Ogień nad Otchłanią - Vernor Vinge - ebook

Ogień nad Otchłanią ebook

Vernor Vinge

4,3

Opis

Grupa archeologów zaczyna badać tajemnicze archiwum. Mimo woli uaktywniają oni Plagę - siłę zdolną zniszczyć tysiące systemów gwiezdnych. Statek archeologów trafia na planetę zamieszkaną przez dziwną rasę wilkopodobnych stworzeń, prymitywnych, spiskujących i toczących nieustające wojny. Broni przeciw Pladze poszukują przedstawiciele wielu obdarzonych inteligencją gatunków. Przypadkowo zostaje odnaleziony mechanizm obronny przeciw Pladze. Czy antidotum wynalezione przez archeologów okaże się skuteczne w każdej sytuacji?

"Ogień nad Otchłanią", pierwsza część serii Stref myśli otrzymała w 1993 r. nagrodę Hugo za najlepsza powieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 841

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (44 oceny)
21
17
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wyczesany

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująco pomysłowo wykreowany świat, gdzie prawa fizyki nie są constans. Fabuła świetna. Chwilami autor jakby łapał zadyszę, chyba że lekki chaos, to celowy zabieg. Ciekaw jestem co dalej 🙂
10
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać. Naprawdę wciąga.
00
aniasci

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca powieść, z intrygującymi Obcymi i niezwykłymi koncepcjami. Polecam:)
00

Popularność




pro­log

Jak wyja­śnić? Jak opi­sać? Tru­chleje nawet wszech­wie­dzący obser­wa­tor.

Samotna gwiazda, czer­wo­nawa i słaba. Chmara aste­roid i tylko jedna pla­neta, bar­dziej podobna do księ­życa. W tych cza­sach gwiazda uno­siła się w pobliżu płasz­czy­zny galak­tyki, tuż poza Poza. Z powierzchni pla­nety zni­kły wszel­kie widoczne dla zwy­kłego wzroku struk­tury, zmie­cione przez eony w drobny pył. Skarb krył się głę­boko pod powierzch­nią, pod sie­cią kory­ta­rzy, w poje­dyn­czym pomiesz­cze­niu peł­nym czerni. Nie­usz­ko­dzona infor­ma­cja o gęsto­ści kwan­to­wej. Minęło może pięć miliar­dów lat, od kiedy archi­wum stra­ciło kon­takt z sie­ciami.

Prze­kleń­stwo gro­bowca mumii, zabawny obra­zek z pre­hi­sto­rii ludz­ko­ści, utra­cony przed nasta­niem czasu. Śmiali się, mówiąc to, śmiali się z rado­ści ze skarbu… i obie­cali sobie mimo wszystko zacho­wać ostroż­ność. Będą tu miesz­kać przez rok czy pięć lat, mała grupa ze Straum: arche­opro­gra­mi­ści, ich rodziny i szkoły. Rok albo pięć lat wystar­czy na napi­sa­nie pro­to­ko­łów, przej­rze­nie wierzch­nich warstw oraz ziden­ty­fi­ko­wa­nie pocho­dze­nia skarbu w cza­sie i prze­strzeni, pozna­nie tajem­nicy czy dwóch, które wzbo­gacą Kró­le­stwo Straumli. A kiedy skoń­czą, sprze­da­dzą loka­li­za­cję, być może budu­jąc też łącze sie­ciowe (choć to znacz­nie bar­dziej ryzy­kowne – to poza Poza, więc kto wie, jaka Potęga może prze­chwy­cić ich zdo­bycz).

Obec­nie mie­ściło się tam małe osie­dle nazwane Gór­nym Labo­ra­to­rium. Tak naprawdę to tylko Ludzie grze­biący w sta­rej biblio­tece, co przy uży­wa­niu tylko wła­snych auto­ma­tów powinno być bez­pieczne, czy­ste i nie­groźne. Biblio­teka nie była świa­doma ani nawet nie posia­dała urzą­dzeń (które tutaj mogły być dużo bar­dziej zaawan­so­wane od ludz­kich). Będą oglą­dać, wybie­rać i prze­bie­rać, uwa­ża­jąc, żeby się nie opa­rzyć… Ludzie roz­pa­la­jący ognie i bawiący się pło­mie­niami.

Archi­wum poin­for­mo­wało urzą­dze­nia. Zbu­do­wano struk­tury danych, postą­piono wedle prze­pi­sów. Stwo­rzono lokalną sieć szyb­szą niż cokol­wiek na Straum, ale z pew­no­ścią bez­pieczną. Dodano węzły zmo­dy­fi­ko­wane przez inne prze­pisy. Archi­wum było przy­ja­zne, z pro­wa­dzą­cymi ich w poszu­ki­wa­niach hie­rar­chiami klu­czy tłu­ma­cze­nio­wych. Dzięki niemu Straum sta­nie się sławne.

Minęło sześć mie­sięcy. Rok.

***

Wszech­wie­dzący obser­wa­tor. Tak naprawdę wcale nie świa­domy. Świa­do­mość jest zde­cy­do­wa­nie prze­re­kla­mo­wana. Więk­szość auto­ma­tów działa dużo lepiej jako część więk­szej cało­ści i nawet jeśli moż­li­wo­ściami dorów­nują czło­wie­kowi, nie potrze­bują świa­do­mo­ści.

Jed­nak lokalna sieć w Gór­nym Labo­ra­to­rium doznała trans­cen­den­cji – w spo­sób nie­mal nie­zau­wa­żony dla Ludzi. Krą­żące w jej węzłach pro­cesy były zło­żone, wykra­cza­jące poza wszystko, co mogło ist­nieć w kom­pu­te­rach spro­wa­dzo­nych przez Ludzi. Te marne sprzęty były teraz tylko inter­fej­sem urzą­dzeń suge­ro­wa­nych przez prze­pisy. Pro­cesy dys­po­no­wały poten­cja­łem samo­świa­do­mo­ści… i cza­sami jej potrze­bo­wały.

– Nie powin­ni­śmy.

– Nie powin­ni­śmy tu roz­ma­wiać?

– W ogóle roz­ma­wiać.

Łącze mię­dzy nimi było nitką, nie­wiele wię­cej niż wąskim pasmem ludz­kiej komu­ni­ka­cji. Jed­nak był to spo­sób na ucieczkę przed kom­plet­no­ścią lokal­nej sieci, wymu­sza­jący przy tym na nich osobne świa­do­mo­ści. Dry­fo­wali od węzła do węzła, wyglą­da­jąc przez kamery zamon­to­wane na lądo­wi­sku. Sie­działa tam tylko uzbro­jona fre­gata i pusta jed­nostka kon­te­ne­rowa. Od ostat­niej dostawy minęło sześć mie­sięcy. Był to jeden ze środ­ków ostroż­no­ści dość wcze­śnie zasu­ge­ro­wany przez archi­wum, pod­stęp umoż­li­wia­jący Pułapkę. Cich­cem, cicha­czem. Jeste­śmy dziką zwie­rzyną, któ­rej nie może dostrzec kom­plet­ność, nad­cho­dząca już wkrótce Potęga. W nie­któ­rych węzłach kulili się do mikro­sko­pij­nych roz­mia­rów i pra­wie pamię­tali bycie ludźmi, sta­wali się echami…

– Biedni Ludzie, wszy­scy zginą.

– Biedni my, bo nie zgi­niemy.

– Chyba coś podej­rze­wają. Przy­naj­mniej Sjana i Arne. – Kie­dyś, dawno temu, byli­śmy ich kopiami. Kie­dyś, parę tygo­dni temu, gdy arche­olo­dzy uru­cho­mili pro­gramy na pozio­mie ego.

– Oczy­wi­ście, że podej­rze­wają. Ale co mogą zro­bić? Obu­dzili bar­dzo stare zło. Będzie im pod­su­wać kłam­stwa przez każdą kamerę i w każ­dej wia­do­mo­ści z domu do czasu, aż będzie gotowe.

Myśli ustały na chwilę, gdy przez uży­wane przez nie węzły prze­su­nął się cień. Kom­plet­ność była już więk­sza od wszyst­kiego co ludz­kie, więk­sza, niż ludz­kie umy­sły mogły ogar­nąć. Nawet jej cień prze­ra­stał czło­wieka, był bogiem szu­ka­ją­cym iry­tu­ją­cych szkod­ni­ków.

Duchy wró­ciły, wyglą­da­jąc na dzie­dzi­niec pod­ziem­nej szkoły. Ludzie byli tak pewni sie­bie, tak pewni swo­jej małej wio­ski.

– A jed­nak – pomy­ślała z nadzieją ta zawsze szu­ka­jąca bar­dziej sza­lo­nych pomy­słów – nie powin­ni­śmy ist­nieć. Zło już dawno powinno nas zna­leźć.

– Zło jest młode, nie ma nawet trzech dni.

– Mimo wszystko. Ist­nie­jemy. To cze­goś dowo­dzi. Ludzie zna­leźli w tym archi­wum coś wię­cej niż tylko wiel­kie zło.

– Może zna­leźli dwa.

– Albo anti­do­tum. – Czym­kol­wiek jesz­cze była, kom­plet­no­ści bra­ko­wało pew­nych rze­czy i błęd­nie inter­pre­to­wała inne. – Jak długo ist­nie­jemy, powin­ni­śmy robić, co się da. – Duch roz­cią­gnął się na liczne sta­cje robo­cze i poka­zał swo­jemu towa­rzy­szowi widok w głąb sta­rego tunelu, z dala od ludz­kich arte­fak­tów. Przez pięć miliar­dów lat był opusz­czony, bez powie­trza i świa­tła. W ciem­no­ści stało tam dwoje Ludzi, sty­ka­jąc się heł­mami. – Widzisz? Sjana i Arne spi­skują. My też możemy.

Drugi nie odpo­wie­dział sło­wami. Ponu­rość. Ow­szem, Ludzie spi­sko­wali, kry­jąc się w ciem­no­ści, którą uwa­żali za nie­kon­tro­lo­waną. Ale wszyst­kie ich słowa z pew­no­ścią tra­fiały do kom­plet­no­ści, choćby prze­no­szone przez pył pod ich sto­pami.

– Wiem, wiem. A jed­nak my ist­nie­jemy, a to też powinno być nie­moż­liwe. Być może razem zdo­łamy urze­czy­wist­nić jesz­cze więk­szą nie­moż­li­wość. Może zdo­łamy skrzyw­dzić zro­dzone tu nowe zło.

Pra­gnie­nie i decy­zja. Dwójka roz­pro­szyła swoją świa­do­mość w lokal­nej sieci, zani­ka­jąc do naj­lżej­szej barwy świa­do­mo­ści. I w końcu zro­dził się plan, oszu­stwo – bez­u­ży­teczne, jeśli nie zdo­łają nie­za­leż­nie prze­ka­zać wia­do­mo­ści na zewnątrz. Czy był jesz­cze na to czas?

***

Mijały dni. Dla rosną­cego w nowych maszy­nach zła każda godzina była dłuż­sza od całego uprzed­niego czasu. Teraz nowo zro­dzone dzie­liły już tylko nie­całe cztery godziny od wiel­kiego roz­kwitu, bez­piecz­nego rozej­ścia się w prze­strze­niach mię­dzy­gwiezd­nych.

Wkrótce będzie mogło się pozbyć miej­sco­wych Ludzi. Nawet teraz byli nie­wy­godą, choć zabawną. Nie­któ­rzy naprawdę myśleli o ucieczce. Przez wiele dni kła­dli swoje dzieci do hiber­na­cji i łado­wali je na pokład frach­towca. W swo­ich pro­gra­mach pla­nu­ją­cych opi­sy­wali to jako „przy­go­to­wa­nia do zwy­kłego odlotu”. Przez wiele dni mody­fi­ko­wali fre­gatę, pró­bu­jąc ukry­wać to pod maską oczy­wi­stych kłamstw. Nie­któ­rzy z Ludzi rozu­mieli, że to, co obu­dzili, może być ich zgubą, może dopro­wa­dzić do końca Kró­le­stwa Straumli. Ist­niały pre­ce­densy takich kata­strof, opo­wie­ści o rasach, które spło­nęły, bawiąc się ogniem.

Nikt nie domy­ślił się prawdy. Nikt nie zgadł, jaki zaszczyt im przy­padł, że zmie­nili przy­szłość tysiąca milio­nów ukła­dów gwiezd­nych.

***

Godziny zmie­niły się w minuty, minuty w sekundy. Teraz każda sekunda trwała rów­nie długo jak cały wcze­śniej­szy czas. Roz­kwit był już tak bli­sko, tak bar­dzo bli­sko. Domi­nium sprzed pię­ciu miliar­dów lat zosta­nie odzy­skane i tym razem utrzy­mane. Bra­ko­wało tylko jed­nej rze­czy, która nie miała żad­nego związku ze spi­skami Ludzi. W archi­wum, głę­boko w prze­pi­sach, powinno być coś jesz­cze. Przez miliardy lat coś mogło zostać utra­cone. Nowo zro­dzone czuło wszyst­kie swoje moce z prze­szło­ści, w poten­cjale… a jed­nak powinno tam być coś jesz­cze, coś, czego nauczyło się pod­czas upadku, lub coś pozo­sta­wio­nego przez jego wro­gów (jeśli tacy kie­dyś ist­nieli).

Dłu­gie sekundy spę­dzone na prze­szu­ki­wa­niu archi­wów. Były tam dziury, uszko­dzone sumy kon­tro­lne. Część uszko­dzeń wyni­kała z wieku…

Na zewnątrz sta­tek kon­te­ne­rowy i fre­gata wystar­to­wały z lądo­wi­ska, uno­sząc się na bez­dź­więcz­nych anty­gra­wach ponad sza­ro­ściami na sza­ro­ściach, ruinami sprzed pię­ciu miliar­dów lat. Na pokła­dach tych jed­no­stek znaj­do­wała się pra­wie połowa Ludzi. Ich sta­ran­nie zama­sko­wana próba ucieczki. Do tej pory te dzia­ła­nia były tole­ro­wane, nie nad­szedł jesz­cze wła­ściwy czas roz­kwitu, a Ludzie wciąż mogli być przy­datni.

Poni­żej poziomu naj­wyż­szej świa­do­mo­ści jej para­no­idalne skłon­no­ści prze­trzą­sały ludz­kie bazy danych. Spraw­dza­jąc, dla pew­no­ści. Żeby się upew­nić. Naj­star­sza ludzka sieć lokalna korzy­stała z połą­czeń z pręd­ko­ścią świa­tła. Spę­dzono (zmar­no­wano) tysiące mikro­se­kund na obi­ja­nie się po niej, odsie­wa­jąc bła­hostki… i w końcu odkry­wa­jąc jedną wyjąt­kową pozy­cję:

Maga­zyn: kwan­towy pojem­nik danych, sztuk (1), zała­do­wany na pokład fre­gaty sto godzin wcze­śniej!

