantasa głos Bazarowa: — przyślij mi zapałkę, nie mam czem zapalić fajki.

Mikołaj Piotrowicz zamilkł, a Arkadjusz, który zaczął już był słuchać go nie bez pewnego zdziwienia, ale też nie bez przyjemności, wydobył z kieszeni pośpiesznie srebrne pudełeczko z zapałkami i posłał je Bazarowi przez Piotra.

— Nie chcesz cygara? — zawołał powtórnie Bazarow.

— Dobrze, daj, — odpowiedział Arkadjusz.

Piotr wrócił nazad do kolaski i podał mu razem z zapałkami grube, ciemne cygaro, które Arkadjusz niezwłocznie zapalił, rozciągając wokoło siebie taką silną i ostrą woń tytoniu, że ojciec jego, który nigdy w życiu nie palił, odsuwał się z nosem mimowolnie, chociaż niepostrzeżenie, aby nie obrazić swojego syna.

W kwadrans później oba pojazdy zatrzymały się przed gankiem nowego drewnianego domu, pomalowanego na szaro i pokrytego żelazną blachą czerwoną. Było to właśnie Maryino, zwane także Nową-Słobódką, albo, jak mówili wieśniacy, Bobyli-Chutor (osada komornicza).

IV.

Na spotkanie panów nie wysypał się z dworu tłum służby; wyszło tylko jakieś dziewczę dwunastoletnie, a tuż za niem ukazał się młody chłopiec, bardzo podobny do Piotra, ubrany w siwą kurtkę liberyjną z białemi guzikami herbowemi, służący Pawła Piotrowicza Kirsanowa. W milczeniu otworzył drzwiczki kolaski i odpiął fartuch tarantasa. Mikołaj Kirsanow z synem i z Bazarowem przeszli przez ciemną i prawie pustą salę, poprzez drzwi której mignęła młoda twarz kobieca, do izby gościnnej, umeblowanej w nowszym już smaku.

— Otóżeśmy w domu, — odezwał się gospodarz, zdejmując czapkę i potrząśnięciem głowy odgarniając włosy. — Przedewszystkiem trzeba nam teraz zjeść wieczerzę i wypocząć.

— Wartoby istotnie coś przekąsić, — zrobił uwagę Bazarow, i przeciągając się usiadł na sofie.

— Tak, tak, dawajcie jeść, — dawajcie co prędzej. — Mikołaj Kirsanow bez wszelkiej widocznej przyczyny tupnął parę razy nogami. — Oto Prokoficz, w samę porę.

Do pokoju wszedł człowiek lat sześćdziesięciu, siwy, chudy, śniady, w cynamonowym fraku z miedzianemi guzikami i z różową chustką na szyi. Uśmiechnął się, podszedł ku Arkadjuszowi dla ucałowania mu ręki, a pokłoniwszy się gościowi, cofnął się nazad ku drzwiom i założył ręce na grzbiecie.

— Przyjechał panicz nakoniec, — odezwał się Mikołaj Kirsanow do starego sługi. — I cóż, jakże wygląda?

— Jak najlepiej, przemówił staruszek i znowu się uśmiechnął, ale prawie natychmiast zachmurzył swoje krzaczyste brwi. — Czy pan każe nakryć do stołu? dorzucił, poddając myśl.

— Tak, tak, naturalnie. Ale nie raczycie przypadkiem, panie Eugeniuszu Wasyliczu, pójść naprzód do swego pokoju na chwilę?

— Dobrze. Weź ten płaszcz, Prokoficz. — (Służący jakby ze zdumieniem wziął w obie ręce „ubranie” Bazarowa i podniósłszy je wysoko nad głowę, wyszedł z pokoju na palcach). — A ty, Arkadjuszu, nie pójdziesz do siebie na chwilę?

— Pójdę, — muszę się nieco oczyścić, odpowiedział Arkadjusz i już skierował się był ku drzwiom, ale w tej samej chwili wszedł do izby gościnnej człowiek średniego wzrostu, w ciemnym surducie angielskim, w lakierowanych kamaszach i nizkim modnym halsztuku, Paweł Piotrowicz Kirsanow.

Wyglądał on na czterdzieści pięć lat. Krótko ostrzyżone siwe włosy odbijały ciemnym blaskiem nowego srebra; żółciowa ale bez zmarszczek twarz, niezwykle regularna i czysta, zupełnie jakby wyrzeźbiona delikatnym i lekkim rylcem, okazywała ślady piękności godnej uwagi. Najładniejsze były oczy, błyszczące, czarne i podługowate. Cała wytworna powierzchowność stryja Arkadjusza, piękna i urodziwa, zachowała pozór młodzieńczy i ten polot, sprężysty pęd wzwyż, który najczęściej znika po trzydziestym roku życia.

Paweł Piotrowicz wyjął z kieszeni od spodni swą ładną rękę o długich różowych paznokciach, której piękność podnosił jeszcze biały jak śnieg mankiet, dużym opalem zapięty, i podał ją synowcowi. Dopełniwszy takim sposobem na europejską modłę obowiązkowego shake hands, pocałował go potem trzy razy po rosyjsku, to znaczy, dotknął po trzykroć swojemi szerokiemi wąsami jego lica i wyrzekł:

„Serdecznie cię pozdrawiam”.

Mikołaj Piotrowicz przedstawił brata gościowi. Paweł złożył nieznajomemu pół-ukłon, twarz przybrał w pół-uśmiech, ale ręki nie podał, tylko włożył ją nazad do kieszeni.

— Myślałem, że już nie przyjedziecie dzisiaj, odezwał się przyjemnym głosem, uprzejmie wyciągnął szyję, poczem kołysząc się z wdziękiem poruszył ramionami i pokazał piękne białe zęby. — Czy w drodze co zaszło?

— Nic, odrzekł Arkadjusz, — tak opóźniliśmy się tylko trochę. Teraz zato jesteśmy głodni jak wilki. Niech tata nakaże Prokoficzowi pośpiech, natychmiast będę z powrotem.

— Zaczekaj, — i ja pójdę z tobą, zawołał Bazarow, niespodziewanie zerwawszy się z sofy.

Obydwaj młodzi wyszli.

— Cóż to takiego? zapytał Piotrowicz.

— Przyjaciel Arkadzia, bardzo inteligentny młody człowiek, jak mi mówił.

— Zatrzyma się tu u nas?

— Tak.

— Ten kudłaty młokos?

— No, tak.

Paweł Piotrowicz zabębnił z cicha paznokciami po stole.

— Uważam, że Arkadjusz s’est dégourdi, dodał po chwili. — Kontent jestem, że już wrócił.

Przy wieczerzy niewiele rozmawiano. Szczególniej Bazarow prawie się nie odzywał; tem pilniej jadł zato. Mikołaj Piotrowicz opowiadał rozmaite anegdoty ze swojego życia, jak się wyrażał, farmerskiego, rozprawiał o zapowiedzianych rozporządzeniach rządowych, o komitetach, deputacjach w sprawie zniesienia pańszczyzny, o koniecznej potrzebie zaprowadzania maszyn i t. d. Brat jego, Paweł, przechadzał się wolnym krokiem po jadalnym pokoju (wieczerzy nigdy nie jadał), od czasu do czasu brał do ust szklankę wina czerwonego i niekiedy dorzucał do rozmowy jakąś uwagą, lub jeden z wykrzykników: „a! ehe! hm!”

