Odyseusze. Gwiazda Morza - Agnieszka Stelmaszyk - ebook

Odyseusze. Gwiazda Morza ebook

Agnieszka Stelmaszyk

4,6

Opis

Matylda i Daniel Wesołowscy wypływają wraz z rodzicami w podróż dookoła świata. Gdzieś na oceanie spotyka ich olbrzymi sztorm, który cudem udaje im się przeżyć.
W trakcie dalszej podróży znajdują łódź, która jak się okazuje, jest pusta, nigdzie nie ma właściciela. Matylda i Daniel znajdują natomiast tajemnicze notatki, medalion i dyktafon.
W tajemnicy przed rodzicami odsłuchują nagranie. To zdarzenie jest początkiem wielu zaskakujących zdarzeń. Za sprawą tajemniczej anomalii Matylda i Daniel przenoszą się do czasów, gdy morzami i oceanami władali piraci…
Poznaj mrożące krew w żyłach przygody na otwartym morzu!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (28 ocen)
19
7
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ag1ata

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna przygodówka
00

Popularność




Tekst: AGNIESZKA STELMASZYK
Ilustracje: PAWEŁ ZARĘBA
Redaktor prowadzący: AGNIESZKA SOBICH
Redakcja: TERESA ZIELIŃSKA
Korekta: JADWIGA PRZECZEK, ANNA WŁODARKIEWICZ
Projekt okładki: PAWEŁ ZARĘBA
Projekt graficzny i DTP: BERNARD PTASZYŃSKI
© Copyright for text by Agnieszka Stelmaszyk, 2016 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2016 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I
ISBN 978-83-8073-029-8
Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. Al. Jerozolimskie 96, 00-807 Warszawa tel. 22 576 25 50, fax 22 576 25 51 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Bruce Brandenburg odłożył czarny flamaster, którym nanosił trasę bieżącej ekspedycji. Kiedy skończył, zawiesił mapę na ścianie pracowni. Nie był to pierwszy rejs badawczy, w którym brał udział. Gęsta sieć czarnych linii pokrywała morza i oceany. Penetrowanie tych akwenów zajęło mu ostatnią dekadę życia. Po tylu latach badań zdobył jedynie fragmentaryczny obraz zjawiska, które z takim uporem tropił. Ta wyprawa miała być inna niż poprzednie, zapowiadała się najbardziej obiecująco. Bruce spodziewał się przełomu i wiele wskazywało na to, że przełom ten wreszcie nastąpił.

Chuchnął w dłonie, żeby je trochę ogrzać, a z jego ust wypłynął obłoczek pary. Od prawie dwóch miesięcy badał lodowate wody Morza Labradorskiego, lawirując statkiem o nazwie Chronos między ogromnymi bryłami lodu, krami, walcząc ze śnieżycami, sztormami i zimnem, wciąż szukając miejsc, w których może zachodzić proces konwekcji.

Drzwi pracowni otworzyły się z lekkim zgrzytem i wszedł Ken Richardson. Miał zaczerwienione policzki, a wraz z nim przeniknął ziąb z górnego pokładu.

– Coś nowego? – zapytał z zaciekawieniem Bruce.

Ken spojrzał na oceanografa. Bruce miał pięćdziesiąt trzy lata, ale jego niemal chłopięca sylwetka sprawiała, że wyglądał znacznie młodziej. Mimo trudów, jakie wspólnie znosili od tylu lat, po przyjacielu nie było widać zmęczenia czy zniechęcenia. Jego pasja stała się inspiracją, „paliwem napędowym” do wszystkich działań. Nikt inny nie wytrzymałby w takich warunkach zbyt długo.

– To rzeczywiście może być przełom – odparł Ken, sięgając po termos. Nalał do kubka ciepłej herbaty i upił łyk.

– Sprawdziłeś próbki?

– Tak.

– I co?

– W końcu to, czego szukamy. Miałeś rację. Konwekcja wgłębna zachodzi na skraju szelfu kontynentalnego.

Bruce ucieszył się. To nie była nowa teza, potwierdzono ją już dawno temu. Zajmowali się nią klimatolodzy, którzy badali prądy oceaniczne, by sprawdzić, jaki wpływ mają na klimat Ziemi. Kilkanaście lat temu Bruce brał udział w takich badaniach. I to właśnie wtedy wpadł na trop...

– Potrzebujemy więcej próbek – przerwał rozmyślania Bruce.

– Ale pogoda jest paskudna – odrzekł Ken.

– Trudno. Zostały nam dwa dni, potem kończy się prowiant, więc musimy dokonać analizy.

Bruce ubrał się ciepło, zabrał komplet pojemników i wyszedł na pokład. Zmrużył oczy, gdy śnieg i kropelki spienionej wody uderzyły go w twarz. Poślizgnął się, ale utrzymał równowagę.

