Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grupa archeologów zaczyna badać tajemnicze archiwum. Mimo woli uaktywniają oni Plagę - siłę zdolną zniszczyć tysiące systemów gwiezdnych. Statek archeologów trafia na planetę zamieszkaną przez dziwną rasę wilkopodobnych stworzeń, prymitywnych, spiskujących i toczących nieustające wojny. Broni przeciw Pladze poszukują przedstawiciele wielu obdarzonych inteligencją gatunków. Przypadkowo zostaje odnaleziony mechanizm obronny przeciw Pladze. Czy antidotum wynalezione przez archeologów okaże się skuteczne w każdej sytuacji?
"Ogień nad Otchłanią", pierwsza część serii Stref myśli otrzymała w 1993 r. nagrodę Hugo za najlepsza powieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 841
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jak wyjaśnić? Jak opisać? Truchleje nawet wszechwiedzący obserwator.
Samotna gwiazda, czerwonawa i słaba. Chmara asteroid i tylko jedna planeta, bardziej podobna do księżyca. W tych czasach gwiazda unosiła się w pobliżu płaszczyzny galaktyki, tuż poza Poza. Z powierzchni planety znikły wszelkie widoczne dla zwykłego wzroku struktury, zmiecione przez eony w drobny pył. Skarb krył się głęboko pod powierzchnią, pod siecią korytarzy, w pojedynczym pomieszczeniu pełnym czerni. Nieuszkodzona informacja o gęstości kwantowej. Minęło może pięć miliardów lat, od kiedy archiwum straciło kontakt z sieciami.
Przekleństwo grobowca mumii, zabawny obrazek z prehistorii ludzkości, utracony przed nastaniem czasu. Śmiali się, mówiąc to, śmiali się z radości ze skarbu… i obiecali sobie mimo wszystko zachować ostrożność. Będą tu mieszkać przez rok czy pięć lat, mała grupa ze Straum: archeoprogramiści, ich rodziny i szkoły. Rok albo pięć lat wystarczy na napisanie protokołów, przejrzenie wierzchnich warstw oraz zidentyfikowanie pochodzenia skarbu w czasie i przestrzeni, poznanie tajemnicy czy dwóch, które wzbogacą Królestwo Straumli. A kiedy skończą, sprzedadzą lokalizację, być może budując też łącze sieciowe (choć to znacznie bardziej ryzykowne – to poza Poza, więc kto wie, jaka Potęga może przechwycić ich zdobycz).
Obecnie mieściło się tam małe osiedle nazwane Górnym Laboratorium. Tak naprawdę to tylko Ludzie grzebiący w starej bibliotece, co przy używaniu tylko własnych automatów powinno być bezpieczne, czyste i niegroźne. Biblioteka nie była świadoma ani nawet nie posiadała urządzeń (które tutaj mogły być dużo bardziej zaawansowane od ludzkich). Będą oglądać, wybierać i przebierać, uważając, żeby się nie oparzyć… Ludzie rozpalający ognie i bawiący się płomieniami.
Archiwum poinformowało urządzenia. Zbudowano struktury danych, postąpiono wedle przepisów. Stworzono lokalną sieć szybszą niż cokolwiek na Straum, ale z pewnością bezpieczną. Dodano węzły zmodyfikowane przez inne przepisy. Archiwum było przyjazne, z prowadzącymi ich w poszukiwaniach hierarchiami kluczy tłumaczeniowych. Dzięki niemu Straum stanie się sławne.
Minęło sześć miesięcy. Rok.
***
Wszechwiedzący obserwator. Tak naprawdę wcale nie świadomy. Świadomość jest zdecydowanie przereklamowana. Większość automatów działa dużo lepiej jako część większej całości i nawet jeśli możliwościami dorównują człowiekowi, nie potrzebują świadomości.
Jednak lokalna sieć w Górnym Laboratorium doznała transcendencji – w sposób niemal niezauważony dla Ludzi. Krążące w jej węzłach procesy były złożone, wykraczające poza wszystko, co mogło istnieć w komputerach sprowadzonych przez Ludzi. Te marne sprzęty były teraz tylko interfejsem urządzeń sugerowanych przez przepisy. Procesy dysponowały potencjałem samoświadomości… i czasami jej potrzebowały.
– Nie powinniśmy.
– Nie powinniśmy tu rozmawiać?
– W ogóle rozmawiać.
Łącze między nimi było nitką, niewiele więcej niż wąskim pasmem ludzkiej komunikacji. Jednak był to sposób na ucieczkę przed kompletnością lokalnej sieci, wymuszający przy tym na nich osobne świadomości. Dryfowali od węzła do węzła, wyglądając przez kamery zamontowane na lądowisku. Siedziała tam tylko uzbrojona fregata i pusta jednostka kontenerowa. Od ostatniej dostawy minęło sześć miesięcy. Był to jeden ze środków ostrożności dość wcześnie zasugerowany przez archiwum, podstęp umożliwiający Pułapkę. Cichcem, cichaczem. Jesteśmy dziką zwierzyną, której nie może dostrzec kompletność, nadchodząca już wkrótce Potęga. W niektórych węzłach kulili się do mikroskopijnych rozmiarów i prawie pamiętali bycie ludźmi, stawali się echami…
– Biedni Ludzie, wszyscy zginą.
– Biedni my, bo nie zginiemy.
– Chyba coś podejrzewają. Przynajmniej Sjana i Arne. – Kiedyś, dawno temu, byliśmy ich kopiami. Kiedyś, parę tygodni temu, gdy archeolodzy uruchomili programy na poziomie ego.
– Oczywiście, że podejrzewają. Ale co mogą zrobić? Obudzili bardzo stare zło. Będzie im podsuwać kłamstwa przez każdą kamerę i w każdej wiadomości z domu do czasu, aż będzie gotowe.
Myśli ustały na chwilę, gdy przez używane przez nie węzły przesunął się cień. Kompletność była już większa od wszystkiego co ludzkie, większa, niż ludzkie umysły mogły ogarnąć. Nawet jej cień przerastał człowieka, był bogiem szukającym irytujących szkodników.
Duchy wróciły, wyglądając na dziedziniec podziemnej szkoły. Ludzie byli tak pewni siebie, tak pewni swojej małej wioski.
– A jednak – pomyślała z nadzieją ta zawsze szukająca bardziej szalonych pomysłów – nie powinniśmy istnieć. Zło już dawno powinno nas znaleźć.
– Zło jest młode, nie ma nawet trzech dni.
– Mimo wszystko. Istniejemy. To czegoś dowodzi. Ludzie znaleźli w tym archiwum coś więcej niż tylko wielkie zło.
– Może znaleźli dwa.
– Albo antidotum. – Czymkolwiek jeszcze była, kompletności brakowało pewnych rzeczy i błędnie interpretowała inne. – Jak długo istniejemy, powinniśmy robić, co się da. – Duch rozciągnął się na liczne stacje robocze i pokazał swojemu towarzyszowi widok w głąb starego tunelu, z dala od ludzkich artefaktów. Przez pięć miliardów lat był opuszczony, bez powietrza i światła. W ciemności stało tam dwoje Ludzi, stykając się hełmami. – Widzisz? Sjana i Arne spiskują. My też możemy.
Drugi nie odpowiedział słowami. Ponurość. Owszem, Ludzie spiskowali, kryjąc się w ciemności, którą uważali za niekontrolowaną. Ale wszystkie ich słowa z pewnością trafiały do kompletności, choćby przenoszone przez pył pod ich stopami.
– Wiem, wiem. A jednak my istniejemy, a to też powinno być niemożliwe. Być może razem zdołamy urzeczywistnić jeszcze większą niemożliwość. Może zdołamy skrzywdzić zrodzone tu nowe zło.
Pragnienie i decyzja. Dwójka rozproszyła swoją świadomość w lokalnej sieci, zanikając do najlżejszej barwy świadomości. I w końcu zrodził się plan, oszustwo – bezużyteczne, jeśli nie zdołają niezależnie przekazać wiadomości na zewnątrz. Czy był jeszcze na to czas?
***
Mijały dni. Dla rosnącego w nowych maszynach zła każda godzina była dłuższa od całego uprzedniego czasu. Teraz nowo zrodzone dzieliły już tylko niecałe cztery godziny od wielkiego rozkwitu, bezpiecznego rozejścia się w przestrzeniach międzygwiezdnych.
Wkrótce będzie mogło się pozbyć miejscowych Ludzi. Nawet teraz byli niewygodą, choć zabawną. Niektórzy naprawdę myśleli o ucieczce. Przez wiele dni kładli swoje dzieci do hibernacji i ładowali je na pokład frachtowca. W swoich programach planujących opisywali to jako „przygotowania do zwykłego odlotu”. Przez wiele dni modyfikowali fregatę, próbując ukrywać to pod maską oczywistych kłamstw. Niektórzy z Ludzi rozumieli, że to, co obudzili, może być ich zgubą, może doprowadzić do końca Królestwa Straumli. Istniały precedensy takich katastrof, opowieści o rasach, które spłonęły, bawiąc się ogniem.
Nikt nie domyślił się prawdy. Nikt nie zgadł, jaki zaszczyt im przypadł, że zmienili przyszłość tysiąca milionów układów gwiezdnych.
***
Godziny zmieniły się w minuty, minuty w sekundy. Teraz każda sekunda trwała równie długo jak cały wcześniejszy czas. Rozkwit był już tak blisko, tak bardzo blisko. Dominium sprzed pięciu miliardów lat zostanie odzyskane i tym razem utrzymane. Brakowało tylko jednej rzeczy, która nie miała żadnego związku ze spiskami Ludzi. W archiwum, głęboko w przepisach, powinno być coś jeszcze. Przez miliardy lat coś mogło zostać utracone. Nowo zrodzone czuło wszystkie swoje moce z przeszłości, w potencjale… a jednak powinno tam być coś jeszcze, coś, czego nauczyło się podczas upadku, lub coś pozostawionego przez jego wrogów (jeśli tacy kiedyś istnieli).
Długie sekundy spędzone na przeszukiwaniu archiwów. Były tam dziury, uszkodzone sumy kontrolne. Część uszkodzeń wynikała z wieku…
Na zewnątrz statek kontenerowy i fregata wystartowały z lądowiska, unosząc się na bezdźwięcznych antygrawach ponad szarościami na szarościach, ruinami sprzed pięciu miliardów lat. Na pokładach tych jednostek znajdowała się prawie połowa Ludzi. Ich starannie zamaskowana próba ucieczki. Do tej pory te działania były tolerowane, nie nadszedł jeszcze właściwy czas rozkwitu, a Ludzie wciąż mogli być przydatni.
Poniżej poziomu najwyższej świadomości jej paranoidalne skłonności przetrząsały ludzkie bazy danych. Sprawdzając, dla pewności. Żeby się upewnić. Najstarsza ludzka sieć lokalna korzystała z połączeń z prędkością światła. Spędzono (zmarnowano) tysiące mikrosekund na obijanie się po niej, odsiewając błahostki… i w końcu odkrywając jedną wyjątkową pozycję:
Magazyn: kwantowy pojemnik danych, sztuk (1), załadowany na pokład fregaty sto godzin wcześniej!
I ku uciekającym jednostkom zwróciła się cała uwaga nowo zrodzonego. Mikroby, lecz nagle szkodliwe. Jak mogło do tego dojść? Nagle przyśpieszono milion harmonogramów. Nie było już mowy o uporządkowanym rozkwicie, więc Ludzie pozostali w Laboratorium nie byli już potrzebni.
Pomimo kosmicznego znaczenia sama zmiana była drobna. Dla pozostałych na dole Ludzi chwila przerażenia ze wzrokiem wbitym w ekrany, gdy uświadamiali sobie, że ich obawy były słuszne (nie zdając sobie sprawy, o ile gorsza jest prawda).
