Odwaga i strach - prof. Ola Hnatiuk - ebook + książka

Odwaga i strach ebook

Ola Hnatiuk

3,7

Opis

Odwaga i strach to opowieść o postawach ludzkich w obliczu zagrożenia życia. Autorka ukazuje historię okupowanego Lwowa na poziomie mikrohistorii, z perspektywy historii osobistych. Jednak nie tylko na tym polega niezwykłość tej książki, opartej na pamiętnikach, wspomnieniach, listach, a nawet zeznaniach. To opowieść o ludzkich losach, a zarazem o historii polskiej, ukraińskiej i żydowskiej inteligencji, o skomplikowanych relacjach między jej przedstawicielami, o różnych przejawach solidarności i wrogości, u których podstaw leżały Odwaga i strach.

Jest to historia Lwowa, Polaków, Ukraińców i Żydów, opowiedziana w niezwykły sposób. Piękne i ciemne strony historii narodowych, heroiczne chwile i potworna tragedia wojny, etnicznych czystek, Holocaustu zyskują tu ludzki wymiar, by przemawiać tym mocniej i bardziej boleśnie. Nie jest to kolejna opowieść o tolerancji, nostalgiczny portret minionych czasów ani celebrowanie tragizmu utraty. To przekonujące studium pluralizmu, znajdującego odzwierciedlenie w konkretnych uczynkach, w konkretnym mieście, wśród przyjaciół, w rodzinie czy choćby własnym umyśle.
To książka napisana na literackim poziomie najlepszych wspomnień, a zarazem traktująca źródła z równym krytycyzmem, jak czynią to monografie naukowe.

Timothy Snyder

 

Książka otrzymała najważniejszą ukraińską nagrodę literacką – Grand Prix Forum Wydawców we Lwowie oraz Nagrodę Warszawskiej Premiery Literackiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 762

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ola Hnatiuk

Odwaga i strach

Wrocław – Wojnowice 2015

© by Ola Hnatiuk, 2015

© by Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2015

Redakcja: Magdalena Jankowska

Korekta: Magdalena Jankowska, Zofia Smyk

Indeks: Ola Hnatiuk, Magdalena Jankowska, Zofia Smyk

Skład i opracowanie typograficzne: Łukasz Barucha

Projekt okładki: Jagoda Pecela

Redaktor prowadzący: Laurynas Vaičiūnas

ISBN 978-83-7893-141-6

ISBN 978-83-7893-085-3 (ePub i mobi)

Opracowanie wydania elektronicznego

Przedmowa

Każda książka ma własną historię, a jej aktorami stają się bliscy, przyjaciele, koledzy, jak też osoby, bez których pomocy trudno byłoby sobie wyobrazić powstanie publikacji naukowej: archiwiści, bibliotekarze, redaktorzy. Pracując nad wcześniejszymi książkami, uświadamiałam sobie rolę innych, ale nie odczuwałam jej jako kluczowej, trochę zarozumiale przypisując autorstwo wyłącznie sobie. Choć Odwaga i strach jest moją najbardziej osobistą książką – a zatem zgodnie z potocznymi wyobrażeniami mogłaby się wydawać nie tylko najbardziej subiektywna, ale i w największym stopniu własna, w sensie indywidualnej narracji, niepoddanej konwencji potocznie znanej jako „obiektywizm naukowy”, jak też pozbawionej tradycyjnego odwoływania się do autorytetów – w moim odczuciu jednak to właśnie ona najwięcej zawdzięcza przyjaciołom, z którymi mogłam przedyskutować poszczególne rozdziały, osobom, z którymi miałam szczęście w porę się spotkać, które zechciały podzielić się ze mną własnym spojrzeniem na czas obecny i miniony. Gdybym wymieniła wszystkich, powstałby odrębny indeks, momentami nazbyt prywatny. Ograniczę się więc do pierwszych czytelników i krytyków obszerniejszych fragmentów tej książki: Bogumiły Berdychowskiej, Marty Bohaczewskiej-Chomiak, Marty Bojaniwskiej, Leonida Finberga, Anny Łazar, Jana Malickiego, Ołeha Pawłyszyna, Ołeksandra Rublowa, Timothy’ego Snydera, Danuty Sosnowskiej, Stanisława Stępnia, Władysława Werstiuka i Kazimierza Wóycickiego.