– Trzeba znowu odkuwać! – Krytycznym wzrokiem omiótł pokład. Gruba warstwa lodu pokrywała całą nadwodną część statku. Co parę dni załoga młotkami kruszyła lód, by Chronos nie stał się zbyt ciężki. Była to jednak syzyfowa praca, ponieważ drobinki wody morskiej wciąż osadzały się na wszystkich powierzchniach i prędko zamarzały, tworząc szklaną, ciężką, śliską i niebezpieczną powłokę.

Ekipa „odkuwaczy” rozpoczęła pracę, a Bruce ruszył wykonać swoje zadanie. Ponieważ zostało już niewiele czasu, mimo że pogoda wyjątkowo nie sprzyjała, nie można było czekać na dogodniejsze warunki.

– Uważajcie! – ostrzegł oceanograf, gdy Ken i paru innych marynarzy, przywiązanych do statku linami, opuszczało w rozkołysane, stalowoszare morze sondę i przyrządy do zbierania próbek, które miały potwierdzić wcześniejsze pomiary... lub im zaprzeczyć.

Wieczorem, grzejąc się w zaciszu pracowni, Bruce porównywał wyniki badań.

Ekran komputera wyświetlał skomplikowane wykresy wijących się różnokolorowych linii. Każda z nich zawierała mnóstwo informacji o głębokości, ciśnieniu, zasoleniu i innych cechach badanej wody. Bruce skupił się teraz na dwóch parametrach: tlenie i chlorofluorometanach.

– I co o tym myślisz? – spytał siedzący obok Ken. Był równie podekscytowany jak jego przyjaciel.

– Trafiliśmy – odparł Bruce, odprężony. – Możemy dokładnie ocenić, kiedy ta woda – wskazał butelki z próbkami z ostatniego zaciągu – miała kontakt z atmosferą.

– Na jaki wiek ją oceniasz?

Bruce odsunął się od komputera i popatrzył na kolegę.

– Warstwa, która nas interesuje, jest stara. Bardzo stara.

– Jest więc szansa, że znajdziemy to, czego szukamy?

– Jest... To i wiele więcej – potwierdził Bruce drżącym z emocji głosem.

Matylda otworzyła oczy. Nieznośny ucisk w żołądku wreszcie minął. Uniosła głowę i wyjrzała przez bulaj. Potężny sztorm ustał, świeciło słońce, a niebo przystroiło się chabrowym błękitem. Ta noc była wyjątkowo ciężka dla całej rodziny. Nawet dla Daniela, który przed wypłynięciem w długi rejs chwalił się, że nie wie, co to choroba morska. Nigdy wcześniej go nie dopadła, ale tym razem musiał oddać daninę Posejdonowi.

– Dobrze się czujesz? – Brat wszedł do kajuty Matyldy.

– Tak, o wiele lepiej – odparła. – To była okropna burza. Gdzie rodzice?

– Pewnie na pokładzie. Ja też dopiero wstałem.

Matylda starannie ułożyła pościel na koi, ubrała się, po czym wyszła, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Minęła kajuty sypialne Daniela i rodziców, kambuz i zajrzała do kabiny pokładowej, w której po nocnej nawałnicy panował spory nieład. Wszystko, co nie zostało solidnie przytwierdzone, leżało teraz na podłodze: kubki, czasopisma i szkolne podręczniki. Matylda z westchnieniem podniosła swój zeszyt do historii i podręcznik do biologii Daniela. Pozbierała również partytury i starannie ułożyła je w stosik. Dobrze, że jej wiolonczela nie ucierpiała, ani keyboard brata. Bez instrumentów nie wyobrażała sobie dalszej podróży. Kiedy uporządkowała nieco bałagan, wyjrzała przez szeroki iluminator. Zobaczyła mamę na mostku kapitańskim. Tata i Daniel naprawiali drobne rozdarcie w żaglu.

Nie był to pierwszy sztorm, jaki przeżyła rodzina Wesołowskich. Od wczesnego dzieciństwa pływali po morzach i Matylda była już tak doświadczona jak jej o rok starszy, trzynastoletni brat. Do tego miała fenomenalną pamięć kartograficzną – z zamkniętymi oczami mogłaby odtworzyć trasy poprzednich podróży po Morzu Śródziemnym i Adriatyku. W ubiegłym roku pływali wzdłuż brzegów Hiszpanii – poznała piękne Wyspy Kanaryjskie i Maderę. Ale Wesołowskim wciąż było mało. Postanowili wyruszyć w długi, roczny rejs, by opłynąć całą Ziemię. Wichura, która ich zaskoczyła na Atlantyku, stanowiła zaledwie przedsmak czekających ich przygód. Przez parę chwil było co prawda niebezpiecznie, ale oceaniczny jacht o wdzięcznej nazwie Mellody wyszedł z burzy prawie bez szwanku.

– Wstałaś, córeczko? Jak się czujesz? – zapytała z troską w głosie Lidia, mama Matyldy.

– O wiele lepiej, już tak nie kołysze. Coś bym zjadła.

Lidia roześmiała się wesoło.

– To dobry znak, choroba morska minęła. Sztorm ustał, nie ma po nim śladu. Spójrz, jaka dziś piękna pogoda.