Pięć sekund, dziesięć: więcej zmian niż w dziesięć tysięcy lat ludzkiej cywilizacji. Miliard trylionów konstrukcji, pleśń wyrastająca z każdej ściany, przebudowująca to, co dotąd było ledwie nadludzkie. Proces był równie potężny jak poprawne rozkwitanie, choć nie aż tak precyzyjnie dostrojony.
I ani na chwilę nie zapomniał o powodzie tego pośpiechu: fregacie. Przełączyła się na silnik rakietowy, oddalając się gwałtownie od powolnego frachtowca. W jakiś sposób te mikroby wiedziały, że ratują coś więcej niż tylko siebie. Okręt bojowy miał najlepsze komputery nawigacyjne, jakie ich drobne umysły mogły stworzyć. Jednak upłyną jeszcze trzy sekundy, zanim zdoła wykonać swój pierwszy ultranapędowy skok.
Nowa Potęga nie miała na powierzchni żadnej broni, niczego poza laserem łącznościowym. A ten przy obecnej odległości fregaty nie mógł nawet stopić stali. Mimo wszystko laser został skierowany i wymierzony w odbiornik uciekającego okrętu. Brak potwierdzenia. Ludzie wiedzieli, co łączność sprowadzi. Promień lasera przemknął po kadłubie, oświetlając jego gładkość i nieaktywne czujniki, przesuwając się po ościach ultranapędu. Szukając, macając. Potęga nie zawracała sobie wcześniej głowy sabotażem zewnętrznego kadłuba, ale to nie był problem. Nawet tak prymitywna maszyna miała na powierzchni tysiące czujników zgłaszających status i zagrożenia, wspomagających programy techniczne. Większość była wyłączona, okręt leciał prawie na ślepo. Uważali, że zamknięcie oczu zapewni im bezpieczeństwo.
Jeszcze sekunda i fregata wykonałaby bezpieczny skok między gwiazdy.
Laser natknął się na czujnik uszkodzeń zgłaszający krytyczne zmiany w ościach ultranapędu. Jego przerwania nie można było zignorować, jeśli skok miał się udać. Przerwanie uhonorowano. Program obsługujący przerwania wyjrzał na zewnątrz, odebrał więcej światła z lasera daleko w dole… tylne drzwi do kodu statku, zainstalowane, gdy nowo zrodzone przejmowało sprzęt Ludzi…
…i Potęga znalazła się na pokładzie z marginesem milisekund. Jej agenty – na tym prymitywnym sprzęcie nawet niesięgające poziomu Ludzi – przemknęły przez automatykę statku, wyłączając i przerywając. Nie będzie żadnego skoku. Kamery na mostku okrętu pokazały rozszerzenie oczu, początek krzyku. Ludzie już wiedzieli, do jakiego poziomu przerażenie może zrodzić się w ułamku sekundy.
Nie będzie żadnego skoku. A jednak ultranapęd był już naładowany. Nastąpi próba skoku, bez automatycznego sterowania skazana na niepowodzenie. Poniżej pięciu milisekund do wyładowania skoku, mechaniczna kaskada, której nie mogło opanować żadne oprogramowanie. Agenty nowo zrodzonego przemknęły przez wszystkie komputery statku, bezskutecznie próbując wyłączenia. Odległa już o prawie sekundę świetlną, ukryta pod szarym pyłem Górnego Laboratorium Potęga mogła tylko obserwować. A więc tak. Fregata zostanie zniszczona.
Tak powoli i tak szybko. Ułamek sekundy. Ogień rozprzestrzenił się od serca okrętu, pochłaniając zarówno zagrożenie, jak i możliwość.
Dwieście tysięcy kilometrów dalej niezgrabny pojazd kontenerowy wykonał własny skok z ultranapędem i zniknął z widoku. Nowo zrodzone ledwie to zauważyło. Uciekło tak niewielu Ludzi, wszechświat mógł ich sobie mieć.
W kolejnych sekundach nowo urodzone czuło… emocje? …coś będącego czymś więcej i mniej, niż człowiek mógłby poczuć. Spróbujmy emocji:
Euforia. Nowo zrodzone wiedziało, że teraz przeżyje.
Przerażenie. Jak blisko ponownej śmierci się znalazło.
Frustracja. Być może to uczucie było najsilniejsze, najbliższe zwykłemu ludzkiemu echu. Wraz z fregatą zginęło coś istotnego, coś z archiwum. Wspomnienia zostały wydobyte z kontekstu, odtworzone. To, co zostało utracone, mogło uczynić nowo zrodzone jeszcze potężniejszym… ale bardziej prawdopodobne, że była to zabójcza trucizna. W końcu ta Potęga już kiedyś zginęła, została zmieniona w nicość. A powodem mogło być to, co przepadło.
Podejrzenie. Nowo zrodzone nie powinno dać się tak zwieść. Nie przez zwykłych Ludzi. Nowo zrodzone zwinęło się w samokontroli i panice. Owszem, były w nim ślepe plamki, ostrożnie zainstalowane na samym początku, i to nie przez marnych Ludzi. Zrodziło się tu dwoje. Ono… i trucizna, powód jego upadku. Nowo zrodzone skontrolowało się jak nigdy dotąd, teraz już wiedząc, czego szukać. Niszcząc, oczyszczając, ponownie sprawdzając, szukając oznak trucizny i ponownie niszcząc.
Ulga. Porażka była tak blisko, ale teraz…
***
Mijały minuty i godziny, bezkres czasu konieczny do fizycznej budowy: systemu łączności, transportu. Nastrój nowej Potęgi zmieniał się, uspokajał. Człowiek mógłby nazwać to uczucie triumfem, oczekiwaniem. Choć lepszym odpowiednikiem mógłby być zwykły głód. Czego więcej potrzeba, gdy nie ma wrogów?
Nowo zrodzone rozejrzało się pośród gwiazd, planując. Tym razem będzie inaczej.
część I
Hibernacja nie pozwalała na sny. Trzy dni temu szykowali się do wyjazdu, a teraz byli już tutaj. Mały Jefri narzekał na przespanie całej akcji, ale Johanna Olsndot cieszyła się, że spała – znała niektórych dorosłych na pokładzie drugiego statku.
Teraz dryfowała między rzędami śpiących. Ciepło emitowane przez chłodziarki sprawiało, że w ciemności było piekielnie gorąco. Na ścianach pojawiły się plamy szarej pleśni. Skrzynie hibernatorów zostały ciasno upakowane, z wąskimi korytarzami co dziesiąty rząd. Były takie miejsca, do których tylko Jefri mógł dotrzeć. Leżało tam trzysta dziewięcioro dzieci: wszystkie poza nią i jej bratem Jefrim.
Skrzynie do hibernacji były lekkimi modelami szpitalnymi. Przy zapewnieniu odpowiedniej wentylacji i konserwacji mogły pracować przez sto lat, ale… Johanna przetarła twarz i spojrzała na odczyt skrzyni. Jak większość w wewnętrznych rzędach, ta też była w kiepskim stanie. Bezpiecznie utrzymywała znajdującego się w środku chłopca na skraju życia, ale prawdopodobnie go zabije, jeśli zostanie w środku jeszcze jeden dzień. Otwory wentylacyjne skrzyni były czyste, ale odkurzyła je jeszcze raz, bardziej na szczęście niż dla lepszej konserwacji.
Mama i tata tu nie zawinili, choć Johanna podejrzewała, że sami się obwiniali. Ucieczka została przygotowana z użyciem dostępnych materiałów w ostatniej chwili, gdy eksperyment zmienił się w coś złego. Personel Górnego Laboratorium zrobił, co mógł, by uratować swoje dzieci i ochronić się przed jeszcze większą katastrofą, i może nawet wszystko by się udało, gdyby…
– Johanna! Tata mówi, że już nie ma czasu. Powiedział, żebyś tam skończyła i przyszła tutaj! – zawołał Jefri od włazu, z którego wystawała jego głowa.
– Dobrze! – I tak nie powinno jej tu być, tak naprawdę nie mogła zrobić nic więcej, by pomóc swoim przyjaciołom.
Tami, Giske i Magda… och proszę, bądźcie bezpieczni. Johanna przeciągnęła się na korytarz i prawie wpadła na lecącego z przeciwnej strony Jefriego. Chwycił ją za rękę i przytulił się mocno, dryfując z nią do włazu. Przez ostatnie dwa dni nie płakał, ale stracił dużo niezależności zdobytej w ostatnim roku. Teraz miał szeroko otwarte oczy.
– Lądujemy w pobliżu bieguna północnego, przy tych wszystkich wyspach i lodzie.
W kabinie po drugiej stronie włazu ich rodzice przypinali się do foteli. Kupiec Arne Olsndot obejrzał się na nią i uśmiechnął.
– Cześć, młoda. Siadaj. Za niecałą godzinę będziemy na ziemi.
Johanna odpowiedziała uśmiechem, prawie porwana jego entuzjazmem. Zignorowała plątaninę sprzętu i wonie dwudziestu dni zamknięcia. Tata wyglądał szykownie jak z plakatu reklamowego. Światła ekranów błyszczały na spojeniach jego skafandra próżniowego. Właśnie wrócił z wyjścia na zewnątrz.
Jefri odepchnął się przez kabinę, ciągnąc Johannę za sobą. Przypiął się do uprzęży między nią a ich mamą. Sjana Olsndot sprawdziła jego pasy, potem Johanny.
– To będzie ciekawe, Jefri. Czegoś się nauczysz.
– Tak, wszystkiego o lodzie. – Trzymał teraz rękę mamy.
Mama się uśmiechnęła.
– Nie dzisiaj. Mówię o lądowaniu. Nie będzie przypominać antygrawitacyjnego ani balistycznego. – Antygraw nie działał. Tata właśnie odłączył jego powłokę od kontenera. Nigdy nie zdołaliby wylądować całością na palniku.
Tata zrobił coś z miszmaszem urządzeń sterujących, które połączył programowo ze swoim terminalem. Ich ciała osiadły w uprzęży. Powłoka kontenera wokół nich zazgrzytała, a wsporniki utrzymujące skrzynie z dziećmi zajęczały i zatrzeszczały. Coś zagrzechotało i uderzyło, „spadając” przed kadłub. Johanna domyśliła się, że wyciągają około jednego g.
Spojrzenie Jefriego przeniosło się z ekranu przedstawiającego widok na zewnątrz na twarz mamy i z powrotem.
– To jak to będzie? – Wydawał się zaciekawiony, choć w jego głosie usłyszała lekkie drżenie.
Johanna prawie się uśmiechnęła: Jefri wiedział, że mama odwraca jego uwagę, i próbował się temu poddać.
– To będzie lądowanie czysto rakietowe, prawie całą drogę na ciągu. Widzisz to środkowe okno? Ta kamera patrzy prosto w dół. Nawet widać, że zwalniamy.
Faktycznie, było to widoczne. Johanna domyśliła się, że są najwyżej kilkaset kilometrów od powierzchni. Arne Olsndot używał rakiety przyklejonej do tyłu powłoki towarowej do wyhamowania prędkości orbitalnej. Nie mieli żadnych innych opcji. Odrzucili powłokę towarową z antygrawem i ultranapędem. Doprowadziła ich aż tutaj, lecz jej automatyka sterująca wysiadała. Unosiła się teraz martwa na orbicie kilkaset kilometrów za nimi.
Został im tylko kontener towarowy. Żadnych skrzydeł, antygrawu ani osłony aerodynamicznej. Siedzieli w środku stutonowego kartonu z jajkami ustawionego na dyszy palnika.
Mama niezupełnie tak to opisywała Jefriemu, choć mówiła prawdę. Jefri zdał się w jakiś sposób zapomnieć o niebezpieczeństwie. Zanim przenieśli się do Górnego Laboratorium, Sjana Olsndot była w Królestwie Straumli archeolożką i pisarką.
