Odwykownia - Mieczysław Łuksza - ebook + audiobook + książka

Odwykownia ebook i audiobook

Mieczysław Łuksza

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Słodko-gorzka, pełna ironii i czarnego humoru opowieść o inteligentnym alkoholiku toczącym walkę z nałogiem w zaskakujących okolicznościach. Bohater dzięki sprytnemu fortelowi matki trafia na odwyk do szpitala psychiatrycznego we Fromborku, do słynnego Oddziału Trzeciego. Podczas pobytu w szpitalu uczy się radzić sobie w nowej rzeczywistości, spotyka wielu interesujących ludzi i poznaje długo skrywany sekret jednego z pacjentów…

Od autora:
,,O uzależnieniu i trzeźwieniu wiem prawie wszystko, dlatego jestem terapeutą. Bazuję na własnych doświadczeniach i zdobytej wiedzy fachowej. ,,Odwykownia” to książka o próbach podźwignięcia się z upadku i oszukania przeznaczenia. To książka o chęci życia”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 57 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
3,9 (7 ocen)
2
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej żonie – Renatce

 

 

 

 

 

 

 

Frombork – urocze, zaciszne warmińskie miasteczko z architekturą świadczącą jednoznacznie, że i tu kiedyś były lepsze czasy.

Na Wzgórzu Katedralnym za rozległym, zaniedbanym, przypominającym las parkiem stoi trzypiętrowe gmaszysko zwane przez miejscowych „wariatkowem”.

To szpital psychiatryczny.

Jeden z oddziałów – trzeci – na najwyższym piętrze to odwyk dla alkoholików.

Miejsce dla tych nieszczęśników, którzy nie zdążyli się jeszcze zapić na śmierć, a ktoś raczej w humanitarnym odruchu niż z pełną świadomością zafundował im przystanek w drodze do przedwczesnej śmierci.

I

Z głębokiego, pijackiego snu obudziło mnie szarpanie za ramię.

– Wstawaj, synek, musimy szykować się do drogi.

– Dziee? – wybełkotałem, nie bardzo wiedząc, czy to jawa, czy sen.

– No przecież jedziesz do Fromborka – wyjaśniła spokojnie Mama.

– Coo? Po jaką cholerę?! – Już się obudziłem, czego dowodem był intensywnie narastający odruch wymiotny i mroczki przed oczami.

– No przecież wczoraj obiecywałeś, że pojedziesz do szpitala! – złościła się Mama.

– Coś ty, Mama, zwariowała? – spytałem z niedowierzaniem, nie próbując nawet przypomnieć sobie, czy istotnie tak było. Taśma była zerwana definitywnie.

– No wiesz ty co? – obruszyła się Mama. – Przecież wczoraj nie byłeś aż tak pijany, żeby nie pamiętać. Obiecałeś, że jak kupię ci pół litra na rano, to pojedziesz na odwyk do szpitala do Fromborka!

– Ja na odwyk?! – zdziwiłem się niepomiernie. – A masz pół litra? – spytałem z nadzieją w głosie.

– Ja słowa dotrzymuję, a ty? – odrzekła rozzłoszczona Mama.

Stężenie alkoholu w moim krwioobiegu spadało drastycznie, świadczyło o tym jednoznacznie tępe łomotanie pod czaszką. Udało mi się jakoś zwlec z tapczanu i dotrzeć do łazienki.

Klęcząc nad sedesem i wymiotując czymś obrzydliwym, zdecydowałem się jechać, tym bardziej że zza drzwi mojej „modlitwie porannej” towarzyszył płacz Mamy. Postanowiłem zachować resztki pijackiej dumy – obiecałem, to słowa dotrzymam, tym bardziej że była mowa o półlitrówce. A to panaceum na moje katusze. Nie patrząc w lustro, by z odrazy znów nie wylądować z głową w kiblu, ochlapałem się solidnie zimną wodą, przeczesałem przetłuszczone kudły i wyszedłem chwiejnym z osłabienia krokiem do kuchni. Na stole stała wypełniona do połowy półlitrówka.

– A gdzie reszta? – spytałem z trwogą w głosie.

– No przecież nie wypijesz od razu pół litra – zeźliła się Mama, ocierając zapłakane oczy.

Wlała mi do szklanki niewielką ilość „życiodajnego płynu”. Robiła to nie po raz pierwszy, ulegając mniej lub bardziej perfidnym perswazjom z mojej strony. Wziąłem szklankę w trzęsącą się dłoń i z obrzydzeniem jednym haustem przełknąłem zawartość. Bardzo szybko zapiłem zimnym kompotem, skrzywiłem się, jakbym połknął zdechłą ropuchę, zrobiłem „brrr” i już po chwili wiedziałem, że „się przyjęło”, że nie zwymiotuję.

Po dłuższej chwili poczułem minimalną ulgę i „wróciłem do żywych”. Odetchnąłem głęboko i sam wlałem już solidniejszą porcję, dzieląc to, co pozostało w butelce na dwie w miarę równe części.