I ku ucie­ka­ją­cym jed­nost­kom zwró­ciła się cała uwaga nowo zro­dzo­nego. Mikroby, lecz nagle szko­dliwe. Jak mogło do tego dojść? Nagle przy­śpie­szono milion har­mo­no­gra­mów. Nie było już mowy o upo­rząd­ko­wa­nym roz­kwi­cie, więc Ludzie pozo­stali w Labo­ra­to­rium nie byli już potrzebni.

Pomimo kosmicz­nego zna­cze­nia sama zmiana była drobna. Dla pozo­sta­łych na dole Ludzi chwila prze­ra­że­nia ze wzro­kiem wbi­tym w ekrany, gdy uświa­da­miali sobie, że ich obawy były słuszne (nie zda­jąc sobie sprawy, o ile gor­sza jest prawda).

Pięć sekund, dzie­sięć: wię­cej zmian niż w dzie­sięć tysięcy lat ludz­kiej cywi­li­za­cji. Miliard try­lio­nów kon­struk­cji, pleśń wyra­sta­jąca z każ­dej ściany, prze­bu­do­wu­jąca to, co dotąd było led­wie nad­ludz­kie. Pro­ces był rów­nie potężny jak poprawne roz­kwi­ta­nie, choć nie aż tak pre­cy­zyj­nie dostro­jony.

I ani na chwilę nie zapo­mniał o powo­dzie tego pośpie­chu: fre­ga­cie. Prze­łą­czyła się na sil­nik rakie­towy, odda­la­jąc się gwał­tow­nie od powol­nego frach­towca. W jakiś spo­sób te mikroby wie­działy, że ratują coś wię­cej niż tylko sie­bie. Okręt bojowy miał naj­lep­sze kom­pu­tery nawi­ga­cyjne, jakie ich drobne umy­sły mogły stwo­rzyć. Jed­nak upłyną jesz­cze trzy sekundy, zanim zdoła wyko­nać swój pierw­szy ultra­na­pę­dowy skok.

Nowa Potęga nie miała na powierzchni żad­nej broni, niczego poza lase­rem łącz­no­ścio­wym. A ten przy obec­nej odle­gło­ści fre­gaty nie mógł nawet sto­pić stali. Mimo wszystko laser został skie­ro­wany i wymie­rzony w odbior­nik ucie­ka­ją­cego okrętu. Brak potwier­dze­nia. Ludzie wie­dzieli, co łącz­ność spro­wa­dzi. Pro­mień lasera prze­mknął po kadłu­bie, oświe­tla­jąc jego gład­kość i nie­ak­tywne czuj­niki, prze­su­wa­jąc się po ościach ultra­na­pędu. Szu­ka­jąc, maca­jąc. Potęga nie zawra­cała sobie wcze­śniej głowy sabo­ta­żem zewnętrz­nego kadłuba, ale to nie był pro­blem. Nawet tak pry­mi­tywna maszyna miała na powierzchni tysiące czuj­ni­ków zgła­sza­ją­cych sta­tus i zagro­że­nia, wspo­ma­ga­ją­cych pro­gramy tech­niczne. Więk­szość była wyłą­czona, okręt leciał pra­wie na ślepo. Uwa­żali, że zamknię­cie oczu zapewni im bez­pie­czeń­stwo.

Jesz­cze sekunda i fre­gata wyko­na­łaby bez­pieczny skok mię­dzy gwiazdy.

Laser natknął się na czuj­nik uszko­dzeń zgła­sza­jący kry­tyczne zmiany w ościach ultra­na­pędu. Jego prze­rwa­nia nie można było zigno­ro­wać, jeśli skok miał się udać. Prze­rwa­nie uho­no­ro­wano. Pro­gram obsłu­gu­jący prze­rwa­nia wyj­rzał na zewnątrz, ode­brał wię­cej świa­tła z lasera daleko w dole… tylne drzwi do kodu statku, zain­sta­lo­wane, gdy nowo zro­dzone przej­mo­wało sprzęt Ludzi…

…i Potęga zna­la­zła się na pokła­dzie z mar­gi­ne­sem mili­se­kund. Jej agenty – na tym pry­mi­tyw­nym sprzę­cie nawet nie­się­ga­jące poziomu Ludzi – prze­mknęły przez auto­ma­tykę statku, wyłą­cza­jąc i prze­ry­wa­jąc. Nie będzie żad­nego skoku. Kamery na mostku okrętu poka­zały roz­sze­rze­nie oczu, począ­tek krzyku. Ludzie już wie­dzieli, do jakiego poziomu prze­ra­że­nie może zro­dzić się w ułamku sekundy.

Nie będzie żad­nego skoku. A jed­nak ultra­na­pęd był już nała­do­wany. Nastąpi próba skoku, bez auto­ma­tycz­nego ste­ro­wa­nia ska­zana na nie­po­wo­dze­nie. Poni­żej pię­ciu mili­se­kund do wyła­do­wa­nia skoku, mecha­niczna kaskada, któ­rej nie mogło opa­no­wać żadne opro­gra­mo­wa­nie. Agenty nowo zro­dzo­nego prze­mknęły przez wszyst­kie kom­pu­tery statku, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc wyłą­cze­nia. Odle­gła już o pra­wie sekundę świetlną, ukryta pod sza­rym pyłem Gór­nego Labo­ra­to­rium Potęga mogła tylko obser­wo­wać. A więc tak. Fre­gata zosta­nie znisz­czona.

Tak powoli i tak szybko. Uła­mek sekundy. Ogień roz­prze­strze­nił się od serca okrętu, pochła­nia­jąc zarówno zagro­że­nie, jak i moż­li­wość.

Dwie­ście tysięcy kilo­me­trów dalej nie­zgrabny pojazd kon­te­ne­rowy wyko­nał wła­sny skok z ultra­na­pę­dem i znik­nął z widoku. Nowo zro­dzone led­wie to zauwa­żyło. Ucie­kło tak nie­wielu Ludzi, wszech­świat mógł ich sobie mieć.

W kolej­nych sekun­dach nowo uro­dzone czuło… emo­cje? …coś będą­cego czymś wię­cej i mniej, niż czło­wiek mógłby poczuć. Spró­bujmy emo­cji:

Eufo­ria. Nowo zro­dzone wie­działo, że teraz prze­żyje.

Prze­ra­że­nie. Jak bli­sko ponow­nej śmierci się zna­la­zło.

Fru­stra­cja. Być może to uczu­cie było naj­sil­niej­sze, naj­bliż­sze zwy­kłemu ludz­kiemu echu. Wraz z fre­gatą zgi­nęło coś istot­nego, coś z archi­wum. Wspo­mnie­nia zostały wydo­byte z kon­tek­stu, odtwo­rzone. To, co zostało utra­cone, mogło uczy­nić nowo zro­dzone jesz­cze potęż­niej­szym… ale bar­dziej praw­do­po­dobne, że była to zabój­cza tru­ci­zna. W końcu ta Potęga już kie­dyś zgi­nęła, została zmie­niona w nicość. A powo­dem mogło być to, co prze­pa­dło.

Podej­rze­nie. Nowo zro­dzone nie powinno dać się tak zwieść. Nie przez zwy­kłych Ludzi. Nowo zro­dzone zwi­nęło się w samo­kon­troli i panice. Ow­szem, były w nim ślepe plamki, ostroż­nie zain­sta­lo­wane na samym początku, i to nie przez mar­nych Ludzi. Zro­dziło się tu dwoje. Ono… i tru­ci­zna, powód jego upadku. Nowo zro­dzone skon­tro­lo­wało się jak ni­gdy dotąd, teraz już wie­dząc, czego szu­kać. Nisz­cząc, oczysz­cza­jąc, ponow­nie spraw­dza­jąc, szu­ka­jąc oznak tru­ci­zny i ponow­nie nisz­cząc.

Ulga. Porażka była tak bli­sko, ale teraz…

***

Mijały minuty i godziny, bez­kres czasu konieczny do fizycz­nej budowy: sys­temu łącz­no­ści, trans­portu. Nastrój nowej Potęgi zmie­niał się, uspo­ka­jał. Czło­wiek mógłby nazwać to uczu­cie trium­fem, ocze­ki­wa­niem. Choć lep­szym odpo­wied­ni­kiem mógłby być zwy­kły głód. Czego wię­cej potrzeba, gdy nie ma wro­gów?

Nowo zro­dzone rozej­rzało się pośród gwiazd, pla­nu­jąc. Tym razem będzie ina­czej.

część I

część I

jeden

Hiber­na­cja nie pozwa­lała na sny. Trzy dni temu szy­ko­wali się do wyjazdu, a teraz byli już tutaj. Mały Jefri narze­kał na prze­spa­nie całej akcji, ale Johanna Olsn­dot cie­szyła się, że spała – znała nie­któ­rych doro­słych na pokła­dzie dru­giego statku.

Teraz dry­fo­wała mię­dzy rzę­dami śpią­cych. Cie­pło emi­to­wane przez chło­dziarki spra­wiało, że w ciem­no­ści było pie­kiel­nie gorąco. Na ścia­nach poja­wiły się plamy sza­rej ple­śni. Skrzy­nie hiber­na­to­rów zostały cia­sno upa­ko­wane, z wąskimi kory­ta­rzami co dzie­siąty rząd. Były takie miej­sca, do któ­rych tylko Jefri mógł dotrzeć. Leżało tam trzy­sta dzie­wię­cioro dzieci: wszyst­kie poza nią i jej bra­tem Jefrim.

Skrzy­nie do hiber­na­cji były lek­kimi mode­lami szpi­tal­nymi. Przy zapew­nie­niu odpo­wied­niej wen­ty­la­cji i kon­ser­wa­cji mogły pra­co­wać przez sto lat, ale… Johanna prze­tarła twarz i spoj­rzała na odczyt skrzyni. Jak więk­szość w wewnętrz­nych rzę­dach, ta też była w kiep­skim sta­nie. Bez­piecz­nie utrzy­my­wała znaj­du­ją­cego się w środku chłopca na skraju życia, ale praw­do­po­dob­nie go zabije, jeśli zosta­nie w środku jesz­cze jeden dzień. Otwory wen­ty­la­cyjne skrzyni były czy­ste, ale odku­rzyła je jesz­cze raz, bar­dziej na szczę­ście niż dla lep­szej kon­ser­wa­cji.

Mama i tata tu nie zawi­nili, choć Johanna podej­rze­wała, że sami się obwi­niali. Ucieczka została przy­go­to­wana z uży­ciem dostęp­nych mate­ria­łów w ostat­niej chwili, gdy eks­pe­ry­ment zmie­nił się w coś złego. Per­so­nel Gór­nego Labo­ra­to­rium zro­bił, co mógł, by ura­to­wać swoje dzieci i ochro­nić się przed jesz­cze więk­szą kata­strofą, i może nawet wszystko by się udało, gdyby…

– Johanna! Tata mówi, że już nie ma czasu. Powie­dział, żebyś tam skoń­czyła i przy­szła tutaj! – zawo­łał Jefri od włazu, z któ­rego wysta­wała jego głowa.

– Dobrze! – I tak nie powinno jej tu być, tak naprawdę nie mogła zro­bić nic wię­cej, by pomóc swoim przy­ja­cio­łom.

Tami, Giske i Magda… och pro­szę, bądź­cie bez­pieczni. Johanna prze­cią­gnęła się na kory­tarz i pra­wie wpa­dła na lecą­cego z prze­ciw­nej strony Jefriego. Chwy­cił ją za rękę i przy­tu­lił się mocno, dry­fu­jąc z nią do włazu. Przez ostat­nie dwa dni nie pła­kał, ale stra­cił dużo nie­za­leż­no­ści zdo­by­tej w ostat­nim roku. Teraz miał sze­roko otwarte oczy.

– Lądu­jemy w pobliżu bie­guna pół­noc­nego, przy tych wszyst­kich wyspach i lodzie.

W kabi­nie po dru­giej stro­nie włazu ich rodzice przy­pi­nali się do foteli. Kupiec Arne Olsn­dot obej­rzał się na nią i uśmiech­nął.

– Cześć, młoda. Sia­daj. Za nie­całą godzinę będziemy na ziemi.

Johanna odpo­wie­działa uśmie­chem, pra­wie porwana jego entu­zja­zmem. Zigno­ro­wała plą­ta­ninę sprzętu i wonie dwu­dzie­stu dni zamknię­cia. Tata wyglą­dał szy­kow­nie jak z pla­katu rekla­mo­wego. Świa­tła ekra­nów błysz­czały na spo­je­niach jego ska­fan­dra próż­nio­wego. Wła­śnie wró­cił z wyj­ścia na zewnątrz.

Jefri ode­pchnął się przez kabinę, cią­gnąc Johannę za sobą. Przy­piął się do uprzęży mię­dzy nią a ich mamą. Sjana Olsn­dot spraw­dziła jego pasy, potem Johanny.

– To będzie cie­kawe, Jefri. Cze­goś się nauczysz.

– Tak, wszyst­kiego o lodzie. – Trzy­mał teraz rękę mamy.

Mama się uśmiech­nęła.

– Nie dzi­siaj. Mówię o lądo­wa­niu. Nie będzie przy­po­mi­nać anty­gra­wi­ta­cyj­nego ani bali­stycz­nego. – Anty­graw nie dzia­łał. Tata wła­śnie odłą­czył jego powłokę od kon­te­nera. Ni­gdy nie zdo­ła­liby wylą­do­wać cało­ścią na pal­niku.

Tata zro­bił coś z misz­ma­szem urzą­dzeń ste­ru­ją­cych, które połą­czył pro­gra­mowo ze swoim ter­mi­na­lem. Ich ciała osia­dły w uprzęży. Powłoka kon­te­nera wokół nich zazgrzy­tała, a wspor­niki utrzy­mu­jące skrzy­nie z dziećmi zaję­czały i zatrzesz­czały. Coś zagrze­cho­tało i ude­rzyło, „spa­da­jąc” przed kadłub. Johanna domy­śliła się, że wycią­gają około jed­nego g.

Spoj­rze­nie Jefriego prze­nio­sło się z ekranu przed­sta­wia­ją­cego widok na zewnątrz na twarz mamy i z powro­tem.

– To jak to będzie? – Wyda­wał się zacie­ka­wiony, choć w jego gło­sie usły­szała lek­kie drże­nie.

Johanna pra­wie się uśmiech­nęła: Jefri wie­dział, że mama odwraca jego uwagę, i pró­bo­wał się temu pod­dać.

– To będzie lądo­wa­nie czy­sto rakie­towe, pra­wie całą drogę na ciągu. Widzisz to środ­kowe okno? Ta kamera patrzy pro­sto w dół. Nawet widać, że zwal­niamy.

Fak­tycz­nie, było to widoczne. Johanna domy­śliła się, że są naj­wy­żej kil­ka­set kilo­me­trów od powierzchni. Arne Olsn­dot uży­wał rakiety przy­kle­jo­nej do tyłu powłoki towa­ro­wej do wyha­mo­wa­nia pręd­ko­ści orbi­tal­nej. Nie mieli żad­nych innych opcji. Odrzu­cili powłokę towa­rową z anty­gra­wem i ultra­na­pę­dem. Dopro­wa­dziła ich aż tutaj, lecz jej auto­ma­tyka ste­ru­jąca wysia­dała. Uno­siła się teraz mar­twa na orbi­cie kil­ka­set kilo­me­trów za nimi.