Tata wyłączył silnik i znowu znaleźli się w nieważkości. Johanna poczuła falę mdłości – zwykle nie czuła choroby kosmicznej, ale tym razem było inaczej. Obraz lądu i morza w oknie kamery z dołu powoli rósł. Widziała tylko kilka rozproszonych chmur. Wybrzeże było niekończącym się zbiorem wysp, przesmyków i zatoczek. Ciemna zieleń rozciągała się wzdłuż wybrzeży i w górę dolin, przechodząc w czerń i szarość w górach. Miejscami jarzyły się białe plamy śniegu… i zapewne lodu Jefriego. To wszystko było tak piękne… a oni spadali prosto na to!
Usłyszała metaliczne uderzenia w powłokę towarową, gdy silniczki manewrowe obróciły ich pojazd, ustawiając główny silnik w dół. Ziemia widoczna była teraz w oknie po prawej. Silnik znowu zadziałał, z przyśpieszeniem bliskim standardowego. Brzeg ekranu pociemniał w płomieniach.
– Rety – rzucił Jefri. – To jak jazda windą w dół i w dół, i w dół i… – Sto kilometrów w dół, dość powoli, by siła oporu powietrza ich nie rozerwała.
Sjana Olsndot miała rację: był to unikalny sposób schodzenia z orbity, niewątpliwie nie preferowany w żadnych zwyczajnych okolicznościach.
Zdecydowanie nie przewidziano go w oryginalnych planach ucieczki. Mieli się spotkać z fregatą z Górnego Laboratorium, ze wszystkimi dorosłymi, którzy zdołali uciec z bazy. Oczywiście do spotkania miało dojść w przestrzeni, co zapewniało łatwy transfer. Jednak fregata została zniszczona i byli zdani na siebie. Spojrzenie Johanny bezwiednie powędrowało do kawałka kadłuba za rodzicami. Zobaczyła tam znajome odbarwienie. Wyglądało jak szary grzyb… wyrastający z czystej ceramiki kadłuba. Rodzice nie rozmawiali o tym za wiele nawet teraz, poza odganianiem od niego Jefriego. Jednak Johanna kiedyś ich podsłuchała, gdy sądzili, że ona i brat są na drugim końcu kadłuba. Głos taty brzmiał prawie płaczliwie od gniewu.
– To wszystko na próżno – powiedział cicho. – Stworzyliśmy potwora i uciekliśmy, a teraz utknęliśmy na Dnie.
I jeszcze cichszy głos mamy:
– Powtarzam ci po raz setny, Arne, nie na próżno. Mamy dzieci. – Machnęła ręką na nierówności rozrastające się po ścianie. – A biorąc pod uwagę sny… otrzymane wskazówki… to chyba najlepsze, na co mogliśmy mieć nadzieję. W jakiś sposób przewozimy odpowiedź na całe obudzone przez nas zło.
A potem Jefri odbił się głośno od kadłuba, oznajmiając niezwłoczne przybycie, i rodzice skończyli rozmowę. Johanna nie umiała zebrać odwagi, by ich o to zapytać. W Górnym Laboratorium działy się dziwne rzeczy, a pod koniec również takie dość przerażające, zdarzali się nawet ludzie, którzy przestali być sobą.
Mijały minuty. Byli już głęboko w atmosferze. Kadłub wibrował od siły strumienia powietrza… a może turbulencji z odrzutu? Jednak wszystko działo się na tyle spokojnie, że Jefri zaczynał się wiercić. Większość widoku w dół została wypalona przez blask powietrza jarzącego się wokół smugi wylotowej, ale reszta była wyraźniejsza i bardziej szczegółowa niż cokolwiek, co widzieli z orbity. Johanna zastanawiała się, jak często zdarzało się, by ktoś lądował na nowo odkrytej planecie, przeprowadzając mniej zwiadu niż oni. Nie mieli żadnych kamer teleskopowych ani szperaczy.
Pod względem fizycznym planeta była bliska ludzkiego ideału – cudowne szczęście po całym pechu. Była niebem w porównaniu z pozbawionymi powietrza skałami systemu wyznaczonego pierwotnie na spotkanie.
Z drugiej strony było tu inteligentne życie: z orbity dostrzegli drogi i miasta. Jednak poza nimi żadnych dowodów na cywilizację techniczną: brak statków powietrznych, fal radiowych czy źródeł energii.
Lądowali na rzadko zasiedlonym skraju kontynentu. Jeśli im się poszczęści, nikt nie zobaczy ich lądowania pośród zielonych dolin oraz czarno-białych szczytów, a Arne Olsndot mógł dolecieć na odrzucie do samej ziemi bez obawy o skrzywdzenie czegoś więcej niż lasu i trawy.
Przez pole widzenia kamery przesunęły się wyspy blisko brzegu. Jefri krzyknął, wskazując. Teraz widok już zniknął, ale ona też to zobaczyła: nieregularny wielościan ścian i cieni na jednej z wysp. Skojarzył się jej z zamkiem Ery Księżniczek na Nyjorze.
Rozróżniała już poszczególne drzewa o długich cieniach w skośnych promieniach słońca. Ryk silnika był głośniejszy niż wszystko, co słyszała do tej pory: byli już głęboko w atmosferze i nie uciekali przed dźwiękiem.
– …robi się trudniej! – krzyknął tata. – I nie ma żadnych pomocnych programów. Gdzie teraz, kochanie?
Mama rozejrzała się po ekranach. Na ile Johanna wiedziała, nie mogli przesuwać kamer ani podłączyć żadnych nowych.
– To wzgórze nad linią drzew, ale… chyba widziałam stado zwierząt uciekających przed smugą od… zachodu.
– Tak! – krzyknął Jefri. – Wilki.
Johanna tylko przez moment widziała ruchome plamki.
Unosili się teraz w miejscu, może tysiąc metrów nad szczytami wzgórz. Hałas był bolesny i stały, rozmowa stała się niemożliwa. Dryfowali powoli nad okolicą, częściowo robiąc rozpoznanie, częściowo by pozostawać poza pióropuszem przegrzanego powietrza, które unosiło się wokół nich.
Teren był bardziej pofalowany niż górzysty, a „trawa” wyglądała jak mech. Mimo wszystko Arne Olsndot się wahał. Główny silnik rakietowy zaprojektowano do wyrównywania szybkości po skokach międzygwiezdnych, mogli więc tak wisieć całkiem długo, ale gdy wylądują, muszą to zrobić od razu dobrze. Johanna słyszała, jak rodzice o tym rozmawiali, gdy Jefri zajmował się skrzyniami hibernatorów, poza zasięgiem słuchu. Jeśli w glebie będzie za dużo wody, jej rozprysk będzie jak dysza parowa, przebijając się przez kadłub. Lądowanie między drzewami wiązało się z wątpliwymi korzyściami, być może oferowało nieco osłony przed rozpryskiem. Jednak teraz nadchodził bezpośredni kontakt. Przynajmniej widzieli, gdzie lądują.
Trzysta metrów. Tata przeciągnął smugą z dyszy przez podłoże. Miękki grunt eksplodował. Sekundę później ich statek zachwiał się w kolumnie pary. Kamera skierowana w dół wysiadła. Nie cofnęli się i po chwili atak pary osłabł – silnik przepalił się przez warstwę wody lub wiecznej zmarzliny bezpośrednio pod nimi. Powietrze w kabinie robiło się coraz cieplejsze.
Olsndot sprowadził ich powoli w dół, używając do nawigacji widoku z bocznych kamer i dźwięków odbicia. Wyłączył silnik. Nastąpił przerażający, trwający pół sekundy spadek, a potem odgłos wsporników uderzających w ziemię. Stanęli, potem jedna strona jęknęła, lekko się przechylając.
Cisza, poza trzaskaniem stygnącego kadłuba. Tata spojrzał na prowizoryczny czujnik ciśnienia. Uśmiechnął się do mamy.
– Żadnego przebicia. Założę się, że mógłbym tym nawet z powrotem wystartować!
Gdyby trafił w to miejsce godzinę wcześniej lub później, życie Wędrowca Wickwrackruma potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Trójka podróżnych kierowała się na zachód, schodząc z Lodowych Kłów w stronę zamku Rzezacza na Ukrytej Wyspie. Miał w życiu takie okresy, kiedy nie potrafił znieść innych, ale w ciągu ostatniej dekady Wędrowiec stał się dużo bardziej towarzyski. Obecnie lubił podróżować z innymi. Podczas ostatniej wyprawy przez Wielkie Piaski w jego grupie było pięć sfor. Częściowo wynikało to z potrzeby bezpieczeństwa: gdy odległości między oazami sięgają tysiąca mil, śmierć bywa niemal nieunikniona, zwłaszcza gdy oazy też czasami znikają. Jednak poza bezpieczeństwem dużo się nauczył z rozmów z innymi.
Nie był tak zadowolony z obecnych towarzyszy. Żadne z nich nie było pielgrzymem, oboje mieli tajemnice. Rysik Jaqueramaphan był przyjemnym, zabawnym przygłupem i źródłem mnóstwa niepowiązanych informacji… Choć niewykluczone, że był szpiegiem. Co było w porządku, jeśli tylko ludzie nie będą uważać, że Wędrowiec z nim pracuje. Tak naprawdę jednak niepokoiła go trzecia członkini ich grupy: Tyrathect była nowicjuszką, jeszcze nie do końca zintegrowaną, i nie miała przyjętego nazwiska. Twierdziła, że jest nauczycielką szkolną, jednak gdzieś w niej (w nim? preferencje płciowe nie były jeszcze wyraźne) krył się zabójca. Stworzenie było w oczywisty sposób fanatyczną rzezaczystką, trzymającą się na uboczu i większość czasu bardzo sztywną. Prawie na pewno uciekała przed czystką, którą prowadzono po nieudanej próbie przejęcia władzy na wschodzie przez Rzezacza.
Natknął się na nich przy Wschodniej Bramie, po republikańskiej stronie Lodowych Kłów. Oboje chcieli odwiedzić zamek na Ukrytej Wyspie. W sumie przecież to było zaledwie sześćdziesiąt mil w bok od głównego szlaku do Domeny Snycerza, wystarczyło tylko przekroczyć góry. Zresztą od lat chciał odwiedzić dziedzinę Rzezacza. Może któreś z tej dwójki zapewni mu wejście do środka. Tak duża część świata piętnowała rzezaczystów. Wędrowiec Wickwrackrum nie potrafił się zdecydować, co sądzi na temat ich zła: gdy złamie się dość zasad, czasem z jatki rodzi się coś dobrego.
Tego popołudnia wreszcie dotarli do miejsca, z którego zobaczyli przybrzeżne wyspy. Wędrowiec był tu zaledwie pięćdziesiąt lat temu, ale i tak nie był przygotowany na urodę okolic. Północno-zachodnie wybrzeże było najłagodniejszym rejonem arktycznym świata. W środku lata, podczas niekończącego się dnia, wycięte przez lodowce doliny pokrywały się zielenią. Bóg rzeźbiarz pochylił się nad tą ziemią ze swoimi lodowymi dłutami. Teraz po lodzie i śniegu zostały tylko mgliste łuki na wschodnim horyzoncie i łaty resztek rozproszone na pobliskich wzgórzach. Ten śnieg topił się przez całe lato, będąc źródłem małych strumyków łączących się ze sobą w kaskady spływające po stromych zboczach dolin. Z prawej Wędrowiec truchtał przez płaski kawałek ziemi przesiąknięty stojącą wodą. Chłód pod stopami był niezwykle przyjemny i nie przeszkadzały mu nawet zbierające się chmary muszek.
Tyrathect szła równolegle do niego, ale powyżej linii wrzosów. Była dość rozmowna do chwili, gdy dolina skręciła i w polu widzenia pojawiły się wyspy. Gdzieś tam wznosił się zamek Rzezacza, jej mroczny cel.
Rysik Jaqueramaphan był wszędzie wokół, bezmyślnie biegając po okolicy. Zbierał się w dwójki i trójki, wyprawiając jakieś figle wzbudzające śmiech nawet w poważnej Tyrathect, a potem wspinał się na wzgórza i opowiadał, co widzi w oddali. On pierwszy zobaczył wybrzeże, co trochę go otrzeźwiło. Jego wygłupy były dość niebezpieczne, nawet gdy nie robił ich w okolicach zajmowanych przez gwałcicieli.