Drugie podejście odbyło się bez problemów, bez obawy o ewentualny zwrot, już bez obrzydzenia.

W pośpiechu wrzuciłem do torby niezbędne drobiazgi: szczoteczkę do zębów, miętową pastę, mydło, ręcznik, grzebień i obowiązkowo pilniczek do paznokci – drobiazg, który umożliwiał mi na krótko powrót do normalnego życia.

To zadziwiające, jak po przerwaniu pijackiego ciągu drżącymi rękami potrafiłem z zegarmistrzowską wręcz precyzją zrobić sobie prawie profesjonalny manicure. Tymi samymi dłońmi nie potrafiłem podnieść szklanki z płynem do ust, nie byłem w stanie utrzymać łyżki, widelca, nie mówiąc już o nożu, ale jednak umiałem doprowadzić do przyzwoitego wyglądu swoje dłonie, ładnie opiłować paznokcie i usunąć naskórek. Kosztowało mnie to za każdym razem coraz więcej wysiłku, ale podnosiło na duchu i pozwalało stwierdzić ze skarlałą dumą, że nie jest ze mną jeszcze tak źle.

– Możemy jechać! – stwierdziłem raźno. – Nie zapomnij, Mama, zabrać tej drugiej ćwiartki.

– Dobrze, dobrze, pijaku – usłyszałem w odpowiedzi.

*

Był początek marca 1987 roku – kolejnego roku nadziei, tęsknot, złudzeń. Wiosna brała się za bary z zimą. Nocą temperatura spadała znacznie poniżej zera, ale w dzień niepodzielnie rządziła wiosna, topiąc resztki zabrudzonego śniegu, ogrzewając coraz to rozleglejsze połacie wypoczętej, gotowej do rodzenia ziemi.

Idąc w stronę dworca autobusowego, zastanawiałem się intensywnie, jakby tu sobie jeszcze poprawić samopoczucie.

Los tego dnia był dla mnie łaskawy, wyjątkowo łaskawy – na dworcu PKS, wśród oczekujących, spotkałem dwóch moich kumpli: „Pędzla” i „Majstra”. Okazało się, że „Majster” idzie do wojska, dzisiaj ma się stawić w jednostce w Braniewie, a przecież takie święto, jeden z najważniejszych dni w życiu prawdziwego mężczyzny, nie może obyć się bez alkoholu. Widok wypchanego plecaka dodawał otuchy i nie pozostawiał wątpliwości co do jego zawartości.

Gdy im powiedziałem, że jadę na odwyk, to stworzyła się tak wyjątkowa atmosfera, jakby co najmniej dwie niedziele do kupy się zeszły – to obowiązkowo trzeba oblać.

Na dobry początek wypiliśmy dwa tanie wina, nie dbając o konwenanse – z gwinta, lekceważąc stojących wokół nas ludzi. Mama odeszła na bok, udając, że mnie nie zna. Humory poprawiły się nam jak za dotknięciem magicznej różdżki.

„Majster” ściągnął z pleców gitarę – zaczął się koncert. „Pędzel” nie próżnował, usuwał zębami kapsle z butelek „Specjala”. Śpiewaliśmy, przepłukując co jakiś czas gardła zimnym piwem.

Podjechał autobus, zajęliśmy miejsca, nie przerywając imprezy – za kierownicą siedział znajomy kierowca, uśmiechnął się pobłażliwie, nie protestował, jeszcze nie wiedział, że to nie będzie zwykły kurs na trasie Orneta – Braniewo. Śpiewaliśmy coraz głośniej, że „Wilno zdobędziemy, Lwów odbijemy, odpoczniemy w Leningradzie w kołchozowym sadzie”, że „Polską rządzi klika górnika, z Moskwą ma stosunki”, śpiewaliśmy „Włóczęgę”, potem o koniku na biegunach, aż nasza płyta po iluś tam piwach zacięła się na refrenie ówczesnego szlagieru „Zakopane, Zakopane, idzie sobie pani z panem”. Kierowca miał już dość, tym bardziej że co jakiś czas wymuszaliśmy na nim postoje na siusianie, wszak piwo jest bardzo moczopędne. Zaniechał już prób uciszenia nas.

W końcu dojechaliśmy do Braniewa, tam pożegnaliśmy się wylewnie jak przed pójściem na front. Kumple oddalili się w kierunku miasta, my czekaliśmy na autobus do Fromborka. Miał być za pół godziny. Mama znów zaczęła płakać i miała do mnie pretensje za moje zachowanie – nic sobie z tego nie robiłem, wszak szedłem na odwyk i w związku z tym coś mi się od życia należało.

W trakcie jazdy zapadłem w drzemkę, obudziłem się już w grodzie Kopernika.

Kac znów dał o sobie znać, upomniałem się więc o swoją ćwiartkę. Mama obiecała, że mi ją da dopiero przed bramą szpitalną, więc raźnym krokiem ruszyłem na Wzgórze Katedralne. Nie takie to proste, po chwili musiałem się zatrzymać – powietrza brakowało, w oczach ciemno, nogi drżały. Nie obchodziło mnie nic oprócz metra gruntu przede mną. Piąłem się pod górę, bo wiedziałem, że tam czeka na mnie obiecana nagroda.