Pomysł zrodził się rok po śmierci mojej Mamy, z którą zbyt mało rozmawiałam, w szczególności o tym, co interesowało mnie najbardziej – złożonej tożsamości, indywidualnych wyborach i osobistej odwadze, czyli o tym, co decyduje o dalszych losach. O strachu nikt nie lubi rozmawiać, trudno zatem się dziwić, że i w mojej rodzinie starannie omijano ten bolesny dla obojga rodziców temat. Mama urodziła się na początku ii wojny światowej we Lwowie. Wyjechała z rodzinnego miasta ostatnim transportem dla „repatriantów” w 1946 roku. Jesienią 2008 roku postanowiłam zachęcić przyjaciół i kolegów do zorganizowania wystawy poświęconej pierwszym dwóm latom ii wojny światowej we Lwowie, która to wystawa obrazowałaby doświadczenie różnych społeczności – polskiej, ukraińskiej i żydowskiej – w obliczu sowieckiej okupacji. Pomimo różnych przeszkód i dramatycznych okoliczności udało się zrealizować projekt. W lipcu 2010 roku, po ponadrocznych przygotowaniach, na rynku pod ratuszem mieszkańcy Lwowa i turyści mogli oglądać pierwszą dużą wystawę w przestrzeni publicznej. Jej autorami byli Ołeh Pawłyszyn z Instytutu Badań Historycznych przy Uniwersytecie Lwowskim i Mariusz Zajączkowski z lubelskiego oddziału Instytut Pamięci Narodowej; opracowaniem graficznym zajęła się Magdalena Śladecka, konsultantami naukowymi byli Jarosław Hrycak, Rafał Wnuk i ja. Całość została zrealizowana dzięki współpracy dwóch Instytutów Pamięci Narodowej – polskiego i ukraińskiego – jak też Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Kijowie. Prezes Janusz Kurtyka, dyrektor Agnieszka Rudzińska, a także wiceprezes Władysław Werstiuk dołożyli wielu starań, by pokonać trudności, jakie napotykaliśmy po drodze. Ambasador Jacek Kluczkowski wspierał tę inicjatywę, a zarazem starał się stworzyć podwaliny pod nowy etap dialogu między historykami polskimi i ukraińskimi. Okoliczności sprawiły, że stało się inaczej. Jednak dyskusje i spory, jakie wówczas prowadziliśmy w gronie autorów, konsultantów, patronów, zdecydowały o powstaniu tej książki. Miały one też znaczenie bardziej osobiste – choć każdego z pleno titulo kolegów znałam wcześniej, to przyjaźń zrodziła się właśnie wtedy.

Kilka miesięcy po tej wystawie uświadomiłam sobie, że zaledwie dotknęliśmy problemu, który pragnęłam poruszyć. Zadanie okazało się zbyt poważne, by prosta forma wystawy mogła je udźwignąć. Pozostał we mnie niedosyt, postanowiłam zatem znaleźć bardziej adekwatny sposób opowiedzenia niezmiernie złożonej historii. Dalsza praca przypominała zwykłe badania poprzedzające powstanie książki. Różniła się tylko pod jednym względem: od początku wiedziałam, że nie zamierzam poszukiwać nowych faktów, gdyż zasadniczo są one znane, a wydane w ostatnich latach kompendia zdejmują ze mnie obowiązek przypominania podstawowych informacji. Ponadto prowadzone przez historyków w ciągu ostatnich kilkunastu lat intensywne badania w znacznym stopniu pogłębiły naszą wiedzę o wojennym Lwowie, nie było zatem potrzeby sprostowywania niektórych twierdzeń czy uściślania liczb, dat, personaliów. Wyszłam z założenia, że nawet nowe fakty bez zasadniczo nowej interpretacji są jedynie przyczynkarstwem, w niczym niezmieniającym stanu wiedzy. Nie znaczy to jednak, że pozwoliłam sobie na luksus oparcia się wyłącznie na drukowanych publikacjach i dokumentach. Sięgnęłam do zasobów archiwalnych w Polsce stosunkowo słabo znanych, a i w Ukrainie niezbyt często wykorzystywanych.