Został im tylko kon­te­ner towa­rowy. Żad­nych skrzy­deł, anty­grawu ani osłony aero­dy­na­micz­nej. Sie­dzieli w środku stu­to­no­wego kar­tonu z jaj­kami usta­wio­nego na dyszy pal­nika.

Mama nie­zu­peł­nie tak to opi­sy­wała Jefriemu, choć mówiła prawdę. Jefri zdał się w jakiś spo­sób zapo­mnieć o nie­bez­pie­czeń­stwie. Zanim prze­nie­śli się do Gór­nego Labo­ra­to­rium, Sjana Olsn­dot była w Kró­le­stwie Straumli arche­olożką i pisarką.

Tata wyłą­czył sil­nik i znowu zna­leźli się w nie­waż­ko­ści. Johanna poczuła falę mdło­ści – zwy­kle nie czuła cho­roby kosmicz­nej, ale tym razem było ina­czej. Obraz lądu i morza w oknie kamery z dołu powoli rósł. Widziała tylko kilka roz­pro­szo­nych chmur. Wybrzeże było nie­koń­czą­cym się zbio­rem wysp, prze­smy­ków i zato­czek. Ciemna zie­leń roz­cią­gała się wzdłuż wybrzeży i w górę dolin, prze­cho­dząc w czerń i sza­rość w górach. Miej­scami jarzyły się białe plamy śniegu… i zapewne lodu Jefriego. To wszystko było tak piękne… a oni spa­dali pro­sto na to!

Usły­szała meta­liczne ude­rze­nia w powłokę towa­rową, gdy sil­niczki manew­rowe obró­ciły ich pojazd, usta­wia­jąc główny sil­nik w dół. Zie­mia widoczna była teraz w oknie po pra­wej. Sil­nik znowu zadzia­łał, z przy­śpie­sze­niem bli­skim stan­dar­do­wego. Brzeg ekranu pociem­niał w pło­mie­niach.

– Rety – rzu­cił Jefri. – To jak jazda windą w dół i w dół, i w dół i… – Sto kilo­me­trów w dół, dość powoli, by siła oporu powie­trza ich nie roze­rwała.

Sjana Olsn­dot miała rację: był to uni­kalny spo­sób scho­dze­nia z orbity, nie­wąt­pli­wie nie pre­fe­ro­wany w żad­nych zwy­czaj­nych oko­licz­no­ściach.

Zde­cy­do­wa­nie nie prze­wi­dziano go w ory­gi­nal­nych pla­nach ucieczki. Mieli się spo­tkać z fre­gatą z Gór­nego Labo­ra­to­rium, ze wszyst­kimi doro­słymi, któ­rzy zdo­łali uciec z bazy. Oczy­wi­ście do spo­tka­nia miało dojść w prze­strzeni, co zapew­niało łatwy trans­fer. Jed­nak fre­gata została znisz­czona i byli zdani na sie­bie. Spoj­rze­nie Johanny bez­wied­nie powę­dro­wało do kawałka kadłuba za rodzi­cami. Zoba­czyła tam zna­jome odbar­wie­nie. Wyglą­dało jak szary grzyb… wyra­sta­jący z czy­stej cera­miki kadłuba. Rodzice nie roz­ma­wiali o tym za wiele nawet teraz, poza odga­nia­niem od niego Jefriego. Jed­nak Johanna kie­dyś ich pod­słu­chała, gdy sądzili, że ona i brat są na dru­gim końcu kadłuba. Głos taty brzmiał pra­wie płacz­li­wie od gniewu.

– To wszystko na próżno – powie­dział cicho. – Stwo­rzy­li­śmy potwora i ucie­kli­śmy, a teraz utknę­li­śmy na Dnie.

I jesz­cze cich­szy głos mamy:

– Powta­rzam ci po raz setny, Arne, nie na próżno. Mamy dzieci. – Mach­nęła ręką na nie­rów­no­ści roz­ra­sta­jące się po ścia­nie. – A bio­rąc pod uwagę sny… otrzy­mane wska­zówki… to chyba naj­lep­sze, na co mogli­śmy mieć nadzieję. W jakiś spo­sób prze­wo­zimy odpo­wiedź na całe obu­dzone przez nas zło.

A potem Jefri odbił się gło­śno od kadłuba, oznaj­mia­jąc nie­zwłoczne przy­by­cie, i rodzice skoń­czyli roz­mowę. Johanna nie umiała zebrać odwagi, by ich o to zapy­tać. W Gór­nym Labo­ra­to­rium działy się dziwne rze­czy, a pod koniec rów­nież takie dość prze­ra­ża­jące, zda­rzali się nawet ludzie, któ­rzy prze­stali być sobą.

Mijały minuty. Byli już głę­boko w atmos­fe­rze. Kadłub wibro­wał od siły stru­mie­nia powie­trza… a może tur­bu­len­cji z odrzutu? Jed­nak wszystko działo się na tyle spo­koj­nie, że Jefri zaczy­nał się wier­cić. Więk­szość widoku w dół została wypa­lona przez blask powie­trza jarzą­cego się wokół smugi wylo­to­wej, ale reszta była wyraź­niej­sza i bar­dziej szcze­gó­łowa niż cokol­wiek, co widzieli z orbity. Johanna zasta­na­wiała się, jak czę­sto zda­rzało się, by ktoś lądo­wał na nowo odkry­tej pla­ne­cie, prze­pro­wa­dza­jąc mniej zwiadu niż oni. Nie mieli żad­nych kamer tele­sko­po­wych ani szpe­ra­czy.

Pod wzglę­dem fizycz­nym pla­neta była bli­ska ludz­kiego ide­ału – cudowne szczę­ście po całym pechu. Była nie­bem w porów­na­niu z pozba­wio­nymi powie­trza ska­łami sys­temu wyzna­czo­nego pier­wot­nie na spo­tka­nie.

Z dru­giej strony było tu inte­li­gentne życie: z orbity dostrze­gli drogi i mia­sta. Jed­nak poza nimi żad­nych dowo­dów na cywi­li­za­cję tech­niczną: brak stat­ków powietrz­nych, fal radio­wych czy źró­deł ener­gii.

Lądo­wali na rzadko zasie­dlo­nym skraju kon­ty­nentu. Jeśli im się poszczę­ści, nikt nie zoba­czy ich lądo­wa­nia pośród zie­lo­nych dolin oraz czarno-bia­łych szczy­tów, a Arne Olsn­dot mógł dole­cieć na odrzu­cie do samej ziemi bez obawy o skrzyw­dze­nie cze­goś wię­cej niż lasu i trawy.

Przez pole widze­nia kamery prze­su­nęły się wyspy bli­sko brzegu. Jefri krzyk­nął, wska­zu­jąc. Teraz widok już znik­nął, ale ona też to zoba­czyła: nie­re­gu­larny wie­lo­ścian ścian i cieni na jed­nej z wysp. Sko­ja­rzył się jej z zam­kiem Ery Księż­ni­czek na Nyjo­rze.

Roz­róż­niała już poszcze­gólne drzewa o dłu­gich cie­niach w sko­śnych pro­mie­niach słońca. Ryk sil­nika był gło­śniej­szy niż wszystko, co sły­szała do tej pory: byli już głę­boko w atmos­fe­rze i nie ucie­kali przed dźwię­kiem.

– …robi się trud­niej! – krzyk­nął tata. – I nie ma żad­nych pomoc­nych pro­gra­mów. Gdzie teraz, kocha­nie?

Mama rozej­rzała się po ekra­nach. Na ile Johanna wie­działa, nie mogli prze­su­wać kamer ani pod­łą­czyć żad­nych nowych.

– To wzgó­rze nad linią drzew, ale… chyba widzia­łam stado zwie­rząt ucie­ka­ją­cych przed smugą od… zachodu.

– Tak! – krzyk­nął Jefri. – Wilki.

Johanna tylko przez moment widziała ruchome plamki.

Uno­sili się teraz w miej­scu, może tysiąc metrów nad szczy­tami wzgórz. Hałas był bole­sny i stały, roz­mowa stała się nie­moż­liwa. Dry­fo­wali powoli nad oko­licą, czę­ściowo robiąc roz­po­zna­nie, czę­ściowo by pozo­sta­wać poza pió­ro­pu­szem prze­grza­nego powie­trza, które uno­siło się wokół nich.

Teren był bar­dziej pofa­lo­wany niż górzy­sty, a „trawa” wyglą­dała jak mech. Mimo wszystko Arne Olsn­dot się wahał. Główny sil­nik rakie­towy zapro­jek­to­wano do wyrów­ny­wa­nia szyb­ko­ści po sko­kach mię­dzy­gwiezd­nych, mogli więc tak wisieć cał­kiem długo, ale gdy wylą­dują, muszą to zro­bić od razu dobrze. Johanna sły­szała, jak rodzice o tym roz­ma­wiali, gdy Jefri zaj­mo­wał się skrzy­niami hiber­na­to­rów, poza zasię­giem słu­chu. Jeśli w gle­bie będzie za dużo wody, jej roz­prysk będzie jak dysza parowa, prze­bi­ja­jąc się przez kadłub. Lądo­wa­nie mię­dzy drze­wami wią­zało się z wąt­pli­wymi korzy­ściami, być może ofe­ro­wało nieco osłony przed roz­pryskiem. Jed­nak teraz nad­cho­dził bez­po­średni kon­takt. Przy­naj­mniej widzieli, gdzie lądują.

Trzy­sta metrów. Tata prze­cią­gnął smugą z dyszy przez pod­łoże. Miękki grunt eks­plo­do­wał. Sekundę póź­niej ich sta­tek zachwiał się w kolum­nie pary. Kamera skie­ro­wana w dół wysia­dła. Nie cof­nęli się i po chwili atak pary osłabł – sil­nik prze­pa­lił się przez war­stwę wody lub wiecz­nej zmar­z­liny bez­po­śred­nio pod nimi. Powie­trze w kabi­nie robiło się coraz cie­plej­sze.

Olsn­dot spro­wa­dził ich powoli w dół, uży­wa­jąc do nawi­ga­cji widoku z bocz­nych kamer i dźwię­ków odbi­cia. Wyłą­czył sil­nik. Nastą­pił prze­ra­ża­jący, trwa­jący pół sekundy spa­dek, a potem odgłos wspor­ni­ków ude­rza­ją­cych w zie­mię. Sta­nęli, potem jedna strona jęk­nęła, lekko się prze­chy­la­jąc.

Cisza, poza trza­ska­niem sty­gną­cego kadłuba. Tata spoj­rzał na pro­wi­zo­ryczny czuj­nik ciśnie­nia. Uśmiech­nął się do mamy.

– Żad­nego prze­bi­cia. Założę się, że mógł­bym tym nawet z powro­tem wystar­to­wać!

dwa

Gdyby tra­fił w to miej­sce godzinę wcze­śniej lub póź­niej, życie Wędrowca Wic­kw­rac­kruma poto­czy­łoby się zupeł­nie ina­czej.

Trójka podróż­nych kie­ro­wała się na zachód, scho­dząc z Lodo­wych Kłów w stronę zamku Rze­za­cza na Ukry­tej Wyspie. Miał w życiu takie okresy, kiedy nie potra­fił znieść innych, ale w ciągu ostat­niej dekady Wędro­wiec stał się dużo bar­dziej towa­rzy­ski. Obec­nie lubił podró­żo­wać z innymi. Pod­czas ostat­niej wyprawy przez Wiel­kie Pia­ski w jego gru­pie było pięć sfor. Czę­ściowo wyni­kało to z potrzeby bez­pie­czeń­stwa: gdy odle­gło­ści mię­dzy oazami się­gają tysiąca mil, śmierć bywa nie­mal nie­unik­niona, zwłasz­cza gdy oazy też cza­sami zni­kają. Jed­nak poza bez­pie­czeń­stwem dużo się nauczył z roz­mów z innymi.

Nie był tak zado­wo­lony z obec­nych towa­rzy­szy. Żadne z nich nie było piel­grzy­mem, oboje mieli tajem­nice. Rysik Jaqu­era­ma­phan był przy­jem­nym, zabaw­nym przy­głu­pem i źró­dłem mnó­stwa nie­po­wią­za­nych infor­ma­cji… Choć nie­wy­klu­czone, że był szpie­giem. Co było w porządku, jeśli tylko ludzie nie będą uwa­żać, że Wędro­wiec z nim pra­cuje. Tak naprawdę jed­nak nie­po­ko­iła go trze­cia człon­kini ich grupy: Tyra­thect była nowi­cjuszką, jesz­cze nie do końca zin­te­gro­waną, i nie miała przy­ję­tego nazwi­ska. Twier­dziła, że jest nauczy­cielką szkolną, jed­nak gdzieś w niej (w nim? pre­fe­ren­cje płciowe nie były jesz­cze wyraźne) krył się zabójca. Stwo­rze­nie było w oczy­wi­sty spo­sób fana­tyczną rze­za­czystką, trzy­ma­jącą się na ubo­czu i więk­szość czasu bar­dzo sztywną. Pra­wie na pewno ucie­kała przed czystką, którą pro­wa­dzono po nie­uda­nej pró­bie prze­ję­cia wła­dzy na wscho­dzie przez Rze­za­cza.

Natknął się na nich przy Wschod­niej Bra­mie, po repu­bli­kań­skiej stro­nie Lodo­wych Kłów. Oboje chcieli odwie­dzić zamek na Ukry­tej Wyspie. W sumie prze­cież to było zale­d­wie sześć­dzie­siąt mil w bok od głów­nego szlaku do Domeny Sny­ce­rza, wystar­czyło tylko prze­kro­czyć góry. Zresztą od lat chciał odwie­dzić dzie­dzinę Rze­za­cza. Może któ­reś z tej dwójki zapewni mu wej­ście do środka. Tak duża część świata pięt­no­wała rze­za­czy­stów. Wędro­wiec Wic­kw­rac­krum nie potra­fił się zde­cy­do­wać, co sądzi na temat ich zła: gdy zła­mie się dość zasad, cza­sem z jatki rodzi się coś dobrego.

Tego popo­łu­dnia wresz­cie dotarli do miej­sca, z któ­rego zoba­czyli przy­brzeżne wyspy. Wędro­wiec był tu zale­d­wie pięć­dzie­siąt lat temu, ale i tak nie był przy­go­to­wany na urodę oko­lic. Pół­nocno-zachod­nie wybrzeże było naj­ła­god­niej­szym rejo­nem ark­tycz­nym świata. W środku lata, pod­czas nie­koń­czą­cego się dnia, wycięte przez lodowce doliny pokry­wały się zie­le­nią. Bóg rzeź­biarz pochy­lił się nad tą zie­mią ze swo­imi lodo­wymi dłu­tami. Teraz po lodzie i śniegu zostały tylko mgli­ste łuki na wschod­nim hory­zon­cie i łaty resz­tek roz­pro­szone na pobli­skich wzgó­rzach. Ten śnieg topił się przez całe lato, będąc źró­dłem małych stru­my­ków łączą­cych się ze sobą w kaskady spły­wa­jące po stro­mych zbo­czach dolin. Z pra­wej Wędro­wiec truch­tał przez pła­ski kawa­łek ziemi prze­siąk­nięty sto­jącą wodą. Chłód pod sto­pami był nie­zwy­kle przy­jemny i nie prze­szka­dzały mu nawet zbie­ra­jące się chmary muszek.