„Moja Golgota, moja Golgota” – w skołatanej głowie brzmiała naprędce stworzona mantra.

W końcu weszliśmy na górę. Przechodząc przez park, złapałem równy oddech i po kilku minutach oczom naszym ukazała się ponura, okazała budowla przypominająca nieco średniowieczne zamczysko.

– Dawaj, Mama, tę ćwiartkę – zagaiłem.

– A może synek nie pij już, będziesz się później źle czuł – Mama próbowała negocjować.

– Nie przejmuj się, nie będzie tak źle – uciąłem negocjacje.

Wyciągnęła z torebki oranżadówkę z archaicznym zamknięciem i podała mi ją drżącą ręką. Otworzyłem, powąchałem – tak, to jest to. Okazało się, że nie mam nic do zapicia, ale i na to jest rada – schyliłem się i nabrałem garść śniegu. Odetchnąłem głęboko, przechyliłem butelkę – radosne gulgotanie trwało kilka sekund, „zagryzłem” śniegiem i po chwili pokrzepiony, wskazując ręką w stronę ponurego gmaszyska, wykrzyczałem z mieszaniną trwogi i heroizmu jak ongiś niejaki Józef Szwejk z Pragi:

– Na Białogród!!!

II

Rejestracja przebiegła bez problemów, błaznowałem przed lekarzem dyżurnym, siląc się na elokwencję i kiepskie żarty. Nie zwracał na moje zachowanie uwagi, był uosobieniem spokoju i dobrych manier.

Pożegnałem się z płaczącą Mamą, podtrzymując ją na duchu:

– Nie przejmuj się, Mama, niedługo wrócę.

Milcząca pielęgniarka zawiozła mnie windą na trzecie piętro, zaprowadziła do magazynu, poprosiła, żebym przebrał się w piżamę, zabrała moje „cywilne” ciuchy. Zostawiła mi: ręcznik, mydło, grzebień i przybory do mycia zębów. Udało mi się ukradkiem przemycić do kieszeni piżamy mój drogocenny pilniczek do paznokci i tak wyposażony ruszyłem na podbój oddziału trzeciego jako pacjent szpitala psychiatrycznego.

Idąc długim korytarzem za pielęgniarką, wypatrywałem świrów opartych o ścianę, wpatrzonych w niewidzialny punkt w przestrzeni czy kroczących przed siebie w marszu powolnym, dostojnym, acz bezcelowym, bełkoczących coś niezrozumiałego, zaślinionych.

Nikogo nie spotkaliśmy po drodze.

W trakcie tej przydługiej peregrynacji przeszedłem dziwną metamorfozę. Wszedłem tu, żartując, dowcipkując, po drodze miejsce dobrego humoru zajęło zdziwienie i zaskoczenie, a gdy dotarłem do łóżka w „sali obserwacyjnej”, poczułem lęk i zaczynałem żałować, że dałem się tak „wyrolować” za pół litra wódki.

– No, to się załatwiłem – powiedziałem do siebie głośno i zacząłem się bać.

Alkohol przestawał działać, zaczynałem się pocić, ręce zaczynały drżeć.

– Co robić? – myślałem chaotycznie. Wstałem z łóżka i chwiejnym krokiem podszedłem do dyżurki, która mieściła się tuż obok.

– Siostro – powiedziałem drżącym jak osika głosem – ja chyba zrezygnuję z pobytu u was i podziękuję za gościnę.

Nawet tego nie skomentowała, wzięła mnie pod rękę i odprowadziła do łóżka.

– Zaraz dostanie pan kroplówkę – skwitowała.

– Kroplówkę?! – wzdrygnąłem się, przecież kroplówkę daje się umierającym i tym, co są w stanie krytycznym. To znałem z książek i filmów.

W tym momencie przypomniał mi się film „Coma”! Stalowa obręcz przerażenia mocno ścisnęła wyschnięte gardło.

A jak ONI mnie uśpią i potem wypatroszą z moich drogocennych organów: nerek, mojego szczerego serca, wątroby (prawdopodobnie wątpliwej jakości), a do rodziny wyślą telegram, że zmarłem na atak serca? Ale się wpakowałem w kabałę! Nie mogłem sobie darować bezmyślności i głupoty.

Podjechał stojak z workiem nylonowym wypełnionym jakimś przeźroczystym płynem.

– A co w tym worku? – spytałem ze ściśniętym trwogą gardłem.

– Roztwór soli mineralnych – odpowiedziała jakimś dziwnym głosem sympatyczna dotąd pielęgniarka.

Mój niepokój wzrósł. Ręce drżały coraz bardziej, było mi raz zimno, raz gorąco. Pociłem się jak mysz.

– Oj, niedobrze z panem – usłyszałem i nie wiedziałem, czy to troska o moje zdrowie, czy wyrok. Zabrzmiało jak to drugie.