Arkadjusz opowiedział kilka nowin petersburskich, ale widocznie nie czuł się w swoim sosie, doznawał pewnego zakłopotania, owej nieśmiałości, opanowującej młodzieńca, który dopiero co wyszedłszy z dzieciństwa powrócił tam, gdzie przywykli widzieć w nim dziecko i uważać go za dziecko. Bez potrzeby rozwlekał swoje opowiadanie, unikał wyrazu „tata”, raz nawet użył zamiast niego słowa: „ojciec”, wymawiając je jednak niewyraźnie przez zęby i zbyt żwawo. Z afektowaną obojętnością dolewał sobie znacznie więcej wina, wbrew własnej woli i poczuwał się potem do obowiązku do dna je wypijać.

Prokoficz nie spuszczał zeń oka i jakgdyby coś żując, bezustannie poruszał wargami.

Po skończonej wieczerzy, rozstano się.

— Cóż to za oryginalny dziwak, ten wuj twój! — rzekł Bazarow, który usiadłszy przy łóżku Arkadjusza, ćmił krótką fajeczkę. — Taka elegancja na wsi! To istotnie imponujące! I te paznokcie jego, te jego paznokcie! Możnaby je śmiało na wystawę wysłać!

— Pomyśl przecie, — zauważył Arkadjusz — że swego czasu był on prawdziwym lwem salonowym. Przy sposobności opowiem ci jego historję. Był on pięknym mężczyzną, który zawracał głowy wszystkim niewiastom.

— Ach, więc w tem sedno! Żyje zatem duchem jeszcze w dobrych, starych czasach. Niestety, niema tu pola do zdobyczy! Nie mogłem mu się dosyć napatrzyć. Co za bajecznie piętrowy kołnierzyk! Możnaby myśleć, że kuty z marmuru. A jak wspaniale ogoloną ma brodę! Arkadjuszu Mikołajewiczu, czy ci się nie wydaje również, że to wszystko jest serdecznie śmieszne?

— Nie przeczę. Mimo to człowiek z niego wyśmienity!

— Doskonałe wykopalisko dla archeologa! Ale twój ojciec, to dzielny mąż. Powinienby jeszcze tylko dać spokój czytaniu wierszy, a i na gospodarstwie niewiele musi się rozumieć; pomijając to, dobry z niego chłop!

— Mój ojciec to człowiek w całem tego słowa znaczeniu niepospolity.

— Zauważyłeś, jak był zakłopotany? Zgoła onieśmielony!

Arkadjusz podniósł głowę, jakby dla zaznaczenia, że w każdym razie on nie jest nieśmiały.

— Są to istotnie cudowni ludzie, ci siwobrodzi romantycy! — ciągnął Bazarow dalej. — Kształcą oni swój system nerwowy do tego stopnia, że przytem własna ich równowaga gubi się. Tymczasem czas nam już iść spać. W moim pokoju mam wprawdzie angielską miednicę do mycia, ale zato drzwi się nie zamykają. Człek z naszej gliny nie śmie jednak zbytnio się tem kłopotać — angielska miednica, to w każdym razie już jakiś postęp!

Bazarow odszedł do swego pokoju i Arkadjusz uczuł nagle potężny przypływ zadowolenia pełnego otuchy: jakże to słodko spać pod dachem ojcowskim, w tak dobrze znajomem łóżku, pod kołdrą, przez drogie ręce uszytą, może rękoma dobrej piastunki, temi w miłości niestrudzonemi rękoma, które nas wiodły w dzieciństwie. Arkadjusz wspomniał piastunkę swą Jegorównę i życzył jej w myśli królestwa niebieskiego. O siebie samego nie modlił się.

Obaj przyjaciele zasnęli niebawem. Ale kilku innych mieszkańców domu nie potrafiło tak szybko znaleźć wypoczynek. Mikołaj Piotrowicz był powrotem syna mocno wzburzony. Położył się do łóżka, nie gasząc jednak światła; z głową opartą na ręce, zapadł w długą, długą zadumę. Jego brat siedział do późna jeszcze po północy w swym pokoju, w przestronnym fotelu przed kominkiem, w którym słabo jarzyło się kilka węgli. Nie rozbierając się, zmienił jednak Paweł Piotrowicz swe lakierkowe meszty na chińskie czerwone pantofle bez obcasów. Trzymał w ręku ostatni numer swej ulubionej gazety, nie czytał jej jednak. Jego oczy utkwione były nieprzerwanie w kominek, w którym niebieskawy płomyk, blizki niebawem zgaśnięcia, pełgał i chwiał się niezdecydowany to tu, to tam... Bóg raczy wiedzieć, gdzie krążyły jego myśli; z pewnością jednak błąkały się nie tylko w przeszłości: twarz jego miała ponury i zadumany wyraz, jaki się nie pojawia wtedy, gdy oddajemy się tylko swoim wspomnieniom.

Ale w małym, tylnym pokoiku siedziała w niebieską spowita kitajkę, młoda kobieta o czarnych włosach, owiniętych białą chustą. Była to Teniczka. Choć się słaniała z senności, nasłuchiwała przecież uważnie, spoglądając od czasu do czasu przez półotwarte drzwi na małe łóżeczko, z którego słychać było regularny oddech śpiącej dziecinny.

V.

Nazajutrz rano zbudził się Bazarow pierwszy. Wyszedł natychmiast z domu.

— A więc, — myślał, rozglądając się, — zbyt piękną okolica bądź co bądź nie jest.

Kiedy Mikołaj Piotrowicz układał się ze swymi chłopami, musiał się ostatecznie zgodzić na to, aby na nowe swe gospodarstwo pozostawić sobie cztery dziesięciny całkiem płaskiej i suchej gleby. Zbudował sobie na niej dom mieszkalny wraz z mieszkaniami dla służby i budynkami gospodarczemi. Obok nich urządził sobie ogród, wykopał sadzawkę i dwie studnie; ale młode drzewa rozwijały się marnie, sadzawka napełniała się tylko bardzo powoli, a woda w studniach była słona. Tylko akacje i krzaki bzu w gaiku rozpościerały się bujnie i stąd zasiadano tam niekiedy do herbaty i obiadu.

Bazarow przebiegł szybko ścieżki ogrodowe, zwiedził dziedzińczyk z drobiem, stajnie, odkrył dwóch małych parobków, z którymi z miejsca zawarł znajomość i poszedł z nimi do oddalonego o wiorstę może małego bagna, aby nałapać żab.

— Co chcecie, panie, robić z temi żabami? — zapytał go jeden z chłopaków.