Matylda wciągnęła w płuca orzeźwiające powietrze. Jej długie włosy, których nie zdążyła zapleść w warkocz, rozwiewał wiatr. Nisko nad horyzontem wisiało słońce, z każdą chwilą wznoszące się coraz wyżej, a otaczające je różowe chmury przypominały słodkie, cukrowe baranki.

Mijał dwudziesty dzień ich podróży. Przed nimi jak okiem sięgnąć rozpościerał się Atlantyk.

– Duże mamy uszkodzenia? – zwróciła się do obojga rodziców.

– Na szczęście niezbyt groźne, nie musimy zawijać do portu. Poradzimy sobie z naprawami na morzu – odparł Jonasz, jej ojciec. – Trochę poszarpało nam żagiel. Trzeba coś z tym zrobić.

– Zaraz wam pomogę. – Matylda podeszła do Daniela i taty, którzy łatali rozdarcie.

– Najpierw, moi kochani, zjemy śniadanie – oznajmiła Lidia. – Przyznam, że sama jestem głodna.

Po posiłku wszyscy zabrali się do pracy. Naprawiono żagiel, więc Matylda uznała, że należy umyć pokład, by Mellody lśniła czystością. Daniel z tatą sprawdzali olinowanie, a mama na swojej wachcie nadal była sternikiem.

Słońce grzało już mocno, więc Matylda postanowiła zrobić krótką przerwę. Usiadła na pokładzie rufowym, który zdążyła już dokładnie wypucować.

– Pokład dziobowy szoruje Daniel! – oznajmiła głośno, wyżymając mokrą ścierkę. Brat oczywiście udawał, że nie słyszy. Nie znosił tego zajęcia. Matylda dobrze o tym wiedziała i chciała mu dogryźć.

Nagle zauważyła w oddali coś dziwnego: jasny punkt chyboczący się na wodzie. Wstała i podeszła bliżej relingu. Obiekt raz po raz zasłaniały nadbiegające grzywy fal. Po kilku minutach zdała sobie sprawę, że to jacht.

– Patrzcie, mamy towarzystwo! – zawołała, wyciągniętą ręką pokazując niewielką jednostkę.

– Gdzie? – Daniel osłonił dłonią oczy przed oślepiającym słońcem. – Nie widzę.

– Tam! Zaraz znowu się ukaże, gdy ta duża fala przepłynie.

Rzeczywiście, po chwili brat również dojrzał jacht. Pobiegł po lornetkę, by przyjrzeć mu się dokładniej.

– Ciekawe, kto nim płynie? – mamrotał zaintrygowany.

Lidia podeszła do dzieci.

– Czego tam wypatrujecie?

– Spójrz, mamo. Jacht. – Daniel podał matce lornetkę. – Ale nie widać nikogo na pokładzie.

Lidia przyłożyła lornetkę do oczu.

– Faktycznie. Może są wewnątrz? – Poprawiła ostrość i jeszcze raz zerknęła. – Kochanie! – zawołała do męża. – Jacht wygląda na opuszczony. Może powinniśmy sprawdzić, czy załodze nic się nie stało? Ten sztorm był naprawdę okropny.

Podała mężowi lornetkę. Patrzył przez nią dłuższą chwilę, a potem wodził wzrokiem wokół jachtu, jakby szukał rozbitków.

– Powinniśmy tam popłynąć, to niedaleko. Być może podczas sztormu ktoś został ranny i nie jest w stanie wezwać pomocy – stwierdziła Lidia. – A jeśli w środku są dzieci?

– Wiem, co chcesz powiedzieć. Dobrze, płyńmy tam.

Lidia zmieniła nieco kurs, by zbliżyć się do tajemniczego jachtu.

– Jak myślisz, co tam się stało? – zagadnęła Matylda Daniela.

– Może nic poważnego. Może po prostu śpią. – Brat wzruszył ramionami.

Jego siostra miała złe przeczucia.

Wyjęła z kieszeni kawałek czarnego bazaltu. Widniała na nim trupia czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami. Wesoły Roger, jak niegdyś nazywali ten symbol piraci, ciekawił i niepokoił Matyldę. Przypomniała sobie początek podróży i moment, w którym morze podarowało jej ten niezwykły amulet. Z rozrzewnieniem wspominała urocze zakątki Bretanii, domy zbudowane z charakterystycznego szarego kamienia i ogrody pełne okazałych hortensji, róż i kamelii. Wszystko zaczęło się tak niedawno, zaledwie kilkanaście dni temu...

Tuż przed wyprawą...

Piękny słoneczny dzień wprawił wszystkich w doskonały nastrój. Alabastrowe Wybrzeże okazało się wyjątkowo gościnne dla rodziny Wesołowskich, a niesamowite klify oczarowały Matyldę.

– Nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszej pogody na rozpoczęcie podróży – cieszył się ojciec, lustrując wzrokiem pokład Mellody.