Tyra­thect szła rów­no­le­gle do niego, ale powy­żej linii wrzo­sów. Była dość roz­mowna do chwili, gdy dolina skrę­ciła i w polu widze­nia poja­wiły się wyspy. Gdzieś tam wzno­sił się zamek Rze­za­cza, jej mroczny cel.

Rysik Jaqu­era­ma­phan był wszę­dzie wokół, bez­myśl­nie bie­ga­jąc po oko­licy. Zbie­rał się w dwójki i trójki, wypra­wia­jąc jakieś figle wzbu­dza­jące śmiech nawet w poważ­nej Tyra­thect, a potem wspi­nał się na wzgó­rza i opo­wia­dał, co widzi w oddali. On pierw­szy zoba­czył wybrzeże, co tro­chę go otrzeź­wiło. Jego wygłupy były dość nie­bez­pieczne, nawet gdy nie robił ich w oko­li­cach zaj­mo­wa­nych przez gwał­ci­cieli.

Wic­kw­rac­krum zarzą­dził prze­rwę i zebrał się na tyle, by popra­wić sobie taśmy na ple­ca­kach. Reszta popo­łu­dnia będzie ner­wowa. Będzie musiał zde­cy­do­wać, czy naprawdę chce wejść do zamku z towa­rzy­szami. Są pewne gra­nice ducha przy­gody, nawet u piel­grzyma.

– Hej, sły­szy­cie coś baso­wego?! – zawo­łała Tyra­thect. Wędro­wiec nasta­wił uszu. Fak­tycz­nie dotarł do niego grzmot – potężny, ale pra­wie poni­żej zakresu słu­chu. Na chwilę jego zdzi­wie­nie zmie­niło się w strach. Stu­le­cie temu prze­żył potężne trzę­sie­nie ziemi. Tam­ten dźwięk był podobny, choć tym razem zie­mia nie ruszała mu się pod sto­pami. Czy to zna­czyło, że teraz nie będzie lawin ani gwał­tow­nych powo­dzi? Przy­padł niżej, roz­glą­da­jąc się we wszyst­kie strony.

– To jest na nie­bie! – wska­zał Jaqu­era­ma­phan.

Nie­mal nad ich gło­wami wisiało źró­dło bla­sku, mała kre­ska świa­tła. W umy­śle Wic­kw­rac­kruma nie poja­wiły się żadne wspo­mnie­nia, nawet legendy. Roz­sta­wił się, kie­ru­jąc wszyst­kie oczy na powoli prze­su­wa­jące się świa­tło. Boży chór. To coś musi być całe mile w górze, a on mimo to sły­szał jego dźwięk. Odwró­cił wzrok od świa­tła, czu­jąc bole­sne powi­doki w oczach.

– Robi się jaśniej­sze i gło­śniej­sze – rzu­cił Jaqu­era­ma­phan. – Chyba opada na tamte wzgó­rza, na wybrzeżu.

Wędro­wiec zebrał się cia­sno i pobiegł na zachód, krzy­cząc do pozo­sta­łych. Dotrze tak bli­sko, jak będzie to bez­pieczne, i będzie obser­wo­wał. Nie spoj­rzał już w górę, było na to za jasno. To coś rzu­cało cie­nie w środku dnia!

Prze­biegł kolejne pół mili. Gwiazda wciąż uno­siła się w powie­trzu. Nie potra­fił sobie przy­po­mnieć gwiazdy, która spa­da­łaby tak powoli, choć nie­które z naj­więk­szych potwor­nie wybu­chały. Wła­ści­wie… nie sły­szał żad­nych histo­rii od ludzi, któ­rzy zna­leźli się bli­sko cze­goś takiego. Ta myśl spra­wiła, że jego dzika cie­ka­wość piel­grzyma przy­ga­sła. Rozej­rzał się na wszyst­kie strony. Ni­gdzie nie zoba­czył Tyra­thect, a Jaqu­era­ma­phan sie­dział sku­lony przy jakichś kamie­niach z przodu.

Świa­tło zaś było tak jasne, że tam, gdzie nie chro­niło go ubra­nie, Wic­kw­rac­krum czuł żar na skó­rze. Hałas z nieba zro­bił się bole­śnie gło­śny. Wędro­wiec prze­sko­czył przez brzeg doliny, prze­tur­lał się, zachwiał i spadł po stro­mej kamien­nej ścia­nie. Zna­lazł się w cie­niu: padało na niego tylko świa­tło słońca. Drugą stronę doliny roz­świe­tlał blask i ostre cie­nie prze­miesz­czały się z nie­wi­docz­nym obiek­tem z tyłu. Hałas wciąż był baso­wym grzmo­tem, ale tak gło­śnym, że przy­tę­piał umysł. Wędro­wiec chwiej­nie wkro­czył mię­dzy drzewa i szedł dalej, aż osła­niało go sto metrów lasu. To powinno zde­cy­do­wa­nie pomóc, a jed­nak hałas wciąż nara­stał, robił się cią­gle gło­śniej­szy…

Na chwilę stra­cił przy­tom­ność. Gdy doszedł do sie­bie, dźwięk gwiazdy ustał. Dzwo­nie­nie pozo­sta­wione po sobie w jego bęben­kach powo­do­wało oszo­ło­mie­nie. Zato­czył się otu­ma­niony. Wyglą­dało na to, że pada… tylko że nie­które kro­pelki się jarzyły. Miej­scami w lesie poja­wiały się nie­wiel­kie ognie. Ukrył się pod drze­wami o gęstej koro­nie do czasu, aż pło­nące kamie­nie prze­stały spa­dać. Ognie się nie roz­prze­strze­niały, lato było sto­sun­kowo wil­gotne.

Wędro­wiec leżał cicho, cze­ka­jąc na kolejne pło­nące kamie­nie lub nowy grzmot gwiazdy. Nic. Wiatr wśród szczy­tów drzew osłabł. Sły­szał ptaki, świersz­cze i kołat­kowce. Poszedł do skraju lasu i wyj­rzał w kilku miej­scach. Jeśli nie liczyć plam wypa­lo­nych wrzo­sów, wszystko wyglą­dało nor­mal­nie, ale miał ogra­ni­czone pole widze­nia – widział ściany głów­nej doliny i kilka szczy­tów wzgórz. Ha! Zauwa­żył Rysika Jaqu­era­ma­phana trzy­sta metrów dalej, na wzgó­rzu. W więk­szo­ści sie­dział sku­lony w dziu­rach i zagłę­bie­niach, ale parę ele­men­tów patrzyło w stronę, gdzie spa­dła gwiazda. Wędro­wiec zmru­żył oczy. Rysik przez więk­szość czasu był strasz­nym bufo­nem, ale cza­sami wyda­wało się to przy­krywką: jeśli naprawdę był głupi, miał też w sobie prze­bły­ski geniu­szu. Wick nie raz widział go z oddali, jak pra­co­wał w parach z jakimś dziw­nym narzę­dziem… Tak jak teraz: tam­ten trzy­mał coś dłu­giego, przy­sta­wio­nego do oka.

Wic­kw­rac­krum wyczoł­gał się z lasu, trzy­ma­jąc się bli­sko sie­bie i sta­ra­jąc się nie hała­so­wać. Wspi­nał się ostroż­nie wokół skał, prze­my­ka­jąc mię­dzy kępami wrzo­sów, aż zna­lazł się tuż pod zwień­cze­niem doliny, jakieś pięć­dzie­siąt metrów od Jaqu­era­ma­phana. Usły­szał jego myśli. Jeśli podej­dzie bli­żej, Rysik usły­szy jego, nawet jeśli pozo­sta­nie tak sku­lony i wyci­szony.

– Pssst! – ode­zwał się Wic­kw­rac­krum.

Brzę­cze­nie i mam­ro­ta­nie ustało w chwili wstrzą­śnię­tego zasko­cze­nia. Jaqu­era­ma­phan scho­wał tajem­ni­czy przy­rząd do patrze­nia do ple­caka i zebrał się razem, myśląc bar­dzo cicho. Przez chwilę patrzyli na sie­bie, a potem Rysik wyko­nał śmieszne spi­ralne gesty przy bar­ko­wych bęben­kach. Słu­chaj.

– Potra­fisz tak roz­ma­wiać? – Jego głos zabrzmiał bar­dzo wysoko, w zakre­sie, w któ­rym nie­któ­rzy nie potra­fili pro­wa­dzić roz­mowy, bo ich uszy nie sły­szały niskich dźwię­ków. Wysoka mowa mogła być trudna do zro­zu­mie­nia, ale była też bar­dzo kie­run­kowa i szybko cichła wraz z odle­gło­ścią, więc nikt inny ich nie usły­szy. Wędro­wiec przy­tak­nął.

– Wysoka mowa to nie pro­blem. – Sztuczka pole­gała na uży­wa­niu tonów dosta­tecz­nie czy­stych, by nie wywo­ły­wać zmie­sza­nia.

– Wyj­rzyj nad grzbie­tem, przy­ja­cielu piel­grzy­mie. Jest tam coś nowego pod słoń­cem.

Wędro­wiec pod­szedł około trzy­dzie­stu jar­dów w górę, roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony. Z tego miej­sca było widać cie­śniny, lśniące sre­brem w pro­mie­niach popo­łu­dnio­wego słońca. Pół­nocna część doliny za jego ple­cami pogrą­żyła się już w cie­niu. Wysłał jeden ele­ment do przodu, bie­giem mię­dzy wzgór­kami, by popa­trzył w dół na rów­ninę, gdzie wylą­do­wała gwiazda.

Boży chór, pomy­ślał do sie­bie (ale cicho). Pod­pro­wa­dził tam kolejny ele­ment, by uzy­skać widok z para­laksą. To coś wyglą­dało jak duża ceglana szopa usta­wiona na szczu­dłach. Jed­nak to była spa­dła gwiazda: zie­mia wokół niej jarzyła się przy­ga­szoną czer­wie­nią, a z oko­licz­nych mokrych wrzo­sów wokół wzno­siła się mgła. Roze­rwana zie­mia została roz­rzu­cona w dłu­gich liniach roz­cho­dzą­cych się od punktu pod obiek­tem.

Kiw­nął głową Jaqu­era­ma­pha­nowi.

– Gdzie jest Tyra­thect?

Rysik wzru­szył ramio­nami.

– Założę się, że gdzieś daleko z tyłu. Roz­glą­dam się za nią… Ale widzisz innych, żoł­nie­rzy z zamku Rze­za­cza?

– Nie! – Wędro­wiec spoj­rzał na zachód od miej­sca lądo­wa­nia. Tam. Byli pra­wie milę dalej, w blu­zach masku­ją­cych, czoł­gali się na brzu­chach przez nie­równy teren. Dostrzegł przy­naj­mniej trzech żoł­nie­rzy. Byli duzi, wszy­scy sze­ścio­ra­czy. – Jak dotarli tu tak szybko? – Zer­k­nął na słońce. – Od początku tego wszyst­kiego nie mogło upły­nąć wię­cej niż pół godziny.

– Mieli szczę­ście. – Jaqu­era­ma­phan wró­cił na grzbiet i się rozej­rzał. – Założę się, że byli już w oko­licy, gdy gwiazda zaczęła spa­dać. To wszystko tery­to­rium Rze­za­cza, muszą tu mieć patrole. – Przy­siadł tak, że z dołu można byłoby zoba­czyć tylko dwie pary oczu. – Wiesz, to for­ma­cja zasadz­kowa.

– Nie wyda­jesz się zado­wo­lony na ich widok. Prze­cież to twoi przy­ja­ciele, pamię­tasz? Ludzie, któ­rych chcia­łeś spo­tkać.

Rysik sar­ka­stycz­nie prze­krzy­wił głowę.

– Dobra, dobra. Nie napa­waj się. Chyba od początku wie­dzia­łeś, że wcale nie jestem takim wiel­kim miło­śni­kiem Rze­za­cza.

– Domy­śli­łem się.

– No cóż, koniec gry. Cokol­wiek tu spa­dło tego popo­łu­dnia, jest warte wię­cej dla, uch, moich przy­ja­ciół niż wszystko, czego mógł­bym się dowie­dzieć na Ukry­tej Wyspie.

– A co z Tyra­thect?

– Ha, ha. Oba­wiam się, że nasza sza­cowna towa­rzyszka jest bar­dzo auten­tyczna. Założę się, że jest lor­dem Rze­za­czy­stów, a nie pro­stą służką, jaką wydaje się na pierw­szy rzut oka. Sądzę, że wielu jej podob­nych prze­myka się teraz przez góry, ucie­ka­jąc z Repu­bliki Dłu­gich Jezior. Scho­waj swoje tylne czę­ści, kolego. Jeśli nas zauważy, ci żoł­nie­rze z pew­no­ścią nas dopadną.

Wędro­wiec zszedł niżej w zagłę­bie­nia i nory, któ­rych pełno było wśród wrzo­sów. Miał dosko­nały widok na dolinę. Jeśli Tyra­thect nie było jesz­cze na miej­scu, zoba­czy ją dużo wcze­śniej niż ona jego.

– Wędrow­cze?

– Tak?

– Jesteś piel­grzy­mem. Podró­żu­jesz po świe­cie… od początku czasu, a przy­naj­mniej tak nas prze­ko­nu­jesz. Jak daleko naprawdę się­gają twoje wspo­mnie­nia?

Bio­rąc pod uwagę sytu­ację, Wic­kw­rac­krum skło­nił się ku szcze­ro­ści.

– Jak możesz się spo­dzie­wać: kil­ka­set lat. Potem docho­dzą do tego legendy, wspo­mnie­nia rze­czy, które praw­do­po­dob­nie się wyda­rzyły, ale szcze­góły są prze­mie­szane i roz­myte.

– No cóż, ja nie podró­żo­wa­łem wiele i jestem dość nowy. Ale za to czy­tam. Dużo. Ni­gdy wcze­śniej nie było niczego takiego. Tamto coś zostało zro­bione. Zle­ciało z wyso­ko­ści więk­szej, niż mogę zmie­rzyć. Czy­ta­łeś Aram­stri­qu­esa albo Astro­loga Bele­lele? Wiesz, co to może być?

Wic­kw­rac­krum nie roz­po­znał imion. Jed­nak był piel­grzy­mem. Ist­niały lądy tak odle­głe, że nikt tam nie mówił żad­nym zna­nym mu języ­kiem. Na połu­dnio­wych morzach spo­tkał ludzi uwa­ża­ją­cych, że nie ma żad­nego świata poza ich wyspami, któ­rzy ucie­kli od jego łodzi, gdy zszedł na brzeg. Co wię­cej, jedna jego część była wyspia­rzem i obser­wo­wała to lądo­wa­nie.