— Zaraz ci to wytłómaczę, — odpowiedział Bazarow, który miał szczególny dar budzenia zaufania w ludziach z niższego stanu, jakkolwiek tak mało się ku nim zniżał, że traktował ich raczej wzgardliwie, — żaby te rozkrawuję i badam, co się u nich w środku dzieje; ponieważ bowiem i ty i ja jesteśmy również żabami, — co prawda żabami na dwóch nogach — wnioskuję z tego, co się w naszem własnem wnętrzu dzieje.

— Pocóż ci to trzeba wiedzieć?

— Abym się nie pomylił, gdy zachorujesz, a ja cię będę musiał leczyć.

— Jesteś więc doktorem?

— Tak!

— Waśka, słuchaj, ten pan mówi, że jesteśmy żaby... Czy to nie dziwne?

— Ja boję się żab! — rzekł Waśka, chłopak siedmioletni może, bosy, z włosami jak len białemi, tkwiący w szarym kaftanie kozackim z wysoko nastawionym kołnierzem.

— Dlaczego się ich boisz? Kąsają może?

— Jazda, marsz do wody, filozofy! — zawołał ku nim Bazarow.

Mikołaj Piotrowicz wstał tymczasem również i udał się do pokoju Arkadjusza, którego zastał już całkiem ubranego. Ojciec i syn wyszli razem na terasę, nad którą rozpięta była markiza. Na stole obok balustrady pośród wielkich wiech bzu kipiał już samowar. Mała dziewczyna, ta sama, która wczorajszego wieczora wyszła im pierwsza na schodach naprzeciw, podeszła ku nim, aby im cienkim oznajmić głosem:

— Teodozja Mikołajewna czuje się nieco niezdrowa i przyjść nie może. Kazała się pana zapytać, czy pan sobie herbatę sam przyrządzić raczy, czy też ma ona przysłać Dunjaszę?

— Sporządzę ją sobie sam — odparł śpiesznie Mikołaj Piotrowicz. — Jaką lubisz herbatę, Arkady, ze śmietanką, czy z cytryną?

— Wolałbym śmietankę — odpowiedział Arkadjusz. Po chwili zaś milczenia dodał w tonie zapytania: — Papo?

Mikołaj Piotrowicz spojrzał na syna z zakłopotaną miną.

— Słucham, czego sobie życzysz? — zapytał.

Arkadjusz spuścił oczy ku ziemi.

— Przebacz mi, ojcze, jeśli pytanie moje wyda ci się niestosownem, — zaczął — ale otwartość, z jaką wystąpiłeś wczoraj wobec mnie, każe mi być wobec ciebie równie szczerym... nie weźmiesz mi przecież tego za złe...?

— Mów więc...

— Ośmielasz mnie, żebym cię zapytał... Miałażby może Ten... czyżby może dlatego nie chciała tu przyjść herbaty nalać, że ja tu jestem?

Mikołaj Piotrowicz odwrócił się nieco twarzą...

— Być może! — odparł, ociągając się — przypuszczam... wstydzi się... Arkadjusz obrzucił ojca szybkiem spojrzeniem.

— Wstydzi się! — do tego nie ma zgoła żadnego powodu. Po pierwsze: znasz przecież mój sposób myślenia, — Arkadjusz lubował się w tem wyrażeniu — po drugie zaś, byłoby mi bardzo przykro, gdybym ci, choćby w najmniejszej mierze, zakłócił twój tryb życia i twe przyzwyczajenia. Pozatem jestem przekonany, że złego wyboru zrobić nie mogłeś; i jeżeli pozwoliłeś jej na to, aby pod jednym z tobą zamieszkała dachem, to z pewnością musi być tego godna... W każdym razie syn nie może być sędzią swego ojca, a przedewszystkiem ojca takiego, jakim ty jesteś, nie mogę sądzić ja, któremu swobody nigdy w niczem nie ukróciłeś.

Arkadjusz mówił zrazu głosem drżącym: czuł się jak mu się zdawało, wielce wspaniałomyślnym, zarazem jednak miał świadomość, że prawi swemu ojcu poniekąd kazanie. Ale dźwięk własnego głosu wlewa człowiekowi odwagę i Arkadjusz wygłosił zakończenie silnym, a nawet efektownym tonem.

— Dziękuję ci, Arkadzio! — odrzekł Mikołaj Piotrowicz stłumionym nieco głosem i powiódł znów palcami po czole i brwiach. — Zapatrywania twoje istotnie nie są bez racji. W samej rzeczy, gdyby ta dziewczyna nie zasługiwała na to... nie jest to wcale lekkomyślny kaprys... Żenuje mnie to cokolwiek mówić o tem z tobą; zrozumiesz jednak, że z trudnością przychodzi jej jawić się tu przed tobą, zwłaszcza zaraz w pierwszym dniu po twem przybyciu.

— Jeżeli sprawa tak się przedstawia, pójdę ją sam tu sprowadzić! — zawołał Arkadjusz w nowym przystępie szlachetnych uczuć, zrywając się przytem z krzesła. — Postaram się jej wyłuszczyć, że nie ma żadnej zgoła potrzeby przedemną się rumienić.

Mikołaj Piotrowicz podniósł się również z krzesła.

— Arkady, — począł — proszę cię, zrób mi tę uprzejmość... nie uchodzi... jest tu... nie opowiedziałem ci jeszcze...

Ale Arkadjusz nie słyszał go już, śpiesznie się oddalając. Mikołaj Piotrowicz patrząc za nim, opadł strapiony na krzesło. Serce biło mu gwałtownie... Czy zdawał sobie w tym momencie sprawę z tego, że jego stosunek do syna musi odtąd z konieczności ułożyć się w sposób nieco osobliwy? Czy miał świadomość, że prawdopodobnie byłby Arkadjusz zachował się względem niego z większym szacunkiem, gdyby był on wogóle unikał wszelkich aluzyj? Czy też robił sam sobie wyrzuty z powodu swej słabości? — trudno rozstrzygnąć: wszystkie te uczucia słabiej lub silniej się uwydatniając, zmieszane razem falowały mu w piersi; ale rumieniec nie zszedł jeszcze z jego twarzy, a serce mu bić jeszcze gwałtownie nie przestawało, gdy dały się słyszeć śpieszne kroki i Arkadjusz pojawił się znów na terasie.

— Zawarliśmy ze sobą znajomość, ojcze! — zawołał z pewnym wyrazem uprzejmego i dobrotliwego uniesienia. — Teodozja Mikołajewna czuje się dziś istotnie niecałkiem dysponowaną i przyjdzie dopiero później. Dlaczego mi jednak nie powiedziałeś, że mam małego braciszka? Byłbym go już wczoraj wieczór tak ucałował, jakto właśnie przed chwilą uczyniłem.

Mikołaj Piotrowicz chciał coś na to odpowiedzieć, chciał powstać i ramiona rozpostrzeć: Arkadjusz rzucił mu się na szyję.

— Cóż to takiego? Ściskacie się już znów ze sobą? — rozległ się poza nimi głos Pawła.

Zarówno syn, jak i ojciec byli nader radzi z jego zjawienia się: najtkliwszym właśnie sytuacjom pragnie się często możliwie rychło zrobić koniec.