Od dwóch dni na jachcie trwało radosne, acz trochę nerwowe poruszenie. Jak to zaraz po zaokrętowaniu bywa, panował lekki chaos. Rodzina wybierała się w wymarzoną podróż – wielomiesięczny rejs dookoła świata. Postanowili ją rozpocząć tu, w Saint-Malo, mieście w północno-zachodniej Francji. Przygotowania trwały osiem miesięcy. Mellody przeszła solidny remont i zamontowano w niej liczne udogodnienia, aby mogła stać się domem na dłużej niż zwykle. Na przykład w kabinach Daniela i Matyldy umieszczono biurka, żeby wygodniej było im się uczyć, a w mesie zainstalowano kozę grzewczą, gdyby przypadkiem rodzinie zachciało się popłynąć na zimniejsze wody i zwykłe ogrzewanie było niewystarczające. Od strony zejściówki pokład rufowy osłonięto ogromną owiewką, która dawała schronienie osobie pełniącej wachtę przy złej pogodzie. Jedyne, co trzeba było jeszcze zrobić, to zająć się aprowizacją.

– Wyruszamy jutro rano! – zapowiedział ojciec, który mianował się skiperem. – A dzisiaj zrobimy drobne sprawunki, by uzupełnić prowiant – przedstawił plan dnia.

Rodzina zeszła do kambuza, by zjeść śniadanie i spisać listę brakujących produktów. Zaraz potem Wesołowscy wybrali się na zakupy.

Kiedy Matylda po raz pierwszy ujrzała Saint-Malo, od razu poczuła do niego wielką sympatię. Potężne mury obronne, bastiony i solidne fortyfikacje, które niegdyś chroniły mieszkańców przed atakami od strony morza, wyglądały groźnie i tajemniczo. Matylda lubiła się przechadzać wzdłuż muru i z bezpiecznej wysokości obserwować przypływ. Morze wdzierało się wtedy na plażę i przykrywało całe połacie lądu. Za to kiedy się cofało, odsłaniało liczne skarby: muszle o przeróżnych kolorach i kształtach, wodorosty, ślimaki, kraby i inne stworzenia, które znalazły schronienie w niewielkich oczkach wodnych pośród skał oblepionych małżami.

Właśnie zbliżał się kolejny przypływ i morze, które wcześniej odsłoniło szerokie piaszczyste plaże i skalne wysepki, powracało. Tuż za murami miasta znajdowały się potężne drewniane bale wbite w ziemię, o które rozbijały się teraz fale przyboju.

– Pospacerujcie sobie, a my z ojcem pójdziemy na zakupy – powiedziała Lidia. – Spotkamy się przy karuzeli, pomożecie nam zanieść wszystko na jacht.

– Okej – odparł Daniel.

Rodzice zeszli po kamiennych schodach do miasta i po chwili zniknęli gdzieś w jego wąskich uliczkach otoczonych wysokimi kamienicami. Daniel wraz z siostrą skręcili na niewielki plac, na którym wznosił się pomnik Roberta Surcoufa, jednego z najsłynniejszych bretońskich korsarzy.

Matylda przez chwilę przypatrywała się posągowi. Rzeźbiarz Alfred Caravanniez przedstawił Króla Korsarzy w dynamicznej pozie, z uniesioną ręką skierowaną w stronę morza. Przez ułamek sekundy Matyldzie wydawało się, że ręka korsarza poruszyła się, jakby chciał wskazać palcem coś konkretnego. „To pewnie przez to ostre słońce” – mruknęła w duchu.

Drobny żwir zachrzęścił pod stopami grupy turystów, którzy weszli na plac.

– Chodźmy dalej. – Matylda pociągnęła brata za rękę. – Zobaczymy, jak fale opryskują przechodniów!

Idąc nadbrzeżnym bulwarem, doszli do miejsca, w którym mury były znacznie niższe. W czasie przypływu niektóre fale dosięgały chodnika, a w porze wyjątkowo silnych sztormów przetaczały się przez ulicę i rozbijały na stojących przy niej budynkach. Lecz tego dnia pogoda była słoneczna, a morze spokojne. Matylda nie mogła przewidzieć, co się wydarzy.

Pochłonięta rozmową z bratem, nie zauważyła, na co się zanosi. Spieniony grzywacz z olbrzymią siłą niespodziewanie wyskoczył ponad falochron i rozbryzgując fontanny wody, przetoczył się nad ulicą, mocząc nieostrożnych przechodniów. Matyldę również.

– Ha, ha, ha – naśmiewał się brat, który zdążył w porę uskoczyć. – Wyglądasz jak zmokły kurczak.

Z długich włosów siostry ściekała woda, ubranie też miała mokre.

Matylda zacisnęła usta. Czasem posiadanie brata doprowadzało ją do szewskiej pasji. Teraz właśnie nadszedł taki moment. Zamiast w porę ją ostrzec, uciekł, pozostawiając ją na pastwę fali. Urażona odwróciła od niego głowę.