– Ja nie chcę żadnej kroplówki! – próbowałem się bronić.

– Jak pan będzie mi utrudniał, to zaraz pójdzie pan w pasy – usłyszałem.

Pójdzie! Czyli będę mógł stąd wyjść! Zabłysło światełko nadziei.

– Gdzie pójdę w te pasy? – zapytałem nieśmiało.

– Nie gdzie, tylko pana przywiążą pasami do łóżka i nie będzie się pan rzucał.

Światełko prędzej zgasło, niż się zapaliło. Czułem się jak żółw przewrócony na pancerz.

Zrezygnowany pomyślałem: – A niech się dzieje, co chce, niech będzie, co ma być, raz kozie śmierć. Może komuś się przydadzą moje narządy, zrobię jeszcze jeden dobry uczynek, ostatni.

Patrzyłem, nie czując nawet bólu, jak pielęgniarka wbija mi igłę i instaluje kroplówkę. Przyglądałem się bezbronny wolno kapiącym kropelkom, zdając sobie sprawę, że albo dostarczają mi życie, albo je zabierają.

Tak, nie, tak, nie, tak, nie…

Zapadłem w jakiś letarg, dziwny jakiś półsen.

Nagle obudziłem się z łomoczącym sercem i trwogą:

– Gdzie ja jestem?! – Wbita w przedramię igła przywróciła mnie do koszmarnej rzeczywistości. Czułem się podle: wszystko się we mnie trzęsło, bałem się okropnie, byłem słaby jak wcześniak. Ale jeszcze żyłem! Płyn z worka foliowego prawie wykapał.

– Siostro – zapiałem jak ten anemik z dowcipu z pająkiem. – Siostro!

Podeszła do mnie, spojrzała jak kat na niedoszłą ofiarę – było w tym spojrzeniu coś złowrogiego, zakamuflowanego troskliwym:

– No i jak pan się czuje?

– Dobrze – skłamałem i obręcz strachu znów ścisnęła mi gardło. Oprawczyni trzymała w ręce jeszcze jeden foliowy worek wypełniony przeźroczystym płynem niewiadomego pochodzenia. Chciałem spytać, po co to, ale zrezygnowałem, prawdopodobnie dali za małą dawkę, by mnie załatwić i teraz naprawiają swój błąd. Nie musieli się spieszyć i tak nie miałem żadnych szans. Zachciało mi się płakać i rzeczywiście zapłakałem. „Polały się łzy me czyste, rzęsiste (…) na mój wiek męski, wiek klęski”.

– Ale marny koniec – pomyślałem. A tyle jeszcze chciałem zrobić, tyle książek przeczytać, tyle powiedzieć, zobaczyć, przeżyć. A leżę teraz jak Łazarz złożony totalną niemocą zdany na łaskę i niełaskę oprawców dysponujących wachlarzem tortur, o jakich do tej pory nie miałem bladego pojęcia.

Siedziały w dyżurce dwie, coś do siebie konfidencjonalnie szwargotały półgłosem. Nie mogłem zrozumieć, co – dolatywały do mnie jedynie strzępy ich dialogu, pojedyncze słowa. Miałem pełny pęcherz, musiałem iść do toalety, nie wiedziałem, co robić. W końcu zdesperowany odważyłem się i zawołałem nieswoim, piskliwym głosem:

– Siostro!

Podeszła jedna z nich i spytała:

– Co się dzieje?

– Chciałbym do toalety – zaskomlałem.

– A dojdzie pan? Może dam panu „kaczkę”?

– Dojdę, dojdę – zapewniałem anemicznie.

Zdjęła z wieszaka foliowy worek, ja wykonałem tytaniczny wysiłek, wstając z łóżka – w oczach zamigotał mi wszechświat, w głowie fortissimo zagrzmiała orkiestra rozstrojonych instrumentów, nogi się pode mną ugięły. Omal się nie przewróciłem, ale jakoś ruszyłem. Sunąłem raczej, niż szedłem – blisko ściany, by w razie czego się jej przytrzymać.

Gdy wróciłem, czułem się jak maratończyk, który kończy ostatni w karierze bieg. Dopiero teraz przyjrzałem się lokum, które zajmowałem. Stało tam sześć łóżek. Zajmowałem jedno z dwóch stojących pod zakratowanymi oknami. Byłem jedynym „lokatorem”.

Opadłem na żelazne szpitalne łóżko, oddychając głęboko, w skroniach mi pulsowało. Było mi zimno, drżałem cały. Znów zachciało mi się płakać.

– Boże – pomyślałem – do jakiego stanu ja się doprowadziłem… Czułem się, jakbym był zawieszony nad przepaścią na cienkich zardzewiałych drucikach, które po kolei pękały. Zapadałem w krótkie letargiczne drzemki przerywane gwałtownym biciem serca i dławiącym gardło lękiem.

Po jakimś czasie zabłysło górne światło, podeszła do mnie siostra i łagodnym głosem powiedziała:

– Zaraz się skończy, będzie się pan mógł obrócić na drugi bok.