— Dziwi cię to? — odparł radośnie Mikołaj Piotrowicz. — Arkasza był tak długo nieobecny... Od wczoraj nie miałem jeszcze wcale czasu porządnie mu się przypatrzeć.

— Nie dziwię się temu wcale — rzekł Paweł Piotrowicz — i ja nawet byłbym skłonny to samo uczynić.

Arkadjusz zbliżył się do stryja i uczuł znów muśnięcie jego naperfumowanych wąsów na swych policzkach. Paweł Piotrowicz przysiadł się do stołu. Miał na sobie wykwintne ranne ubranie na modłę angielską, a mały fez zdobił mu tył głowy. Fez ten i krawat niedbale związany dokumentował swobodę życia wiejskiego; ale sztywnie wykrochmalony kołnierz przy jego, oczywista, nie białej koszuli, lecz ściśle wedle przepisów mody dla porannej toalety kolorowej w paski, ujmował ze zwykłą nieugiętością doskonale ogoloną brodę.

— Gdzież jest twój nowy przyjaciel? — zapytał Arkadjusza.

— Wyszedł już. Wstaje zazwyczaj bardzo wcześnie i wybiera się na jakąś ekskursję. Zwracam jednak uwagę raz na zawsze, że nie zachodzi potrzeba troszczyć się o niego: nie lubi żadnych formalności.

— Tak, widać to po nim.

Paweł Piotrowicz zaczął powoli chleb swój smarować masłem.

— Czy pozostanie dłuższy czas u nas?

— To zależy... Uda się stąd do swego ojca.

— A gdzie mieszka jego ojciec?

— W naszej gubernji, osiemdziesiąt stąd wiorst. Ma tam małą posiadłość. Był dawniej lekarzem pułkowym.

— Ta ta, ta ta... to też ja wciąż siebie pytałem, gdzie już nazwisko to kiedyś słyszałem: Bazarow, Bazarow?... Nie przypominasz sobie, Mikołaju, że w dywizji naszego ojca służył niejaki doktor Bazarow?

— Coś mi się tak majaczy...

— Tak, sprawa jest w porządku. A więc ten doktor jest jego ojcem. Hm!

Paweł Piotrowicz podkręcił sobie wąsa.

— A czemże właściwie jest pan Bazarow syn? — zapytał zwolna.

— Czem Bazarow jest?

Arkadjusz uśmiechnął się.

— Czy też powiedzieć mam ci raczej, kochany stryju, czem on jest właściwie?

— Bądź tak uprzejmy, drogi bratanku.

— On jest nihilista.

— Jak? — zapytał Mikołaj Piotrowicz, a Paweł podniósł do góry nóż z kawałkiem masła i nie poruszył się dalej.

— Nihilista? — powtórzył Mikołaj. — To pochodzi z łacińskiego nihil, nic, tak mi się przynajmniej zdaje, więc ten wyraz oznacza zapewne człowieka, który... który niczego nie uznaje?

— Powiedz: który niczego nie szanuje — wtrącił Paweł i znowu zabrał się do smarowania.

— Który za wszystko patrzy z punktu widzenia krytycznego — zrobił uwagę Arkadjusz.

— A czy to nie wszystko jedno? — zapytał Paweł Piotrowicz.

— Nie, nie wszystko jedno. Nihilista jest to człowiek, który nie schyla głowy przed żadnemi powagami, który nie przyjmuje żadnej zasady, żadnego pryncipu na wiarę, chociażby ta zasada była otoczona w opinji ludzkiej najwyższą czcią.

— I cóż, czy to dobrze? — wtrącił stryj Paweł.

— Jak dla kogo, stryjaszku. Jednemu z tem dobrze, drugiemu bardzo źle.

— Otóż to. Ale na tem, jak widzę, my się nie znamy. Nam, ludziom starej daty, nam się zdaje, że bez pryncipiów — (Paweł Piotrowicz wymawiał ten wyraz miękko, z francuska: prinsipium, Arkadjusz zaś przeciwnie, wymawiał twardo: pryncypium, kładąc nacisk na pierwszą zgłoskę) — bez zasad, przyjętych, jak się wyrażasz, na wiarę, nie można kroku postąpić, nie można odetchnąć. Ale vous avez changé tout cela, niech wam Bóg użyczy zdrowia i szlif generalskich, a my będziemy tylko cieszyli się z was panowie... Jakże tam?

— Nihiliści, — wyraźnie odpowiedział Arkadjusz.

— Tak. Wprzódy byli hegliści, a teraz znów nihiliści. Zobaczymy, jak wy też potraficie istnieć w próżni, w przestrzeni bezpowietrznej; a teraz zadzwoń-no, kochany bracie, już czas na moje kakao.

Mikołaj Piotrowicz zadzwonił i głośno zawołał: „Duniasza!” Tymczasem zamiast Duniaszy wyszła na taras sama Teniczka. Była to kobieta młoda, lat dwudziestu trzech, bielutka i delikatna; włosy miała ciemne, oczy czarne, policzki zdrowe i pulchne jak dziecko i drobne, wiotkie rączki. Ubrana była schludnie, w białą sukienkę perkalikową, a na okrągłych ramionach miała nową, niebieską chustę narzuconą. Niosła dużą szklankę kakao, a gdy ją postawiła przed Pawłem Piotrowiczem, okryła się cała z zakłopotania rumieńcem: gorąca krew nabiegła czerwoną falą pod przeźroczysty naskórek jej pełnej wdzięku twarzyczki. Spuściła oczy i zatrzymała się przy stoliku, o który się lekko wsparła koniuszkami prawie palców. I wstydziła się tego, że przyszła, i poniekąd czuła zarazem, że miała prawo przyjść.

Paweł zmarszczył brwi surowo, Mikołaj zmieszał się.

— Dzień dobry, Teniczka — wymówił wreszcie przez zęby.

— Dzień dobry panu — odpowiedziała niezbyt głośno, ale dźwięcznie i spojrzawszy zukosa na Arkadjusza, który uśmiechał się do niej przyjaźnie, wyszła pocichu. Chód miała trochę chwiejny, ale i z tem było jej do twarzy.

Przez kilka chwil na tarasie zapanowało milczenie. Paweł Piotrowicz zwolna popijał swoje kakao. Wtem nagle podniósł głowę.

— Otóż i pan nihilista idzie do nas, rzekł półgłosem.

Przez ogród istotnie szedł Bazarow, szybko mijając trawniki klombów. Jego palto i płócienne spodnie były porządnie zabłocone, kapelusz miał skręcony giętką łodyżką jakiegoś błotnego zielska; w prawem ręku trzymał niewielki woreczek, w którem poruszało się coś żywego. Żwawo zbliżył się do tarasu i skinąwszy lekko głową, rzekł:

— Witam panów. Wybaczcie, żem się spóźnił nieco na herbatę. Zaraz powrócę. Muszę tymczasem zanieść na swoje miejsce moich jeńców.

— Cóż to tam macie, pijawki? — zapytał Paweł Piotrowicz.

— Nie, żaby.

— Czy je pan jesz, czy hodujesz?

