Odwet gliny. W imię sprawiedliwości - Ryszard Modelewski, Aleksander Majewski - ebook

Odwet gliny. W imię sprawiedliwości ebook

Aleksander Majewski, Ryszard Modelewski

4,0

Opis

Ściganie bandytów, pozyskiwanie informatorów, balansowanie na granicy prawa, a wszystko przy akompaniamencie języka towarzyszy zza wschodniej granicy.

Tytułowy glina nigdy nie oczekiwał poklepywania po plecach ze strony przełożonych i często wbrew zwierzchnikom oraz procedurom uparcie dążył do celu. Momentem przełomowym w jego karierze była tajemnicza śmierć jednego z policjantów. Prywatne śledztwo bohatera książki pozwoliło odkryć wstrząsającą prawdę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (9 ocen)
5
1
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki:

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie na pierwszej stronie okładki:

Zbigniew Furman

Redakcja, korekta, projekt typograficzny i łamanie:

Agata Mościcka

ISBN 978-83-61808-71-8

© Copyright by Ryszard Modelewski 2015

© Copyright by Aleksander Majewski 2015

© Copyright by The Facto 2015

Wydawca:

The Facto Sp. z o.o.

ul. Skierniewicka 21/53, 01-230 Warszawa

www.thefacto.pl

Dystrybucja:

DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

www.dictum.pl

tel.: (22) 663 98 13, fax: wew. 37

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PrologJA, GLINA

Czasem przychodzi taki dzień, że zastanawiasz się, ile warta jest robota, którą wykonujesz. Gdy w grę wchodzi ludzkie życie, cena wysiłku nie ma znaczenia, a rubryka pod tytułem „Praca” w ankiecie personalnej staje się całym sensem twojego życia. Zawsze przypominałem sobie o tym w momencie, gdy patrzyłem w martwe oczy trupa albo dostrzegałem przerażenie w spojrzeniu zwykłego człowieka, który prosił mnie o pomoc. Zresztą nie sposób było zapomnieć.

Szybko uświadomiłem sobie, że chcę być gliną. Był 1977 rok… Tak, pewnie większość z Was skrzywi się z niesmakiem, kręcąc nosem na kolejną historię paskudnego milicjanta, który służył komuszej Polsce. Pierdolenie. Sam miałem na pieńku z esbekami, którzy oczekiwali ode mnie politycznych spowiedzi. Na żadną nie miałem najmniejszej ochoty. „Na pohybel wszystkim”… Chciałem tylko wykonywać pożyteczną robotę, pracę, która służy obywatelom, poczuciu ich bezpieczeństwa. Zawsze uważałem się za państwowca. Dziś możecie nazwać to patriotyzmem, dla mnie nie liczą się definicje, zwłaszcza gdy można sobie ubarwić biografię.

Do pracy w psiarni zachęcił mnie kolega. Nie miałem jasnej wizji tego, co chcę robić. Po prostu pragnąłem niczym Franz Maurer z Psów Pasikowskiego „porządek tu robić”. I robiłem – najpierw jako zwykły krawężnik – dzielnicowy. A że wykazywałem zainteresowanie robotą, nawet gdy chodziło o gównianą sprawę kradzieży pętka kiełbasy, przełożeni zdecydowali, żebym robił w służbie kryminalnej. To mi w pełni odpowiadało. Wcześniej myślałem o karierze w wojsku, tyle że to zupełnie nie pasowało do mojego charakteru. Nie uśmiechało mi się robić wszystkiego jak automat pod komendą jakiegoś trepa. Chciałem polegać na własnym nosie, a być rozliczany wyłącznie z efektów swoich działań. Robiłem wszystko, by te były jak najlepsze. Nie chodziło mi jednak o to, aby przypodobać się zwierzchnikom z dupami przyspawanymi do krzeseł na komendzie, zleżało mi po prostu na dojściu do sedna danej sprawy. Choćby po to, aby zobaczyć ulgę na twarzy poszkodowanego obywatela. Tylko tyle i aż tyle.