Zasadniczym celem, jaki sobie stawiałam, rozpoczynając pisanie, była zmiana perspektywy – z narracji narodowej na historię osobistą. Dla każdej narracji narodowej, w której centrum znajduje się wspólnota etniczna, charakterystyczne jest zainteresowanie przede wszystkim losami „własnych” bohaterów. „Inni” mogą w niej odgrywać pewną ograniczoną rolę, pod warunkiem że wpisują się w jej kanon. Jeśli w tej narracji „swój” jest postrzegany jako ofiara, a „inny” jako wróg, to role są z góry wyznaczone, a narodowość bohaterów pozytywnych i negatywnych łatwa do przewidzenia. Na współpracę, pomoc i solidarność nie przewidziano tu miejsca. Co więcej, każdy ich przejaw jest traktowany jako wyjątek, który tylko potwierdza regułę, w niczym jednak nie zmienia ogólnego obrazu. Nawet gdyby istotnie chodziło o wyjątki, to tym bardziej zasługują one na uwagę jako świadectwa indywidualnej odwagi i przeciwstawienia się złu w obliczu śmiertelnego zagrożenia. W moim przekonaniu traktowanie takich postaw jako wyjątków świadczy o mocno ugruntowanych negatywnych stereotypach. I z doświadczenia, i z teorii wiem, że przezwyciężenie stereotypu nie jest możliwe, gdyż jest on immanentną częścią struktury ludzkiego myślenia. Dlatego postawiłam sobie skromniejszy cel: pokazanie innego wzoru.

Wybór głównych bohaterów tej książki nie został podyktowany osobistą historią, choć prawie każdy z nich odegrał jakąś rolę w moim życiu: czy to przez rodzinną historię, czy przez lektury, czy przez oglądane filmy i słuchane piosenki. O wyborze decydowała przede wszystkim wielowymiarowość i niejednoznaczność postaci, jej poglądów i losów, strategii przetrwania, ale też dostępność źródeł. Ich postawy i relacje z innymi w ograniczonym stopniu można wytłumaczyć światopoglądem czy inteligenckim pochodzeniem. Ludzie ci funkcjonowali w wielonarodowej społeczności Lwowa, dalekiej od bezkonfliktowości, ale i nieogarniętej nienawiścią. Narodowość miałaby równie znikome znaczenie dla ich wyborów, gdyby nie wykorzystywali jej w swoich celach funkcjonariusze reżimów totalitarnych i ci, którzy wzięli na siebie role wykonawcze, stając się współodpowiedzialnymi za Zagładę i zbrodnie przeciw ludzkości.