— Robię z niemi doświadczenia, — obojętnie odparł Bazarow i poszedł do siebie.

— Będzie je zapewne krajał, — zrobił uwagę Paweł Piotrowicz. — Nie wierzy w zasady, ale zato w żaby wierzy.

Arkadjusz spojrzał na stryja z politowaniem, — a Mikołaj Piotrowicz wzruszył także ramionami ukradkiem. Nawet sam pan Paweł zauważył, że mu się dowcip nie udał i zaczął mówić o gospodarstwie i o nowym ekonomie, który wczoraj wieczorem żalił się na to, że Tomek, parobek, „na nic się rozpróżniaczył”. „Istny z niego Ezop — mówił między innemi ekonom — wszędzie go znają, że jest krnąbrny i uparty; gdzie tylko się zgodzi do pracy, zaraz urządza jakiś kawał, bierze nogi za pas i zmyka.”

VI.

Bazarow powrócił, usiadł przy stole i zaczął z pośpiechem pić herbatę. Dwaj bracia patrzyli na niego w milczeniu, a Arkadjusz spoglądał ukradkiem to na ojca, to na stryja.

— Daleko pan chodziłeś? — zapytał nakoniec gospodarz.

— Tam, gdzie owa kałuża niedaleko osinowego gaju. Spędziłem pięć sztuk bekasów; możesz je powystrzelać, Arkadjuszu.

— A pan nie myśliwy?

— Nie.

— Pan zajmujesz się właściwie fizyką! — z kolei zadał pytanie Paweł.

— Fizyką, tak; wogóle naukami przyrodniczemi.

— Jak powiadają, to Germanie w ostatnich czasach dokonali ważnych postępów na tem polu.

— Tak, Niemcy są pod tym względem naszymi mistrzami, — odpowiedział Bazarow.

Paweł Kirsanow użył wyrazu Germanie zamiast Niemcy, w celu ironicznym, czego jednak nikt nie zauważył.

— Pan masz takie wysokie wyobrażenie o Niemcach? — odezwał się znowu z wyszukaną grzecznością.

W duszy czuł się rozdrażnionym. Arystokratyczną jego naturę oburzał niezwykły spokój i obojętność Bazarowa. Ten syn wojskowego chirurga nietylko, że się przed nim nie mieszał, ale nawet odpowiadał mu krótko i szorstko, a w dźwięku swego głosu miał coś grubiańskiego, prawie impertynenckiego.

— Uczeni niemieccy, to dzielni ludzie, zauważył Bazarow.

— Tak, tak. Ale o rosyjskich uczonych nie wydasz pan, prawdopodobnie, tak pochlebnej opinji?

— Rozumie się, że nie.

— Godna to pochwały abnegacja — wyrzekł Paweł Piotrowicz, prostując się i podnosząc głowę. — Ale Arkadjusz Mikołajewicz mówił nam przed chwilą, że pan nie uznajesz żadnych powag, nie wierzysz w nic.

— Dlaczego mam je uznawać? W co wierzyć? Powiedzą mi prawdę, to zgodzę się na nią i basta.

— A czy Niemcy wszyscy prawdę tylko powiadają? — odezwał się Paweł, przyczem jego twarz przybrała wyraz tak obojętny i w czemś zatopiony, jak gdyby całą myślą utkwił w jakiejś nadobłocznej wyżynie.

— Nie wszyscy, — odparł z krótkiem ziewnięciem Bazarow, który widocznie nie miał chęci przeciągania tej nudnej dla niego i jałowej dysputy.

Paweł Piotrowicz spojrzał na Arkadjusza, jak gdyby mu chciał powiedzieć: „nadto grzeczny twój druh doprawdy nie jest”.

— Co się mnie tyczy, — odezwał się znowu nie bez przymusu — wyznam z pokorą, że wcale Niemców nie lubię. O rosyjskich Niemcach nie wspominam nawet: wiadomo, co to za ptaszki. Ale i niemieccy Niemcy nie przypadają mi do smaku. Jeszcze dawniejsi, jako tako; mieli tam u siebie takiego Szyllera albo Goethego... Brat mój ma dla tych pisarzy szczególny szacunek... Ale teraz zjawiają się tylko jakieś tam chemiki i materjalisty...

— Porządny chemik dwadzieścia razy więcej wart od każdego poety, wtrącił Bazarow.

— Tak? — odrzekł Paweł Piotrowicz i prawie, jakby dopiero budząc się właśnie ze snu, podniósł trochę brwi. — Więc pan zapewne nie uznajesz sztuki?

— Owszem, sztuką, którą uznaję, jest zarabiać pieniądze, lub gruntownie wytępić hemeroidy! — zawołał Bazarow z pogardliwym uśmieszkiem.

— Tak! tak! Raczyłeś pan zażartować. Więc wszystko w ten sposób odrzucasz? Ale, zgoda na to. Pan wierzysz przeto jedynie w naukę?

— Powiedziałem już panu, że w nic nie wierzę; cóż to jest zresztą nauka, nauka w ogólności? Są różne nauki, podobnie jak są różne rzemiosła i zawody, ale nauki w ogólności niema.

— Wybornie. Ale, czy i co do innych przyjętych w ludzkiem życiu zasad, na których nasz porządek społeczny się opiera, trzymasz się pan tego samego negatywnego kierunku?

— Cóżto, egzamin polityczny? — spytał Bazarow.

Paweł Piotrowicz lekko pobladł... Brat jego uznał za rzecz potrzebną wmieszać się do rozmowy.

— Pogawędzimy kiedyś z panem obszerniej o tym przedmiocie, kochany panie Eugenjuszu Wasyliczu; poznamy i wasze zdanie i swoje własne damy poznać. Ja ze swej strony jestem bardzo kontent, że pan zajmujesz się naukami przyrodniczemi. Słyszałem, że Liebig dokonał w ostatnich czasach znakomitych odkryć na polu ulepszenia roli. Możesz mi pan pomóc w mych pracach gospodarskich; może mi dacie jaką radę pożyteczną.

— Gotów jestem na wasze usługi, łaskawy panie; ale gdzie nam tam do Liebiga! Najprzód trzeba się nauczyć abecadła, a potem dopiero wziąć się do książki, my zaś jeszcze liter nie znamy.

„No, toś ty, widzę, prawdziwy nihilista”, pomyślał Mikołaj Piotrowicz.

— W każdym razie pozwoli mi pan zasięgnąć swojej rady, w razie potrzeby — dodał głośno. — Teraz zaś, jak sądzę, bracie, czas już pójść rozmówić się z rządcą.

Paweł Piotrowicz podniósł się z krzesła.

— Tak, — odezwał się, nie patrząc na nikogo, — źle to przeżyć długich pięć latek na wsi, daleko od wielkich duchów. Staniesz się wkońcu głuptaskiem. Usiłujesz nie zapomnieć tego, czego cię za młodu uczyli, a tu — ha! — okazuje się pewnego pięknego poranka, że to wszystko są duby smalone i powiadają ci, że ludzie rozumni nie zajmują się dziś już takiemi rupieciami, że ty sam jesteś do niczego i zacofany ciemięga. Cóż robić! Młodzież dzisiejsza, jak się zdaje, jest naprawdę od nas starych mędrsza.