Praca była dla mnie wszystkim. Poświęcałem się jej całym sobą, często pozostawiając na ołtarzu profesji życie prywatne. Byłem nienormalny? Nazywajcie to, jak chcecie, ale dobrze rozumiem znaczenie słowa „służba” i wiem, że to nie tylko zakładanie na dupę mundurowej bielizny. To całkowite oddanie się walce na rzecz bezpieczeństwa innych ludzi. Brzmi górnolotnie? Dla mnie stanowiło to prozę życia, którego scenariusz starałem się pisać jak najlepiej. Największe piętno na jego kartach pozostawiła nieukarana zbrodnia – zabójstwo mojego mundurowego kolegi Henryka Semeniuka. Zatuszowana sprawa, która do dziś zaprząta moją głowę i nie pozwala spokojnie zasnąć. To właśnie jej poświęciłem najwięcej myśli i wysiłków, choć szybko z niewyjaśnionych przyczyn zostałem odsunięty od śledztwa. Nadal jednak, mimo tych przeciwności, nie odpuszczam, a rozwiązanie tajemniczej sprawy zabójstwa policjanta wciąż traktuję jako sprawdzian swojej tożsamości. Być gliną to walczyć o sprawiedliwość zawsze, często wbrew zwierzchnikom, procedurom, a czasami z ominięciem martwych przepisów. Tak właśnie robiłem, często działając na własną rękę, w osamotnieniu. Książka, którą trzymacie w rękach, jest kolejnym etapem tej walki.

Czynny policjant zostaje zamordowany, a jego koledzy tuszują sprawę w imię świętego spokoju i ratowania świeżo wywalczonych stołków. Kilka miesięcy wcześniej w komisariacie z ręki podpitego funkcjonariusza ginie niewinny chłopak, a sprawa zostaje zręcznie skręcona… W takiej rzeczywistości przyszło mi funkcjonować. To właśnie te i podobne historie zmotywowały mnie do zdarcia zmowy milczenia, ponieważ cieniem kładą się one na Firmie, której oddałem kawał mojego życia i zdrowia.

To nie jest historia dla grzecznych chłopców, którzy naoglądali się filmów o Kojaku czy naczytali wywiadów z policyjnymi celebrytami w ostatnich latach namnożonymi aż do przesytu. To autentyczna opowieść o zetknięciu ze zwykłym brudem świata pokrywającym kawałek ziemi, który przyszło mi posprzątać. Opowieść o latach dziewięćdziesiątych, które dla Was są czasem śmiesznych fryzur, obciachowych ubrań i straganowej ofensywy, a dla mnie – wielkiego przemytu, masowych kradzieży, morderstw popełnianych w biały dzień, którym towarzyszył zapach wódy i trupów przy akompaniamencie mowy towarzyszy zza wschodniej granicy.

Tę książkę dedykuję wszystkim gliniarzom, którzy profesjonalnie podchodzili do swojej roboty, szczególnie moim bliskim współpracownikom i podwładnym. Tym wszystkim współczesnym Serpicom, którzy choć często mają ręce pętane przez ludzi na wysokich stołkach, zachowali wiarę w wartości fundamentalne – honor i sprawiedliwość. Odwet gliny dedykuję też swojej najbliższej rodzinie: żonie, córkom i synowi, którzy kiedyś nie rozumieli mojej nieobecności w domu, kiedy poświęcałem się pracy dla bezpieczeństwa obywateli. Myślę, że po lekturze moja motywacja będzie dla nich jasna.

Tym bardziej że nie wszystkie rachunki zostały spłacone. Trzeba to zrobić teraz. W imię sprawiedliwości…

Rozdział 1CATTANI

Wybrałem ciężki kawałek chleba, ale byłem w tym dobry i skoncentrowany wyłącznie na moim poletku. Nie liczyło się nic więcej. Ludzie, którzy mnie znali, doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Być może dlatego przyznali mi pochlebną ksywę Cattani, w nawiązaniu do nazwiska bohatera włoskiego filmu z 1984 roku – Ośmiornica. Corrado Cattani nie dawał za wygraną. Aby osiągnąć wyznaczony cel, potrafił narobić sobie wrogów i mieć ich głęboko w dupie. Dziś mogę czuć tylko satysfakcję, że ktoś dopatrzył się u mnie podobnych cech.

Wystarczy tej megalomanii. Po zmianie ustrojowej przez cały okres lat dziewięćdziesiątych pracowałem w komendzie rejonowej, a od 1999 roku w Komendzie Miejskiej Policji w Białej Podlaskiej. Struktura policji się zmieniała, ale charakter naszej pracy stale był ten sam. Wraz z kolegami funkcjonowaliśmy pod nazwą wydziału kryminalnego, samodzielnej sekcji operacyjno-rozpoznawczej i samodzielnej sekcji kryminalnej. Byłem kierownikiem tego zespołu ludzi składającego się z dwunastu policjantów operacyjnych i sekretarki, a w ostatnim okresie mojej „kariery” (chyba najdziwniejsze słowo, jakie może przyjść do głowy w obliczu naszej roboty) jednocześnie pracowałem na etacie zastępcy naczelnika wydziału (ze względu na włączenie do wydziału sekcji do spraw przestępczości gospodarczej).

Do naszych głównych zadań należała szeroko rozumiana praca operacyjna, a następnie umiejętne i skuteczne wykorzystanie jej w gromadzonym procesowo materiale dowodowym, aby zwalczać przestępczość kryminalną. Ponadto sprawowaliśmy roboczy nadzór nad komisariatami policji na obszarze podległym służbowo naszej komendzie.