– Muszę się przebrać. – Z godnością uniosła podbródek i skierowała się ku karuzeli stojącej przy głównej bramie miasta, gdzie mieli czekać na rodziców. Nagle potknęła się o kamień zaplątany w zielone wodorosty. Odruchowo chciała go odsunąć stopą, lecz wydał się jej wyjątkowo interesujący. Wygładzony przez morze, przypominał amulet. Gdy Matylda go podniosła, zauważyła jeszcze bardziej niezwykły szczegół: piracki symbol wyryty na gładkiej powierzchni bazaltu – czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami.

– Co tam masz? – zaciekawił się Daniel.

– Nic. Kamyk – odparła wciąż jeszcze nadąsanym tonem. Oczyściła znalezisko z wodorostów i schowała do kieszeni, nie pokazując amuletu bratu.

„To dobry czy zły znak?” – zastanawiała się, mając na myśli rzeźbiony kamień.

Tuż przed wyprawą zrobiła się przesądna, jak prawie każdy człowiek morza.

René, stary rybak o ogorzałej twarzy, jak zwykle przesiadywał w porcie. Od dłuższego czasu obserwował rodzinę, która szykowała się do wyjścia w morze. Pogoda wyraźnie im sprzyjała. Wiała łagodna bryza, a morze od paru dni było spokojne.

– No, pora na nas. – Jonasz, z szerokim uśmiechem na ustach, wskoczył na trap jachtu. Odwrócił się i pomachał rybakowi.

– Zamierzacie dziś wypłynąć? – zagadnął ze zdziwioną miną René.

– Oczywiście! Pogoda jest idealna – odparł Jonasz. – W sam raz na rozpoczęcie wielkiej przygody.

– Tfu! Na żarłacza urok! – Rybak splunął. – Nikt rozsądny nie wypływa trzynastego w piątek! Tfu! – Znowu splunął oburzony.

– Dlaczego? – zapytał Daniel.

– To przynosi wielkiego pecha – odparł z powagą Bretończyk.

Daniel się roześmiał.

– Nikt już nie wierzy w te przesądy! Jest dwudziesty pierwszy wiek – rzekł z nutką wyższości.

Stary rybak zmrużył oczy.

– Coś ci powiem, synku – zwrócił się bezpośrednio do Daniela. – Historia lubi się powtarzać. Wciąż i wciąż... – mówił z filozoficzną miną.

– No i...? – Daniel czekał na jakąś puentę, ale René najwyraźniej uznał, że wyjaśnił wystarczająco dużo.

– Jonaszu, ruszajmy, póki wiatr sprzyja! – ponagliła męża stojąca na mostku Lidia.

Rybak znowu się ożywił, poderwał się z miejsca, podszedł do trapu i zwrócił się do Wesołowskiego.

– Masz na imię Jonasz?

– Tak – odparł mężczyzna, lekko rozbawiony.

René ze zgrozą popatrzył na załogantów Mellody.

– Macie na pokładzie Jonasza i wyruszacie w piątek trzynastego? – Na twarzy Bretończyka odmalowało się szczere niedowierzanie.

– Jonasz jest skiperem – dorzuciła Lidia. – Nie pierwszy raz żeglujemy, mamy doświadczenie i nigdy nam się nic nie stało – uspokajała, lecz rybak wiedział swoje.

– To się źle skończy... – mamrotał, kręcąc głową. – Idę, nie chcę na to patrzeć, tfu! – Splunąwszy po trzykroć, odwrócił się na pięcie i kuśtykając, skierował się do tawerny.

– O co mu chodzi? – Daniela zirytowało dziwne zachowanie tego człowieka, Matyldę zaś jeszcze mocniej wytrąciło z równowagi.

Ojciec nie miał jednak zamiaru zmieniać planów i rezygnować z podróży tylko dlatego, że jakiś stary, zbzikowany rybak jest przesądny. Od dawna przecież planowali tę wyprawę. W tym roku wreszcie udało się zrealizować marzenie. Jonasz porzucił na rok pracę analityka bankowego, a Lidia pożegnała się ze stanowiskiem przedstawicielki handlowej w firmie kosmetycznej. Zaoszczędzili trochę pieniędzy i poszukali kilku sponsorów, którzy zechcieli wspomóc ich niezwykłą wyprawę dookoła świata.

Zdjęli cumę i wciągnęli kotwicę. Po chwili nikt już nie pamiętał o zrzędliwym staruszku.

Sprzyjający wiatr sprawił, że pomknęli ku przygodzie życia, czując radosną ekscytację. Wreszcie będą mogli pobyć razem blisko rok: matka, ojciec i dzieci. Lidia i Jonasz, którzy do tej pory byli w wiecznych rozjazdach i spędzali w pracy długie godziny, postanowili nadrobić stracony czas. Przy okazji zamierzali pokazać dzieciom różne niezwykłe miejsca, których do tej pory nie widziały.

– Będziemy Odyseuszami! – zaśmiał się Jonasz, żegnając oddalający się urwisty brzeg Bretanii.

– Och, tato, nie wiem, czy to dobre porównanie. Odyseusz długo nie mógł dopłynąć do domu – zauważyła Matylda.

