Odzyskany narzeczony - Marion Lennox - ebook

Odzyskany narzeczony ebook

Marion Lennox

3,7

Opis

Prawniczka Abigail Callahan wychodzi wkrótce za mąż. Philip to świetna partia. Ten doskonale prosperujący adwokat pochodzi z jednej z najzamożniejszych rodzin, jest opiekuńczy, solidny i odpowiedzialny. Właściwie nie ma żadnych wad. Abby uszyła sobie piękną suknię, jej rodzice uwielbiają Philipa, całe miasteczko nie może doczekać się ślubu. Całe z wyjątkiem Raffa Finna, który po dziesięciu latach ponownie wkracza w życie Abby...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (35 ocen)
11
7
12
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
danutann

Całkiem niezła

Typowy romans dla wyłączenia się na chwilę. przewidywalna fabuła i rozwiązanie.Jednak chyba właśnie o to chodzi w tych książkach. pozdrawiam
00
Lucy1213

Nie oderwiesz się od lektury

Dla miłośników psów.
00

Popularność




Marion Lennox

Odzyskany narzeczony

Tłumaczenie: Agnieszka

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gdy w pobliżu wydarzy się wypadek, a my w niczym nie jesteśmy w stanie pomóc, powinniśmy jak najszybciej się oddalić. Gapie jedynie przeszkadzają.

W tym karambolu zderzyło się kilka samochodów. Na szczęście nikt nie został ranny, ale z rozbitej furgonetki schroniska dla zwierząt wyskoczyły psy i rozbiegły się na wszystkie strony, ludzie krzyczeli, a starsza pani, Esther Ford, dostała histerii.

Abigail Callahan zdążyła w porę zahamować i jej czerwony sportowy samochód wyszedł z tego wydarzenia bez szwanku. Upewniwszy się, że nikt nie doznał obrażeń, starała się uspokoić starszą panią, ale gdy jej wysiłki spełzły na niczym, wezwała przez komórkę syna Esther. Potem jeszcze próbowała złapać jakiegoś psa. To jednak też jej się nie udało.

Na szczęście z Banksia Bay szybko przyjechał radiowóz policyjny, ale gdy wysiadł z niego Rafferty Finn, Abby uznała, że na nią stanowczo już czas. Od Raffa Finna trzymaj się jak najdalej, powtórzyła sobie stałą mantrę, wsiadając do swojego auta. Zatrąbiła, by tłumek gapiów stojących na drodze rozstąpił się i pozwolił jej odjechać. Na nic to się jednak nie zdało, bo nie dość, że nikt się nie ruszył, to ściągnęła na siebie wzrok Raffa.

Trudno, przecież musiałaś użyć klaksonu, pocieszała się w duchu, zerkając na elegancką teczkę leżącą na siedzeniu obok. Ale teraz naprawdę robiło się późno, a z tymi dokumentami musiała stawić się punktualnie na dzisiejszej rozprawie. I spojrzała na Raffa...

Trzeba przyznać, że on jest cholernie seksowny, pomyślała, ale natychmiast przywołała się do porządku. Co też ci chodzi po głowie, nie bądź idiotką! Zabujałaś się w nim, jak miałaś osiem lat, on był dziesięciolatkiem. To było dawno i nieprawda, jesteś zaręczona z Philipem, za niecałe dziesięć dni wychodzisz za mąż.

Dwadzieścia lat temu, kiedy się w nim zadurzyła, był chudy, piegowaty i miał rudą sterczącą czuprynę. Dzisiaj miała przed sobą wysokiego i postawnego, opalonego faceta o kasztanowych włosach. Ale jego zielone oczy nie zmieniły się ani trochę, wciąż igrały w nich łobuzerskie iskierki, od których miękły jej kolana. I do tego jeszcze wyglądał naprawdę rewelacyjnie w mundurze.

Raff potrafił świetnie zapanować nad sytuacją, jego głos był spokojny, ale stanowczy, i wszyscy posłusznie robili to, co kazał.

– Henrietto, trzymaj mocno tego dalmatyńczyka, żeby nie skoczył na panią Ford – poprosił kierowniczkę schroniska. – Roger, przestań się wściekać – powiedział w sposób nie znoszący sprzeciwu. – Przecież to ty stuknąłeś w tył furgonetki, więc zjedź na pobocze.

Nie patrz na Raffa Finna, Abby upominała się w duchu, próbując manewrować autem. Trzymaj się od niego jak najdalej.