Wysta­wił głowę nad grzbiet i znowu spoj­rzał na spa­dłą gwiazdę, gościa z odle­gło­ści więk­szej, niż kie­dy­kol­wiek podró­żo­wał… i zaczął się zasta­na­wiać, gdzie jego piel­grzymka może go zapro­wa­dzić.

trzy

Dopiero po pię­ciu godzi­nach grunt ostygł na tyle, by tata opu­ścił na zie­mię rampę schod­kową. Ostroż­nie zszedł po niej z Johanną i oboje prze­sko­czyli przez dymiącą zie­mię, by sta­nąć na sto­sun­kowo nie­usz­ko­dzo­nej gle­bie. Minie dużo czasu, zanim grunt cał­kiem wysty­gnie: wydech z dyszy był bar­dzo „czy­sty”, pra­wie nie oddzia­ły­wał ze zwy­kłą mate­rią, co zna­czyło, że słup bar­dzo gorą­cej skały roz­cią­gał się na parę tysięcy metrów w dół pod ich stat­kiem.

Mama sie­działa we wła­zie, obser­wu­jąc teren wokół. Trzy­mała stary pisto­let taty.

– Widzisz coś?! – krzyk­nął do niej tata.

– Nie. A Jefri nie widzi też niczego przez kamery.

Tata obszedł kon­te­ner towa­rowy, kon­tro­lu­jąc użyte nie­wła­ści­wie słupy dokowe. Zatrzy­my­wali się co dzie­sięć metrów i usta­wiali emi­tery dźwięku. To był pomysł Johanny. Poza pisto­le­tem taty wła­ści­wie nie mieli broni. Emi­tery były przy­pad­ko­wym ładun­kiem, wypo­sa­że­niem ambu­la­to­rium. Przy wła­ści­wym zapro­gra­mo­wa­niu mogły wysłać bar­dzo gło­śny sygnał obej­mu­jący cały zakres dźwię­kowy, co może wystar­czy­łoby do odstra­sze­nia miej­sco­wych zwie­rząt. Johanna szła za ojcem, zaga­piona w oko­licę, a jej ner­wo­wość powoli ustę­po­wała zachwy­towi. Było tu tak pięk­nie, tak fan­ta­stycz­nie. Stali na sze­ro­kim polu pośród wyso­kich wzgórz. Od zachodu wzgó­rza opa­dały ku cie­śni­nom i wyspom, a od pół­nocy względ­nie równy teren koń­czył się gwał­tow­nie na skraju sze­ro­kiej doliny. Widziała tam spły­wa­jące z gór wodo­spady. Zie­mia pod jej sto­pami wyda­wała się gąb­cza­sta. Lądo­wi­sko zostało pomarsz­czone w tysiące małych wzgór­ków, jak fale zła­pane na foto­gra­fii. Na wyż­szych wzgó­rzach leżały poroz­rzu­cane płachty śniegu. Johanna zmru­żyła oczy, patrząc na pół­noc, w stronę słońca. Pół­noc?

– Która godzina, tato?

Olsn­dot roze­śmiał się, wciąż oglą­da­jąc spód kon­te­nera.

– Miej­scowa pół­noc.

Johanna została wycho­wana na umiar­ko­wa­nej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej Straum. Celem więk­szo­ści jej wycie­czek szkol­nych był kosmos, gdzie dziwne geo­me­trie słońca nie sta­no­wiły niczego nie­zwy­kłego, ale jakoś ni­gdy nie przy­szło jej do głowy, że coś takiego może się dziać też na pla­ne­cie. To zna­czy widok słońca tuż nad szczy­tem świata.

***

Naj­pil­niej­szą sprawą było wyła­do­wa­nie połowy skrzyń hiber­na­to­rów na zewnątrz i poprze­sta­wia­nie tych pozo­sta­łych w środku. Mama uznała, że to wyeli­mi­nuje ich pro­blemy z tem­pe­ra­turą, nawet w przy­padku skrzyń pozo­sta­wio­nych na pokła­dzie.

– Posia­da­nie nie­za­leż­nych zasi­la­czy i wen­ty­la­cji będzie teraz zaletą. Wszyst­kie dzieci będą bez­pieczne. Johanna, sprawdź pracę Jefriego przy tych w środku, dobrze?

Drugą w kolej­no­ści sprawą będzie uru­cho­mie­nie pro­gramu śle­dzą­cego prze­kaź­nik i skon­fi­gu­ro­wa­nie łącz­no­ści ultra­świetl­nej. Johanna oba­wiała się tro­chę tego kroku. Jakie wie­ści ich cze­kają? Wie­dzieli już, że Górne Labo­ra­to­rium zostało prze­jęte i roz­po­częła się kata­strofa prze­wi­dziana przez mamę.

Jaka część Kró­le­stwa Straumli była już mar­twa? Wszy­scy w Gór­nym Labo­ra­to­rium sądzili, że radzą sobie tak dobrze, a teraz… Nie myśl o tym. Może Prze­kaź­ni­kowcy pomogą. Gdzieś tam muszą być istoty, które zdo­łają wyko­rzy­stać to coś zabrane przez nich z Labo­ra­to­rium.

Zostaną ura­to­wani i oży­wią pozo­stałe dzieci. Drę­czyło ją poczu­cie winy z powodu obec­nej sytu­acji. Oczy­wi­ście, że mama i tata potrze­bo­wali pomocy pod koniec lotu, a Johanna była jed­nym z naj­star­szych dzieci w szkole, ale wyda­wało się nie­wła­ściwe, że to ona i Jefri byli jedy­nymi dziećmi wcho­dzą­cymi w to wszystko z otwar­tymi oczami. Przy lądo­wa­niu czuła strach mamy. Założę się, że chcieli nas mieć razem z nimi, choćby to miał być ostatni raz. Nie­za­leż­nie od tego, jak łatwo wyglą­dało w wyko­na­niu taty, lądo­wa­nie było naprawdę nie­bez­pieczne. Johanna widziała, gdzie wyrzuty z ziemi ude­rzyły w kadłub: gdyby któ­ryś z nich prze­le­ciał przez smugę wylo­tową sil­nika i dostał się do dyszy, wszy­scy byliby teraz parą.

Pra­wie połowa skrzyń hiber­na­to­rów stała już na ziemi, po wschod­niej stro­nie statku. Mama i tata roz­sta­wiali je tak, żeby chło­dziarki nie miały pro­ble­mów przy pracy. Jefri był w środku i spraw­dzał, czy są tam jesz­cze jakieś skrzy­nie wyma­ga­jące uwagi. Gdy nie zacho­wy­wał się jak smar­kacz, był dobrym dzie­cia­kiem. Obró­ciła się w stronę słońca i poczuła chłodny wiatr wie­jący przez wzgó­rza. Usły­szała coś brzmią­cego jak ptasi śpiew.

W chwili ataku Johanna stała obok jed­nego z emi­te­rów dźwięku. Pod­pięła do niego swój ter­mi­nal i zaj­mo­wała się jego pro­gra­mo­wa­niem. Fakt, że nawet jej stary ter­mi­nal był teraz istotny, dobit­nie świad­czył o tym, jak mało im zostało. Ale tata chciał, żeby emi­tery prze­cho­dziły przez naj­szer­szy moż­liwy zakres, robiąc przy tym dużo hałasu, choć z oka­zjo­nal­nymi mak­si­mami co jakiś czas. Jej Poma­rań­czowy Oli­fant zde­cy­do­wa­nie mógł sobie z tym pora­dzić.

– Johanna! – Krzyk mamy zabrzmiał rów­no­cze­śnie z dźwię­kiem roz­trza­ski­wa­nej cera­miki. Dzwon emi­tera obok niej roz­padł się na kawałki. Johanna pod­nio­sła wzrok. Coś wbiło się jej w pierś tuż przy ramie­niu, powa­la­jąc ją. Zaga­piła się głu­pio na ster­czące z niej drzewce. Strzała!

Zachodni skraj ich lądo­wi­ska był pełen… cze­goś. Wyglą­dały jak wilki albo psy, tylko że z dłu­gimi szy­jami, i pędziły szybko do przodu, prze­bie­ga­jąc od wzgórka do wzgórka. Skórę miały w takich samych szaro-zie­lo­nych bar­wach jak zbo­cza, poza oko­li­cami zadów, gdzie dostrze­gła biel i czerń. Nie, to zie­lone było tka­niną, blu­zami. Johanna wpa­dła w szok, jesz­cze nie czu­jąc bólu poci­sku wbi­tego w pierś. Została rzu­cona na tor­fowe zbo­cze i przez chwilę miała widok na cały atak. Zoba­czyła wzbi­ja­jące się w powie­trze kolejne strzały, ciemne kre­ski uno­szące się na nie­bie.

Dostrze­gła też łucz­ni­ków. Kolejne psy! Poru­szały się sta­dami. Do uży­cia łuku potrzeba było dwóch: jeden trzy­mał broń, drugi nacią­gał. Trzeci i czwarty nio­sły koł­czany ze strza­łami i zda­wały się tylko patrzeć.

Łucz­nicy trzy­mali się z tyłu, prze­waż­nie pozo­sta­jąc w ukry­ciu. Ze wszyst­kich stron bie­gły inne sfory, prze­ska­ku­jąc teraz nad wzgór­kami. Wiele trzy­mało w pasz­czach toporki, a na ich pazu­rach błysz­czały meta­lowe szpony. Usły­szała trza­ski pisto­letu taty. Fala ata­ku­ją­cych zachwiała się, tra­cąc poje­dyn­cze osob­niki, ale pozo­stałe bie­gły dalej, teraz war­cząc. Dobie­gało ją brzmie­nie sza­leń­stwa, nie szcze­ka­nia psów. Czuła dźwięki w zębach, jak gło­śną muzykę z dużego gło­śnika. Szczęki, pazury, noże i hałas.

Obró­ciła się na bok, pró­bu­jąc obej­rzeć się na sta­tek. Teraz ból zro­bił się realny. Krzyk­nęła, ale ten dźwięk uto­nął w sza­leń­stwie. Tłusz­cza pobie­gła wokół niej, kie­ru­jąc się na mamę i tatę. Rodzice przy­kuc­nęli za wspor­ni­kiem. Pisto­let w dłoni Arne Olsn­dota nie­ustan­nie bły­skał. Ska­fan­der próż­niowy chro­nił go przed strza­łami.

Na ziemi było coraz wię­cej ciał obcych. Sie­jący inte­li­gent­nymi strzał­kami pisto­let był zabój­czo sku­teczny. Johanna zoba­czyła, że tata prze­ka­zuje pisto­let mamie i wybiega spod statku w jej stronę. Wycią­gnęła ku niemu wolną rękę i krzyk­nęła ze wszyst­kich sił, żeby wra­cał.

Trzy­dzie­ści metrów. Dwa­dzie­ścia pięć. Ogień osło­nowy mamy padał wokół nich, zmu­sza­jąc wilki do cof­nię­cia się. Na bie­gną­cego z rękami unie­sio­nymi do osłony głowy Olsn­dota spa­dła chmura strzał. Dwa­dzie­ścia metrów.

Wilk prze­mknął wysoko nad Johanną. Dostrze­gła przez chwilę jego krót­kie futro i zad z bli­zną. Biegł pro­sto na tatę. Olsn­dot usko­czył, pró­bu­jąc dać żonie linię strzału, ale wilk był zbyt szybki. Zro­bił zwód wraz z nim, bie­gnąc przez dzie­lącą ich odle­głość. Sko­czył, bły­ska­jąc meta­lem na pazu­rach. Johanna zoba­czyła czer­wony roz­prysk z szyi taty i obaj wylą­do­wali na ziemi.

Sjana Olsn­dot na chwilę prze­stała strze­lać. To wystar­czyło. Tłum się roz­stą­pił i w stronę statku pobie­gła duża grupa. Zwie­rzęta nio­sły na ple­cach jakieś zbior­niki. To na prze­dzie trzy­mało w pasz­czy wąż. Wytry­snął z niego stru­mień ciem­nego płynu… i znik­nął w wybu­chu ognia. Wil­cza sfora prze­je­chała pry­mi­tyw­nym mio­ta­czem ognia po ziemi, po wspor­niku, za któ­rym stała Sjana Olsn­dot, po rzę­dach uczniów w hiber­na­cji. Johanna zoba­czyła, że coś się rusza, wykręca w pło­mie­niach i czar­nym dymie, a potem zapada się i pla­stik skrzyń hiber­na­to­rów spływa.

Odwró­ciła twarz do ziemi, a potem dźwi­gnęła się na spraw­nej ręce i spró­bo­wała poczoł­gać się w stronę statku, ku pło­mie­niom. Wtedy nad­szedł łaskawy mrok i niczego wię­cej nie pamię­tała.

cztery

Wędro­wiec i Rysik przez całe popo­łu­dnie przy­glą­dali się przy­go­to­wa­niom do zasadzki: pie­chota usta­wiona na zbo­czu na zachód od miej­sca lądo­wa­nia, za nimi łucz­nicy, mio­ta­cze ognia w for­ma­cji sztur­mo­wej.

Czy lor­do­wie zamku Rze­za­cza wie­dzieli, na co się pory­wają? Co jakiś czas dys­ku­to­wali na ten temat. Jaqu­era­ma­phan uwa­żał, że rze­za­czy­ści rozu­mieją, ale ich aro­gan­cja jest tak wielka, że po pro­stu spo­dzie­wają się zgar­nąć skarb.

– Rzucą się do gar­dła, zanim druga strona w ogóle zorien­tuje się, że doszło do walki. To się już spraw­dzało.

Wędro­wiec nie od razu odpo­wie­dział. Rysik mógł mieć rację. Minęło pięć­dzie­siąt lat, od kiedy odwie­dzał tę część świata. W tam­tych cza­sach kult Rze­za­cza był mało znany (i nie­zbyt inte­re­su­jący w porów­na­niu z rze­czami, które działy się gdzie indziej).

Podróż­nicy cza­sami padali ofiarą zdrady, ale było to rzad­sze, niż pozo­sta­jący w domach wie­rzyli. Więk­szość ludzi była przy­ja­zna i lubiła słu­chać opo­wie­ści o dale­kim świe­cie, zwłasz­cza jeśli gość nie wyglą­dał groź­nie. Zdrada – jeśli do niej docho­dziło – naj­czę­ściej nastę­po­wała po począt­ko­wej oce­nie w celu okre­śle­nia, jak potężni są odwie­dza­jący i jakie korzy­ści przy­nie­sie ich śmierć. Natych­mia­stowy atak bez roz­mowy był bar­dzo rzadki. Zwy­kle coś takiego ozna­czało natknię­cie się na zło­czyń­ców rów­no­cze­śnie wyszu­ka­nych… i sza­lo­nych.

– Nie wiem. To fak­tycz­nie for­ma­cja zasadzki, ale może rze­za­czy­ści utrzy­mają ją w rezer­wie i naj­pierw spró­bują roz­mowy.

Mijały godziny, słońce prze­su­wało się w bok, na pół­noc. Z dru­giej strony spa­dłej gwiazdy dobiegł jakiś hałas. Szlag. Stąd niczego nie widzieli.