– My na pewno dopłyniemy – zaśmiał się ojciec. – Ale przygód będziemy mieli co niemiara!

– Odyseusze... Podoba mi się – oświadczył Daniel.

Lidia, drobna, niewysoka blondynka z krótkimi włosami, objęła męża i przytuliła się do jego szerokiej piersi.

– Będziemy współczesnymi Odyseuszami – powiedziała wesołym tonem.

Wiatr wydął żagle i Mellody sunęła po falach równo i lekko.

– Posejdon sprzyja zuchwałym! – wykrzyknął skiper.

Matyldę opuściły wreszcie złe przeczucia i czuła już tylko radość na myśl o wielkiej przygodzie. Żeby uczcić tę chwilę, usiadła na pokładzie dziobowym i zagrała na wiolonczeli piękną Suitę nr 1 G-dur Jana Sebastiana Bacha.

Niezwykła melodia niosła się hen, daleko, docierając aż na dno oceanu...

Marcel Robinsky, profesor archeologii morskiej, pochylił się nad ekranem sonaru. Pośród rozproszonych na dnie oceanu szczątków starożytnego miasta jego wprawne oczy od razu rozpoznały budowlę, której od dawna szukał.

– Mamy ją! – Uradowany uścisnął rękę sonarzysty, Grega Stennera, który niestrudzenie analizował sygnały przesyłane z dna morza. Urządzenie lokacyjne pracowało non stop od wielu dni, aż wreszcie ten niezwykły eksperyment prowadzony u wybrzeży Jukatanu przyniósł oczekiwane efekty.

Marcel spojrzał na zegarek.

Za chwilę wybije północ.

– Na dzisiaj koniec. – Profesor wydał dyspozycje pracownikom statku badawczego Adventure. – Odpocznijcie. Jutro o świcie znów zaczynamy.

Większość członków załogi z ulgą położyła się spać, ale Robinsky do trzeciej nad ranem nie zmrużył oka. Skarb, który prawdopodobnie odnalazł, stanowił łakomy kąsek dla wielu poszukiwaczy. Chociaż projekt był objęty ścisłą tajemnicą, profesor doskonale wiedział, że nie on jeden jest na tropie tej niezwykłej zagadki.

Następnego ranka wstał rześki i w doskonałym humorze, jakby wcale nie odczuwał zmęczenia. Zaniepokoił się dopiero, gdy ujrzał na horyzoncie zbierające się ciemne chmury. Wspiął się na mostek i zapytał kapitana:

– Jakie są prognozy?

– Nadciąga sztorm. Może być groźny – odparł Joel Hammer.

– To niedobrze. Musimy się pośpieszyć – mruknął Marcel.

– Powinniśmy wrócić na ląd. Mamy zbyt wiele cennego sprzętu na pokładzie – stwierdził kapitan.

– Wykluczone – odparł ostro profesor. – Musimy dokończyć badania.

– Ja tylko ostrzegam – skomentował Hammer.

– Rozumiem. Postaramy się zdążyć przed sztormem. – Robinsky skinął głową pojednawczo. Rolą kapitana było chronić statek i załogę, a rolą profesora archeologii – wypełnić powierzone mu zadanie. Zdawał sobie jednak sprawę, że Hammer ma rację. Przy zbyt silnym wietrze i wysokiej fali badań nie można było prowadzić, a drogi sprzęt mógł ulec zniszczeniu. Należało więc jak najszybciej zdobyć dowody na potwierdzenie jego hipotezy. A potem, gdy pogoda się uspokoi, będzie można powrócić do badań.

Robinsky dołączył do swojej ekipy, by przedstawić im plan na kilka najbliższych godzin.

Trzy kwadranse później, przy wzmagającym się wietrze, grupa nurków opuściła statek, a Marcel wrócił do kabiny sonarzystów.

Ruiny znajdowały się na znacznej głębokości, w mrocznej toni pełnej alg i wodorostów. Ludzie nie mogli przebywać tam dłużej niż pół godziny, a proces wynurzania z koniecznymi przystankami dekompresyjnymi zajmował dwie godziny. Dlatego oprócz zespołu nurków badaczom towarzyszyły roboty – przy sprzyjającej pogodzie mogły eksplorować ruiny wiele godzin.

Przez lata ruin tych poszukiwały dziesiątki nurków i mniej lub bardziej tajnych ekspedycji. Tajemnicze budowle przyciągały zarówno zwyczajnych rabusiów, awanturników, jak i profesjonalne zespoły badawcze.

Za pięć ósma Marcel usiadł przy stole Grega. Obok dwóch innych sonarzystów na kilku dodatkowych monitorach obserwowało nurków. Potężny reflektor o sile powyżej czterystu tysięcy lumenów wydobywał z mroku panującego na dnie niezwykłe budowle. Wiele z nich zachowało się w doskonałym stanie. Niektóre posągi nadal stały, jakby potężne trzęsienie ziemi, za sprawą którego znalazły się na dnie oceanu, nie zdołało ich przewrócić.