Sami musieliśmy węszyć, zdobywać dowody, zadawać się z najgorszym elementem i nadstawiać własne głowy. To było totalne zaprzeczenie usystematyzowanej papierkowej roboty o stałych godzinach pracy. Nie mogłeś powiedzieć do żony: „Kochanie, wrócę o szesnastej”, bo czasem nie wiedziałeś, czy w ogóle wrócisz. I to nie dlatego, że czekała na ciebie jakaś atrakcyjna dziunia, ale ponieważ musiałeś wyciągać szczegóły z jakiegoś zakapiora, z którym w normalnych okolicznościach nie chciałbyś zamienić słowa.

Wymagania wobec naszej grupy były spore, tym bardziej że sami narzucaliśmy sobie ostry rygor. Przeciętny Nowak czy Kowalski, słysząc słowo „policjant”, ma przed oczami spacerującego po ulicy gościa z pałką i krótkofalówką albo faceta stojącego przy drodze z lizakiem. Nasze cele, zobowiązania i ambicje były inne. Nie mogliśmy w dowolnym czasie przerwać swojej roboty, odłożyć na później i iść do domu. Tylko dzięki ponadstandardowemu zaangażowaniu mogliśmy pokrzyżować plany bandziorom i złodziejom w różnych nieoczekiwanych dla nich miejscach. Dotyczyło to zwłaszcza pogranicznych gangów, które w „nowej demokratycznej III RP” miały pełne pole do popisu. Nikt nie płacił nam za nadgodziny, nikt nie robił z nas gwiazd policji. Nie byliśmy dla społeczeństwa bohaterami. Czyściliśmy szambo – ściek pełen przemytników, handlarzy narkotyków, złodziei, pospolitych bandziorów, dla których zabicie człowieka było jak splunięcie. Nic dziwnego, że ludzie się wykruszali. Pozostawali najwięksi zapaleńcy. Byłem wśród nich. Stałem na ich czele.

Zasoby mieliśmy skromne. Dysponowaliśmy zaledwie dwoma samochodami: volkswagenem vento i daewoo espero, a w końcówce lat dziewięćdziesiątych jeszcze volkswagenem golfem. Do 1999 roku pracowaliśmy w prymitywnych warunkach w Komendzie Rejonowej Policji w Białej Podlaskiej przy ulicy Krótkiej 3. Zajmowaliśmy w sumie pięć małych pokoików służbowych, wyposażonych w biurka z czasów stalinowskich i metalowe szafy, po jednej na dwóch policjantów. W tamtym czasie o komputerach mogliśmy jedynie marzyć. Zamiast nich mieliśmy maszyny do pisania marki Łucznik i telefon na biurku bez wyjścia na zewnątrz. Do połowy lat dziewięćdziesiątych na wyposażeniu mieliśmy też przestarzałe pistolety TT, o których można powiedzieć, że nie nadawały się praktycznie do użytku. Ot, takie atrapy, żeby policyjny urzędas jeden z drugim mógł odhaczyć odpowiednią rubryczkę w ankiecie. Te gówniane pistoletopodobne wyroby zacinały się przy oddawaniu strzałów, co widoczne było na przykład na strzelnicach podczas szkoleń połączonych z egzaminami, które odbywały się dwa razy w roku. Trzeba było czasu, żeby jakiś gość, który policjantem był tylko z nazwy, zdecydował o przyznaniu nam P-64 i glocka. Ja i dwóch kolegów dostaliśmy wreszcie siedemnastostrzałowe glocki, pozostali policjanci – ośmiostrzałowe P-64. Taki otrzymaliśmy służbowy przydział. To były już dobre giwery o wysokich parametrach i niezłej skuteczności. Mieliśmy w dyspozycji cztery kamizelki kuloodporne, które w zasadzie na stałe woziliśmy w samochodach, by nie zapomnieć przy wyjazdach do jakichś nagłych akcji w terenie. Ponadto na stanie znajdowały się dwie lornetki z noktowizorami, latarki elektryczne i dyktafony. Pierwszy komputer stacjonarny ściągnąłem z odzysku z komendy wojewódzkiej dopiero w 1997 roku i to znacznie usprawniło nam pracę. Miał do niego dostęp tylko jeden policjant, ale nie musieliśmy już z najdrobniejszymi ustaleniami telefonować do wydziału informatyki komendy wojewódzkiej.