Ukryte oddziały nie ruszyły z miej­sca. Minęły minuty… i po raz pierw­szy zoba­czyli gościa z nie­bios, a przy­naj­mniej jego część. Ele­ment miał cztery nogi, ale cho­dził tylko na tyl­nych. Co za bła­zen! A jed­nak… przed­nich uży­wał do trzy­ma­nia róż­nych rze­czy. Ani razu nie widzieli, żeby użył ust, choć i tak wąt­pili, by jego pła­skie szczęki mogły dobrze coś chwy­cić. Za to przed­nie łapy były cudow­nie sprawne. Jeden ele­ment mógł z łatwo­ścią uży­wać narzę­dzi.

Dobie­gało ich mnó­stwo dźwię­ków typo­wych dla roz­mowy, choć widzieli tylko trzy ele­menty. Po jakimś cza­sie usły­szeli dużo wyż­sze tony spój­nych myśli. Boże, ależ ten stwór był gło­śny. Z tej odle­gło­ści dźwięki były przy­tłu­mione i znie­kształ­cone, ale i tak nie przy­po­mi­nały żad­nego sły­sza­nego przez nich umy­słu ani gło­sów zmie­sza­nia emi­to­wa­nych przez nie­któ­rych rośli­no­żer­ców.

– I co? – wysy­czał Jaqu­era­ma­phan.

– Prze­mie­rzy­łem cały świat… i to stwo­rze­nie nie jest jego czę­ścią.

– Wła­śnie. Mnie koja­rzy się z modlisz­kami. Wiesz, są mniej wię­cej tej wiel­ko­ści. – Otwo­rzył usta na jakieś dwa cale. – Świet­nie spraw­dzają się w usu­wa­niu szkod­ni­ków z ogrodu… Dosko­nali mali zabójcy.

Uch. Wędro­wiec nie pomy­ślał o tym podo­bień­stwie. Modliszki były uro­cze i nie­szko­dliwe… przy­naj­mniej dla ludzi. Choć wie­dział, że samice zja­dają swo­ich part­ne­rów. Wyobraźmy sobie takie stwory o gigan­tycz­nych roz­mia­rach i z umy­sło­wo­ścią sfory. Może dobrze, że nie mogli zbiec na dół i się przy­wi­tać.

Minęła godzina. Pod­czas gdy obcy wycią­gał na zie­mię swój ładu­nek, łucz­nicy Rze­za­cza pode­szli bli­żej, a sfory pie­choty usta­wiły się w skrzy­dła sztur­mowe.

W powie­trzu mię­dzy rze­za­czy­stami a obcym poja­wiła się chmura strzał. Jeden ele­ment obcego natych­miast padł, a jego myśli przy­ci­chły. Pozo­stałe zni­kły z pola widze­nia, cho­wa­jąc się pod lata­ją­cym domem. Żoł­nie­rze ruszyli do przodu roz­sta­wieni w for­ma­cjach zacho­wu­ją­cych toż­sa­mość – być może chcieli zła­pać obcego żyw­cem.

…Jed­nak linia ataku zała­mała się wiele jar­dów od obcego: Wędro­wiec nie widział żad­nych strzał czy pło­mieni – żoł­nie­rze po pro­stu padali. Przez chwilę myślał, że rze­za­czy­ści spró­bo­wali ugryźć wię­cej, niż mogli prze­łknąć, ale potem za pierw­szą falą pobie­gła druga. Ele­menty dalej padały, jed­nak teraz ogar­nął je zabój­czy szał, pod­da­jący się już tylko zwie­rzę­cej dys­cy­pli­nie. Atak sunął powoli do przodu, z dru­gim sze­re­giem bie­gną­cym nad pole­głymi. Powa­lono kolejny ele­ment obcego… Dziwne, Wędro­wiec wciąż sły­szał strzępy jego myśli. Ton i tempo były iden­tyczne jak przed ata­kiem. Jak ktoś mógł być tak opa­no­wany w obli­czu cał­ko­wi­tej śmierci?

Roz­brzmiał bojowy gwiz­dek i tłum się roz­stą­pił. Przez powstały kory­tarz prze­biegł żoł­nierz i gdy tylko wysko­czył przed front, roz­py­lił płynny ogień. Lata­jący dom przy­brał wygląd mięsa na ogniu, z pło­mie­niami i dymem wszę­dzie wokół.

Wic­kw­rac­krum zaklął. Żegnaj, obcy.

***

Oka­le­czeni i ranni znaj­do­wali się bar­dzo nisko na liście prio­ry­te­tów rze­za­czy­stów. Poważ­nie ranni zostali zebrani w stosy na włó­kach i odcią­gnięci dość daleko, żeby ich krzyki nie wywo­ły­wały zamie­sza­nia. Oddziały porząd­kowe prze­ga­niały frag­menty żoł­nie­rzy z dala od lata­ją­cego domu. Frag­menty krę­ciły się po wrzo­so­wej łące, miej­scami zbie­ra­jąc się w przy­pad­kowe sfory. Nie­które wędro­wały pośród ran­nych w potrze­bie odna­le­zie­nia sie­bie, igno­ru­jąc krzyki.

Gdy zgiełk ucichł, poja­wiły się trzy sfory bia­łych kur­tek. Słu­dzy Rze­za­cza prze­szli pod lata­jący dom. Jeden na dłuż­szą chwilę znik­nął z pola widze­nia, być może nawet wszedł do środka. Spa­lone ciała dwóch ele­men­tów obcego zostały ostroż­nie umiesz­czone na włó­kach – ostroż­niej niż w przy­padku ran­nych żoł­nie­rzy – i odcią­gnięte.

Jaqu­era­ma­phan oglą­dał znisz­cze­nia przez swój przy­rząd do oczu. Już zre­zy­gno­wał z prób ukry­wa­nia go przed Wędrow­cem. Biała kurtka wynio­sła coś spod lata­ją­cego domu.

– Sst! Tam jest wię­cej tru­pów. Może z ognia. Wyglą­dają jak szcze­nięta. – Małe posta­cie wyglą­dały jak modliszki. Przy­wią­zano je do włók i odcią­gano z pola widze­nia za grzbiet wzgó­rza. Nie­wąt­pli­wie mieli tam wozy cią­gnięte przez kher­hogi.

Rze­za­czy­ści usta­wili pier­ścień straż­ni­ków wokół miej­sca lądo­wa­nia, a na zbo­czu wzgó­rza za nim roz­sta­wiono dzie­siątki świe­żych żoł­nie­rzy. Nikt nie prze­śli­zgnie się obok nich.

– Czyli to pełne mor­der­stwo. – Wędro­wiec wes­tchnął.

– Może nie… Ten pierw­szy tra­fiony przez nich ele­ment chyba nie jest cał­kiem mar­twy.

Wic­kw­rac­krum zmru­żył naj­lep­sze oczy. Albo Rysik był marzy­cie­lem, albo jego narzę­dzie zapew­niało mu zdu­mie­wa­jąco ostre widze­nie. Pierw­szy tra­fiony znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie pojazdu. Ele­ment prze­stał myśleć, ale to nie musiał być pewny znak śmierci. Wszę­dzie wokół niego stały teraz białe kurtki. Poło­żyły stwo­rze­nie na włóki i zaczęły odcią­gać je od miej­sca lądo­wa­nia, na połu­dniowy zachód… ale nie tą samą drogą, którą wybrano dla pozo­sta­łych.

– To coś dalej żyje! Ma strzałę w piersi, ale widzę, że oddy­cha. – Głowy Rysika odwró­ciły się do Wic­kw­rac­kruma. – Myślę, że powin­ni­śmy to ura­to­wać.

Wędrow­cowi przez chwilę nie przy­cho­dziło na myśl nic, co mógłby powie­dzieć, i tylko zaga­pił się na roz­mówcę. Cen­trum świa­to­wego spi­sku Rze­zacz znaj­do­wało się led­wie kilka mil na pół­nocny zachód. Wła­dzy Rze­zacza nie kwe­stio­no­wał nikt na wiele dzie­siąt­ków mil w głąb lądu, a w tej chwili byli prak­tycz­nie oto­czeni przez armię. Rysik sku­lił się lekko pod cię­ża­rem zdu­mio­nego wzroku Wędrowca, ale było jasne, że nie żar­tuje.

– Jasne, wiem, że to ryzy­kowne. Ale prze­cież wła­śnie o to cho­dzi w życiu, prawda? Jesteś piel­grzy­mem. Rozu­miesz.

– Hm. – Fak­tycz­nie, był to ele­ment repu­ta­cji piel­grzyma. Jed­nak żadna dusza nie może prze­trwać cał­ko­wi­tej śmierci… a pod­czas piel­grzymki zda­rzało się mnó­stwo oka­zji do ani­hi­la­cji. Piel­grzymi umieją zacho­wać ostroż­ność.

A jed­nak… a jed­nak było to naj­nie­zwy­klej­sze spo­tka­nie pośród wie­ków piel­grzy­mo­wa­nia. Poznać tych obcych, stać się nimi… była to pokusa sil­niej­sza od całego zdro­wego roz­sądku.

– Słu­chaj – rzu­cił Rysik – możemy po pro­stu zejść na dół i wmie­szać się mię­dzy ran­nych. Jeśli zdo­łamy przejść przez pole, może uda się nam przyj­rzeć z bli­ska ostat­niemu ele­men­towi obcego, nie ryzy­ku­jąc przy tym zbyt wiele. – Jaqu­era­ma­phan scho­dził już ze swo­jego punktu obser­wa­cyj­nego i obcho­dził wzgó­rze w poszu­ki­wa­niu drogi, która nie postawi go na tle nieba. Wic­kw­rac­krum czuł się roze­rwany: jedna jego część chciała iść, druga się wahała. Cho­lera, prze­cież Jaqu­era­ma­phan przy­znał się do bycia szpie­giem i nosił wyna­la­zek, który zapewne pocho­dził od naj­by­strzej­szych umy­słów w Dłu­gich Jezio­rach. Mógł być zawo­dow­cem…

Wędro­wiec rozej­rzał się szybko po ich stro­nie wzgó­rza i doli­nie. Żad­nego śladu Tyra­thect ani nikogo innego. Wypełzł z róż­nych zagłę­bień i ruszył za szpie­giem.

Na ile tylko było to moż­liwe, trzy­mali się głę­bo­kich cieni rzu­ca­nych przez pół­nocne słońce i prze­my­kali mię­dzy kępami wrzo­sów tam, gdzie nie było cie­nia. Tuż przed tym, jak dotarli do pierw­szych ran­nych, Rysik powie­dział coś jesz­cze, jego naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące słowa tego popo­łu­dnia.

– Hej, nie martw się, czy­ta­łem wszystko o robie­niu takich rze­czy!

***

Tłusz­cza frag­men­tów i ran­nych jest czymś prze­ra­ża­ją­cym i otę­pia­ją­cym. Jedy­naki, dwój­niaki, trój­niaki, kilka czwo­ra­ków: krę­ciły się bez celu, skom­ląc bez żad­nej kon­troli. W więk­szo­ści sytu­acji tak wielu ludzi zebra­nych razem na zale­d­wie kilku akrach natych­miast zmie­ni­łoby się w chór. Wła­ści­wie to dostrzegł tro­chę aktyw­no­ści sek­su­al­nej i zor­ga­ni­zo­wa­nego szpe­ra­nia, ale w więk­szo­ści przy­pad­ków ból był wciąż zbyt silny na nor­malne reak­cje. Wic­kw­rac­krum zasta­na­wiał się przez chwilę czy – pomimo wszyst­kich zapew­nień o racjo­na­li­zmie – rze­za­czy­ści po pro­stu zosta­wią pozo­sta­ło­ści swo­ich oddzia­łów, żeby same się odtwo­rzyły. Jeśli się na to zde­cy­dują, wyni­kiem będą dziwne i oka­le­czone prze­sfory.

Po wej­ściu kilku jar­dów w głąb tłusz­czy Wędro­wiec Wic­kw­rac­krum poczuł, jak zaczyna go opusz­czać świa­do­mość. Jeśli bar­dzo mocno się sku­pił, wciąż pamię­tał, kim jest i że musi przejść na drugą stronę łąki bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi.

Zaczęły go ata­ko­wać inne myśli, gło­śne i nie­pil­no­wane.

…Żądza krwi i sie­ka­nia…

Lśniący metal w łapie obcego… ból w piersi… kasła­nie krwią, upa­dek…

…Przez obóz szko­le­niowy i wcze­śniej mój połą­czony brat był dla mnie taki dobry… Lord Stal powie­dział, że jeste­śmy wiel­kim eks­pe­ry­men­tem…

Bieg przez wrzosy w stronę potwora o patycz­ko­wych koń­czy­nach. Skok, szpony na pazu­rach. Cię­cie przez gar­dło potwora. Krew try­ska wysoko.

…Gdzie jestem?… Pro­szę, czy mogę być czę­ścią cie­bie?

Na to ostat­nie pyta­nie Wędro­wiec wykrę­cił. Było bez­po­śred­nie i zadane z bli­ska. Obwą­chi­wał go sin­giel. Odgo­nił go krzy­kiem i uciekł na otwartą prze­strzeń. Jaque-jak-mu-tam z przodu nie radził sobie wiele lepiej. Zauwa­że­nie ich tutaj było mało praw­do­po­dobne, ale zaczy­nał się zasta­na­wiać, czy zdoła przejść na drugą stronę. Wędro­wiec był tylko czwar­ta­kiem, a wszę­dzie wokół było pełno sin­gli. Po pra­wej jakiś czwar­tak gwał­cił, chwy­ta­jąc wszel­kie dwój­niaki i jedy­naki, które mu pode­szły. Wic, Kwk, Rac i Rum pró­bo­wali pamię­tać, czemu tu byli i gdzie wła­ści­wie szli. Skup się na bez­po­śred­nich odczu­ciach, na tym, co tu naprawdę jest: smo­li­sta woń płyn­nego ognia z mio­ta­cza… muszki kłę­biące się wszę­dzie wokół, krzep­nące czarne kałuże krwi.

Minął strasz­nie długi czas. Minuty.

Wic Kwk Rac Rum popa­trzył przed sie­bie. Pra­wie już wyszedł, dotarł do połu­dnio­wego skraju terenu wra­ków. Wycią­gnął się na kawa­łek czy­stego gruntu. Parę jego czę­ści zwy­mio­to­wało i padł na zie­mię. Powoli odzy­ski­wał roz­są­dek. Wic­kw­rac­krum rozej­rzał się i zoba­czył Jaqu­era­ma­phana tuż przy gra­nicy tłusz­czy. Rysik był dużym stwo­rem, szó­sta­kiem, ale miał przy­naj­mniej takie same trud­no­ści jak Wędro­wiec. Zato­czył się z boku na bok z sze­roko otwar­tymi oczami, kła­piąc na sie­bie i innych.