Sonarzyści za pomocą joysticków sterowali robotami. Marcel obsługiwał jednego z nich. Wszystkie dane natychmiast trafiały na dyski komputerów.

Wreszcie robot profesora zbliżył się do piramidy schodkowej, odkrytej poprzedniego dnia. Zlokalizował wejście, ale musiał zaczekać na jednego z nurków, ponieważ tylko człowiek mógł otworzyć ciężkie kamienne wrota. Po chwili przypłynęła Nadia Drake. Towarzyszyła Marcelowi w każdej wyprawie. Odwróciła się i pokazała do kamery uniesiony kciuk. W drugiej ręce trzymała „klucz”. Była nim prostokątna bazaltowa płytka pokryta skomplikowaną siecią otworków. Profesor, z narażeniem życia, zdobył ten artefakt przed rokiem. Był przekonany, że właśnie nim można otworzyć piramidę.

Nadia przyłożyła płytkę do okrągłej tarczy wyrzeźbionej pośrodku kamiennych wrót.

Robinsky, obserwując tę scenę, wstrzymał oddech, a zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy pierwsza próba się nie powiodła. Kobieta delikatnie oczyściła tarczę z morskich skorupiaków.

Marcel nerwowo spojrzał na zegarek. Statkiem zakołysało, a w bakburtę uderzyła większa fala. Profesor nie musiał wychodzić na pokład, by wiedzieć, że na niebie kłębią się czarne chmury i zapowiadany sztorm właśnie się zbliża. Jeszcze chwila, a trzeba będzie przerwać akcję, by nie narażać życia nurków.

Tymczasem Nadia znów umieściła płytkę w tarczy. Robinsky miał wrażenie, że wszystko trwa nieznośnie długo. Drake ponownie uniosła kciuk do góry.

Klucz pasował.

Teraz musiała przekręcić tarczę.

Znowu trwało to całą wieczność, jakby działo się w zwolnionym tempie, a profesor wciąż zerkał na zegarek. Czy Nadii wystarczy czasu, by dostać się do wnętrza piramidy i zdobyć przedmiot, który się tam znajduje?

Podczas gdy Marcel nerwowo zaciskał dłoń na joysticku, do kabiny wszedł kapitan.

– Profesorze, musimy przerwać akcję. Dostałem bardzo niepokojące informacje na temat sztormu. Formuje się potężna trąba powietrzna i kieruje wprost na nas! Musimy uciekać!

Robinsky zagryzł wargę. Przez ułamek sekundy się zawahał. Był już tak blisko...

– Jeszcze chwilę, kapitanie.

– Jeśli nie przerwiemy akcji teraz, nurkowie nie zdążą się wynurzyć! – perswadował Hammer. – Potrzebują dwóch godzin na dekompresję! Tyle już nie mamy.

Profesor był jednak głuchy na wezwania kapitana.

– Jeszcze chwilę – powtórzył, uparcie wpatrując się w monitor.

Nadia właśnie wpłynęła do wnętrza piramidy.

Odkąd Wesołowscy opuścili Saint-Malo, pogoda wciąż dopisywała. Płynęli wzdłuż Wybrzeża Alabastrowego nieśpiesznie i w dobrych nastrojach. Jednakże gdy znaleźli się na wysokości skalistego cypla Pointe du Raz, złowróżbne słowa starego René ziściły się i zaczęło wiać z północnego zachodu z siłą pięciu w skali Beauforta. Matylda prawie nie zmrużyła oka, leżąc na koi. Wreszcie zasnęła, a rankiem obudziła ją mama.

– Zmiana wachty! Potrzebuję choć pół godziny snu – poprosiła ze zmęczoną miną po walce z solidnym baksztagiem.

– Jasne. – Matylda, nie zwlekając, wstała. Pobiegła do kambuza i zrobiła sobie śniadanie. Po chwili dołączył do niej Daniel. Ziewając, przygotowywał kanapkę.

– Trochę bujało, co nie? – zagadnął.

Matylda wzruszyła ramionami.

– To przez to, że wypłynęliśmy w piątek trzynastego – powiedziała, parodiując starego rybaka.

– I mamy na pokładzie Jonasza! – dodał Daniel, udając zgrozę.

Rodzeństwo zaczęło się śmiać. Morze było gładkie, a świt kładł różowe blaski na bezchmurnym niebie. Nie śpiesząc się, żeglując spokojnie, w ciągu paru dni pokonali prawie całą Zatokę Biskajską.

Wreszcie Lidia oznajmiła:

– Przed nami granica francusko-hiszpańska.

– Super – ucieszył się Daniel.

Kilkanaście minut później od strony bakburty wyłoniły się majestatyczne szczyty gór.

– Patrz, Pireneje! – zawołała podekscytowana Matylda.

Daniel stanął na dziobie i z zapartym tchem obserwował zbliżający się ląd. Mellody przez większość dnia płynęła wzdłuż brzegu Hiszpanii. Na krótki postój Wesołowscy zatrzymali się dopiero w San Sebastián, nazywanym perłą północy. Zawinęli do portu i rzucili kotwicę, a potem na targu kupili świeże ryby i krewetki na kolację. Po dwóch dniach odpoczynku i zwiedzania kapitan wreszcie oznajmił:

– Kurs na Karaiby!