Paweł Piotrowicz wykręcił się powoli na obcasach i odszedł miarowym krokiem do wnętrza domu, a za nim poszedł i jego brat, gospodarz.

— Czy on zawsze taki? — spytał obojętnie Bazarow Arkadjusza, jak tylko zamknęły się drzwi za nimi.

— Wiesz, Eugenjuszu, zanadto ostro się do niego zabrałeś, — zauważył Arkadjusz. — Uraziłeś go.

— Co też ty gadasz, będę ich jeszcze oszczędzał, tych powiatowych szlachciurów! Przecież to nic więcej, jak tylko samolubstwo, nawyczki lwa salonowego, zarozumiała fircykowatość! Niechby był sobie w Petersburgu uprawiał dalej swoją niwę, kiedy miał do tego powołanie. A zresztą, Bóg z nim! Czy wiesz? Znalazłem dość rzadki okaz chrabąszcza pływaka, Dyliscus marginatus? Pokażę ci go.

— Obiecałem ci opowiedzieć jego historję, — zaczął Arkadjusz.

— Historję pływaka?

— Ależ Eugenjuszu! Historję mojego stryja. Zobaczysz, że to wcale nie taki człowiek, jak go sobie wyobrażasz. Zasługuje on raczej na współczucie, niż na strojenie sobie żartów z niego.

— Nie przeczę; ale dlaczego tak go bronisz?

— Należy być sprawiedliwym, Eugenjuszu.

— Skąd ten wniosek?

— Daj pokój, posłuchaj...

I Arkadjusz opowiedział mu historję swojego stryja. Czytelnik znajdzie ją w następującym rozdziale.

VII.

Paweł Piotrowicz Kirsanow wychowywał się najprzód w domu, podobnie, jak młodszy brat, Mikołaj, potem w korpusie paziów. Od lat dziecięcych już zwracał uwagę nadzwyczajną urodą; a że był przytem zawsze trochę zarozumiały, podrwiwający i w zalotny sposób drażliwy, nie mógł się nie podobać. Jak tylko został oficerem, zaczął bywać w wielkim świecie. Noszono go wszędzie na rękach, on sam się rozpieszczał, strzelał bąki, robił głupstwa; lecz i z tem było mu do twarzy. Kobiety przepadały za nim, mężczyźni nazywali go pyszałkiem, w skrytości mu zazdroszcząc. Mieszkał, jak już powiedzieliśmy, wspólnie z bratem, którego serdecznie kochał, chociaż nie był w niczem do niego podobny. Mikołaj kulał nieco, miał rysy drobne, miłe, ale trochę smętne, oczy małe, czarne i włosy rzadkie a miękkie; lubił próżnować, chociaż i czytywać lubił; towarzystw unikał. Paweł Piotrowicz natomiast nie przepędzał w domu ani jednego wieczora, słynął ze swojej śmiałości i zręczności (wprowadził był pierwszy w modę gimnastykę pomiędzy światową młodzieżą), a przeczytał w swojem życiu najwyżej pięć, sześć książek francuskich. W dwudziestym ósmym roku życia był już kapitanem; czekała go świetna karjera. Nagle wszystko się odmieniło.

W owym czasie zjawiała się od czasu do czasu na petersburskim horyzoncie księżna R... Wiele osób i dziś jeszcze ją pamięta. Miała męża, świetnie wychowanego i przyzwoitego, ale nieco ograniczonego; byli bezdzietni. Zwykła była niespodziewanie wyjeżdżać zagranicę, niespodziewanie znowu powracać do Rosji, słowem: dziwne pędziła życie. Miała opinję lekkomyślnej kokietki, oddawała się namiętnie rozrywkom wszelkiego rodzaju, tańczyła do upadłego, chichotała i stroiła żarciki z młodymi ludźmi, których przyjmowała u siebie przed obiadem, w salonie o szarej godzinie, a po nocach płakała i modliła się, nigdy nie mogąc znaleźć ukojenia i często do samego rana przechadzała się po sypialni, rozpacznie załamując ręce, albo blada i zimna klęczała nad kartkami modlitewnika. Nadchodził dzień i ona znowu przeistaczała się na damę światową, znowu jeździła z wizytami, szczebiotała, śmiała się i dosłownie rzucała się ku wszystkiemu, co tylko mogło jej dać choćby najmniejszą rozrywkę. Była to dziwnej urody kobieta; jej warkocz złocisty i jak złoto ciężki, spadał niżej kolan, ale nikt nie nazwałby jej piękną; w całej twarzy tylko oczy miała ładne, a raczej i nie oczy same, małe były i szare, — lecz ich spojrzenie, bystre i głębokie, śmiałe do junactwa i smętne do beznadziejności, słowem: spojrzenie zagadkowe. Coś niezwykłego w niem błyszczało, nawet wtedy, gdy język prawił najbardziej puste frazesy. Ubierała się zawsze z rażącą przesadą.

Paweł Piotrowicz spotkał ją na jednym balu, przetańczył z nią jedną mazurkę, nie mówiąc do niej ani słowa, i zakochał się w niej na zabój. Przywykły do łatwych zwycięstw, prędko i tutaj stanął u celu, ale łatwość triumfu wcale go nie ochłodziła. Przeciwnie: jeszcze z większą udręką, jeszcze silniej przywiązał się do tej kobiety, w której sercu nawet wtedy, kiedy się oddawała całkiem, znajdowało się zawsze jakby coś jeszcze osobistego, coś niedostępnego, czego nikt nie mógł odgadnąć. Co tkwiło na dnie tej duszy — Bóg tylko wie! Zdawało się, że była pod władzą jakichś sił tajemnych, których sama nie znała i które igrały nią dowolnie, a niewielki jej rozumek nie umiał sobie dać rady z ich samowolą. Całe postępowanie tej kobiety było szeregiem niekonsekwencyj; jedyne listy, które mogły były wzbudzić słuszne podejrzenia męża, napisała do człowieka prawie obcego sobie. Jej miłość miała zawsze odblask bolesny: nie śmiała się już i nie stroiła żartów z tym, kogo wybrała, lecz słuchała go i patrzyła nań jakby ze zdumieniem. Niekiedy, zazwyczaj niespodzianie, zdumienie to przeobrażało się w niemy przestrach; jej twarz przybierała wtedy dziki i martwy wyraz. Zamykała się w swojej sypialni, a jej pokojówka mogła stamtąd słyszeć, przyłożywszy do drzwi ucho, jak pani głucho łkała. Niejednokrotnie, wracając do domu po czułej z nią schadzce, Kirsanow czuł w sercu tę jątrzącą i dolegliwą gorycz, jaka powstaje w nas po jakiemś stanowczem niepowodzeniu. „Czegoż ja jeszcze chcę” — zapytywał siebie samego, a serce ciągle go dręczyło.

Jednego razu podarował jej pierścionek, z wyrzeźbionym na kamieniu sfinksem.