Wtedy po raz pierwszy poczułem nadzieję i wdzięczność. Może oni chcą mi rzeczywiście pomóc. Znów zachciało mi się płakać. I płakałem. Nad swoim nieszczęsnym losem, nad losem mojej biednej Mamy, nad wszystkimi nieszczęśnikami tego okrutnego świata. Dziwny to był płacz, bo nie przynosił ulgi, choć płakałem jak bóbr – cała poduszka była mokra. Może ciężar mnie przygniatający był zbyt duży, by zwykłe łzy wystarczyły do zrzucenia go.

III

Nie pamiętam, jak pielęgniarka odłączyła mi kroplówkę. Gdy się przebudziłem, było już jasno. Trwała codzienna szpitalna krzątanina; brzęk naczyń, nawoływania, gdzieś tam zadzwonił telefon, z jakiegoś radioodbiornika płynęła muzyka.

A więc przeżyłem noc! Przeżyłem i żyję. Za oknem świeciło słoneczko, był piękny, przedwiosenny dzień.

Spróbowałem wstać – nie przyszło mi to łatwo, ale było zdecydowanie lepiej niż w nocy.

– O, nie śpi Pan! – przywitała mnie pielęgniarka. – Podobno w nocy strasznie się Pan rzucał w łóżku, chyba coś nieprzyjemnego się panu śniło.

– Nie pamiętam, siostro – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Nie dodałem, że była to dla mnie koszmarna noc.

– Proszę to zażyć – podała mi z uśmiechem jakieś trzy tabletki i plastikowy kubek z wodą.

Zawstydziłem się moich niedorzecznych nocnych podejrzeń. Jak to dobrze, że o nich nie powiedziałem. Wyszedłbym na durnia i ani chybi „wylądowałbym w pasach”.

Poszedłem do toalety, po drodze z ciekawością przyglądając się nowemu otoczeniu.

W pokaźnej wnęce korytarza ujrzałem stojący na niskim stoliku pod oknem kolorowy telewizor. Pod telewizorem stało radio, z którego płynęła muzyka – rozpoznałem program trzeci, co dodało mi nieco otuchy.

Byłem strasznie osłabiony, trząsłem się cały, najgorzej było z dłońmi. Położyłem się do łóżka, serce znów waliło jak oszalałe, znów zacząłem się pocić. Po kilku minutach weszła siostra Ania (tak ją nazywała koleżanka), niosąc na tacy talerz mlecznej zupy, kubek z herbatą i kilka kanapek z wędliną.

– Smacznego – powiedziała i uśmiechnęła się do mnie.

Chciałem się jej odwdzięczyć tym samym, więc wykrzywiłem się prawdopodobnie szyderczo – nie stać mnie było na razie na uśmiech à la amant filmowy.

– Oj, jeść to ja na razie nie będę na pewno, dziękuję – odrzekłem.

– Proszę jednak spróbować – znów się uśmiechnęła.

– Naprawdę, dziękuję – podziękowałem szczerze, nie byłbym w stanie przełknąć nawet kęsa.

Wyszła, zostawiając tacę na stoliku.

Zrobiło mi się przyjemnie. Ktoś ze mną rozmawia jak z człowiekiem, traktuje z szacunkiem, na jaki w moim mniemaniu nie zasługuję, jeszcze do tego się uśmiecha. A ja niestety widziałem się w lustrze, gdy byłem w toalecie. Na taką spuchniętą i obleśną gębę to tylko napluć, a nie uśmiechać się do niej. Ania do tego wszystkiego była bardzo ładna. Poczułem wstyd i zakłopotanie. W dowód wdzięczności postanowiłem zastosować się do jej prośby i coś zjeść. Owsianka wyglądała apetycznie. Ująłem w drżącą dłoń łyżkę i zbliżyłem do talerza. Zabrzęczała hałaśliwie o krawędź talerza, krople mleka rozchlapały się na szpitalnym stoliku. – Nic z tego nie będzie – pomyślałem z rezygnacją i żalem. Cudem udało mi się siorbnąć nieco herbaty z kubka, ale tylko tyle, ile sięgnąłem ustami, nie próbując nawet podnieść kubka, bo domyślałem się, czym to się skończy.

Potem był obchód – procesja ordynatora ze „świtą”. Najważniejszy, jak się później okazało, element codziennej szpitalnej egzystencji.

Ordynatora rozpoznałem po usłyszanych opisach: niewysoki, łysawy, pod pięćdziesiątkę, właściwie nijaki – słynny na całą Polskę północną doktor Siwek, psychiatra. Spojrzał na mnie bez zbytniego zainteresowania i spytał lakonicznie:

– No i jak się pan czuje?

– Dziękuję – odparłem też lakonicznie – choć, nie przeczę, bywało lepiej.

– „Żeby było lepiej, najpierw musi być dużo gorzej” – podsumował słowami Poliona.

Reszta „świty” w odróżnieniu od szefa wpatrywała się we mnie z kłopotliwym dla mnie zainteresowaniem.