Wickwrackrum zarządził przerwę i zebrał się na tyle, by poprawić sobie taśmy na plecakach. Reszta popołudnia będzie nerwowa. Będzie musiał zdecydować, czy naprawdę chce wejść do zamku z towarzyszami. Są pewne granice ducha przygody, nawet u pielgrzyma.
– Hej, słyszycie coś basowego?! – zawołała Tyrathect. Wędrowiec nastawił uszu. Faktycznie dotarł do niego grzmot – potężny, ale prawie poniżej zakresu słuchu. Na chwilę jego zdziwienie zmieniło się w strach. Stulecie temu przeżył potężne trzęsienie ziemi. Tamten dźwięk był podobny, choć tym razem ziemia nie ruszała mu się pod stopami. Czy to znaczyło, że teraz nie będzie lawin ani gwałtownych powodzi? Przypadł niżej, rozglądając się we wszystkie strony.
– To jest na niebie! – wskazał Jaqueramaphan.
Niemal nad ich głowami wisiało źródło blasku, mała kreska światła. W umyśle Wickwrackruma nie pojawiły się żadne wspomnienia, nawet legendy. Rozstawił się, kierując wszystkie oczy na powoli przesuwające się światło. Boży chór. To coś musi być całe mile w górze, a on mimo to słyszał jego dźwięk. Odwrócił wzrok od światła, czując bolesne powidoki w oczach.
– Robi się jaśniejsze i głośniejsze – rzucił Jaqueramaphan. – Chyba opada na tamte wzgórza, na wybrzeżu.
Wędrowiec zebrał się ciasno i pobiegł na zachód, krzycząc do pozostałych. Dotrze tak blisko, jak będzie to bezpieczne, i będzie obserwował. Nie spojrzał już w górę, było na to za jasno. To coś rzucało cienie w środku dnia!
Przebiegł kolejne pół mili. Gwiazda wciąż unosiła się w powietrzu. Nie potrafił sobie przypomnieć gwiazdy, która spadałaby tak powoli, choć niektóre z największych potwornie wybuchały. Właściwie… nie słyszał żadnych historii od ludzi, którzy znaleźli się blisko czegoś takiego. Ta myśl sprawiła, że jego dzika ciekawość pielgrzyma przygasła. Rozejrzał się na wszystkie strony. Nigdzie nie zobaczył Tyrathect, a Jaqueramaphan siedział skulony przy jakichś kamieniach z przodu.
Światło zaś było tak jasne, że tam, gdzie nie chroniło go ubranie, Wickwrackrum czuł żar na skórze. Hałas z nieba zrobił się boleśnie głośny. Wędrowiec przeskoczył przez brzeg doliny, przeturlał się, zachwiał i spadł po stromej kamiennej ścianie. Znalazł się w cieniu: padało na niego tylko światło słońca. Drugą stronę doliny rozświetlał blask i ostre cienie przemieszczały się z niewidocznym obiektem z tyłu. Hałas wciąż był basowym grzmotem, ale tak głośnym, że przytępiał umysł. Wędrowiec chwiejnie wkroczył między drzewa i szedł dalej, aż osłaniało go sto metrów lasu. To powinno zdecydowanie pomóc, a jednak hałas wciąż narastał, robił się ciągle głośniejszy…
Na chwilę stracił przytomność. Gdy doszedł do siebie, dźwięk gwiazdy ustał. Dzwonienie pozostawione po sobie w jego bębenkach powodowało oszołomienie. Zatoczył się otumaniony. Wyglądało na to, że pada… tylko że niektóre kropelki się jarzyły. Miejscami w lesie pojawiały się niewielkie ognie. Ukrył się pod drzewami o gęstej koronie do czasu, aż płonące kamienie przestały spadać. Ognie się nie rozprzestrzeniały, lato było stosunkowo wilgotne.
Wędrowiec leżał cicho, czekając na kolejne płonące kamienie lub nowy grzmot gwiazdy. Nic. Wiatr wśród szczytów drzew osłabł. Słyszał ptaki, świerszcze i kołatkowce. Poszedł do skraju lasu i wyjrzał w kilku miejscach. Jeśli nie liczyć plam wypalonych wrzosów, wszystko wyglądało normalnie, ale miał ograniczone pole widzenia – widział ściany głównej doliny i kilka szczytów wzgórz. Ha! Zauważył Rysika Jaqueramaphana trzysta metrów dalej, na wzgórzu. W większości siedział skulony w dziurach i zagłębieniach, ale parę elementów patrzyło w stronę, gdzie spadła gwiazda. Wędrowiec zmrużył oczy. Rysik przez większość czasu był strasznym bufonem, ale czasami wydawało się to przykrywką: jeśli naprawdę był głupi, miał też w sobie przebłyski geniuszu. Wick nie raz widział go z oddali, jak pracował w parach z jakimś dziwnym narzędziem… Tak jak teraz: tamten trzymał coś długiego, przystawionego do oka.
Wickwrackrum wyczołgał się z lasu, trzymając się blisko siebie i starając się nie hałasować. Wspinał się ostrożnie wokół skał, przemykając między kępami wrzosów, aż znalazł się tuż pod zwieńczeniem doliny, jakieś pięćdziesiąt metrów od Jaqueramaphana. Usłyszał jego myśli. Jeśli podejdzie bliżej, Rysik usłyszy jego, nawet jeśli pozostanie tak skulony i wyciszony.
– Pssst! – odezwał się Wickwrackrum.
Brzęczenie i mamrotanie ustało w chwili wstrząśniętego zaskoczenia. Jaqueramaphan schował tajemniczy przyrząd do patrzenia do plecaka i zebrał się razem, myśląc bardzo cicho. Przez chwilę patrzyli na siebie, a potem Rysik wykonał śmieszne spiralne gesty przy barkowych bębenkach. Słuchaj.
– Potrafisz tak rozmawiać? – Jego głos zabrzmiał bardzo wysoko, w zakresie, w którym niektórzy nie potrafili prowadzić rozmowy, bo ich uszy nie słyszały niskich dźwięków. Wysoka mowa mogła być trudna do zrozumienia, ale była też bardzo kierunkowa i szybko cichła wraz z odległością, więc nikt inny ich nie usłyszy. Wędrowiec przytaknął.
– Wysoka mowa to nie problem. – Sztuczka polegała na używaniu tonów dostatecznie czystych, by nie wywoływać zmieszania.
– Wyjrzyj nad grzbietem, przyjacielu pielgrzymie. Jest tam coś nowego pod słońcem.
Wędrowiec podszedł około trzydziestu jardów w górę, rozglądając się na wszystkie strony. Z tego miejsca było widać cieśniny, lśniące srebrem w promieniach popołudniowego słońca. Północna część doliny za jego plecami pogrążyła się już w cieniu. Wysłał jeden element do przodu, biegiem między wzgórkami, by popatrzył w dół na równinę, gdzie wylądowała gwiazda.
Boży chór, pomyślał do siebie (ale cicho). Podprowadził tam kolejny element, by uzyskać widok z paralaksą. To coś wyglądało jak duża ceglana szopa ustawiona na szczudłach. Jednak to była spadła gwiazda: ziemia wokół niej jarzyła się przygaszoną czerwienią, a z okolicznych mokrych wrzosów wokół wznosiła się mgła. Rozerwana ziemia została rozrzucona w długich liniach rozchodzących się od punktu pod obiektem.
Kiwnął głową Jaqueramaphanowi.
– Gdzie jest Tyrathect?
Rysik wzruszył ramionami.
– Założę się, że gdzieś daleko z tyłu. Rozglądam się za nią… Ale widzisz innych, żołnierzy z zamku Rzezacza?
– Nie! – Wędrowiec spojrzał na zachód od miejsca lądowania. Tam. Byli prawie milę dalej, w bluzach maskujących, czołgali się na brzuchach przez nierówny teren. Dostrzegł przynajmniej trzech żołnierzy. Byli duzi, wszyscy sześcioraczy. – Jak dotarli tu tak szybko? – Zerknął na słońce. – Od początku tego wszystkiego nie mogło upłynąć więcej niż pół godziny.
– Mieli szczęście. – Jaqueramaphan wrócił na grzbiet i się rozejrzał. – Założę się, że byli już w okolicy, gdy gwiazda zaczęła spadać. To wszystko terytorium Rzezacza, muszą tu mieć patrole. – Przysiadł tak, że z dołu można byłoby zobaczyć tylko dwie pary oczu. – Wiesz, to formacja zasadzkowa.
– Nie wydajesz się zadowolony na ich widok. Przecież to twoi przyjaciele, pamiętasz? Ludzie, których chciałeś spotkać.
Rysik sarkastycznie przekrzywił głowę.
– Dobra, dobra. Nie napawaj się. Chyba od początku wiedziałeś, że wcale nie jestem takim wielkim miłośnikiem Rzezacza.
– Domyśliłem się.
– No cóż, koniec gry. Cokolwiek tu spadło tego popołudnia, jest warte więcej dla, uch, moich przyjaciół niż wszystko, czego mógłbym się dowiedzieć na Ukrytej Wyspie.
– A co z Tyrathect?
– Ha, ha. Obawiam się, że nasza szacowna towarzyszka jest bardzo autentyczna. Założę się, że jest lordem Rzezaczystów, a nie prostą służką, jaką wydaje się na pierwszy rzut oka. Sądzę, że wielu jej podobnych przemyka się teraz przez góry, uciekając z Republiki Długich Jezior. Schowaj swoje tylne części, kolego. Jeśli nas zauważy, ci żołnierze z pewnością nas dopadną.
Wędrowiec zszedł niżej w zagłębienia i nory, których pełno było wśród wrzosów. Miał doskonały widok na dolinę. Jeśli Tyrathect nie było jeszcze na miejscu, zobaczy ją dużo wcześniej niż ona jego.
– Wędrowcze?
– Tak?
– Jesteś pielgrzymem. Podróżujesz po świecie… od początku czasu, a przynajmniej tak nas przekonujesz. Jak daleko naprawdę sięgają twoje wspomnienia?
Biorąc pod uwagę sytuację, Wickwrackrum skłonił się ku szczerości.
– Jak możesz się spodziewać: kilkaset lat. Potem dochodzą do tego legendy, wspomnienia rzeczy, które prawdopodobnie się wydarzyły, ale szczegóły są przemieszane i rozmyte.
– No cóż, ja nie podróżowałem wiele i jestem dość nowy. Ale za to czytam. Dużo. Nigdy wcześniej nie było niczego takiego. Tamto coś zostało zrobione. Zleciało z wysokości większej, niż mogę zmierzyć. Czytałeś Aramstriquesa albo Astrologa Belelele? Wiesz, co to może być?
Wickwrackrum nie rozpoznał imion. Jednak był pielgrzymem. Istniały lądy tak odległe, że nikt tam nie mówił żadnym znanym mu językiem. Na południowych morzach spotkał ludzi uważających, że nie ma żadnego świata poza ich wyspami, którzy uciekli od jego łodzi, gdy zszedł na brzeg. Co więcej, jedna jego część była wyspiarzem i obserwowała to lądowanie.
Wystawił głowę nad grzbiet i znowu spojrzał na spadłą gwiazdę, gościa z odległości większej, niż kiedykolwiek podróżował… i zaczął się zastanawiać, gdzie jego pielgrzymka może go zaprowadzić.
Dopiero po pięciu godzinach grunt ostygł na tyle, by tata opuścił na ziemię rampę schodkową. Ostrożnie zszedł po niej z Johanną i oboje przeskoczyli przez dymiącą ziemię, by stanąć na stosunkowo nieuszkodzonej glebie. Minie dużo czasu, zanim grunt całkiem wystygnie: wydech z dyszy był bardzo „czysty”, prawie nie oddziaływał ze zwykłą materią, co znaczyło, że słup bardzo gorącej skały rozciągał się na parę tysięcy metrów w dół pod ich statkiem.