Nie zamierzałam też pisać biografii czy przedstawiać sylwetek poszczególnych postaci. Pragnęłam pokazać relacje, w jakich pozostawali bohaterowie różnych narodowości, którym wypadło przeżyć wojnę w okupowanym Lwowie. Choć każdy rozdział ma swoją centralną postać, a narracja skupia się na jej losach, to w centrum mojego zainteresowania znajduje się nie biografia, lecz więzy łączące tę osobę ze środowiskiem. Dlatego narracja nie toczy się w prostej linii chronologicznej, biograficznej czy wojennej. Wychodzę z założenia, że ramy takie, choć upraszczałyby czytelnikowi lekturę, utrudniałyby snucie opowieści o zawiłych związkach międzyludzkich. Zamiast struktury liniowej, typowej dla opowieści opartej na chronologii, wykorzystałam budowę gniazdową. Podobnie odstąpiłam od konstruowania narracji wokół pewnej prostej intrygi. W każdym rozdziale staram się nie tyle rozwikłać zagadkę czy ustalić fakty, ile dociec, jakie osoby, wydarzenia i sploty okoliczności wpływały na wybór strategii bohatera. Wykorzystuję przy tym najróżniejsze dokumenty o charakterze osobistym (zwane ego-dokumentami): pamiętniki, wspomnienia, listy, relacje osób trzecich, a nawet zeznania śledcze. Pozostałe materiały odgrywają w konstruowaniu narracji jedynie pomocniczą rolę. W ograniczonym stopniu wykorzystuję najbardziej znane i najczęściej przywoływane przez autorów polskich wspomnienia Karoliny Lanckorońskiej i Aleksandra Wata; ukraińskich – Ostapa Tarnawskiego i Łarysy Kruszelnyckiej; żydowskich – Kurta Lewina oraz Ignacego Chigera; chciałam bowiem dać miejsce tym mniej znanym oraz tym, które po raz pierwszy są cytowane właśnie w tej książce.

Nie zamierzałam pisać monografii poświęconej lwowskim środowiskom twórczym. Zależało mi jednak na tym, by ukazać losy przedstawicieli różnych zawodów: medyków, uczonych, literatów, artystów i muzyków, wytropić łączące ich związki, niekoniecznie pokrywające się z zainteresowaniami zawodowymi, bardzo często też przekraczające podziały narodowe.

Starałam się unikać nostalgicznej nuty, tak charakterystycznej dla większości książek o Lwowie. Jednak nostalgię może wywoływać już samo przypomnienie złożoności tego świata, który odszedł w przeszłość.

Przygotowując tę książkę do druku, przyjęłam kilka niestandardowych rozwiązań. W tekście własnym używam przymiotnika „sowiecki” zamiast bardziej rozpowszechnionego „radziecki”, który pozostawiam wyłącznie w cytowanych dokumentach lub nazwach własnych (z wyjątkiem nazw Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich, w skrócie zsrs, oraz Ukraińska Socjalistyczna Republika Sowiecka, w skrócie usrs). Były po temu dwa zasadnicze powody: po pierwsze, w większości przywoływanych dzienników i dokumentów osobistych przeważa użycie przymiotnika „sowiecki”, „Sowiety” lub „Sowieci”, po drugie zaś, wydaje mi się przekonująca argumentacja przedstawiona niegdyś w dyskusji na łamach „Kultury”: „Ideą przewodnią ukucia swego czasu «rodzimego» terminu radziecki, było przekonanie kół komunistycznych, iż system, który zmierza do powszechności (hasło rewolucji światowej), winien mieć wszędzie nazwy rodzime (znalezienie odpowiedniego polskiego terminu było nie lada wyzwaniem dla purystów językowych)” (Stanisław Westfal, Radziecki czy sowiecki?, „Kultura” 1950, nr 7–8, s. 204).

Używam formy „w Ukrainie” zamiast „na Ukrainie”, uznając tę formę za kwestię poprawności nie językowej, a politycznej. Jestem przekonana, że to użytkownicy języka z czasem zdecydują, czy połączenie to przyjmie się w polszczyźnie, tak jak obowiązujące do 1939 roku nazewnictwo „Rusin”, „ruski” zostało zastąpione przez „Ukrainiec”, „ukraiński”.