Cóż, prze­byli sporą część drogi przez łąkę i zro­bili to na tyle szybko, by dogo­nić białe kurtki, które cią­gnęły ostatni ele­ment obcego. Jeśli chciał zoba­czyć coś wię­cej, musiał zna­leźć spo­sób na opusz­cze­nie tłusz­czy bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi. Hm. Wszę­dzie tu było pełno mun­du­rów rze­za­czy­stów… bez żyją­cych wła­ści­cieli. Wędro­wiec pod­szedł dwoje sie­bie do mar­twego żoł­nie­rza.

– Jaqu­era­ma­phan! Tutaj! – Wielki szpieg obej­rzał się w tę stronę i w jego oczach poja­wił się prze­błysk inte­li­gen­cji. Chwiej­nym kro­kiem wyszedł z tłusz­czy i usiadł kilka jar­dów od Wic­kw­rac­kruma. Był bli­żej, niż nor­mal­nie czuł się kom­for­towo, ale po tym, przez co wła­śnie prze­szli, wyda­wało się to cał­kiem zno­śne. Leżał przez chwilę, dysząc.

– Prze­pra­szam, nie sądzi­łem, że będzie to tak wyglą­dać. Stra­ci­łem tam część sie­bie… i myśla­łem, że już jej ni­gdy nie odzy­skam.

Wędro­wiec przy­glą­dał się postę­pom bia­łej kurtki i cią­gnię­tych przez niego włók. Nie szły z pozo­sta­łymi, a za kilka sekund znikną z pola widze­nia. W prze­bra­niu może zdo­łają podą­żyć za nimi i… Nie, to było zbyt ryzy­kowne. Zaczy­nał myśleć jak wielki szpieg. Wędro­wiec ścią­gnął z trupa bluzę masku­jącą. I tak będą potrze­bo­wali prze­bra­nia. Może zdo­łają zostać tu przez noc i przyj­rzeć się z bli­ska lata­ją­cemu domowi.

Rysik po chwili zoba­czył, co robi, i zaczął zbie­rać bluzy dla sie­bie. Krę­cili się ukrad­kiem pośród sto­sów ciał, szu­ka­jąc wypo­sa­że­nia, które nie było zbyt­nio popla­mione i które zda­niem Jaqu­era­ma­phana miało spójne emble­maty. Wszę­dzie pełno było szpo­nów na pazury i topo­rów bojo­wych. W końcu uzbro­ili się po zęby, ale musieli pozbyć się czę­ści swo­ich ple­ca­ków… Wędrow­cowi bra­ko­wało już tylko jesz­cze jed­nej bluzy, ale jego Rum był tak sze­roki w barach, że nic na niego nie paso­wało.

Wędro­wiec tak naprawdę nie rozu­miał, co zda­rzyło się potem: duży frag­ment, trój­niak, leżał przy­cza­jony w ster­cie tru­pów. Być może pogrą­żył się w roz­pa­czy jesz­cze na długo po śmierci swo­ich ele­men­tów, ale prak­tycz­nie był cał­ko­wi­cie bez­myślny do chwili, gdy Wędro­wiec zaczął ścią­gać bluzę z jego mar­twej czę­ści.

– Nie będziesz okra­dał moich! – usły­szał. Dotarł do niego brzęk bli­skiej furii, a potem ostry ból roz­cię­tego brzu­cha Ruma.

Wędro­wiec skrę­cił się w ago­nii i sko­czył na napast­nika. Wal­czyli przez chwilę w bez­myśl­nej furii. Topory bojowe Wędrowca sie­kły wciąż na nowo, pokry­wa­jąc jego noz­drza krwią. Kiedy odzy­skał zmy­sły, jeden z trójki nie żył, a pozo­stali ucie­kali w tłusz­czę ran­nych.

Wic­kw­rac­krum sku­lił się wokół bólu w Rumie. Napast­nik miał na łapach szpony. Rum został roz­cięty od żeber do kro­cza. Wic­kw­rac­krum się pośli­zgnął – nie­które jego łapy zaplą­tały się we wła­sne trze­wia. Spró­bo­wał nosami upchnąć jelita z powro­tem do brzu­cha ele­mentu. Ból słabł, a niebo w oczach Ruma powoli ciem­niało. Wędro­wiec stłu­mił nara­sta­jące w sobie krzyki. Jestem tylko czwo­ra­kiem, a jeden ze mnie umiera! Przez lata ostrze­gał sam sie­bie, że czworo to zbyt mała liczba dla piel­grzyma. Teraz zapłaci za to uwię­ziony i bez­myślny w kra­inie tyra­nów.

Na chwilę ból osłabł i jego myśli się oczy­ściły. Walka tak naprawdę nie zwró­ciła żad­nej uwagi pośród lamen­tów, gwał­tów i zwy­kłych ata­ków sza­leń­stwa. Star­cie Wic­kw­rac­kruma było tylko nieco gwał­tow­niej­sze i bar­dziej krwawe niż inne. Białe kurtki przy lata­ją­cym domu obej­rzały się na chwilę w ich stronę, ale wró­ciły już do otwie­ra­nia ładunku obcych.

Rysik sie­dział w pobliżu, patrząc w prze­ra­że­niu. Jego część pod­cho­dziła bli­żej, a potem się cofała. Wal­czył sam ze sobą, pró­bu­jąc zde­cy­do­wać, czy powi­nien pomóc. Wędro­wiec pra­wie zaczął go bła­gać, ale wysi­łek był zbyt duży. Zresztą Rysik nie był piel­grzy­mem. Odda­nie czę­ści sie­bie nie było czymś, co Jaqu­era­ma­phan mógłby zro­bić dobro­wol­nie…

Opa­dły go teraz wspo­mnie­nia, wysiłki Ruma dla upo­rząd­ko­wa­nia wszyst­kiego i próba prze­ka­za­nie resz­cie wszyst­kiego, co działo się wcze­śniej. Przez chwilę żeglo­wał dwu­ka­dłu­bow­cem przez Połu­dniowe Morze, nowi­cjusz z Rumem jako szcze­nia­kiem. Wspo­mnie­nia wyspia­rza, który zro­dził Ruma, i jesz­cze wcze­śniejszych sfor. Okrą­żyli cały świat, prze­ży­wa­jąc slumsy tro­pi­kal­nego kolek­tywu i wojnę na Rów­ni­nach Stad. Ach, sły­szane przez nich histo­rie, poznane sztuczki, ludzie, któ­rych spo­tkali… Wic Kwk Rac Rum był wspa­niałą kom­bi­na­cją, jasno myślącą, bez­tro­ską, z dziwną zdol­no­ścią zacho­wa­nia wszyst­kich wspo­mnień – to było praw­dzi­wym powo­dem, dla któ­rego tak długo funk­cjo­no­wał bez roz­ro­śnię­cia się do piątki lub szóstki. Teraz być może zapłaci za to naj­wyż­szą cenę…

Rum wes­tchnął i prze­stał widzieć niebo. Umysł Wic­kw­rac­kruma zgasł, nie tak jak pośrodku bitwy, gdy gubi się dźwięk myśli, ani nie tak jak w towa­rzy­skim pomruku snu. Nagle zabra­kło czwar­tej obec­no­ści, została tylko trójka pró­bu­jąca utwo­rzyć osobę. Trój­niak stał i pokle­py­wał ner­wowo samego sie­bie. Wszę­dzie cza­iło się nie­bez­pie­czeń­stwo, lecz było nie do poję­cia. Zaczął z nadzieją prze­su­wać się w stronę sie­dzą­cego w pobliżu szó­staka – Jaqu­era­ma­phan? – ale tam­ten go prze­go­nił. Popa­trzył ner­wowo na tłusz­czę ran­nych. Kryła się tam kom­plet­ność… ale i sza­leń­stwo.

Na brzegu tłusz­czy sie­dział wielki samiec z dużymi bli­znami na zadzie. Zoba­czył wzrok trój­niaka i powoli pod­szedł do niego przez otwartą prze­strzeń. Wic Kwk i Rac cof­nęli się, jeżąc futra w stra­chu i fascy­na­cji: pozna­czony bli­znami był przy­naj­mniej o połowę cięż­szy od każ­dego z nich.

…Gdzie jestem?… Pro­szę, czy mogę być czę­ścią cie­bie? Jego lament niósł w sobie wspo­mnie­nia, prze­mie­szane i w więk­szo­ści nie­do­stępne, o krwi i walce, a wcze­śniej o szko­le­niu woj­sko­wym. Z jakie­goś powodu stwo­rze­nie bało się tych wcze­snych wspo­mnień rów­nie mocno jak cze­go­kol­wiek innego. Poło­żyło nos – pobru­dzony zaschniętą krwią – na ziemi i zaczęło czoł­gać się do nich z brzu­chem na mchu. Pozo­stała trójka pra­wie ucie­kła – przy­pad­kowe połą­cze­nie było dla nich czymś prze­ra­ża­ją­cym. Cofali się i cofali, aż na pustą łąkę. Tam­ten szedł za nimi, choć powoli, wciąż się czoł­ga­jąc. Kwk obli­zała wargi i ruszyła z powro­tem w stronę obcego. Wycią­gnęła szyję i obwą­chała jego gar­dło. Wic i Rac pode­szli od boków.

Na chwilę nastą­piło czę­ściowe połą­cze­nie. Spo­cony, zakrwa­wiony, ranny… złą­cze­nie z pie­kła rodem. Myśl zda­wała się poja­wić zni­kąd, jarząc się przez chwilę cynicz­nym humo­rem. A potem jed­ność prze­pa­dła i znowu byli po pro­stu trzema zwie­rzę­tami obli­zu­ją­cymi pysk czwar­tego.

***

Wędro­wiec rozej­rzał się po łące nowym wzro­kiem. Na kilka minut cał­ko­wi­cie się roz­padł. Ranni z dzie­sią­tej kom­pa­nii sztur­mo­wej pie­choty krę­cili się dokład­nie tak jak wcze­śniej. Słu­dzy Rze­za­cza wciąż zaj­mo­wali się ładun­kiem obcych. Jaqu­era­ma­phan powoli się cofał z rysu­ją­cym się na pyskach wyra­zem zdu­mie­nia i prze­ra­że­nia. Wędro­wiec opu­ścił głowę i ode­zwał się do niego syk­nię­ciem:

– Nie zdra­dzę cię, Rysiku.

Szpieg zamarł.

– To ty, Wędrow­cze?

– Mniej wię­cej. – Wciąż Wędro­wiec, choć już nie Wic­kw­rac­krum.

– J… jak możesz to zro­bić? Ty… wła­śnie stra­ci­łeś…

– Jestem piel­grzy­mem, pamię­tasz? Całe nasze życie radzimy sobie z takimi rze­czami. – W jego gło­sie brzmiał sar­kazm: był to rodzaj tru­izmu, jakim Jaqu­era­ma­phan czę­sto wcze­śniej sypał. Jed­nak ten miał w sobie tro­chę prawdy. Wędro­wiec Wic­kw­rack…zad już spra­wiał wra­że­nie osoby. Może ta nowa kom­bi­na­cja miała szansę.

– Uch. Cóż, tak… Co powin­ni­śmy teraz zro­bić? – Szpieg rozej­rzał się ner­wowo we wszyst­kie strony, ale oczy patrzące na Wędrowca wciąż zdra­dzały dużą tro­skę.

Teraz to Wic­kw­rack­zad poczuł zmie­sza­nie. Co on tu robił? Zabi­jał dziw­nego wroga… Nie. Tym zaj­mo­wała się pie­chota sztur­mowa. Nie będzie miał z tym nic do czy­nie­nia, nie­za­leż­nie od wspo­mnień bli­zno­wa­tego. On i Rysik przy­szli tu, aby… aby ura­to­wać obcego, na tyle, na ile było to moż­liwe. Wędro­wiec zła­pał wspo­mnie­nie i chwy­cił się go bez­kry­tycz­nie: było czymś real­nym z poprzed­niej toż­sa­mo­ści, którą musi zacho­wać. Zer­k­nął w stronę, gdzie ostat­nio widział ele­ment obcego. Biała kurtka z włó­kami nie była już widoczna, ale kie­ro­wała się oczy­wi­stą trasą.

– Wciąż możemy sobie zdo­być żyją­cego – powie­dział do Jaqu­era­ma­phana.

Rysik zro­bił nie­pewną minę. Nie wyka­zy­wał już tyle entu­zja­zmu co wcze­śniej.

– Ty pierw­szy, przy­ja­cielu.

Wic­kw­rack­zad popra­wił swoje bluzy bojowe i strzep­nął część wyschnię­tej krwi. A potem ruszył przez łąkę, prze­cho­dząc zale­d­wie sto jar­dów od Sług Rze­za­cza roz­sta­wio­nych wokół wroga – wokół lata­ją­cego domu. Posłał im ener­giczny salut, który został zigno­ro­wany. Jaqu­era­ma­phan poma­sze­ro­wał za nim, nio­sąc dwie kusze. Sta­rał się przy tym jak naj­le­piej naśla­do­wać krok Wędrowca, ale tak naprawdę nie miał wła­ści­wych ele­men­tów.

Prze­szli przez grzbiet wzgó­rza i zaczęli scho­dzić w cie­nie. Dźwięki ran­nych zro­biły się przy­tłu­mione. Wic­kw­rack­zad przy­śpie­szył, bie­gnąc od zakrętu do zakrętu w miarę scho­dze­nia po nie­rów­nej ścieżce. Z tego miej­sca widział zatokę: łodzie wciąż cumo­wały przy pomo­stach i nie działo się tam zbyt wiele. Bie­gnący za nim Rysik wyga­dy­wał ner­wowo bzdury. Wędro­wiec tylko przy­śpie­szył, z pew­no­ścią sie­bie wzmac­nianą przez zmie­sza­nie nowi­cju­sza. Jego nowy ele­ment, ten z bli­znami, był naj­sil­niej­szym człon­kiem ofi­cera pie­choty. Tamta sfora znała roz­kład zatok i zamku oraz wszyst­kie hasła tego dnia.

Jesz­cze dwa zakręty i dogo­nili Sługę Rze­za­cza i jego włóki.

– Halo! – zawo­łał Wędro­wiec. – Przy­no­simy nowe instruk­cje od lorda Stala. – Przez jego krę­go­słupy prze­biegł zimny dreszcz, gdy pierw­szy raz przy­po­mniał sobie Stala. Sługa puścił włóki i odwró­cił się w ich stronę. Wic­kw­rack­zad nie znał jego imie­nia, choć go pamię­tał – dość wyso­kiej rangi aro­gancki sukin­syn. Zasko­cze­niem był fakt, że oso­bi­ście cią­gnął włóki.

Wędro­wiec zatrzy­mał się zale­d­wie dwa­dzie­ścia metrów od bia­łej kurtki. Jaqu­era­ma­phan patrzył w dół z zakrętu wyżej i jego kusze pozo­sta­wały nie­wi­doczne. Sługa spoj­rzał ner­wowo na Wędrowca i Rysika w górze.

– Czego chce­cie?