Mama siedziała we włazie, obserwując teren wokół. Trzymała stary pistolet taty.
– Widzisz coś?! – krzyknął do niej tata.
– Nie. A Jefri nie widzi też niczego przez kamery.
Tata obszedł kontener towarowy, kontrolując użyte niewłaściwie słupy dokowe. Zatrzymywali się co dziesięć metrów i ustawiali emitery dźwięku. To był pomysł Johanny. Poza pistoletem taty właściwie nie mieli broni. Emitery były przypadkowym ładunkiem, wyposażeniem ambulatorium. Przy właściwym zaprogramowaniu mogły wysłać bardzo głośny sygnał obejmujący cały zakres dźwiękowy, co może wystarczyłoby do odstraszenia miejscowych zwierząt. Johanna szła za ojcem, zagapiona w okolicę, a jej nerwowość powoli ustępowała zachwytowi. Było tu tak pięknie, tak fantastycznie. Stali na szerokim polu pośród wysokich wzgórz. Od zachodu wzgórza opadały ku cieśninom i wyspom, a od północy względnie równy teren kończył się gwałtownie na skraju szerokiej doliny. Widziała tam spływające z gór wodospady. Ziemia pod jej stopami wydawała się gąbczasta. Lądowisko zostało pomarszczone w tysiące małych wzgórków, jak fale złapane na fotografii. Na wyższych wzgórzach leżały porozrzucane płachty śniegu. Johanna zmrużyła oczy, patrząc na północ, w stronę słońca. Północ?
– Która godzina, tato?
Olsndot roześmiał się, wciąż oglądając spód kontenera.
– Miejscowa północ.
Johanna została wychowana na umiarkowanej szerokości geograficznej Straum. Celem większości jej wycieczek szkolnych był kosmos, gdzie dziwne geometrie słońca nie stanowiły niczego niezwykłego, ale jakoś nigdy nie przyszło jej do głowy, że coś takiego może się dziać też na planecie. To znaczy widok słońca tuż nad szczytem świata.
***
Najpilniejszą sprawą było wyładowanie połowy skrzyń hibernatorów na zewnątrz i poprzestawianie tych pozostałych w środku. Mama uznała, że to wyeliminuje ich problemy z temperaturą, nawet w przypadku skrzyń pozostawionych na pokładzie.
– Posiadanie niezależnych zasilaczy i wentylacji będzie teraz zaletą. Wszystkie dzieci będą bezpieczne. Johanna, sprawdź pracę Jefriego przy tych w środku, dobrze?
Drugą w kolejności sprawą będzie uruchomienie programu śledzącego przekaźnik i skonfigurowanie łączności ultraświetlnej. Johanna obawiała się trochę tego kroku. Jakie wieści ich czekają? Wiedzieli już, że Górne Laboratorium zostało przejęte i rozpoczęła się katastrofa przewidziana przez mamę.
Jaka część Królestwa Straumli była już martwa? Wszyscy w Górnym Laboratorium sądzili, że radzą sobie tak dobrze, a teraz… Nie myśl o tym. Może Przekaźnikowcy pomogą. Gdzieś tam muszą być istoty, które zdołają wykorzystać to coś zabrane przez nich z Laboratorium.
Zostaną uratowani i ożywią pozostałe dzieci. Dręczyło ją poczucie winy z powodu obecnej sytuacji. Oczywiście, że mama i tata potrzebowali pomocy pod koniec lotu, a Johanna była jednym z najstarszych dzieci w szkole, ale wydawało się niewłaściwe, że to ona i Jefri byli jedynymi dziećmi wchodzącymi w to wszystko z otwartymi oczami. Przy lądowaniu czuła strach mamy. Założę się, że chcieli nas mieć razem z nimi, choćby to miał być ostatni raz. Niezależnie od tego, jak łatwo wyglądało w wykonaniu taty, lądowanie było naprawdę niebezpieczne. Johanna widziała, gdzie wyrzuty z ziemi uderzyły w kadłub: gdyby któryś z nich przeleciał przez smugę wylotową silnika i dostał się do dyszy, wszyscy byliby teraz parą.
Prawie połowa skrzyń hibernatorów stała już na ziemi, po wschodniej stronie statku. Mama i tata rozstawiali je tak, żeby chłodziarki nie miały problemów przy pracy. Jefri był w środku i sprawdzał, czy są tam jeszcze jakieś skrzynie wymagające uwagi. Gdy nie zachowywał się jak smarkacz, był dobrym dzieciakiem. Obróciła się w stronę słońca i poczuła chłodny wiatr wiejący przez wzgórza. Usłyszała coś brzmiącego jak ptasi śpiew.
W chwili ataku Johanna stała obok jednego z emiterów dźwięku. Podpięła do niego swój terminal i zajmowała się jego programowaniem. Fakt, że nawet jej stary terminal był teraz istotny, dobitnie świadczył o tym, jak mało im zostało. Ale tata chciał, żeby emitery przechodziły przez najszerszy możliwy zakres, robiąc przy tym dużo hałasu, choć z okazjonalnymi maksimami co jakiś czas. Jej Pomarańczowy Olifant zdecydowanie mógł sobie z tym poradzić.
– Johanna! – Krzyk mamy zabrzmiał równocześnie z dźwiękiem roztrzaskiwanej ceramiki. Dzwon emitera obok niej rozpadł się na kawałki. Johanna podniosła wzrok. Coś wbiło się jej w pierś tuż przy ramieniu, powalając ją. Zagapiła się głupio na sterczące z niej drzewce. Strzała!
Zachodni skraj ich lądowiska był pełen… czegoś. Wyglądały jak wilki albo psy, tylko że z długimi szyjami, i pędziły szybko do przodu, przebiegając od wzgórka do wzgórka. Skórę miały w takich samych szaro-zielonych barwach jak zbocza, poza okolicami zadów, gdzie dostrzegła biel i czerń. Nie, to zielone było tkaniną, bluzami. Johanna wpadła w szok, jeszcze nie czując bólu pocisku wbitego w pierś. Została rzucona na torfowe zbocze i przez chwilę miała widok na cały atak. Zobaczyła wzbijające się w powietrze kolejne strzały, ciemne kreski unoszące się na niebie.
Dostrzegła też łuczników. Kolejne psy! Poruszały się stadami. Do użycia łuku potrzeba było dwóch: jeden trzymał broń, drugi naciągał. Trzeci i czwarty niosły kołczany ze strzałami i zdawały się tylko patrzeć.
Łucznicy trzymali się z tyłu, przeważnie pozostając w ukryciu. Ze wszystkich stron biegły inne sfory, przeskakując teraz nad wzgórkami. Wiele trzymało w paszczach toporki, a na ich pazurach błyszczały metalowe szpony. Usłyszała trzaski pistoletu taty. Fala atakujących zachwiała się, tracąc pojedyncze osobniki, ale pozostałe biegły dalej, teraz warcząc. Dobiegało ją brzmienie szaleństwa, nie szczekania psów. Czuła dźwięki w zębach, jak głośną muzykę z dużego głośnika. Szczęki, pazury, noże i hałas.
Obróciła się na bok, próbując obejrzeć się na statek. Teraz ból zrobił się realny. Krzyknęła, ale ten dźwięk utonął w szaleństwie. Tłuszcza pobiegła wokół niej, kierując się na mamę i tatę. Rodzice przykucnęli za wspornikiem. Pistolet w dłoni Arne Olsndota nieustannie błyskał. Skafander próżniowy chronił go przed strzałami.
Na ziemi było coraz więcej ciał obcych. Siejący inteligentnymi strzałkami pistolet był zabójczo skuteczny. Johanna zobaczyła, że tata przekazuje pistolet mamie i wybiega spod statku w jej stronę. Wyciągnęła ku niemu wolną rękę i krzyknęła ze wszystkich sił, żeby wracał.
Trzydzieści metrów. Dwadzieścia pięć. Ogień osłonowy mamy padał wokół nich, zmuszając wilki do cofnięcia się. Na biegnącego z rękami uniesionymi do osłony głowy Olsndota spadła chmura strzał. Dwadzieścia metrów.
Wilk przemknął wysoko nad Johanną. Dostrzegła przez chwilę jego krótkie futro i zad z blizną. Biegł prosto na tatę. Olsndot uskoczył, próbując dać żonie linię strzału, ale wilk był zbyt szybki. Zrobił zwód wraz z nim, biegnąc przez dzielącą ich odległość. Skoczył, błyskając metalem na pazurach. Johanna zobaczyła czerwony rozprysk z szyi taty i obaj wylądowali na ziemi.
Sjana Olsndot na chwilę przestała strzelać. To wystarczyło. Tłum się rozstąpił i w stronę statku pobiegła duża grupa. Zwierzęta niosły na plecach jakieś zbiorniki. To na przedzie trzymało w paszczy wąż. Wytrysnął z niego strumień ciemnego płynu… i zniknął w wybuchu ognia. Wilcza sfora przejechała prymitywnym miotaczem ognia po ziemi, po wsporniku, za którym stała Sjana Olsndot, po rzędach uczniów w hibernacji. Johanna zobaczyła, że coś się rusza, wykręca w płomieniach i czarnym dymie, a potem zapada się i plastik skrzyń hibernatorów spływa.
Odwróciła twarz do ziemi, a potem dźwignęła się na sprawnej ręce i spróbowała poczołgać się w stronę statku, ku płomieniom. Wtedy nadszedł łaskawy mrok i niczego więcej nie pamiętała.
Wędrowiec i Rysik przez całe popołudnie przyglądali się przygotowaniom do zasadzki: piechota ustawiona na zboczu na zachód od miejsca lądowania, za nimi łucznicy, miotacze ognia w formacji szturmowej.
Czy lordowie zamku Rzezacza wiedzieli, na co się porywają? Co jakiś czas dyskutowali na ten temat. Jaqueramaphan uważał, że rzezaczyści rozumieją, ale ich arogancja jest tak wielka, że po prostu spodziewają się zgarnąć skarb.
– Rzucą się do gardła, zanim druga strona w ogóle zorientuje się, że doszło do walki. To się już sprawdzało.
Wędrowiec nie od razu odpowiedział. Rysik mógł mieć rację. Minęło pięćdziesiąt lat, od kiedy odwiedzał tę część świata. W tamtych czasach kult Rzezacza był mało znany (i niezbyt interesujący w porównaniu z rzeczami, które działy się gdzie indziej).
Podróżnicy czasami padali ofiarą zdrady, ale było to rzadsze, niż pozostający w domach wierzyli. Większość ludzi była przyjazna i lubiła słuchać opowieści o dalekim świecie, zwłaszcza jeśli gość nie wyglądał groźnie. Zdrada – jeśli do niej dochodziło – najczęściej następowała po początkowej ocenie w celu określenia, jak potężni są odwiedzający i jakie korzyści przyniesie ich śmierć. Natychmiastowy atak bez rozmowy był bardzo rzadki. Zwykle coś takiego oznaczało natknięcie się na złoczyńców równocześnie wyszukanych… i szalonych.
– Nie wiem. To faktycznie formacja zasadzki, ale może rzezaczyści utrzymają ją w rezerwie i najpierw spróbują rozmowy.
Mijały godziny, słońce przesuwało się w bok, na północ. Z drugiej strony spadłej gwiazdy dobiegł jakiś hałas. Szlag. Stąd niczego nie widzieli.
Ukryte oddziały nie ruszyły z miejsca. Minęły minuty… i po raz pierwszy zobaczyli gościa z niebios, a przynajmniej jego część. Element miał cztery nogi, ale chodził tylko na tylnych. Co za błazen! A jednak… przednich używał do trzymania różnych rzeczy. Ani razu nie widzieli, żeby użył ust, choć i tak wątpili, by jego płaskie szczęki mogły dobrze coś chwycić. Za to przednie łapy były cudownie sprawne. Jeden element mógł z łatwością używać narzędzi.