Nie trwało to na szczęście zbyt długo, Siwek obrócił się na pięcie z gracją i oddalił się na czele procesji doglądać reszty swojej licznej „trzódki”.

Spodobał mi się ten facet. Nie pozwolił (tuszę z męskiej solidarności), by gromadka „babiszonów” napawała się widokiem upadłego przedstawiciela płci może nieco brzydszej, ale niewątpliwie bardziej zaawansowanej w skomplikowanym procesie ewolucji.

Odeszli, a ja poczułem, że jestem cały mokry. Dużo mnie kosztowała ta krótka „potyczka”. Oj, daleki byłem od swojej optymalnej formy.

– Boże – pomyślałem – jakie upokorzenia mnie tu jeszcze czekają? Byłem bardzo słaby, poddałem się bez walki, niech się stanie, niech będzie, co ma być, nic mi już nie jest straszne. Uspokój się, serce. Popatrzyłem na swoje paznokcie i ten widok otuchy mi niestety nie dodał. Rozrosły się w nieforemne łopatki w wianuszkach postrzępionego naskórka. Szybko schowałem dłonie pod kołdrę, tym bardziej że zauważyłem idącą ku mnie jedną z kobiet z ordynatorskiego orszaku.

– A więc to pan – powiedziała z uśmiechem sympatyczna ciemnowłosa czterdziestolatka. – Jestem dobrą znajomą pańskiej mamy, obiecałam jej, że się panem zaopiekuję. Jestem tu oddziałową.

Pomyślałem zaskoczony, że nie jest tak źle, skoro jestem protegowany. To co, że nie na szczeblu dyrektorskim, wszak oddziałowa to też szycha w szpitalu.

– Ano ja – odparłem głupawo – bardzo mi przyjemnie.

– Niech się pan nie martwi, nie będzie tu panu źle. Jestem tu codziennie, gdyby pan czegoś potrzebował, to proszę mi dać znać.

– Dziękuję pani – bąknąłem. Tylko na tyle było mnie stać. Daleki byłem od swojej optymalnej formy.

– Proszę odpoczywać i być dobrej myśli.

Odeszła. Poczułem się nieco lepiej, może rzeczywiście nie będzie tak źle – pomyślałem i westchnąłem ciężko, aż mnie coś w duszy zabolało. Zwlokłem się z łóżka, poczłapałem do łazienki. Schlapałem sobie twarz zimną wodą, umyłem sobie zęby i tak odświeżony na miękkich nogach wróciłem do swego łóżka. Znów poczułem dreszcze –raz było mi zimno, raz gorąco, nie potrafiłem logicznie myśleć, skupić się na czymś, mimo to czułem się dziwnie spokojny, bezpieczny. Zasnąłem.

Obudziła mnie pielęgniarka, śliczna blondynka.

– Proszę zażyć leki, zaraz będzie obiad.

Podała mi trzy pastylki i kubek z wodą. Machinalnie umieściłem je w ustach i popiłem ciepławą, ohydną w smaku wodą.

Przyglądałem się odzianej w nieskazitelnie biały fartuch pielęgniarce, która poprawiała moją pościel, a było na co popatrzeć – dziewczyna wyglądała jak modelka. Nie miałem odwagi się do niej odezwać, choć przyznam, że bardzo tego chciałem. Zastanawiałem się, co takie ładne dziewczyny robią w takim miejscu i postanowiłem zrobić porządek ze swoimi paznokciami. Ale to chyba jeszcze nie teraz.

Gdzieś na korytarzu zabrzęczały naczynia i niebawem na moim stoliku pojawiła się taca, a na niej talerz z pomidorową, drugi z czymś, co przypominało gulasz z surówką i kubek z kompotem – jabłkowym jak się za chwilę okazało, bo wypiłem go w okamgnieniu. Uświadomiłem sobie, że moje zapotrzebowanie na płyny wzrasta, co niewątpliwie jest symptomem powrotu do normy. Obiadu nie tknąłem, z autopsji wiedziałem, że pierwszy posiłek, który mogę ewentualnie spożyć, to jutrzejsze śniadanie.

– Co, nie smakuje panu? – spytała zdziwiona blond-anioł pielęgniarka.

– Nie o to chodzi, siostro – sprostowałem. – Dziś po prostu nie potrafię nic przełknąć, ale… kompot był naprawdę pyszny!

– Zaraz panu przyniosę – odpowiedziała bez nuty złości czy zniecierpliwienia piękność.

– Będę dozgonnie wdzięczny, siostro…. – czekałem wymownie, unosząc brwi, aż powie, jak ma na imię.

– Boguśka – odpowiedziała na odchodne.

Niebawem na moim stoliku stał kompot.

– Dziękuję, siostro Bogusiu – wdzięczyłem się serwilistycznie.

– Nie lubię, gdy tak do mnie mówią – odrzekła.

– W takim razie dziękuję siostro Boguśko – poprawiłem się nieco skonfundowany.

*

Postanowiłem dzisiaj nie wstawać z łóżka, byłem jeszcze za słaby, choć korciło mnie, by wyjrzeć na korytarz i sprawdzić, co się tam dzieje.