— Co to? — zapytała — sfinks?

— Tak, — odpowiedział — a ten sfinks, to pani.

— Ja? — spytała i zwolna podniosła ku niemu swój wzrok zagadkowy. — Doprawdy, to wielce pochlebne! — dodała z wymuszonym uśmiechem, a oczy z tym samym, co zawsze dziwnym patrzyły wyrazem.

Ciężko było na sercu panu Pawłowi nawet wówczas, gdy go księżna R. kochała; ale kiedy ochłodła dla niego, a to nastąpiło dosyć rychło, o mało nie stracił zmysłów. Żal i zazdrość szarpały mu serce, nie dawał jej spokoju, na każdym kroku śledził za nią; sprzykrzyły się jej te natrętne prześladowania i wyjechała zagranicę. Nie zważając na prośby przyjaciół, przestrogi przełożonych, podał się do dymisji i wyjechał za księżną; cztery lata spędził na obczyźnie już to w pogoni za niewierną, już to rozmyślnie schodząc jej z oczu, aby być od niej zdala. Wstydził się przed sobą samym, oburzał na swój brak odwagi... ale nic nie pomagało. Jej obraz, ten niezrozumiały, prawie bez czucia i myśli, lecz tak czarujący, zanadto głęboko wrył mu się w duszę. W Baden zbliżył się znowu do niej, jak poprzednio; zdawało się, iż jeszcze nigdy nie kochała go tak namiętnie... Ale po upływie miesiąca wszystko znów się skończyło: płomień wybuchnął po raz ostatni i zgasł na zawsze. Przeczuwając nieuniknioną rozłąkę, Paweł chciał przynajmniej pozostać jej przyjacielem, jak gdyby przyjaźń z taką kobietą była możliwa...

Wyjechała potajemnie i unikała odtąd Kirsanowa. On wrócił do Rosji, próbował żyć poprzedniem życiem, ale nie mógł już trafić na dawny swój tor. Rzucał się, jak zatruty, z miejsca na miejsce. Bywał jeszcze, jak dawniej, w salonach, zachowywał wszelkie nawyki człowieka światowego, mógł się nawet pochwalić dwoma lub trzema nowemi zwycięstwy; niczego już atoli nie spodziewał się ani od siebie, ani od świata i nic też nie przedsiębrał. Zestarzał się i posiwiał. Zły to znak, jak wiadomo, przesiadywać wieczorami w klubie, zrzędzić z nudów na wszystko i prowadzić obojętne spory w towarzystwie mężczyzn, a jednak stało się to dla Pawła potrzebą. Ma się rozumieć, iż o żeniaczce ani nie pomyślał. W taki sposób ubiegło lat dziesięć, jednostajnie, posępnie i szybko, strasznie szybko. Czas nigdzie nie bieży tak szybko, jak w Rosji; w więzieniu, jak mówią, bieży jeszcze szybciej.

Jednego dnia przy obiedzie w klubie, Paweł Piotrowicz dowiedział się o zgonie księżny R. Umarła w Paryżu, w stanie bliskim obłąkania. Paweł wstał od stołu i długo przechadzał się po salonach, stając chwilami jak wryty przy stolikach gry, ale nie wrócił do domu wcześniej, niż zwykle. Po upływie pewnego czasu, przyniesiono mu z poczty pakiecik pod jego adresem: w pakieciku znajdował się pierścionek, który niegdyś ofiarował księżnie. Zmarła zrobiła na sfinksie rysę w kształcie krzyża i kazała mu powiedzieć, że krzyż — oto rozwiązanie zagadki.

To się zdarzyło na początku 48 go roku, w tym samym właśnie czasie, gdy Mikołaj Piotrowicz, straciwszy żonę, przyjechał do Petersburga. Paweł Piotrowicz nie widział się, można powiedzieć, z bratem od tej pory, kiedy ten osiadł na wsi: ślub Mikołaja odbył się w pierwszych dniach znajomości Pawła z księżną. Kiedy ten ostatni wrócił z zagranicy, pojechał był do brata, z zamiarem zabawienia u niego przez dwa miesiące i nacieszenia się jego szczęściem, lecz wytrzymał na wsi tylko przez tydzień. Zbyt wielka panowała różnica między obydwoma braćmi. W roku 48-ym różnica ta była już daleko mniejsza. Mikołaj stracił żonę, Paweł swoje wspomnienia; po śmierci księżny usiłował już nie myśleć o niej. Lecz Mikołaj zachował wiedzę życia spędzonego prawidłowo, syn rósł mu w oczach; Paweł zaś przeciwnie, ponury i samotny, wstępował w ten posępny okres zmierzchu, okres, w którym żal jest podobny do nadziei, nadzieja do żalu, w którym młodość już minęła, a starość nie nadeszła jeszcze.

Ta epoka była przykrzejszą dla Pawła Piotrowicza, niż dla kogokolwiek innego: straciwszy przeszłość, wszystko wraz z nią stracił.

— Nie zapraszam cię teraz do Maryina, — odezwał się doń pewnego razu Mikołaj (nazwał tak swoją wioskę na cześć żony), — znudziłeś się już tam i za życia nieboszczki, teraz więc, jak sądzę, umarłbyś z nudów.

— Wtedy byłem jeszcze głupi i zbyt zajęty, — odrzekł Paweł — teraz uspokoiłem się, jeśli nie zmądrzałem. Dlatego też, jeżeli pozwolisz, gotów jestem na zawsze obrać sobie mieszkanie u ciebie.

Zamiast odpowiedzi, Mikołaj uściskał brata; jeszcze atoli pół roku upłynęło od tej rozmowy, zanim Paweł Piotrowicz zdecydował się urzeczywistnić swój zamiar. Lecz zato, skoro raz osiadł na wsi, nie porzucał jej już potem nawet w ciągu tych trzech zim, które Mikołaj przepędził z synem w stolicy. Zaczął wiele czytywać, głównie po angielsku; urządził w ogóle całe swoje życie na sposób angielski, z sąsiadami rzadko się widywał, a wyjeżdżał jedynie na wybory, gdzie zwykle milczał, od czasu do czasu tylko drażniąc i przerażając obywateli starego autoramentu wyskokami liberalizmu, lecz nie zbliżając się przytem zgoła do przedstawicieli nowego pokolenia. Jedni i drudzy uważali go powszechnie za dumnego; i ci i tamci uwielbiali go za maniery prawdziwie arystokratyczne; za pogłoski o jego podbojach; za to, że się ładnie ubierał i stawał zwykle w najdroższym numerze najdroższego hotelu; zato, że wogóle dobre jadał obiady, a nawet razu jednego obiadował z Wellingtonem u Ludwika Filipa; za to, że wszędzie woził z sobą neseser z prawdziwego srebra i składaną wannę; za to, że od niego rozchodziła się woń jakichś niezwykłych a osobliwie „dostojnych” perfum; za to, że po mistrzowsku grywał w wista i zawsze przegrywał; wkońcu szanowali go także za uczciwość bez skazy. Damy nazywały go uroczym melancholikiem, ale on się nie wdawał z damami.