Czy ci ludzie naprawdę muszą tutaj sterczeć? Czy muszą się gapić? Czemu do diabła nie mogą mnie przepuścić? Ogarniała ją rosnąca irytacja, gdy nagle usłyszała stukanie w szybę. Raff, który na rękach trzymał jakiegoś psa, otworzył drzwi.

– Abby, musisz pomóc Henrietcie – mruknął. – Tego psa trzeba zawieźć do weterynarza.

Nie mam na to czasu, klinika dla zwierząt jest na obrzeżach miasta, pomyślała. Zanim jednak zdążyła otworzyć usta, pies wylądował na jej kolanach, a Raff zatrzasnął drzwi i ruszył, by zająć się autem pani Ford.

Nieduży, kudłaty, szaro-beżowy psiak z jednym opadającym uchem patrzył na nią zdumiony. Był niemniej zaskoczony od niej. Nie krwawił i chyba nie był ranny, więc niby dlaczego miałaby z nim jechać pilnie do weterynarza? Ratunku, przecież za dziesięć minut musi być w sądzie. Pogłaskała psa ostrożnie, bo przecież trzeba uważać, by mu nie zrobić krzywdy. I żeby on jej nie ugryzł. Psiak wpatrywał się w nią dużymi brązowymi oczami, więc delikatnie podrapała go za uchem, a on przechylił łebek i zamerdał nieśmiało, ale w dalszym ciągu nie spuszczał z niej badawczego wzroku.

Opanuj się, przemówiła sobie do rozsądku. Nie wolno ci ulegać wzruszeniom. To nie twój pies, nie musisz się nim zajmować. Delikatnie wzięła psiaka na ręce, wysiadła i ruszyła, żeby go zwrócić Raffowi. Będzie stanowcza. Pies patrzył niepewnie, jakby w nadziei, że wszystko dobrze się skończy. Ona też miała taką nadzieję.

Samochód pani Ford tarasował drogę, toteż Raff próbował zepchnąć go na pobocze.

– Przykro mi, ale ja nie mogę...

– Czego nie możesz?

– Nigdzie go odwozić.

– Henrietta prosi, żebyś to zrobiła za nią. Ona musi wyłapać pozostałe psy. Abby, droga jest już przejezdna, więc co to dla ciebie za problem podrzucić go do weterynarza.

– Mam być w sądzie za dziesięć minut.

– Ja też muszę tam być na czas – odparł, z trudem łapiąc oddech. – Nie po to przez parę lat zbierałem dowody przeciwko Wallace’owi Baxterowi, żeby się spóźnić na rozprawę. Ten oszust musi wylądować za kratami i ani ty, ani ten bufon, twój chłopak, go nie wybronicie. Nie bój się, będę punktualnie – powtórzył.

– Daj sobie spokój. Po pierwsze, Philip nie jest bufonem, a po drugie, to mój narzeczony.

– Dobra, niech będzie narzeczony, o to nie będę się kłócił. Ale to nadęty bufon. Założę się, że już siedzi w sądzie, w tym swoim eleganckim garniturze i jedwabnym krawacie, a ja jestem ubabrany po łokcie. Akt oskarżenia opiera się na dowodach, które z wielkim trudem zbierałem w czasie wolnym od obowiązków służbowych, a nad obroną Baxtera pracujecie z Philipem za ciężką kasę. Dwoje prawników przeciwko jednemu gliniarzowi.

– Chyba zapominasz o prokuratorze...

– Który dobiega osiemdziesiątki i nie ma już siły ruszyć palcem. Na rozprawach przysypia zamiast słuchać. Ale nie martw się, będę punktualnie. A tymczasem odwieź, proszę, tego psa.

– Prosisz mnie, bo chcesz, żebym się spóźniła?

– Nie, proszę cię dlatego, że tylko ty możesz to zrobić. Tutaj na chodzie jest w tej chwili jedynie twoje auto. Ale bądź spokojna, zadzwonię do sędziego i poproszę, żeby rozprawa zaczęła się pół godziny później. Oboje zdążymy, więc podrzuć go do weterynarza i jedź stamtąd do sądu.

– Ale ja nie umiem obchodzić się z psami...

– Nic mu nie jest. Nie bój się, nie poplamisz sobie garsonki.

– Jeżeli nic mu nie jest, to po co ma jechać do weterynarza? A jak mnie pogryzie?