Nadal byłem sam w sali, leżałem bezczynnie, nie starając się nawet myśleć – nie bardzo mi to wychodziło.

Co jakiś czas zaglądała do mnie śliczna blondyna, sprawdzając, czy ze mną wszystko w porządku – muszę przyznać, że było to przyjemne.

Zabrzęczały naczynia, oczywisty sygnał, że zbliża się pora posiłku.

Pielęgniarka, która przyniosła mi kolację, nie była już taka ładna. A może tylko mi się wydawało, że jej koleżanki są od niej ładniejsze, może mój wzrok również wracał do normy i tamte nie były w rzeczywistości takie ładne, może to moja chora wyobraźnia do tej pory widziała w kobietach same ślicznotki. Muszę to sprawdzić w najbliższym czasie… Niewątpliwie była równie sympatyczna.

Czułem głód, więc ugryzłem kęs kanapki z dżemem wiśniowym i jednocześnie straciłem apetyt. Mamłałem ten kęs jak bezzębna starowina, jedzenie rosło mi w ustach, herbata była zbyt gorąca, by mi ułatwić przełknięcie, ale uparłem się i jakoś go pochłonąłem.

Podbudowany tym małym sukcesem postanowiłem zjeść całą kanapkę i prawie mi się to udało. Prawie, bo poradziłem sobie z nią jak wspomniana wyżej babcia – wyjadłem środek, zostawiając skórki.

Spojrzałem na pozostawione resztki i zawstydziłem się: jadłem jak lokator hospicjum! Nie, nie mogę tego zostawić na talerzu. Rozejrzałem się, gdzie by tu je upchnąć… Nie bardzo było gdzie. Gdy je schowam pod poduszkę, posądzą mnie o syndrom obozowy. Nie ma wyjścia – muszę je zjeść. Zdobyłem się na tytaniczny wysiłek i… zjadłem skórki.

Byłem nażarty jak sybaryta i dumny jak mama dzidziusia, który po raz pierwszy zrobił ka-ka do nocnika.

Dzięki dodatkowi do posiłku w postaci kilku kolorowych drażetek, zasnąłem jak ułożona pensjonarka, lecz niestety nie było mi dane dospać spokojnie do rana. To za sprawą snu. Był on bardzo realistyczny i koszmarny. Śniło mi się, że gram w karty z diabłem. Siedział naprzeciw mnie, bardzo blisko, czułem ohydny odór bijący od niego, ale nie to było najstraszniejsze. Najstraszniejsze były jego oczy. Wpatrywał się we mnie intensywnie, miałem wrażenie, że widzę w nich samo dno piekła, co wypełniało mnie totalną trwogą. Nie byłem w stanie skupić się na grze, a stawka była wysoka. Najwyższa z możliwych – grałem o swoją duszę. Graliśmy w bardzo popularnego w latach 80. „zbója”. Najogólniej rzecz ujmując, należało do kupki kart dokładać kartę co najmniej równoważną (lub wyższą). Kto nie miał takiej lub nie chciał dokładać (ze względów strategicznych) musiał z kupki wziąć trzy karty z wierzchu. Wygrywał ten, kto pierwszy pozbył się kart.

Mam w ręce dwa asy i króla. Na wierzchu leży as – teraz ruch diabła. Poczułem ulgę – z taką kartą nie mogłem przegrać. Napięcie sięga zenitu. Diabeł kładzie asa na asa, więc ja dokładam trzeciego (ostatniego mam w ręce, plus król, którego muszę się pozbyć). Diabeł z makiawelicznym uśmieszkiem kładzie następnego asa! Budzę się w tym momencie z rozszalałym kanarkiem w klatce piersiowej, cały mokry i przerażony – Boże, co za szczęście, że to tylko sen.

Z duszą na ramieniu próbuję zasnąć i… znów siedzę naprzeciw diabła z dwoma asami i królem w ręce. Dzień świstaka. I tak prawie do rana.

IV

Swoją drogą to ciekawe, że takie natrętne, nieprzyjemne sny mają swą kontynuację nawet po kilkukrotnym przebudzeniu, a przerwane sny przyjemne nie śnią się nigdy dalej.

Ten, kto pierwszy otworzy „wypożyczalnię snów”, gdzie będzie można wypożyczyć sen „na życzenie”, będzie bogatszy od Rockefellera. Jaka to będzie frajda wcielić się w Rudolfa Valentino, Rob Roya lub chociażby w anonimowego „bohatera” pornosa. Ale na razie skazani jesteśmy, niestety, na sny „z urzędu”.

Od pielęgniarki dowiedziałem się, że dziś nie będzie obchodu ze względu na zebranie ordynatorów.