Powiem szczerze: zazdrościliśmy warunków pracy kolegom z ówczesnej Komendy Wojewódzkiej Policji w Białej Podlaskiej, gdzie aktualnie mieści się komenda miejska. Marzyliśmy o takiej swobodzie w wielkim budynku. U nas panowało dziadostwo…

Od połowy lat dziewięćdziesiątych miałem do dyspozycji telefon komórkowy, ale nie był to aparat przydzielony mi. Dziś każdy dzieciak ma to urządzonko, ale mówimy o połowie lat dziewięćdziesiątych… Mimo że osiągałem ze swoimi ludźmi bardzo dobre, najlepsze wyniki w województwie w zwalczaniu najgroźniejszej przestępczości, a nasza działalność została dostrzeżona w kraju, mimo że obsługiwany przez nas teren był jednym z najbardziej zagrożonych brutalną przestępczością w całej Polsce, szefostwo komendy wojewódzkiej nie widziało potrzeby przydzielenia mi takiego telefonu. Rozdysponowywali te urządzonka po koleżeńsku, dla wygodnictwa i komunikowania się niekoniecznie w celach służbowych. Najbardziej absurdalne było to, że decydujące słowo, komu dać telefon, miał naczelnik łączności z komendy wojewódzkiej policji, którego wiedza o robocie gliniarza frontowego była zerowa. A tak szczerze, to jakim niby policjantem miał być naczelnik od telefonów? Ale był… i brał o wiele większe pieniądze od nas. W jego przypadku pełnienie służby to było wystawianie klaty do orderów podczas wszelkich oficjałek. Telefony mieli policjanci, których praca nie wskazywała na taką potrzebę, na przykład naczelnicy, kierownicy pionów prewencji czy logistycznych.

To, że przy akcji w terenie przez brak komunikacji ktoś mógł odstrzelić łeb mnie lub któremuś z moich ludzi, nie robiło na zupakach z góry wrażenia. Na szczęście wszędzie trafiają się ludzie… Ówczesny zastępca komendanta rejonowego Leon Litwiniuk zlitował się i oddał mi swój telefon, uzasadniając to krótko: „Rysiek, nie wiem, po kiego mi to dali. Ja i tak siedzę na dupie pod stacjonarnym. Korzystaj z mojej komórki, przyda ci się w terenie”. Gdyby nie zwykły gest, pewnie musiałbym przez rok odbywać pielgrzymki do naczelników z rytualnie wypisanym podaniem.

Na korzystanie z telefonu i samochodów mieliśmy limity, ale nie zważałem na nie. Uważałem, że trzeba robić to, co jest potrzebne w danej chwili i jak najszybciej pomóc poszkodowanej osobie. W odróżnieniu od innych nie czekałem na pozwolenia decydentów, na ich parafki, sam podejmowałem decyzje. Taki był czas, przestępcy często byli obcokrajowcami i mieli umiejętność szybkiego przemieszczania się. Aby być skutecznym, trzeba było działać niekonwencjonalnie, podejmować decyzje ad hoc. Czasami spotykały mnie z tego powodu kłopoty, musiałem pisać jakieś wyjaśnienia… Generalnie miałem to gdzieś i jakoś korona z głowy mi nie spadała. Być może tylko dlatego, że przemawiały za mną wyniki. Informowałem o podejmowanych i przeprowadzanych działaniach najczęściej już po faktach. Komendanci i ich zastępcy, z którymi pracowałem, tacy jak Antoni Wasiuk, Władysław Szczeklik, Zbigniew Lisiecki, Leon Litwiniuk czy Leonard Matias, rozumieli to i nie robili problemów. Jakoś przymykali oko na te moje nadużycia, choć czasami przez to sami dostawali po uszach. Byli jednak blisko, widzieli i wiedzieli, że warto było przyjmować taką, a nie inną taktykę działań.

Raz, w 1999 roku, zdarzyło się jednak, że musiałem zapłacić ze swojej kieszeni za rzekomo nielegalny przejazd służbowym samochodem około sześciu kilometrów z Białej Podlaskiej do Cicibra Dużego. Mój kolega Soćko uczestniczył w kolizji drogowej i ktoś doniósł na niego do Lublina, że niby jako sprawca nie został przebadany na zawartość alkoholu. Soćko zadzwonił do mnie i poprosił o pomoc przy ściągnięciu samochodu. Byłem w terenie i oczywiście podjechałem, co zostało odnotowane w postępowaniu dyscyplinarnym przeciwko Soćce. Nie podejmowałem żadnych decyzji w sprawie kolizji, bo na miejsce przyjechał komendant. Mądralińscy z Lublina nie sprawdzali jednak okoliczności, których miał dotyczyć donos (w końcu to dla nich zbyt pracochłonne), natomiast w mojej koleżeńskiej przysłudze dopatrzyli się prywatnego wyjazdu w godzinach pracy. Nie miałem sił polemizować z tymi absurdami, to była czysta złośliwość. Nie zamierzałem niczego płacić, chciałem nawet iść z tym do sądu, ale komendant Szczeklik prosił, abym dał sobie spokój, bo z urzędasami i tak nie wygram. Złożyłem im jedynie szczere i wymowne życzenia korzystania z samochodów służbowych zgodnie z ich przeznaczeniem. To właśnie oni, między innymi również w tym quasi-postępowaniu, kilkakrotnie przewozili swoje dupy z Lublina do Białej Podlaskiej, narażając podatnika na bezsensowny koszt. Żadnemu z tych cwaniaków nie przyszło do głowy, ile wolnego czasu poświęcałem dla służby…