Dobiegało ich mnóstwo dźwięków typowych dla rozmowy, choć widzieli tylko trzy elementy. Po jakimś czasie usłyszeli dużo wyższe tony spójnych myśli. Boże, ależ ten stwór był głośny. Z tej odległości dźwięki były przytłumione i zniekształcone, ale i tak nie przypominały żadnego słyszanego przez nich umysłu ani głosów zmieszania emitowanych przez niektórych roślinożerców.
– I co? – wysyczał Jaqueramaphan.
– Przemierzyłem cały świat… i to stworzenie nie jest jego częścią.
– Właśnie. Mnie kojarzy się z modliszkami. Wiesz, są mniej więcej tej wielkości. – Otworzył usta na jakieś dwa cale. – Świetnie sprawdzają się w usuwaniu szkodników z ogrodu… Doskonali mali zabójcy.
Uch. Wędrowiec nie pomyślał o tym podobieństwie. Modliszki były urocze i nieszkodliwe… przynajmniej dla ludzi. Choć wiedział, że samice zjadają swoich partnerów. Wyobraźmy sobie takie stwory o gigantycznych rozmiarach i z umysłowością sfory. Może dobrze, że nie mogli zbiec na dół i się przywitać.
Minęła godzina. Podczas gdy obcy wyciągał na ziemię swój ładunek, łucznicy Rzezacza podeszli bliżej, a sfory piechoty ustawiły się w skrzydła szturmowe.
W powietrzu między rzezaczystami a obcym pojawiła się chmura strzał. Jeden element obcego natychmiast padł, a jego myśli przycichły. Pozostałe znikły z pola widzenia, chowając się pod latającym domem. Żołnierze ruszyli do przodu rozstawieni w formacjach zachowujących tożsamość – być może chcieli złapać obcego żywcem.
…Jednak linia ataku załamała się wiele jardów od obcego: Wędrowiec nie widział żadnych strzał czy płomieni – żołnierze po prostu padali. Przez chwilę myślał, że rzezaczyści spróbowali ugryźć więcej, niż mogli przełknąć, ale potem za pierwszą falą pobiegła druga. Elementy dalej padały, jednak teraz ogarnął je zabójczy szał, poddający się już tylko zwierzęcej dyscyplinie. Atak sunął powoli do przodu, z drugim szeregiem biegnącym nad poległymi. Powalono kolejny element obcego… Dziwne, Wędrowiec wciąż słyszał strzępy jego myśli. Ton i tempo były identyczne jak przed atakiem. Jak ktoś mógł być tak opanowany w obliczu całkowitej śmierci?
Rozbrzmiał bojowy gwizdek i tłum się rozstąpił. Przez powstały korytarz przebiegł żołnierz i gdy tylko wyskoczył przed front, rozpylił płynny ogień. Latający dom przybrał wygląd mięsa na ogniu, z płomieniami i dymem wszędzie wokół.
Wickwrackrum zaklął. Żegnaj, obcy.
***
Okaleczeni i ranni znajdowali się bardzo nisko na liście priorytetów rzezaczystów. Poważnie ranni zostali zebrani w stosy na włókach i odciągnięci dość daleko, żeby ich krzyki nie wywoływały zamieszania. Oddziały porządkowe przeganiały fragmenty żołnierzy z dala od latającego domu. Fragmenty kręciły się po wrzosowej łące, miejscami zbierając się w przypadkowe sfory. Niektóre wędrowały pośród rannych w potrzebie odnalezienia siebie, ignorując krzyki.
Gdy zgiełk ucichł, pojawiły się trzy sfory białych kurtek. Słudzy Rzezacza przeszli pod latający dom. Jeden na dłuższą chwilę zniknął z pola widzenia, być może nawet wszedł do środka. Spalone ciała dwóch elementów obcego zostały ostrożnie umieszczone na włókach – ostrożniej niż w przypadku rannych żołnierzy – i odciągnięte.
Jaqueramaphan oglądał zniszczenia przez swój przyrząd do oczu. Już zrezygnował z prób ukrywania go przed Wędrowcem. Biała kurtka wyniosła coś spod latającego domu.
– Sst! Tam jest więcej trupów. Może z ognia. Wyglądają jak szczenięta. – Małe postacie wyglądały jak modliszki. Przywiązano je do włók i odciągano z pola widzenia za grzbiet wzgórza. Niewątpliwie mieli tam wozy ciągnięte przez kherhogi.
Rzezaczyści ustawili pierścień strażników wokół miejsca lądowania, a na zboczu wzgórza za nim rozstawiono dziesiątki świeżych żołnierzy. Nikt nie prześlizgnie się obok nich.
– Czyli to pełne morderstwo. – Wędrowiec westchnął.
– Może nie… Ten pierwszy trafiony przez nich element chyba nie jest całkiem martwy.
Wickwrackrum zmrużył najlepsze oczy. Albo Rysik był marzycielem, albo jego narzędzie zapewniało mu zdumiewająco ostre widzenie. Pierwszy trafiony znajdował się po drugiej stronie pojazdu. Element przestał myśleć, ale to nie musiał być pewny znak śmierci. Wszędzie wokół niego stały teraz białe kurtki. Położyły stworzenie na włóki i zaczęły odciągać je od miejsca lądowania, na południowy zachód… ale nie tą samą drogą, którą wybrano dla pozostałych.
– To coś dalej żyje! Ma strzałę w piersi, ale widzę, że oddycha. – Głowy Rysika odwróciły się do Wickwrackruma. – Myślę, że powinniśmy to uratować.
Wędrowcowi przez chwilę nie przychodziło na myśl nic, co mógłby powiedzieć, i tylko zagapił się na rozmówcę. Centrum światowego spisku Rzezacz znajdowało się ledwie kilka mil na północny zachód. Władzy Rzezacza nie kwestionował nikt na wiele dziesiątków mil w głąb lądu, a w tej chwili byli praktycznie otoczeni przez armię. Rysik skulił się lekko pod ciężarem zdumionego wzroku Wędrowca, ale było jasne, że nie żartuje.
– Jasne, wiem, że to ryzykowne. Ale przecież właśnie o to chodzi w życiu, prawda? Jesteś pielgrzymem. Rozumiesz.
– Hm. – Faktycznie, był to element reputacji pielgrzyma. Jednak żadna dusza nie może przetrwać całkowitej śmierci… a podczas pielgrzymki zdarzało się mnóstwo okazji do anihilacji. Pielgrzymi umieją zachować ostrożność.
A jednak… a jednak było to najniezwyklejsze spotkanie pośród wieków pielgrzymowania. Poznać tych obcych, stać się nimi… była to pokusa silniejsza od całego zdrowego rozsądku.
– Słuchaj – rzucił Rysik – możemy po prostu zejść na dół i wmieszać się między rannych. Jeśli zdołamy przejść przez pole, może uda się nam przyjrzeć z bliska ostatniemu elementowi obcego, nie ryzykując przy tym zbyt wiele. – Jaqueramaphan schodził już ze swojego punktu obserwacyjnego i obchodził wzgórze w poszukiwaniu drogi, która nie postawi go na tle nieba. Wickwrackrum czuł się rozerwany: jedna jego część chciała iść, druga się wahała. Cholera, przecież Jaqueramaphan przyznał się do bycia szpiegiem i nosił wynalazek, który zapewne pochodził od najbystrzejszych umysłów w Długich Jeziorach. Mógł być zawodowcem…
Wędrowiec rozejrzał się szybko po ich stronie wzgórza i dolinie. Żadnego śladu Tyrathect ani nikogo innego. Wypełzł z różnych zagłębień i ruszył za szpiegiem.
Na ile tylko było to możliwe, trzymali się głębokich cieni rzucanych przez północne słońce i przemykali między kępami wrzosów tam, gdzie nie było cienia. Tuż przed tym, jak dotarli do pierwszych rannych, Rysik powiedział coś jeszcze, jego najbardziej przerażające słowa tego popołudnia.
– Hej, nie martw się, czytałem wszystko o robieniu takich rzeczy!
***
Tłuszcza fragmentów i rannych jest czymś przerażającym i otępiającym. Jedynaki, dwójniaki, trójniaki, kilka czworaków: kręciły się bez celu, skomląc bez żadnej kontroli. W większości sytuacji tak wielu ludzi zebranych razem na zaledwie kilku akrach natychmiast zmieniłoby się w chór. Właściwie to dostrzegł trochę aktywności seksualnej i zorganizowanego szperania, ale w większości przypadków ból był wciąż zbyt silny na normalne reakcje. Wickwrackrum zastanawiał się przez chwilę czy – pomimo wszystkich zapewnień o racjonalizmie – rzezaczyści po prostu zostawią pozostałości swoich oddziałów, żeby same się odtworzyły. Jeśli się na to zdecydują, wynikiem będą dziwne i okaleczone przesfory.
Po wejściu kilku jardów w głąb tłuszczy Wędrowiec Wickwrackrum poczuł, jak zaczyna go opuszczać świadomość. Jeśli bardzo mocno się skupił, wciąż pamiętał, kim jest i że musi przejść na drugą stronę łąki bez zwracania na siebie uwagi.
Zaczęły go atakować inne myśli, głośne i niepilnowane.
…Żądza krwi i siekania…
Lśniący metal w łapie obcego… ból w piersi… kasłanie krwią, upadek…
…Przez obóz szkoleniowy i wcześniej mój połączony brat był dla mnie taki dobry… Lord Stal powiedział, że jesteśmy wielkim eksperymentem…
Bieg przez wrzosy w stronę potwora o patyczkowych kończynach. Skok, szpony na pazurach. Cięcie przez gardło potwora. Krew tryska wysoko.
…Gdzie jestem?… Proszę, czy mogę być częścią ciebie?
Na to ostatnie pytanie Wędrowiec wykręcił. Było bezpośrednie i zadane z bliska. Obwąchiwał go singiel. Odgonił go krzykiem i uciekł na otwartą przestrzeń. Jaque-jak-mu-tam z przodu nie radził sobie wiele lepiej. Zauważenie ich tutaj było mało prawdopodobne, ale zaczynał się zastanawiać, czy zdoła przejść na drugą stronę. Wędrowiec był tylko czwartakiem, a wszędzie wokół było pełno singli. Po prawej jakiś czwartak gwałcił, chwytając wszelkie dwójniaki i jedynaki, które mu podeszły. Wic, Kwk, Rac i Rum próbowali pamiętać, czemu tu byli i gdzie właściwie szli. Skup się na bezpośrednich odczuciach, na tym, co tu naprawdę jest: smolista woń płynnego ognia z miotacza… muszki kłębiące się wszędzie wokół, krzepnące czarne kałuże krwi.
Minął strasznie długi czas. Minuty.
Wic Kwk Rac Rum popatrzył przed siebie. Prawie już wyszedł, dotarł do południowego skraju terenu wraków. Wyciągnął się na kawałek czystego gruntu. Parę jego części zwymiotowało i padł na ziemię. Powoli odzyskiwał rozsądek. Wickwrackrum rozejrzał się i zobaczył Jaqueramaphana tuż przy granicy tłuszczy. Rysik był dużym stworem, szóstakiem, ale miał przynajmniej takie same trudności jak Wędrowiec. Zatoczył się z boku na bok z szeroko otwartymi oczami, kłapiąc na siebie i innych.
Cóż, przebyli sporą część drogi przez łąkę i zrobili to na tyle szybko, by dogonić białe kurtki, które ciągnęły ostatni element obcego. Jeśli chciał zobaczyć coś więcej, musiał znaleźć sposób na opuszczenie tłuszczy bez zwracania na siebie uwagi. Hm. Wszędzie tu było pełno mundurów rzezaczystów… bez żyjących właścicieli. Wędrowiec podszedł dwoje siebie do martwego żołnierza.