Z takimi refleksjami, zmęczony jak aktywista po czynie społecznym w kamieniołomie, czekałem na kolejny pojedynek, dużo łatwiejszy, ale żadnego przeciwnika nie można lekceważyć, nawet wtedy, gdy jest to talerz zupy mlecznej. W tym pojedynku byłem faworytem i nie sprawiłem zawodu – wygrałem w cuglach. Zdecydowanie wracałem do gry w drużynie „żywych”. Dziś powstanę z mar, ale przedtem niełatwe, potajemne spotkanie z pilniczkiem do paznokci. Z niemałym trudem doprowadziłem swoje dłonie do jako takiego wyglądu, następne pół godziny spędziłem pod prysznicem. Nareszcie mogłem zmyć z siebie śmierdzący przerażeniem i pochodnymi aldehydu octowego pot. Jeszcze tylko szczoteczka do zębów omaszczona miętową pastą jako antidotum na nieświeże wyziewy z ust, grzebień, by rozczesać nareszcie moje długie „chrystusowe kudły” i jestem gotów na podbój szpitala psychiatrycznego.

Mam ogromną tremę przed debiutem – jak panienka z dobrego domu przed pierwszym balem. Jeszcze tylko poprawiam swoją piżamkę, wzuwam na bose stopy szpitalne papucie i sunę raźno w kierunku holu z włączonym telewizorem.

Kolorowy „Rubin” stoi pod oknem, po bokach kwadratowego holu pod ścianami poustawiane są krzesła z miękkimi obiciami. Na środku stoi stół, przy którym siedzą cztery osoby: dwie młode dziewczyny, szpakowaty czterdziestolatek i ciemnowłosy młokos.

– Dzień dobry – bąkam i siadam na krześle z prawej strony.

– Dzień dobry, panie dyrektorze – słyszę od pulchnej dwudziestokilkuletniej, krótko ostrzyżonej brunetki. – A co to Pan Dyrektor gardzi naszym towarzystwem? Zapraszamy do nas!

– Ależ skąd – protestuję zaskoczony, a ona podchodzi do mnie, bierze mnie bez ceregieli pod rękę i prowadzi do stołu.

Siadam więc między nimi, oni zachowują się tak, jakbym tu siedział od zawsze i tylko na siusiu opuścił towarzystwo. Nawet mi się nie przyglądają. Czuję się nieco dziwnie, nie bardzo wiem, jak mam się zachować. Z kłopotu wybawia mnie rezolutna interlokutorka.

– A czym Pan Dyrektor do nas dzisiaj przyjechał?

– No… moją rakietą – odpowiadam na żart.

– Naprawdę? – słyszę w jej głosie autentyczne zdziwienie.

– No przecież – zagajam i czuję, że coś tu jest nie tak.

– A gdzie ona jest teraz? – podnieca się dziewczyna. – Nigdy jeszcze nie widziałam rakiety!

Nie bardzo wiem, jak z tej sytuacji wybrnąć, więc kontynuuję:

– No stoi tu, na dziedzińcu. – wskazuję dłonią okno.

Dziewczyna podbiega pod okno, rozgląda się niecierpliwie, wspina na palce, odwraca do nas i ze łzami w oczach, drżącym głosem mówi zawiedziona:

– Nic tam nie ma.

Zrobiło mi się jej żal, chyba trochę się zagalopowałem… By załagodzić sytuację, brnę dalej:

– Chyba jest na zapleczu; dezynfekcja i mycie – wyjaśniam. – Lecąc tu, natrafiliśmy na mgławicę śmierdzących mikrometeorytów. Ale jak będzie gotowa do lotu, to zabiorę cię na wycieczkę. Jak masz na imię?

– Tereska – odpowiada.

– To zabiorę cię, Tereska, na próbny lot.

– Naprawdę?! – jej oczy robią się okrągłe jak spodki. – Książę, jesteś wspaniały, jej pyzata buzia w okamgnieniu staje się radosna.

– Oczywiście, Księżniczko!

Tereska klaszcze w dłonie i zaczyna tańczyć dookoła stołu, nikt na nią nawet nie spojrzy.

Jestem więc w prawdziwym wariatkowie! Wypisz wymaluj – istny „Lot nad kukułczym gniazdem”. I to wcale nie próbny!

– Polecimy, Tereska! Do Warkocza Bereniki albo jeszcze dalej. Czemu nie? Ja już jestem gotów.

Śmiać się czy płakać? Rozglądam się bezradnie, nie wiem, co robić. Wzrok mój zatrzymuje się na pacjencie w moim wieku przyglądającym się z daleka z drwiącym uśmieszkiem. Średni wzrost, ciemne, długie włosy, kilkudniowy zarost, ubrany według obowiązujących standardów – w wyblakłą, pasiastą piżamkę, bo tylko diabeł ubiera się u Prady.

Przestaje się uśmiechać i kiwa do mnie palcem.

Uff! Dzięki ci, Panie. Po angielsku wycofuję się z towarzystwa, podchodzę do mego wybawcy.

– Co ty z tymi kuźlami dyskutujesz? – pyta ironicznie z nutką wyższości.

– Z kim? – dopytuję.

– No z kuźlami, z psychicznymi – wyjaśnia.

– A przepraszam, ty to niby kto? – pytam z ciekawości.

– Ja jestem alkoholik! – pada dumna odpowiedź.