Policjanci, z którymi pracowałem, w większości byli solidnymi gliniarzami. Tworzyliśmy prawdziwy zespół. Moi ludzie systematycznie awansowali i niektórzy później z kierowniczych stanowisk odeszli na emerytury, a część nadal pracuje w policji, jak Marek Domański, obecnie zastępca komendanta miejskiego policji w Białej Podlaskiej, czy Jerzy Czebreszuk, komendant powiatowy policji w Radzyniu Podlaskim. Z kolei obecny naczelnik wydziału kryminalnego bialskiej policji, Dariusz Godlewski, przez trzy lata kontynuowania studiów w Wyższej Szkole Oficerskiej odbywał pod moją opieką praktyki i był przeze mnie oceniany.

W ostatnim czasie najczęściej wspominam natomiast Jurka Niedźwiedzia – informacja o jego śmierci wywołała prawdziwy wstrząs w całym kraju. W grudniu 2014 roku został on wraz ze swoją żoną bestialsko zamordowany przez własnego syna i jego dziewczynę Zuzannę M. Jerzy wspinał się po szczeblach kariery, co przekładało się na zapewnienie wysokiego standardu życia jego rodzinie. Pełnił funkcję zastępcy dyrektora zarządu spraw wewnętrznych Komendy Głównej Straży Granicznej w Warszawie i tylko raz w tygodniu mógł przyjeżdżać ze stolicy do Rakowisk koło Białej Podlaskiej. Być może to właśnie sukces zawodowy Niedźwiedzia okazał się jego przekleństwem. Synowi Kamilowi na co dzień brakowało twardej ręki i wskazywania właściwych wzorców. Rodzice robili dla swojego jedynaka wszystko – chuchali i dmuchali na ukochane dziecko, z którego ręki zginęli w męczarniach. Gdy na pogrzebie patrzyłem się na zdjęcie Jerzego, cały czas powtarzałem w myślach: „Jurku, mogłeś zostać u nas. Mogłeś już przejść na emeryturę. Po co ci to, chłopie, było? Po co?”. Ciężko jest pogodzić się z faktem, że historia tego gliny skończyła się w tak ponury sposób. To, co nie udało się bandziorom, zrobił jego jedyny syn.

Mogłem liczyć na oddanych policjantów, którzy znaleźli się w mojej ekipie. Wyjątkowy urodzaj kadrowy jak na klitkowate warunki? A może jednak aktywne pogłębianie wiedzy oraz zdobywanie umiejętności konkretną praktyką zawodową? Odpowiedź znają tylko ci, którzy to przeszli. W budynku komendy przy ulicy Krótkiej zajmowaliśmy pomieszczenia służbowe na piętrze. Każdego dnia, jeżeli nie było nagłych zdarzeń zmuszających nas do pilnego wyjazdu w teren, o godzinie ósmej rano organizowałem odprawy służbowe. Była to skrócona analiza zaistniałych zdarzeń minionej doby, wymiana zdobytych informacji, omówienie planowanych działań przez poszczególnych policjantów, ocena wagi różnych zdarzeń i rozdysponowanie konkretnych czynności. Pracowaliśmy zespołowo, aby uniemożliwić przestępcom wymianę informacji o podjętych przez nas działaniach. Albo my ich, albo oni nas! Zasadą naczelną, której przestrzegałem niczym w sporcie, była szybkość. Przeciwnik nie mógł mieć czasu na przygotowanie się do obrony. Chodziło o to, by w pierwszej kolejności wejść w posiadanie przynajmniej części dowodów materialnych. Później następował czas na rozmowy, a wyciąganie informacji od bandziorów było ułatwione, mieliśmy bowiem w ręku argumenty ze zdobytej wiedzy operacyjnej.