– Hura! – Załoganci przyjęli ten fakt okrzykiem radości.

Zapowiadano stabilną pogodę, więc był to najlepszy moment, by rozpocząć przeprawę przez ocean. Mellody pruła dziobem fale, wznosiła się i miękko opadała. W pewnej chwili do Odyseuszy dołączyło stadko rozbrykanych delfinów.

– Zobacz, płyną razem z nami! – zawołała do brata Matylda.

Zwierzęta co parę chwil wyskakiwały ponad fale, jakby chciały zaprezentować swoje niezwykłe umiejętności. Matylda miała wrażenie, że niektóre świetnie się przy tym bawią i wygłupiają jak małe niesforne dzieci. Zaprzyjaźniła się z sympatycznymi ssakami i chociaż Daniel się z niej śmiał, utrzymywała, że kilka z nich już rozpoznaje i że przynajmniej trzy delfiny płyną ich śladem.

– Nie nabijaj się! – z surową miną upominała brata. – Ten tam – wskazała delfina tuż przy sterburcie – to Łatek. Tak go nazwałam.

– Skąd wiesz, że to jest zawsze ten sam? – powątpiewał brat.

– Rozpoznaję je. Kiedy im się przyjrzysz, zobaczysz, że trochę się różnią. Łatek ma niewielką plamkę pod okiem.

Daniel sceptycznie przypatrywał się pięknym morskim ssakom.

– Kochani, o co się spieracie? – zapytała mama, podchodząc do dzieci.

– O delfiny – odparła Matylda. – Daniel nie wierzy, że niektóre z nich rozpoznaję.

– Aha. Myślę, że wiem, jak was pogodzić. – Lidia trzymała w dłoniach szkolne podręczniki.

– O nie! – jęknął Daniel. – Chyba żartujesz?

Matka przecząco pokręciła głową.

– Wcale nie. Umówiliśmy się, że będziecie się w trakcie rejsu uczyć. Ta wyprawa to nie tylko długie wakacje. Nie możecie stracić roku w szkole. Musicie sumiennie wykonywać szkolne obowiązki.

– Miałem nadzieję, że będziemy się uczyć trochę później.

– Najlepiej zacząć już teraz. – Lidia wręczyła dzieciom książki i zeszyty. – Ocean jest spokojny, więc macie doskonałe warunki do nauki.

Matylda wzięła podręcznik do historii i skierowała się do kajuty, dając przykład bratu. Obiecała sobie, że mimo podróżowania zdobędzie świadectwo z wyróżnieniem, a ponieważ była obowiązkowa, w przeciwieństwie do Daniela, bez marudzenia zabrała się do pracy, chociaż po stokroć bardziej wolałaby popatrzeć na baraszkujące delfiny. Daniel potrzebował silniejszej perswazji mamy, by zająć się chemią, ale i on wreszcie posłusznie zagłębił się w pierwiastkowe zawiłości.

– I tak macie lepiej niż wasi koledzy, którzy siedzą teraz w szkolnych ławkach – odprowadzał go do kajuty głos mamy.

Wieczorem zaczęło dziać się coś dziwnego. Słońce, chowając się za horyzontem, zmieniło się w czerwoną kulę, wiatr niemal całkiem ustał i nagle, nie wiadomo skąd, wokół łodzi zaczęła unosić się mgła.

– Widoczność spada! – zasygnalizował kapitan.

Lepka zawiesina, gęsta jak zupa mleczna, otuliła podróżników. Osiadała na żaglach, pokładzie i ubraniach.

– Daniel, do radaru! – zawołał Jonasz.

– Tak jest! – Chłopak migiem pobiegł spełnić rozkaz ojca.

Z mapy wynikało, że w tej okolicy krzyżują się szlaki handlowe wielkich statków towarowych. Wystarczyłaby więc chwila nieuwagi, by doprowadzić do niebezpiecznej kolizji. Lidia z Matyldą sprawdziły, czy system AIS[*] jest sprawny. Urządzenia nie wskazywały na żadne zagrożenie, ale Odyseusze i tak płynęli bardzo ostrożnie, by nie natknąć się na nieoznakowany statek bądź rybacki kuter.

Po ciężkiej nocy ranek wcale nie przyniósł lepszej pogody. Zerwał się silny wiatr, który co prawda rozwiał mgłę, lecz przygnał ze sobą burzowe chmury.

Sztorm szalał trzy dni, wystawiając załogantów i ich jacht na ciężką próbę. Po kolejnej nocy Matylda z ulgą powitała słońce. I właśnie wtedy, gdy szorowała pokład, zobaczyła na horyzoncie inną łódź.

Tak się to wszystko zaczęło...

[*] AIS – system automatycznej identyfikacji, pozwalający zlokalizować statek i uniknąć kolizji.