– On nie gryzie, jest strasznym pieszczochem. To cairn terrier, nazywa się Kleppy. Mieszkał u Isaaka Abrahamsa. Nikt go nie chce przygarnąć, a w przepełnionym schronisku nie mogą go dłużej trzymać. Więc trzeba go uśpić. Po prostu posadź go na tylnym siedzeniu i odwieź.

Dochodziła dziesiąta rano, jesienny dzień w Banksia Bay był pogodny i ciepły, zatoka lśniła w słońcu. W oddali majaczyła spowita lekką mgiełką góra nad miastem. Abby z psem na rękach stała bez ruchu.

Dobrze znała starego Isaaka, znało go całe miasto. Mieszkał daleko od centrum, miał dom z pięknym ogrodem na tej górze. Zmarł sześć tygodni temu, a ona prowadziła po nim sprawę spadkową i przy tej okazji kilka razy widziała się z jego córką, która do Banksia Bay przyjeżdżała z Sydney. Rzeczowa i zabiegana, nawet nie wspomniała o tym psie.

– Abby, nie blokuj drogi! – zawołał Raff, wyrywając ją z zadumy.

I proszę bardzo, nawet nie zauważyła, że w międzyczasie udało mu się odblokować przejazd. Jest bardzo sprawny, umie być stanowczy, ludzie go słuchają. Więc droga jest wolna, może jechać. Ale przecież nie odwiezie tego psiaka na uśpienie.

– Niech Henrietta się nim zaopiekuje – powiedziała, szukając wzrokiem kierowniczki schroniska.

– Ona jest zajęta, rozbiegło jej się kilkanaście psów.

– Dobrze, ale mówię o tym, że tego też powinna zabrać do siebie.

– Abby, ja znam tego psa, znam go od lat – odpowiedział posępnie. – Po śmierci Isaaka Abrahamsa jeszcze tego samego dnia osobiście odwiozłem go do schroniska. Jest tylko jedna osoba, która chciałaby go przygarnąć. To Lionel, który pracował u Abrahamsa jako ogrodnik, ale Lionel mieszka w wynajętym pokoju, a właściciel domu nie zgadza się na psa. Córka Abrahamsa go nie chce, nikt go nie chce. Schronisko jest straszliwie przeładowane, trzymali tam tego psiaka sześć tygodni, dłużej już nie mogą. Zrozum, weterynarz czeka, tego nie należy przeciągać. Kleppy nie będzie cierpiał, jeden zastrzyk i po wszystkim. Proszę, odwieź go.

Ona sprawia wrażenie oszołomionej. Ale Abigail Callahan jak zawsze wygląda cudownie.

Nie, najwyższa pora, by przestał o niej myśleć. Kiedyś, gdy mieli po kilkanaście lat, był przekonany, że są dla siebie stworzeni i będą razem do końca życia. Ale tego, co się wydarzyło dziesięć lat temu, ona nie może mu wybaczyć. Ta tragedia całkowicie ją odmieniła. Radosna, spontaniczna, zapatrzona w niego dziewczyna stała się zupełnie innym człowiekiem.

Przez niego zginął jej brat. Gdy wreszcie w pewien sposób pogodził się z tym, gdy zaakceptował w końcu fakt, że tego nie da się odwrócić, zrozumiał również, że ta tragedia zniszczyła także jego dawną Abby. Dostrzegł równocześnie, że ta odmieniona Abby jest osobą nie budzącą jego sympatii. Z tym też powinien się pogodzić, ale wiedział, że nie zdoła tego zrobić.

Kleppy, co za dziwaczne imię. Raff nie powinien jej mówić, jak się nazywa ten psiak. Chociaż to nie ma znaczenia, bo i tak by się dowiedziała. Kleppy, jak wszystkie psy ze schroniska, nosił niebieską obrożę z plastiku, ale miał do niej przyczepiony znaczek z wygrawerowanym imieniem. To biedne bezdomne stworzenie nie było więc całkowicie anonimowe.

Wciąż się w nią wpatrywał tymi wielkimi brązowymi ślepiami. Spędził sześć tygodni w schronisku. Była tam kiedyś, jeszcze jako dziecko, ze szkolną wycieczką. Zapamiętała ponure betonowe ściany i niewielki wybieg dla psów. Było ich mnóstwo i wszystkie patrzyły z nadzieją.