Działaliśmy na przekór wszelkim nieżyciowym regułom, co często wkurwiało naszych przełożonych. Trzymałem się zasady, że policja ma działać tak, by obywatel czuł się bezpieczny, a przeprowadzane akcje były dynamiczne, rozpraszające bandytów. Każdy skurwysyn ma czuć respekt przed prawem, a nie przedstawiciele prawa przed nim. Taki sposób ułatwiał gromadzenie materiału dowodowego, a tym samym eliminowanie zorganizowanych grup. Gdy tak działaliśmy, oni się gubili, wywoływali między sobą konflikty, a nam ułatwiali dotarcie do ich zamkniętego środowiska. Na dłuższą metę to nie okrągłymi słowami, lecz skuteczną pracą zdobywasz zaufanie zwykłych obywateli, a nawet pospolitych bandziorów. Zawiązuje się wtedy współpraca na różnych poziomach. Z drugiej strony, takimi niekonwencjonalnymi, ponadstandardowymi działaniami bardzo łatwo narażasz się głupawym zawodowo pryncypałom.

Nie mogło tu być miejsca na przypadki i wolną amerykankę. Wszystko miało czemuś służyć. Każdy policjant w zakresie swoich obowiązków prowadził ukierunkowane rozpoznanie operacyjne, gromadził informacje dotyczące danego problemu, które były wykorzystywane w stosownym czasie. W celu usprawnienia płynności i skuteczności naszej pracy pozyskałem funkcjonariusza, który jako jedyny z zespołu swoją pracę wykonywał na miejscu, za biurkiem, nie był typowym operacyjniakiem, ale był niezwykle pożyteczny, a co najważniejsze – godny zaufania. Był bankiem informacji i analiz, danych na temat przemieszczania się różnych przestępców, skrupulatnie notował, aktualizował i sprawdzał ich kontakty oraz aktywność poza naszym zasięgiem terytorialnym. Jerzy Ignatowicz, bo tak nazywał się ów gliniarz, był w tej dziedzinie nieoceniony!

Aby nasze działania były w miarę skuteczne, musieliśmy poświęcać dużo czasu wolnego od służby, być dyspozycyjni. Ciągle nas kontrolowano. Przy czym zwierzchników nie interesowało, jak nasza praca wpływa na bezpieczeństwo czy bezpośrednią pomoc poszkodowanemu obywatelowi, dla nich liczyły się tylko papiery. I to bynajmniej nie zawartość merytoryczna… Najczęściej głowę suszono nam o to, czy pisane są obszerne plany przed konkretnymi działaniami, sprawozdania, analizy itepe, itede. Jednym słowem: pryzmy nieprzydatnej i nieciekawej, bezproduktywnej papierologii. Byli nawet tacy, jak pan inspektor Jan B., którego zapamiętałem szczególnie. Przy którejś kolejnej kontroli powiedział do mnie wprost: „Komendanta wojewódzkiego nie interesują wasze wyniki, tylko jak macie udokumentowaną swoją pracę”. Kapewu? Byłem dla niego problemem, bo miałem gdzieś jego bełkot, co oczywiście skwapliwie doniósł przełożonym.

Wielu policjantów ze słabszym charakterem nie wytrzymywało presji pracy. Nie dawali sobie rady z wysiłkiem, jakiego od nich – nie da się ukryć – wymagałem, i zwyczajnie odchodzili, szukali lżejszego i zarazem lepiej płatnego zajęcia. Najczęściej przechodzili do komend wojewódzkich. Była rotacja, bo to robota dla twardzieli, a nie mydłków liczących na chwilową sławę i blichtr.

Rozdział 2DZIAŁANIA NIEKONWENCJONALNE

Działania niekonwencjonalne – słowo wytrych, które ciągle pojawia się przy okazji robienia z niektórych gliniarzy bohaterów. W ustach tych gierojów zazwyczaj pozostaje jednak pustym sloganem, którego sami nie potrafią wytłumaczyć. Postaram się to zrobić za nich. Zwłaszcza że mam swoje trzy grosze do wtrącenia.

Gliniarz nie jest przyspawany do swojego rejonu. Nawet dobry pies czasami zrywa się z łańcucha, żeby skutecznie ugryźć napastnika. Zrywałem się wielokrotnie. Szczególnie, gdy ktoś potrzebował pomocy. Nie byłem pięknoduchem, po prostu wykonywałem swoją robotę. Od tego byłem.

Ale do rzeczy… W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych przyszedł do mojej komendy nieznany mi wówczas mężczyzna, poinformował tylko, że pochodzi z małej miejscowości pod Radzyniem Podlaskim. Zakomunikował, że jest przedstawicielem całej tamtejszej wiejskiej społeczności, która potrzebuje pilnej pomocy policji. Chciał rozmawiać tylko ze mną i to na osobności. Czułem, że to naprawdę ważne, widziałem w jego oczach pragnienie czyjegoś wsparcia, wyczekiwanie na pozytywną reakcję z mojej strony, ale też paraliżującą niepewność. W takich sytuacjach zawsze starałem się nie zadawać mało istotnych pytań w stylu: „imię, nazwisko, data urodzenia”. Zostawiałem to na później, często na „przy okazji”. Z psychologicznego punktu widzenia należało na wstępie zdobyć zaufanie. Zakładałem, że jeśli ktoś decyduje się przyjść do mnie z jakąś sprawą, to moim zadaniem jest wykazanie przynajmniej zainteresowania tematem.