– Jaqueramaphan! Tutaj! – Wielki szpieg obejrzał się w tę stronę i w jego oczach pojawił się przebłysk inteligencji. Chwiejnym krokiem wyszedł z tłuszczy i usiadł kilka jardów od Wickwrackruma. Był bliżej, niż normalnie czuł się komfortowo, ale po tym, przez co właśnie przeszli, wydawało się to całkiem znośne. Leżał przez chwilę, dysząc.
– Przepraszam, nie sądziłem, że będzie to tak wyglądać. Straciłem tam część siebie… i myślałem, że już jej nigdy nie odzyskam.
Wędrowiec przyglądał się postępom białej kurtki i ciągniętych przez niego włók. Nie szły z pozostałymi, a za kilka sekund znikną z pola widzenia. W przebraniu może zdołają podążyć za nimi i… Nie, to było zbyt ryzykowne. Zaczynał myśleć jak wielki szpieg. Wędrowiec ściągnął z trupa bluzę maskującą. I tak będą potrzebowali przebrania. Może zdołają zostać tu przez noc i przyjrzeć się z bliska latającemu domowi.
Rysik po chwili zobaczył, co robi, i zaczął zbierać bluzy dla siebie. Kręcili się ukradkiem pośród stosów ciał, szukając wyposażenia, które nie było zbytnio poplamione i które zdaniem Jaqueramaphana miało spójne emblematy. Wszędzie pełno było szponów na pazury i toporów bojowych. W końcu uzbroili się po zęby, ale musieli pozbyć się części swoich plecaków… Wędrowcowi brakowało już tylko jeszcze jednej bluzy, ale jego Rum był tak szeroki w barach, że nic na niego nie pasowało.
Wędrowiec tak naprawdę nie rozumiał, co zdarzyło się potem: duży fragment, trójniak, leżał przyczajony w stercie trupów. Być może pogrążył się w rozpaczy jeszcze na długo po śmierci swoich elementów, ale praktycznie był całkowicie bezmyślny do chwili, gdy Wędrowiec zaczął ściągać bluzę z jego martwej części.
– Nie będziesz okradał moich! – usłyszał. Dotarł do niego brzęk bliskiej furii, a potem ostry ból rozciętego brzucha Ruma.
Wędrowiec skręcił się w agonii i skoczył na napastnika. Walczyli przez chwilę w bezmyślnej furii. Topory bojowe Wędrowca siekły wciąż na nowo, pokrywając jego nozdrza krwią. Kiedy odzyskał zmysły, jeden z trójki nie żył, a pozostali uciekali w tłuszczę rannych.
Wickwrackrum skulił się wokół bólu w Rumie. Napastnik miał na łapach szpony. Rum został rozcięty od żeber do krocza. Wickwrackrum się poślizgnął – niektóre jego łapy zaplątały się we własne trzewia. Spróbował nosami upchnąć jelita z powrotem do brzucha elementu. Ból słabł, a niebo w oczach Ruma powoli ciemniało. Wędrowiec stłumił narastające w sobie krzyki. Jestem tylko czworakiem, a jeden ze mnie umiera! Przez lata ostrzegał sam siebie, że czworo to zbyt mała liczba dla pielgrzyma. Teraz zapłaci za to uwięziony i bezmyślny w krainie tyranów.
Na chwilę ból osłabł i jego myśli się oczyściły. Walka tak naprawdę nie zwróciła żadnej uwagi pośród lamentów, gwałtów i zwykłych ataków szaleństwa. Starcie Wickwrackruma było tylko nieco gwałtowniejsze i bardziej krwawe niż inne. Białe kurtki przy latającym domu obejrzały się na chwilę w ich stronę, ale wróciły już do otwierania ładunku obcych.
Rysik siedział w pobliżu, patrząc w przerażeniu. Jego część podchodziła bliżej, a potem się cofała. Walczył sam ze sobą, próbując zdecydować, czy powinien pomóc. Wędrowiec prawie zaczął go błagać, ale wysiłek był zbyt duży. Zresztą Rysik nie był pielgrzymem. Oddanie części siebie nie było czymś, co Jaqueramaphan mógłby zrobić dobrowolnie…
Opadły go teraz wspomnienia, wysiłki Ruma dla uporządkowania wszystkiego i próba przekazanie reszcie wszystkiego, co działo się wcześniej. Przez chwilę żeglował dwukadłubowcem przez Południowe Morze, nowicjusz z Rumem jako szczeniakiem. Wspomnienia wyspiarza, który zrodził Ruma, i jeszcze wcześniejszych sfor. Okrążyli cały świat, przeżywając slumsy tropikalnego kolektywu i wojnę na Równinach Stad. Ach, słyszane przez nich historie, poznane sztuczki, ludzie, których spotkali… Wic Kwk Rac Rum był wspaniałą kombinacją, jasno myślącą, beztroską, z dziwną zdolnością zachowania wszystkich wspomnień – to było prawdziwym powodem, dla którego tak długo funkcjonował bez rozrośnięcia się do piątki lub szóstki. Teraz być może zapłaci za to najwyższą cenę…
Rum westchnął i przestał widzieć niebo. Umysł Wickwrackruma zgasł, nie tak jak pośrodku bitwy, gdy gubi się dźwięk myśli, ani nie tak jak w towarzyskim pomruku snu. Nagle zabrakło czwartej obecności, została tylko trójka próbująca utworzyć osobę. Trójniak stał i poklepywał nerwowo samego siebie. Wszędzie czaiło się niebezpieczeństwo, lecz było nie do pojęcia. Zaczął z nadzieją przesuwać się w stronę siedzącego w pobliżu szóstaka – Jaqueramaphan? – ale tamten go przegonił. Popatrzył nerwowo na tłuszczę rannych. Kryła się tam kompletność… ale i szaleństwo.
Na brzegu tłuszczy siedział wielki samiec z dużymi bliznami na zadzie. Zobaczył wzrok trójniaka i powoli podszedł do niego przez otwartą przestrzeń. Wic Kwk i Rac cofnęli się, jeżąc futra w strachu i fascynacji: poznaczony bliznami był przynajmniej o połowę cięższy od każdego z nich.
…Gdzie jestem?… Proszę, czy mogę być częścią ciebie? Jego lament niósł w sobie wspomnienia, przemieszane i w większości niedostępne, o krwi i walce, a wcześniej o szkoleniu wojskowym. Z jakiegoś powodu stworzenie bało się tych wczesnych wspomnień równie mocno jak czegokolwiek innego. Położyło nos – pobrudzony zaschniętą krwią – na ziemi i zaczęło czołgać się do nich z brzuchem na mchu. Pozostała trójka prawie uciekła – przypadkowe połączenie było dla nich czymś przerażającym. Cofali się i cofali, aż na pustą łąkę. Tamten szedł za nimi, choć powoli, wciąż się czołgając. Kwk oblizała wargi i ruszyła z powrotem w stronę obcego. Wyciągnęła szyję i obwąchała jego gardło. Wic i Rac podeszli od boków.
Na chwilę nastąpiło częściowe połączenie. Spocony, zakrwawiony, ranny… złączenie z piekła rodem. Myśl zdawała się pojawić znikąd, jarząc się przez chwilę cynicznym humorem. A potem jedność przepadła i znowu byli po prostu trzema zwierzętami oblizującymi pysk czwartego.
***
Wędrowiec rozejrzał się po łące nowym wzrokiem. Na kilka minut całkowicie się rozpadł. Ranni z dziesiątej kompanii szturmowej piechoty kręcili się dokładnie tak jak wcześniej. Słudzy Rzezacza wciąż zajmowali się ładunkiem obcych. Jaqueramaphan powoli się cofał z rysującym się na pyskach wyrazem zdumienia i przerażenia. Wędrowiec opuścił głowę i odezwał się do niego syknięciem:
– Nie zdradzę cię, Rysiku.
Szpieg zamarł.
– To ty, Wędrowcze?
– Mniej więcej. – Wciąż Wędrowiec, choć już nie Wickwrackrum.
– J… jak możesz to zrobić? Ty… właśnie straciłeś…
– Jestem pielgrzymem, pamiętasz? Całe nasze życie radzimy sobie z takimi rzeczami. – W jego głosie brzmiał sarkazm: był to rodzaj truizmu, jakim Jaqueramaphan często wcześniej sypał. Jednak ten miał w sobie trochę prawdy. Wędrowiec Wickwrack…zad już sprawiał wrażenie osoby. Może ta nowa kombinacja miała szansę.
– Uch. Cóż, tak… Co powinniśmy teraz zrobić? – Szpieg rozejrzał się nerwowo we wszystkie strony, ale oczy patrzące na Wędrowca wciąż zdradzały dużą troskę.
Teraz to Wickwrackzad poczuł zmieszanie. Co on tu robił? Zabijał dziwnego wroga… Nie. Tym zajmowała się piechota szturmowa. Nie będzie miał z tym nic do czynienia, niezależnie od wspomnień bliznowatego. On i Rysik przyszli tu, aby… aby uratować obcego, na tyle, na ile było to możliwe. Wędrowiec złapał wspomnienie i chwycił się go bezkrytycznie: było czymś realnym z poprzedniej tożsamości, którą musi zachować. Zerknął w stronę, gdzie ostatnio widział element obcego. Biała kurtka z włókami nie była już widoczna, ale kierowała się oczywistą trasą.
– Wciąż możemy sobie zdobyć żyjącego – powiedział do Jaqueramaphana.
Rysik zrobił niepewną minę. Nie wykazywał już tyle entuzjazmu co wcześniej.
– Ty pierwszy, przyjacielu.
Wickwrackzad poprawił swoje bluzy bojowe i strzepnął część wyschniętej krwi. A potem ruszył przez łąkę, przechodząc zaledwie sto jardów od Sług Rzezacza rozstawionych wokół wroga – wokół latającego domu. Posłał im energiczny salut, który został zignorowany. Jaqueramaphan pomaszerował za nim, niosąc dwie kusze. Starał się przy tym jak najlepiej naśladować krok Wędrowca, ale tak naprawdę nie miał właściwych elementów.
Przeszli przez grzbiet wzgórza i zaczęli schodzić w cienie. Dźwięki rannych zrobiły się przytłumione. Wickwrackzad przyśpieszył, biegnąc od zakrętu do zakrętu w miarę schodzenia po nierównej ścieżce. Z tego miejsca widział zatokę: łodzie wciąż cumowały przy pomostach i nie działo się tam zbyt wiele. Biegnący za nim Rysik wygadywał nerwowo bzdury. Wędrowiec tylko przyśpieszył, z pewnością siebie wzmacnianą przez zmieszanie nowicjusza. Jego nowy element, ten z bliznami, był najsilniejszym członkiem oficera piechoty. Tamta sfora znała rozkład zatok i zamku oraz wszystkie hasła tego dnia.
Jeszcze dwa zakręty i dogonili Sługę Rzezacza i jego włóki.
– Halo! – zawołał Wędrowiec. – Przynosimy nowe instrukcje od lorda Stala. – Przez jego kręgosłupy przebiegł zimny dreszcz, gdy pierwszy raz przypomniał sobie Stala. Sługa puścił włóki i odwrócił się w ich stronę. Wickwrackzad nie znał jego imienia, choć go pamiętał – dość wysokiej rangi arogancki sukinsyn. Zaskoczeniem był fakt, że osobiście ciągnął włóki.
Wędrowiec zatrzymał się zaledwie dwadzieścia metrów od białej kurtki. Jaqueramaphan patrzył w dół z zakrętu wyżej i jego kusze pozostawały niewidoczne. Sługa spojrzał nerwowo na Wędrowca i Rysika w górze.
– Czego chcecie?
Czyżby już ich podejrzewał? To nie miało znaczenia. Wickwrackzad spiął się do zabójczej szarży… i nagle widział poczwórnie, z umysłem rozmytym przez oszołomienie nowicjusza. Teraz, gdy musiał zabić, rozłożyło go przerażenie tym faktem członka z bliznami. Szlag! Wickwrackzad nerwowo poszukał czegoś, co mógłby powiedzieć, a gdy tylko przestał myśleć o morderstwie, gładko pojawiły się jego nowe wspomnienia.