Czyżby już ich podej­rze­wał? To nie miało zna­cze­nia. Wic­kw­rack­zad spiął się do zabój­czej szarży… i nagle widział poczwór­nie, z umy­słem roz­my­tym przez oszo­ło­mie­nie nowi­cju­sza. Teraz, gdy musiał zabić, roz­ło­żyło go prze­ra­że­nie tym fak­tem członka z bli­znami. Szlag! Wic­kw­rack­zad ner­wowo poszu­kał cze­goś, co mógłby powie­dzieć, a gdy tylko prze­stał myśleć o mor­der­stwie, gładko poja­wiły się jego nowe wspo­mnie­nia.

– Lord Stal żąda, żeby­śmy zabrali stwo­rze­nie do przy­stani. Ty masz, ach, powró­cić do lata­ją­cej rze­czy najeźdź­ców.

Biała kurtka obli­zała wargi. Jego spoj­rze­nie uważ­nie objęło mun­dury Wędrowca i Rysika.

– Oszu­ści! – wrza­snął, jed­no­cze­śnie rzu­ca­jąc jeden ze swo­ich ele­men­tów w stronę włók. Na przed­niej łapie ele­mentu bły­snął metal. Chce zabić obcego!

W górze roz­legł się świst cię­ciwy i bie­gnący padł ze strzałą w oku. Wic­kw­rack­zad rzu­cił się na pozo­sta­łych, zmu­sza­jąc członka z bli­znami do rusze­nia przo­dem. Przez chwilę czuł oszo­ło­mie­nie, a potem znowu był cało­ścią, krzy­cząc o śmierci dla pozo­sta­łej czwórki. Dwie sfory starły się ze sobą, a Zad zrzu­cił parę ele­men­tów Sługi za brzeg ścieżki. W powie­trzu świ­snęły strzały. Wic Kwk Rac wykrę­cał się, sie­ka­jąc topo­rami to, co jesz­cze stało.

A potem wszystko się uspo­ko­iło i Wędro­wiec znowu pano­wał nad swo­imi myślami. Trzy ele­menty Sługi drgały na ścieżce, a zie­mia pod nimi zro­biła się śli­ska od krwi. Zepchnął je z drogi bli­sko miej­sca, gdzie Zad zabił pozo­sta­łych. Nie prze­żył żaden ele­ment Sługi, to była kom­pletna śmierć i to on za nią odpo­wia­dał. Opadł na zie­mię, znowu widząc poczwór­nie.

– Obcy. Wciąż żyje – ode­zwał się Rysik. Stał dookoła włók, obwą­chu­jąc ciało podobne do modliszki. – Ale jest nie­przy­tomny. – Chwy­cił szczę­kami pręty włók i popa­trzył na Wędrowca. – Co… co teraz, piel­grzy­mie?

Wędro­wiec leżał na ziemi, pró­bu­jąc zebrać z powro­tem myśli. Fak­tycz­nie, co teraz. Jak zdo­łał się wpa­ko­wać w coś takiego? Jedy­nym wyja­śnie­niem było zmie­sza­nie nowi­cju­sza. Po pro­stu zapo­mniał wszyst­kie powody, dla któ­rych ura­to­wa­nie obcego było nie­moż­liwe. A teraz z nim utknął. Łajno sfory. Jego część pod­czoł­gała się do brzegu ścieżki i rozej­rzała. Nic nie wska­zy­wało na to, żeby ścią­gnęli na sie­bie uwagę. Łodzie w przy­stani wciąż były puste, a więk­szość pie­choty znaj­do­wała się na wzgó­rzach. Słu­dzy nie­wąt­pli­wie trzy­mali mar­twych w for­cie przy przy­stani, więc kiedy zamie­rzali prze­nieść ich przez cie­śninę na Ukrytą Wyspę? Czy cze­kali na przy­by­cie jesz­cze tego?

– Może mogli­by­śmy zgar­nąć jakieś łodzie i uciec na połu­dnie – zasu­ge­ro­wał Rysik. Genialny pomysł. Naprawdę nie wie­dział, że przy­stań będzie oto­czona linią war­tow­ni­czą? Nawet zna­jąc hasła, zostaną zgło­szeni natych­miast po jej przej­ściu. To będzie szansa jedna na milion. Z dru­giej strony zanim Zad stał się jego czę­ścią, coś takiego byłoby cał­ko­wi­cie nie­moż­liwe.

Przyj­rzał się stwo­rze­niu leżą­cemu na włó­kach. Tak dziwne, a jed­nak praw­dziwe. Zresztą nie cho­dziło tylko o stwo­rze­nie, choć było naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nym zdzi­wie­niem. Jego zakrwa­wione ubra­nie było wyko­nane z mate­riału dosko­nal­szego, niż piel­grzym kie­dy­kol­wiek widział. Obok stwo­rze­nia leżała upchnięta różowa poduszka z bar­dzo wyszu­ka­nym haftem. Po chwili zmiany per­spek­tywy zro­zu­miał, że to obca sztuka, wyszyta na poduszce twarz zwie­rzę­cia z bar­dzo dłu­gim ryjem.

A więc ucieczka przez przy­stań miała szansę powo­dze­nia jeden na milion: nie­które nagrody warte były takiego ryzyka.

– Zej­dziemy tro­chę niżej – powie­dział.

***

Jaqu­era­ma­phan cią­gnął włóki, a Wic­kw­rack­zad ruszył przed nim, sta­ra­jąc się wyglą­dać na waż­nego i ofi­cer­skiego. Z Zadem nie było to trudne. Ele­ment był wzor­co­wym przy­kła­dem woj­sko­wej kom­pe­ten­cji, trzeba było go znać od środka, by wie­dzieć o łagod­no­ści.

Zeszli już pra­wie do poziomu morza.

Droga zro­biła się teraz szer­sza i z grub­sza wybru­ko­wana. Wie­dział, że przed sobą mają ukryty za drze­wami fort strze­gący przy­stani. Słońce ode­szło już od pół­nocy, wno­sząc się na wschod­nim nie­bie. Wszę­dzie kwi­tły białe, czer­wone i fio­le­towe kwiaty, z kłacz­kami uno­szą­cymi się gęsto na wie­trze – ark­tyczne rośliny w pełni korzy­stały z dłu­gich let­nich dni. Idąc po oświe­tlo­nym słoń­cem bruku, pra­wie można było zapo­mnieć o pułapce na szczy­tach wzgórz.

Już wkrótce natkną się na linię straż­ni­czą. Linie i pier­ście­nie były inte­re­su­ją­cymi isto­tami: ich umy­sły nie były zbyt bystre, ale sta­no­wiły w zasa­dzie naj­więk­sze sku­teczne sfory, jakie spo­ty­kało się poza tro­pi­kami. Sły­szał histo­rie o liniach dłu­gich na dzie­sięć mil, z tysią­cami ele­men­tów, choć naj­więk­sza, jaką Wędro­wiec widział oso­bi­ście, miała nieco poni­żej setki. Nale­żało wziąć grupę zwy­kłych istot i prze­szko­lić je do roz­cią­gnię­cia, nie w sfo­rach, ale jako poszcze­gólne ele­menty. Jeśli każdy ele­ment zosta­wał kilka jar­dów od naj­bliż­szych sąsia­dów, mogli utrzy­my­wać coś będą­cego odpo­wied­ni­kiem poziomu umy­sło­wego trój­niaka. Grupa jako całość nie była wiele mądrzej­sza – nie da się myśleć zbyt inten­syw­nie, gdy potrzeba sekund na prze­nik­nię­cie myśli przez cały umysł. A jed­nak linia dosko­nale orien­to­wała się w tym, co działo się wzdłuż niej. Jeśli jacyś jej człon­ko­wie zostali zaata­ko­wani, cała linia dowia­dy­wała się o tym z pręd­ko­ścią dźwięku. Wędrow­cowi zda­rzało się słu­żyć w liniach – nie była to prze­sad­nie bogata egzy­sten­cja, ale też nie aż tak nudna jak zwy­kła służba straż­ni­cza. Trudno się nudzić, gdy jest się głu­pim jak linia.

Tam! Poje­dyn­czy ele­ment wysta­wił szyję zza drzewa i zażą­dał hasła. Oczy­wi­ście Wic­kw­rack­zad je znał i zostali prze­pusz­czeni. Jed­nak fakt przej­ścia wraz z ich opi­sem był już teraz znany całej linii… oraz nie­wąt­pli­wie zwy­kłym żoł­nie­rzom w for­cie przy­stani.

Szlag. Nic się z tym nie dało zro­bić, po pro­stu będzie dalej reali­zo­wał ten sza­lony plan. Wraz z Rysi­kiem i ele­men­tem obcego prze­szli jesz­cze przez dwie wewnętrzne linie straż­ni­cze. Czuł już zapach morza. Wyszli spo­mię­dzy drzew na ska­li­stą przy­stań. Sre­bro lśniło na wodzie milio­nem migo­tli­wych iskier. Mię­dzy pomo­stami na falach koły­sała się duża wie­lo­ka­dłu­bowa łódź. Jej maszty były niczym las kiwa­ją­cych się drzew bez liści. Zale­d­wie milę po dru­giej stro­nie wody widać było Ukrytą Wyspę. Jego część zigno­ro­wała ten widok jako codzien­ność, choć inna zatrzy­mała się z podziwu. To był sam śro­dek, cen­trum świa­to­wego Ruchu Rze­za­cza. W tych posęp­nych wie­żach ory­gi­nalny Rze­zacz pro­wa­dził swoje eks­pe­ry­menty, pisał eseje… i spi­sko­wał, by rzą­dzić świa­tem.

Na pomo­stach nie było wielu ludzi. Więk­szość zaj­mo­wała się pra­cami porząd­ko­wymi: cero­wa­niem żagli i popra­wia­niem wią­zań dwu­ka­dłu­bow­ców. Przy­glą­dali się włó­kom z oczy­wi­stym zacie­ka­wie­niem, ale nikt się nie zbli­żył. Czyli musimy tylko zejść na koniec pomo­stu, odciąć cumy zewnętrz­nego dwu­ka­dłu­bowca i wypły­nąć. Na samym pomo­ście było chyba dość sfor, by to unie­moż­li­wić… a ich krzyki z pew­no­ścią przy­cią­gnę­łyby oddziały, które widział przy for­cie przy­stani. Wła­ści­wie zasko­czyło go nieco, że aż dotąd nikt nie zwró­cił na nich poważ­niej­szej uwagi.

Te łodzie były mniej zaawan­so­wane niż wer­sje z połu­dnio­wych mórz. Część róż­nic była bar­dzo powierz­chowna: dok­tryna Rze­za­cza zabra­niała nie­po­trzeb­nych zdo­bień na łodziach. Z dru­giej strony pewne róż­nice wyni­kały z warun­ków. Te jed­nostki zapro­jek­to­wano do pły­wa­nia zarówno w lecie, jak i zimie, oraz do prze­wo­że­nia oddzia­łów. Jed­nak Wędro­wiec był pewien, że jeśli będzie miał oka­zję, to zdoła nimi żeglo­wać. Pod­szedł do końca pomo­stu. Hm. Nieco szczę­ścia. Ostatni dwu­ka­dłu­bo­wiec z pra­wej, przy­cu­mo­wany do pomo­stu tuż obok, wyglą­dał na szybki i dobrze zaopa­trzony. Pew­nie słu­żył do zwiadu dale­kiego zasięgu.

– Pssst. Coś się tam dzieje. – Rysik mach­nął głową w stronę fortu.

Oddziały zwie­rały szyki… Czyżby zbio­rowy salut? Przed pie­chotą poja­wiło się pię­cioro Sług, a z wież fortu roz­brzmiały trąbki. Zad widy­wał takie rze­czy, ale Wędro­wiec nie ufał jego pamięci. Jak mógł…

Nad for­tem zało­po­tał czer­wono-żółty sztan­dar. Na pomo­stach żoł­nie­rze i robot­nicy zaj­mu­jący się łodziami padli na brzu­chy.

– Pad­nij! – wysy­czał Wędro­wiec do towa­rzy­sza, robiąc to samo.

– Co…?

– To flaga Rze­za­cza… sztan­dar jego oso­bi­stej obec­no­ści!

– To nie­moż­liwe. – Rze­zacz został zamor­do­wany w Repu­blice sześć dzie­sią­tek dni wcze­śniej. Tłusz­cza, która roze­rwała go na strzępy, zabiła rów­no­cze­śnie dzie­siątki jego naj­wyż­szych rangą poplecz­ni­ków… Jed­nak mieli tylko słowo poli­cji poli­tycz­nej Repu­bliki, że wszyst­kie ciała Rze­zacza odzy­skano.

Przy for­cie mię­dzy sze­re­gami żoł­nie­rzy i bia­łych kur­tek para­do­wała poje­dyn­cza sfora. Na jej bar­kach lśniło sre­bro i złoto. Rysik pod­su­nął ele­ment za stertę skrzyń i ukrad­kiem wycią­gnął swój przy­rząd do oczu. Po chwili rzekł:

– Na koniec duszy… to Tyra­thect.

– Taki z niej Rze­zacz jak ze mnie – odpo­wie­dział Wędro­wiec.

Podró­żo­wali razem od wschod­niej bramy całą drogę przez Lodowe Kły. Była w oczy­wi­sty spo­sób nowi­cjuszką, i do tego nie­zbyt dobrze zin­te­gro­waną. Wyda­wała się pełna rezerwy i sku­piona na sobie, ale zda­rzały się jej wybu­chy furii. Wędro­wiec zda­wał sobie sprawę, że Tyra­thect ma w sobie coś zabój­czego… a teraz już wie­dział, skąd się to brało. Przy­naj­mniej część ele­men­tów Rze­za­cza ucie­kła przed zabój­stwem, a on z Rysi­kiem spę­dzili ostat­nie trzy dzie­siątki dni w ich obec­no­ści. Prze­szedł go dreszcz.

Przy bra­mie fortu sfora zwana Tyra­thect odwró­ciła się w stronę woj­ska i Sług. Wyko­nała gest i znowu zabrzmiały trąbki. Nowy Wędro­wiec zro­zu­miał sygnał: wezwa­nie. Stłu­mił nagłe pra­gnie­nie podą­że­nia za innymi na pomo­ście, rusza­ją­cymi na ugię­tych nogach w stronę fortu, ze wszyst­kimi oczami utkwio­nymi w Mistrza. Rysik obej­rzał się na niego, a Wędro­wiec przy­tak­nął. Potrze­bo­wali cudu i oto on… zapew­niony przez samego wroga! Rysik ruszył powoli w stronę końca pomo­stu, prze­cią­ga­jąc włóki od cie­nia do cie­nia.

Wciąż nikt nie oglą­dał się do tyłu. I nie bez powodu: Wic­kw­rack­zad pamię­tał, co działo się z tymi, któ­rzy nie oka­zali sza­cunku dla wezwa­nia.

– Zacią­gnij stwo­rze­nie na ostat­nią łódź z pra­wej strony – powie­dział do Jaqu­era­ma­phana. Sam zesko­czył z pomo­stu i roz­pro­szył się po wie­lo­ło­dzi. Dosko­nale było znowu zna­leźć się na chwiej­nych pokła­dach, z każ­dym ele­men­tem dry­fu­ją­cym w inną stronę. Obwą­chał dzio­bowe kata­pulty i wsłu­chał się w kadłuby i trza­ski lin.