Podstawową zasadą jest sama chęć niesienia pomocy, wypełnienia jak najlepiej swojego obowiązku, mimo że w tej robocie nigdy nie jest łatwo. Nie pomyliłem się. Po jakimś czasie ten człowiek przyznał, że zgłosił się do mnie, ponieważ słyszał o mnie wiele dobrego. Kilka ciepłych słów na temat swojej roboty, a zwłaszcza załatwiania spraw z grupami przestępczymi, może zmotywować. To sprawia, że kolejny raz nie chcesz odpuścić kilku skurwysynom, którzy gnębią zwykłych ludzi.

Wystraszony człowiek powiedział mi, że w ich miejscowości od dłuższego czasu grasuje zorganizowana banda. Zbiry miały broń palną, terroryzowały i okradały wystraszonych mieszkańców. Mówił, że jako jedyny odważył się przyjść, bo inni całkowicie stracili zaufanie po doświadczeniach z miejscowymi policjantami. Zarówno ci chłopcy, którzy z braku innego pomysłu na życie założyli mundury, jak i przedstawiciele prokuratury nie wykazali bowiem żadnego zainteresowania sprawą. A jeżeli nawet coś próbowali zrobić, to i tak odbijali się od muru swojej nieudolności.

Ludzie już nie chcieli składać oficjalnych zeznań, bo przestępcy byli bezkarni. Aż trudno było mi uwierzyć w to, co ten człowiek mówił. Organy ścigania wykazały się rażącą nieodpowiedzialnością, zostawiając obywateli na pastwę bandytów. Chociaż teren działania grupy przestępczej był poza zasięgiem podległego mi rejonu służbowego, postanowiłem, że bez względu na konsekwencje służbowe załatwię to sam, przy wsparciu moich ludzi. Od tego byłem.

Dokładnie wysłuchałem człowieka i sporządziłem notatki. Wiedziałem, że to nie podpucha. Takie rzeczy czuje się instynktownie. Zrodziła się natomiast w mojej głowie myśl, że któryś z policjantów może współpracować z bandytami. Obiecałem nieoczekiwanemu gościowi, że w przeciągu kilku dni zacznę działać, a przestępcy trafią do więzienia. Prosiłem tylko o zachowanie spokoju i tajemnicy, nawet przed najbliższymi.

Sam nie poinformowałem o tym spotkaniu komendy wojewódzkiej, mimo iż z formalnego punku widzenia spoczywał na mnie taki obowiązek. Nie ufałem w skuteczność KWP. To nie znaczy, że tam byli sami urzędnicy od urodzenia, że nie było w ogóle prawdziwych gliniarzy. Bywali, ale w większości bardzo szybko przyzwyczajali się do wygodnictwa i odrywali od rzeczywistości. W naszej branży nadal urzędnik rzadko chce rozumieć przyziemne problemy obywatela, bo ich nie zna z autopsji. Pewnie na takich policjantów-urzędników trafiali wówczas mieszkańcy zagrożeni bandytyzmem. Ja natychmiast zebrałem swoich ludzi, którym wyznaczyłem zadania, i szybko przystąpiliśmy do pogłębiania wiedzy. Bandyci działali w trzy-, a czasami nawet w czteroosobowej grupie. Faktycznie mieli broń palną, tak zwany obrzyn przerobiony z broni myśliwskiej, materiały wybuchowe, które czasami detonowali w pobliskim lesie, demonstrując w ten sposób swoją siłę i bezwzględność. Miejscowi rolnicy byli już tak przestraszeni, że wieczorami w ogóle nie wychodzili z domów. Skurwysyny czuły się bezkarnie, chodzili i rabowali, co chcieli. Niektórym mogły się przypomnieć czasy wojny… To było wręcz niewiarygodne, ale tak się działo u nas, w naszym demokratycznym i rzekomo praworządnym kraju. Organy ścigania w takich sytuacjach mają obligatoryjny obowiązek podejmowania działań z urzędu, ale tego nie robiły. Dlaczego? Moją rolą było znaleźć odpowiedź na to pytanie.