— Widzisz tedy, Eugenjuszu, — dodał Arkadjusz, kończąc opowiadanie, — jak niesprawiedliwy wydałeś sąd o moim stryju. Nie mówię już o tem, że on nieraz wyciągał z biedy mojego starego, dając wszystkie, jakie miał pieniądze, — może nie wiesz, że ich majątek dotychczas nie rozdzielony, — ale on każdemu rad dopomóc, i, między innemi, zawsze się wstawia za włościanami; prawda, że gdy z nimi rozmawia, marszczy czoło i wącha wodę kolońską...

— Znana historja, nerwy, — wtrącił Bazarow.

— Być może, ale w każdym razie serce ma złote. A przytem wcale nie głupi. Jakie on mi dawał pożyteczne rady... a szczególnie... szczególnie co do stosunków z kobietami.

— Aha! sparzył się na swojem, teraz na cudze dmucha. Znamy się na tem!

— Jednem słowem, — mówił dalej Arkadjusz, — jest to człowiek bardzo nieszczęśliwy, wierzaj mi; nie powinno się gardzić nim.

— Ale któż nim gardzi? — odparł Bazarow. — Mnie tylko wolno, bądźcobądź, powiedzieć, że człowiek, który całe życie swoje postawił na kartę miłości kobiecej, a gdy mu tę kartę utrącono, osowiał i stracił wszelką zdolność do życia, że taki człowiek nie jest mężczyzną, nie jest osobnikiem płci męskiej. Mówisz, że nieszczęśliwy; z pewnością wiesz o tem lepiej odemnie; ale głupoty się nie pozbył całkiem. Jestem przekonany, że ma się na serjo za wielkiego człowieka, dlatego, że abonuje Galignani i raz na miesiąc ocala chłopa od batów.

— Lecz trzeba mieć wzgląd na jego wychowanie, na epokę, w której żył, — rzekł Arkadjusz.

— Wychowanie? — podjął Bazarow. — Każdy człowiek powinien sam siebie wychować, chociażby, np. jak ja... Co zaś do epoki, dlaczego ja mam być zawisły od niej? Niech lepiej ona będzie zawisła odemnie. Nie, bracie, wszystko to próżne gadania, pustota! Jakież mi to np. tajemne stosunki mężczyzny i kobiety? My, fizjologowie, znamy je dobrze. Zbadaj tylko anatomję oka: radbym wiedzieć, skąd się tam weźmie, jak ją ty nazywasz, zagadkowość spojrzenia? To wszystko koszałki-opałki, romantyka, niedorzeczne błazeństwa artystów. Chodźmy lepiej chrząszcza obejrzeć.

I obaj przyjaciele poszli do pokoju Bazarowa, w którym już się rozeszła jakaś woń medyko-chirurgiczna, zmieszana z zapachem machorki.

VIII.

Paweł Piotrowicz nie był długo obecny przy rozmowie brata z rządcą, człowiekiem wysokiego wzrostu, chudym, o chytrym wzroku i słodziutkim głosie, który na wszystko co mu powiedział Mikołaj Piotrowicz odpowiadał: „tak, tak, prawda; rozumie się, nie inaczej” i starał się dowieść, że wszystkie chłopy są opojami i złodziejami. Niedawno urządzone na nowy sposób gospodarstwo skrzypiało, jak nienasmarowane koło, trzeszczało, jak sprzęt domowej roboty z wilgotnego drzewa. Mikołaj Piotrowicz nie rozpaczał, ale często gęsto wzdychał i zamyślał się; czuł, że bez pieniędzy nic się nie da zrobić, a pieniądze już prawie wszystkie puścił między ludzi. Arkadjusz mówił prawdę: Paweł niejednokrotnie wybawiał brata z kłopotów. Nieraz, bywało, widząc, jak ten ostatni łamał sobie głowę nad sposobem wydobycia się z opałów, Paweł podchodził zwolna ku oknu i wsunąwszy ręce w kieszenie, mruczał przez zęby: mais je puis vous donner de l’argent, i dawał mu pieniądze; ale tym razem i on nic nie miał, wolał zatem prędzej się oddalić. Szczegóły gospodarskie nudziły go; przy tem zdawało mu się ciągle, że Mikołaj, pomimo całego zapału i zamiłowania w pracy, nie tak się bierze do dzieła, jakby wypadało, chociaż nie potrafiłby wcale wskazać, w czem brat mianowicie błądzi. „On za mało praktyczny”, — myślał w duchu, — „oszukują go”. Mikołaj, przeciwnie, miał wysokie wyobrażenie o praktyczności Pawła i zawsze śmiało pytał się go o radę. „Ja człowiek miękki, słaby, — mawiał — przeżyłem całe życie w ustroniu; a ty nie na darmo żyłeś tak wiele z ludźmi, znasz ich wybornie; masz orli wzrok”. Na te słowa Paweł Piotrowicz zwykle się tylko odwracał, nie przeczył jednak bratu, pozostawiając go w jego złudzeniach.

Zostawiwszy Mikołaja w gabinecie, wszedł na korytarz oddzielający przednią część domu od tylnej, a gdy się zbliżył do jednych drzwi niziutkich, zatrzymał się w zadumaniu, pociągnął za wąsy i zapukał.

— Kto tam? proszę wejść, — rozległ się głosik Teniczki.

— Ja, — odezwał się Paweł Piotrowicz i otworzył drzwi.

Teniczka zerwała się z krzesła, na którem usiadła ze swoim maleńkim, a oddawszy go do ręki dziewczynie, która zaraz wyszła z nim do drugiego pokoju, śpiesznie poprawiła sobie włosy na głowie.

— Wybaczcie, jeślim wam przeszkodził, — zaczął mówić Paweł Piotrowicz, nie patrząc się na nią: — chciałem was tylko prosić... dzisiaj, jak się zdaje, idzie posłaniec do miasta... każcie kupić dla mnie zielonej herbaty.

— Dobrze, — odrzekła Teniczka; — dużo każecie kupić?

— Dosyć będzie pół funta, jak sądzę. U was tu, jak widzę, przemiana, — dodał rzuciwszy naokoło bystre spojrzenie, które się przesunęło i po licu Teniczki. — Te oto firanki... — odezwał się dalej, widząc, że go nie pojmuje.

— A tak, firanki. To Mikołaj Piotrowicz dał je nam; ale one już dawno wiszą.

— Prawda, jużem dawno nie był tu u was. Teraz mieszkacie tu bardzo pięknie.

— Z łaski Mikołaja Piotrowicza.

— Tutaj wam lepiej niż w poprzedniem mieszkaniu? — zapytał Paweł uprzejmie, ale bez najmniejszego uśmiechu.

— Naturalnie, że o wiele lepiej.

— Kto tam teraz mieszka na waszem miejscu?

— Tam jest obecnie pralnia.

— A!

Paweł Piotrowicz umilkł. „Teraz odejdzie* — myślała Teniczka; tymczasem nie odchodził, a ona stała przed nim jak wryta, przebierając lekko palcami.