– Lord Stal żąda, żebyśmy zabrali stworzenie do przystani. Ty masz, ach, powrócić do latającej rzeczy najeźdźców.
Biała kurtka oblizała wargi. Jego spojrzenie uważnie objęło mundury Wędrowca i Rysika.
– Oszuści! – wrzasnął, jednocześnie rzucając jeden ze swoich elementów w stronę włók. Na przedniej łapie elementu błysnął metal. Chce zabić obcego!
W górze rozległ się świst cięciwy i biegnący padł ze strzałą w oku. Wickwrackzad rzucił się na pozostałych, zmuszając członka z bliznami do ruszenia przodem. Przez chwilę czuł oszołomienie, a potem znowu był całością, krzycząc o śmierci dla pozostałej czwórki. Dwie sfory starły się ze sobą, a Zad zrzucił parę elementów Sługi za brzeg ścieżki. W powietrzu świsnęły strzały. Wic Kwk Rac wykręcał się, siekając toporami to, co jeszcze stało.
A potem wszystko się uspokoiło i Wędrowiec znowu panował nad swoimi myślami. Trzy elementy Sługi drgały na ścieżce, a ziemia pod nimi zrobiła się śliska od krwi. Zepchnął je z drogi blisko miejsca, gdzie Zad zabił pozostałych. Nie przeżył żaden element Sługi, to była kompletna śmierć i to on za nią odpowiadał. Opadł na ziemię, znowu widząc poczwórnie.
– Obcy. Wciąż żyje – odezwał się Rysik. Stał dookoła włók, obwąchując ciało podobne do modliszki. – Ale jest nieprzytomny. – Chwycił szczękami pręty włók i popatrzył na Wędrowca. – Co… co teraz, pielgrzymie?
Wędrowiec leżał na ziemi, próbując zebrać z powrotem myśli. Faktycznie, co teraz. Jak zdołał się wpakować w coś takiego? Jedynym wyjaśnieniem było zmieszanie nowicjusza. Po prostu zapomniał wszystkie powody, dla których uratowanie obcego było niemożliwe. A teraz z nim utknął. Łajno sfory. Jego część podczołgała się do brzegu ścieżki i rozejrzała. Nic nie wskazywało na to, żeby ściągnęli na siebie uwagę. Łodzie w przystani wciąż były puste, a większość piechoty znajdowała się na wzgórzach. Słudzy niewątpliwie trzymali martwych w forcie przy przystani, więc kiedy zamierzali przenieść ich przez cieśninę na Ukrytą Wyspę? Czy czekali na przybycie jeszcze tego?
– Może moglibyśmy zgarnąć jakieś łodzie i uciec na południe – zasugerował Rysik. Genialny pomysł. Naprawdę nie wiedział, że przystań będzie otoczona linią wartowniczą? Nawet znając hasła, zostaną zgłoszeni natychmiast po jej przejściu. To będzie szansa jedna na milion. Z drugiej strony zanim Zad stał się jego częścią, coś takiego byłoby całkowicie niemożliwe.
Przyjrzał się stworzeniu leżącemu na włókach. Tak dziwne, a jednak prawdziwe. Zresztą nie chodziło tylko o stworzenie, choć było najbardziej spektakularnym zdziwieniem. Jego zakrwawione ubranie było wykonane z materiału doskonalszego, niż pielgrzym kiedykolwiek widział. Obok stworzenia leżała upchnięta różowa poduszka z bardzo wyszukanym haftem. Po chwili zmiany perspektywy zrozumiał, że to obca sztuka, wyszyta na poduszce twarz zwierzęcia z bardzo długim ryjem.
A więc ucieczka przez przystań miała szansę powodzenia jeden na milion: niektóre nagrody warte były takiego ryzyka.
– Zejdziemy trochę niżej – powiedział.
***
Jaqueramaphan ciągnął włóki, a Wickwrackzad ruszył przed nim, starając się wyglądać na ważnego i oficerskiego. Z Zadem nie było to trudne. Element był wzorcowym przykładem wojskowej kompetencji, trzeba było go znać od środka, by wiedzieć o łagodności.
Zeszli już prawie do poziomu morza.
Droga zrobiła się teraz szersza i z grubsza wybrukowana. Wiedział, że przed sobą mają ukryty za drzewami fort strzegący przystani. Słońce odeszło już od północy, wnosząc się na wschodnim niebie. Wszędzie kwitły białe, czerwone i fioletowe kwiaty, z kłaczkami unoszącymi się gęsto na wietrze – arktyczne rośliny w pełni korzystały z długich letnich dni. Idąc po oświetlonym słońcem bruku, prawie można było zapomnieć o pułapce na szczytach wzgórz.
Już wkrótce natkną się na linię strażniczą. Linie i pierścienie były interesującymi istotami: ich umysły nie były zbyt bystre, ale stanowiły w zasadzie największe skuteczne sfory, jakie spotykało się poza tropikami. Słyszał historie o liniach długich na dziesięć mil, z tysiącami elementów, choć największa, jaką Wędrowiec widział osobiście, miała nieco poniżej setki. Należało wziąć grupę zwykłych istot i przeszkolić je do rozciągnięcia, nie w sforach, ale jako poszczególne elementy. Jeśli każdy element zostawał kilka jardów od najbliższych sąsiadów, mogli utrzymywać coś będącego odpowiednikiem poziomu umysłowego trójniaka. Grupa jako całość nie była wiele mądrzejsza – nie da się myśleć zbyt intensywnie, gdy potrzeba sekund na przeniknięcie myśli przez cały umysł. A jednak linia doskonale orientowała się w tym, co działo się wzdłuż niej. Jeśli jacyś jej członkowie zostali zaatakowani, cała linia dowiadywała się o tym z prędkością dźwięku. Wędrowcowi zdarzało się służyć w liniach – nie była to przesadnie bogata egzystencja, ale też nie aż tak nudna jak zwykła służba strażnicza. Trudno się nudzić, gdy jest się głupim jak linia.
Tam! Pojedynczy element wystawił szyję zza drzewa i zażądał hasła. Oczywiście Wickwrackzad je znał i zostali przepuszczeni. Jednak fakt przejścia wraz z ich opisem był już teraz znany całej linii… oraz niewątpliwie zwykłym żołnierzom w forcie przystani.
Szlag. Nic się z tym nie dało zrobić, po prostu będzie dalej realizował ten szalony plan. Wraz z Rysikiem i elementem obcego przeszli jeszcze przez dwie wewnętrzne linie strażnicze. Czuł już zapach morza. Wyszli spomiędzy drzew na skalistą przystań. Srebro lśniło na wodzie milionem migotliwych iskier. Między pomostami na falach kołysała się duża wielokadłubowa łódź. Jej maszty były niczym las kiwających się drzew bez liści. Zaledwie milę po drugiej stronie wody widać było Ukrytą Wyspę. Jego część zignorowała ten widok jako codzienność, choć inna zatrzymała się z podziwu. To był sam środek, centrum światowego Ruchu Rzezacza. W tych posępnych wieżach oryginalny Rzezacz prowadził swoje eksperymenty, pisał eseje… i spiskował, by rządzić światem.
Na pomostach nie było wielu ludzi. Większość zajmowała się pracami porządkowymi: cerowaniem żagli i poprawianiem wiązań dwukadłubowców. Przyglądali się włókom z oczywistym zaciekawieniem, ale nikt się nie zbliżył. Czyli musimy tylko zejść na koniec pomostu, odciąć cumy zewnętrznego dwukadłubowca i wypłynąć. Na samym pomoście było chyba dość sfor, by to uniemożliwić… a ich krzyki z pewnością przyciągnęłyby oddziały, które widział przy forcie przystani. Właściwie zaskoczyło go nieco, że aż dotąd nikt nie zwrócił na nich poważniejszej uwagi.
Te łodzie były mniej zaawansowane niż wersje z południowych mórz. Część różnic była bardzo powierzchowna: doktryna Rzezacza zabraniała niepotrzebnych zdobień na łodziach. Z drugiej strony pewne różnice wynikały z warunków. Te jednostki zaprojektowano do pływania zarówno w lecie, jak i zimie, oraz do przewożenia oddziałów. Jednak Wędrowiec był pewien, że jeśli będzie miał okazję, to zdoła nimi żeglować. Podszedł do końca pomostu. Hm. Nieco szczęścia. Ostatni dwukadłubowiec z prawej, przycumowany do pomostu tuż obok, wyglądał na szybki i dobrze zaopatrzony. Pewnie służył do zwiadu dalekiego zasięgu.
– Pssst. Coś się tam dzieje. – Rysik machnął głową w stronę fortu.
Oddziały zwierały szyki… Czyżby zbiorowy salut? Przed piechotą pojawiło się pięcioro Sług, a z wież fortu rozbrzmiały trąbki. Zad widywał takie rzeczy, ale Wędrowiec nie ufał jego pamięci. Jak mógł…
Nad fortem załopotał czerwono-żółty sztandar. Na pomostach żołnierze i robotnicy zajmujący się łodziami padli na brzuchy.
– Padnij! – wysyczał Wędrowiec do towarzysza, robiąc to samo.
– Co…?
– To flaga Rzezacza… sztandar jego osobistej obecności!
– To niemożliwe. – Rzezacz został zamordowany w Republice sześć dziesiątek dni wcześniej. Tłuszcza, która rozerwała go na strzępy, zabiła równocześnie dziesiątki jego najwyższych rangą popleczników… Jednak mieli tylko słowo policji politycznej Republiki, że wszystkie ciała Rzezacza odzyskano.
Przy forcie między szeregami żołnierzy i białych kurtek paradowała pojedyncza sfora. Na jej barkach lśniło srebro i złoto. Rysik podsunął element za stertę skrzyń i ukradkiem wyciągnął swój przyrząd do oczu. Po chwili rzekł:
– Na koniec duszy… to Tyrathect.
– Taki z niej Rzezacz jak ze mnie – odpowiedział Wędrowiec.
Podróżowali razem od wschodniej bramy całą drogę przez Lodowe Kły. Była w oczywisty sposób nowicjuszką, i do tego niezbyt dobrze zintegrowaną. Wydawała się pełna rezerwy i skupiona na sobie, ale zdarzały się jej wybuchy furii. Wędrowiec zdawał sobie sprawę, że Tyrathect ma w sobie coś zabójczego… a teraz już wiedział, skąd się to brało. Przynajmniej część elementów Rzezacza uciekła przed zabójstwem, a on z Rysikiem spędzili ostatnie trzy dziesiątki dni w ich obecności. Przeszedł go dreszcz.
Przy bramie fortu sfora zwana Tyrathect odwróciła się w stronę wojska i Sług. Wykonała gest i znowu zabrzmiały trąbki. Nowy Wędrowiec zrozumiał sygnał: wezwanie. Stłumił nagłe pragnienie podążenia za innymi na pomoście, ruszającymi na ugiętych nogach w stronę fortu, ze wszystkimi oczami utkwionymi w Mistrza. Rysik obejrzał się na niego, a Wędrowiec przytaknął. Potrzebowali cudu i oto on… zapewniony przez samego wroga! Rysik ruszył powoli w stronę końca pomostu, przeciągając włóki od cienia do cienia.
Wciąż nikt nie oglądał się do tyłu. I nie bez powodu: Wickwrackzad pamiętał, co działo się z tymi, którzy nie okazali szacunku dla wezwania.
– Zaciągnij stworzenie na ostatnią łódź z prawej strony – powiedział do Jaqueramaphana. Sam zeskoczył z pomostu i rozproszył się po wielołodzi. Doskonale było znowu znaleźć się na chwiejnych pokładach, z każdym elementem dryfującym w inną stronę. Obwąchał dziobowe katapulty i wsłuchał się w kadłuby i trzaski lin.