Takie sytuacje traktowałem zawsze jako niecierpiące zwłoki, dlatego podjąłem pilne działania w sprawie. Nie konsultowałem niczego ani z prokuraturą, ani – ze względu na to, że sprawa dotyczyła terenu, który mi służbowo nie podlegał – z komendą wojewódzką. Wszystko po to, aby nie tworzyć dodatkowych barier w postaci zbędnej papierologii, która może jedynie doprowadzić do niebezpiecznych dla ofiar przecieków. Wiedziałem po prostu, co robić, aby działania były skuteczne, i tyle. O zaplanowanej akcji poinformowałem tylko mojego bezpośredniego przełożonego – komendanta rejonowego. Ten po zapoznaniu się z sytuacją zaakceptował moje przedsięwzięcia. Ufał mi, bo nigdy nie kombinowałem, tylko wykonywałem konkretną robotę. Decyzję o akcji wobec bandytów podjąłem z dnia na dzień. Przeprowadziłem odprawę i przygotowaliśmy się do wyjazdu. Wcześniej wypożyczyliśmy z miejscowej jednostki wojskowej urządzenie do wykrywania metalu, ponieważ zakładaliśmy, że bandyci mogą mieć dobrze ukrytą broń.

Wiedzieliśmy, że z tymi typami nie ma zabawy. Musieliśmy działać z zaskoczenia, ale precyzyjnie, bez pomyłek. Brałem w tym momencie na siebie wielką odpowiedzialność, osobiście odpowiadałem za życie moich podwładnych, ale również bezpieczeństwo mieszkańców tej miejscowości. Ryzykowałem dla dobra sprawy, bo taka była nasza praca. Wszyscy byli gotowi do działań, nikt nie wątpił w sukces.

Bardzo wcześnie rano, około godziny czwartej, przyszliśmy do pracy. Pobraliśmy broń, kamizelki kuloodporne, lornetki, wykrywacz metalu i dwoma samochodami, volkswagenem vento oraz daewoo espero, wyruszyliśmy w teren. Musieliśmy być na miejscu przed godziną szóstą rano, aby precyzyjnie o tej porze przystąpić do działań. Weszliśmy jednocześnie na dwie posesje do dwóch domów. Okazało się, że podejrzani smacznie spali po całonocnej balandze. Z pościeli wyskoczyli w samych majtkach, ale szybko wylądowali na glebie z kajdankami na rękach. Nie mieli czasu na stawianie oporu. Byli grzeczni jak baranki. Tak działa efekt zaskoczenia. Lepiej zawczasu główkować, niż niepotrzebne się narażać i zgrywać bohatera, któremu stało się kuku.

Zatrzymaliśmy trzech podejrzanych, dwóch w jednym mieszkaniu, a trzeciego w drugim. Szybko też ujęliśmy czwartego – z gminy Leśna Podlaska. Przeprowadzone przeszukania budynków i posesji dały konkretny efekt. Za pomocą wykrywacza metali dotarliśmy do arsenału materiałów wybuchowych, trotylu i granatów ukrytych na środku podwórza pod dużą pryzmą kamieni. W mieszkaniu za łóżkiem leżała broń z obciętą kolbą i dużo naboi. Ponadto znaleźliśmy części od skradzionych samochodów, a także inne przedmioty pochodzące z włamań i napadów. Zatrzymani sami wskazali w pobliskim stawie dwa zatopione wraki skradzionych wcześniej samochodów. Wszystko zostało zabezpieczone, a podejrzani osadzeni w areszcie.

Szybko zrobiliśmy z nimi porządek. Kilka kolejnych lat swojego parszywego życia spędzili w więzieniu, a okoliczni mieszkańcy poczuli ulgę, zaczęli normalnie żyć – bez strachu. Mieliśmy satysfakcję, że pomogliśmy. Nikt już nas nie pytał, dlaczego działaliśmy sami na obcym terenie. W końcu zwycięzców się nie sądzi… Po kilku latach spotkałem na ulicy jednego z tych gangusów, który wyszedł już wówczas na wolność. Ku mojemu zaskoczeniu grzecznie mi się ukłonił. Nie udawałem bufona, nie odwracałem głowy, odpowiedziałem i pomyślałem, że być może facet zrozumiał swoje błędy i naszą pracę. Jak widać, nigdy nie jest za późno na odmianę swojego losu.

A po robocie? Potrzeba stłamszenia emocji przy dobrej wódce i w doborowym towarzystwie. Należało się nam. Każda kropla bezbarwnej substancji wsiąkała w nasze strudzone organizmy, pozwalając choć na chwilę oderwać się od gehenny codzienności. W końcu już zaraz czekały na nas kolejne zadania.

Z czasem zaangażowanie w pracę przerodziło się w pracoholizm, uzależnienie. Widziałem, że moi koledzy, często przemęczeni, ze smutkiem patrzą, jak inni po godzinie piętnastej trzydzieści idą do domu, podczas gdy my tyramy dalej. Cóż, każdy jest kowalem swojego losu, nawet gdy dzieło jest niezwykle trudne w obróbce. Tyle że skomplikowane konstrukcje są najbardziej wartościowe…