Zapamiętała też, jak nauczycielka im tłumaczyła, że pracownicy tego schroniska robią wszystko, co w ich mocy, by ratować bezdomne psy, oddając je do adopcji. Ale nie wszyscy podopieczni znajdują nowych opiekunów. Zanim jednak zaczniecie męczyć rodziców o pieska, mówiła nauczycielka, musicie pamiętać, że piesek nie jest zabawką, lecz żywym i czującym stworzeniem. Decyzji o adopcji psa nie wolno podejmować pochopnie, bo pies przywiązuje się do człowieka i zostaje z nim zwykle na wiele lat.

Zapamiętała, że na widok tych nieszczęsnych psów rozpłakała się, a Raff dotknął wtedy jej ramienia.

– Nie płacz, Abby – powiedział. – Gwarantuję ci, że one wszystkie znajdą domy.

– Pewnie zabierze je twoja babcia – rzuciła złośliwie któraś z koleżanek. – Ile wy właściwie macie psów, Raff?

– Siedem, a bo co?

– Wyobraźcie sobie, ile pracy wiąże się z opieką nad siedmioma psami – wtrąciła kierowniczka schroniska.

– No to, Raff, zostaw sobie ze dwa, resztę możesz tu podrzucić – zażartowała inna dziewczynka.

Rodzice Abby byli nieubłagani. Powtarzali jej, że nie ma mowy o żadnym psie, a zwłaszcza o jakiejś przybłędzie ze schroniska. Ma to sobie wybić z głowy.

Philip pewnie też nie chciałby o tym słyszeć...

– Abby, twój samochód tarasuje drogę! – Raff upomniał ją głosem nieznoszącym sprzeciwu.

– Ale ja nie chcę...

– Nie zawsze robimy to, na co mamy ochotę. Myślałem, że zdążyłaś już się tego nauczyć. Jeśli natychmiast stąd nie ruszysz, wlepię ci mandat i zostaniesz odholowana.

Więc nie ma wyboru, musi odwieźć tego psa do weterynarza, a potem jechać do sądu.

Zrobiło jej się słabo, ale posłusznie zapaliła silnik. Kleppy leżał skulony na siedzeniu obok. Nie myśl o tym, przywołała się do porządku. Nic na to nie poradzisz. Isaak Abrahams nie żyje, jego córka nie chce tego psa. I nikt go nie chce. Takie jest życie. Trzeba go uśpić, to będzie bezbolesne i najbardziej humanitarne rozwiązanie.

Ale gdyby tak spróbowała... Nie, co jej przychodzi do głowy? To absolutnie wykluczone. W przyszłą niedzielę, za dziewięć dni, wychodzi za mąż. W jej domu nie ma gdzie się ruszyć, już pęka od prezentów ślubnych. W przedpokoju wisi biała jedwabna suknia. Własnoręcznie ją uszyła i wyhaftowała. Pies...

Co za bzdury! Jaki pies? Przecież odwozi go do weterynarza. Kleppy przeciągnął się i dotknął łapą jej kolana. Gdy po pięciu minutach była na miejscu, ściskało się jej serce i zaczęła drżeć. Weterynarz podszedł do jej auta. Na imię miał Fred, Abby dobrze go znała. Chodziła do szkoły z jego córką.

– Dzwonił Raff i poprosił, żebym go odebrał – powiedział, wypuszczając psa z samochodu. – Dziękuję za pomoc. Kiedy przyjedzie reszta?

– Nie wiem, Henrietta próbuje je wyłapać. Dużo ich będzie?

– Nawet nie chcę o tym myśleć – odparł Fred ponuro. – Tak się dziwnie składa, że trzy miesiące przed Bożym Narodzeniem psy zaczynają tracić urok. Ale nie myśl o tym – dorzucił, biorąc Kleppy’ego na ręce. – Jeszcze raz bardzo ci dziękuję za pomoc.

– Czy to... czy to... Ile to potrwa?

Fred spojrzał na nią, ściągając brwi. A Kleppy na jego rękach wpatrywał się w nią swymi brązowymi oczami.

– Nie myśl o tym. Wracaj do swoich spraw. Za niecałe dwa tygodnie masz ślub i bez wątpienia mnóstwo rzeczy na głowie. Ty i Philip na pewno nigdy nie będziecie myśleli o psie. Nie wyglądacie mi na psiarzy. Psy robią nieporządek, a wy chyba za tym nie przepadacie. Za to moglibyście sobie sprawić złote rybki. Ale nie chcę cię zatrzymywać, moja droga, pogadamy przy innej, przyjemniejszej okazji. A gdybym cię nie widział przed ślubem, życzę ci wiele szczęścia – dorzucił na odchodnym, ruszając do drzwi z psem na rękach.

Poczuła, że tego nie zniesie, że to jest ponad jej siły.

– Fred!

Weterynarz przystanął w progu.

– Tak?

– Czy mógłbyś... go przebadać? A potem mi go oddać?

– Jak to: oddać?

– Postanowiłam go wziąć. Podarować sobie Kleppy’ego w prezencie ślubnym. Podjęłam decyzję, biorę go.

Fred próbował ją od tego odwieść. To ogromna odpowiedzialność, na wiele lat. Małe psy, jak Kleppy, mówił, żyją długo, zwykle około szesnastu lat, czasem dociągają dwudziestki albo jeszcze dłużej.

– I musisz wiedzieć, że on jest mieszańcem, choć ma w sobie bardzo dużo z cairn terriera – dodał.

– Nic nie szkodzi, nie zależy mi na rodowodzie – odparła z przekonaniem.

– A co Philip powie na psa?

– Powie, że zwariowałam. Ale się z tym pogodzi – dorzuciła z nutką niepokoju. – Czy psu nic nie jest?

Fred gruntownie go zbadał, po czym powiedział:

– Jest zestresowany, to widać nawet gołym okiem. Od czasu, kiedy Isaak po raz ostatni przyprowadził go na szczepienie, bardzo schudł. Myślę, że po jego śmierci prawie nie jadł. Isaak znalazł go porzuconego przy drodze sześć lat temu. Kleppy był wtedy szczeniakiem i bardzo szybko odnalazł się w nowym domu. Isaak i ten psiak właściwie byli nierozłączni.

Nierozłączni? To słowo wzbudziło w niej nieoczekiwane skojarzenie. Ja i Raff też kiedyś byliśmy nierozłączni, pomyślała, czując dziwne ukłucie w sercu.

– Ale wygląda na to, że wszystko jest z nim w porządku – ciągnął Fred, częstując Kleppy’ego psim ciasteczkiem, a ten zjadł ten smakołyk jakby wyłącznie przez uprzejmość. – Po prostu nie doszedł jeszcze do siebie po śmierci swego pana. Taka śmierć to dla psa straszliwa tragedia.

– Zabieram go do domu.

– Skoro tak postanowiłaś, musisz się wybrać do sklepu dla zwierząt po posłanie, smycz i inne drobiazgi. I po karmę, bo nie polecam tej z supermarketu.

– A czy mógłbyś powiedzieć mi konkretnie, co mam kupić? Chciałabym to zrobić po powrocie z sądu.

– Wiesz co – odparł Fred, zerkając na zegarek – powinienem zaraz ruszać do cielaka, więc nie bardzo mam w tej chwili czas. Ale przecież w sądzie zobaczysz się z Raffem i on na pewno będzie ci umiał doradzić.

– Tak, on się zna na psach i będzie w sądzie. A skąd wiesz, że ma być na rozprawie?

– W Banksia Bay nic się nie ukryje, wiemy o sobie wszystko. Nawet wiem, że rozprawa była wyznaczona na dziesiątą, ale Raff poprosił sędziego, żeby zacząć pół godziny później. I powiem ci więcej, sędzia Weatherby się zgodził, ale nie był z tego zadowolony. Wiadomo, że Raff zalazł mu nieźle za skórę, więc wygląda na to, że macie z Philipem spore szanse na wybronienie Baxtera. A to raczej nie ucieszy wielu osób w Banksia Bay, przecież Baxter oszukał pół miasta. Tak więc, Abby, po rozprawie pogadaj z Raffem. On ma zresztą rabat w sklepie dla zwierząt.

– Dlaczego dali mu zniżkę?

– Bo jest stałym i świetnym klientem. Ma kucyka, dwa psy, trzy koty, dwa króliki i jak liczyliśmy ostatnio, osiemnaście świnek morskich. Jego dom to prawdziwa menażeria, którą musi utrzymywać. Wiesz, wręcz się zastanawiałem, czemu nie chce wziąć do siebie tego nieszczęśnika. Ale w gruncie rzeczy świetnie go rozumiem, przecież gdzieś trzeba wyznaczyć granice. Nawet Raff musi je sobie postawić. W każdym razie, Abby, życzę ci powodzenia i radości z Kleppy’ego.

ROZDZIAŁ DRUGI

Uznała, że zanim pojedzie do sklepu z artykułami dla zwierząt, musi poradzić się Raffa. Zresztą i tak nie ma na to teraz czasu. Ale Kleppy jest jakiś nieswój, najwyraźniej czegoś potrzebuje. Może po prostu chce mu się pić? Po drodze do sądu wstąpiła więc do supermarketu po miskę i wodę. Przy okazji kupiła też ładną smycz w kolorowe wzorki.

Pies leżał apatycznie na siedzeniu dla pasażera.

– Kleppy, daj spokój z tymi dąsami. Głowa do góry, przestań się chmurzyć. Zabieram cię do siebie.

Nie dość, że te przemowy nie poskutkowały, to nie wiedziała, gdzie ma go zostawić, a rozprawa potrwa parę godzin. Przecież go nie zabierze z sobą. Może po prostu zostawi go w samochodzie? Ale nie tutaj, jej miejsce parkingowe przed sądem jest nasłonecznione. Nie trzeba być wielkim psiarzem, by się domyślić, że Kleppy’emu byłoby tu strasznie gorąco. Na razie nie może go też zabrać do domu, bo najpierw musi tam wszystko przed nim zabezpieczyć. Przede wszystkim musi gdzieś odwieść suknię ślubną. Rodzice? Nie, oni absolutnie nie wchodzą w rachubę. Od razu uznaliby, że zwariowała, i z miejsca odwieźliby go do Freda.

Wobec tego może w parku? To chyba najlepszy pomysł, park jest niedaleko, zaparkuje samochód przy wejściu, a psa przywiąże do drzewa. Będzie miał cień i miskę wody. Jakoś tu wytrzyma.

Ale czemu on ma taką nieszczęśliwą minę? Popatrzyła na niego, po czym zdjęła żakiet, jej elegancki żakiet od kostiumu, i z westchnieniem położyła go na ziemi. Kleppy najpierw obwąchał go nieufnie, ale po chwili położył się na nim.

Właściwie nigdy nie przepadała za tym żakietem, wolała swobodniejsze stroje. Jednak Philip uważał, że do pracy powinna ubierać się poważnie i oficjalnie. Zwłaszcza że nie jest zbyt wysoka i wygląda bardzo młodo. Najlepiej w garsonki, w końcu jest prawniczką. Philip wolał też, by czesała się w kok, choć ona swe kasztanowe kręcone włosy lubiła nosić rozpuszczone. I namawiał ją, żeby piegi maskowała podkładem.

– No już, wszystko będzie dobrze – powiedziała na odchodnym do markotnego psa. – Nie martw się i bądź grzeczny. Wrócę po ciebie za dwie, trzy godziny, przyrzekam. A potem zastanowimy się, co dalej.

No właśnie. Może jednak Raff uległby jej prośbie? Skoro ma całą menażerię, to czy Kleppy... W końcu, jak żyła jego babcia, u nich w domu było siedem psów. Nie wiadomo jednak, czy zdoła go namówić. I nie wiadomo, czy do psa uda się jej przekonać Philipa.

Z teczką w dłoni ruszyła do sądu. I próbowała nie oglądać się za siebie.

Wallace Baxter, jeden z trzech księgowych w Banksia Bay, został oskarżony z urzędu. Podczas gdy dwaj pozostali mieli stosunkowo skromne dochody, Wallace dorobił się największego domu w całym mieście, jego dzieci uczyły się w najdroższej szkole prywatnej w Sydney, a żona jeździła najnowszym modelem mercedesa. Drugi dom mieli w Alpach i dwa razy do roku wyjeżdżali tam całą rodziną na narty. Majątek formalnie jednak należał do jego żony.

– Nie jestem biedny, bo wiem, jak inwestować – powtarzał Wallace.

Malwersacje uchodziły mu na sucho przez lata, ale w końcu, gdy okazało się, że jego ofiarą padło wielu emerytów w Banksia Bay, miarka się przebrała.

Swoich prawników, czyli Philipa i Abby, zapewniał, że wszystkiemu winien jest globalny kryzys finansowy.

– Co ja poradzę, że upadły zagraniczne banki? Inwestuję na całym świecie...