W tekście głównym nie używam cyrylicy, stosując transkrypcję tytułów i nazw. Natomiast w adresach bibliograficznych w przypisach oraz w znajdującej się na końcu książki bibliografii w celu ułatwienia czytelnikowi orientacji i ewentualnego samodzielnego dotarcia do źródeł stosuję zapis oryginalny (w języku ukraińskim lub rosyjskim, w zależności od źródła). Cytaty podaję w tłumaczeniu własnym, z jednym tylko wyjątkiem, kiedy odwołuję się do istniejącego polskiego przekładu.

Książka ta powstawała równolegle z jej ukraińskim tłumaczeniem, które różni się w niektórych szczegółach od oryginału. Niektóre postaci lub wydarzenia oczywiste dla czytelnika ukraińskiego polskiemu czytelnikowi należało przybliżyć (i odwrotnie).

Składam podziękowania dyrekcji i pracownikom Naukowego Towarzystwa im. Szewczenki (Nowy Jork), Lwowskiej Narodowej Galerii Sztuki, Działowi Rękopisów Lwowskiej Biblioteki Narodowej oraz Działowi Rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, Lwowskiego Państwowego Archiwum Historycznego, Archiwum Akademii Kijowsko-Mohylańskiej, Archiwum Uniwersytetu Lwowskiego, Archiwum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, Archiwum Ukraińskiej Wolnej Akademii Nauk (Nowy Jork), Archiwum PAN (Warszawa), Archiwum Muzeum Holocaustu (Waszyngton) oraz Bibliotece Ossolineum (Wrocław).

Rozdział 1 Dziewczynka z pieskiem

Moja Mama, Halina Siwak, z domu Lewkowska, urodziła się we Lwowie 18 września 1939 roku. Zarówno data, jak i miejsce urodzenia są znamienne. W dzieciństwie, kiedy z niezrozumiałych dla mnie powodów oglądałam po raz nie wiadomo który dowód osobisty Mamy, wpatrywałam się jak sroka w kość w rubrykę „miejsce urodzenia: Lwów, zsrs”. Zawsze wywoływało to we mnie, urodzonej w Warszawie, niepokój, jakieś niejasne poczucie zagrożenia. Trudno mi dziś powiedzieć, skąd to się brało: czy ten lęk miał korzenie w zasłyszanych we wczesnym dzieciństwie opowieściach, czy zjawił się dopiero w momencie, kiedy mogłam pojąć sens rozmów o czasach wojny, czy jeszcze później, kiedy data 17 września 1939 roku stała się dla mnie równie znacząca, jak 1 września 1939 roku.

Edukacja szkolna skrzętnie pomijała datę wkroczenia Sowietów, uwagę skupiając na kampanii wrześniowej, bohaterstwie żołnierza polskiego i bestialstwie żołnierzy niemieckich. Z pewnością o wtargnięciu Armii Czerwonej na wschodnie tereny ii Rzeczypospolitej wiedziałam już w podstawówce, a była to wiedza bazująca na historii rodzinnej, po części chyba także przyjaciółki mojej Mamy z akademika, anglistki Zofii Błaszczyk, która przyjechała do Polski z zsrs w 1956 roku (kontakt z nią urwał się po naszej przeprowadzce do innej dzielnicy wiosną 1969 roku, podobnie zresztą jak z inną rówieśniczką Mamy, Hanną Gnoińską, lwowianką z urodzenia, pochodzącą z polsko-żydowskiej rodziny). Znacznie później, w drugiej klasie liceum, dzięki mojemu koledze Pawłowi, wnukowi Stanisława Swianiewicza, jednego z tych nielicznych oficerów rezerwy, którzy wydostali się z niewoli sowieckiej, poznałam też prawdę o Katyniu. Jako młodzi ludzie byliśmy tyleż bezkompromisowi, co nieznośni, urządzając obstrukcję na lekcjach historii najnowszej nauczycielowi – szefowi podstawowej organizacji partyjnej w naszym liceum. Rozzuchwalał nas brak reakcji z jego strony. Skutki dały o sobie znać w momencie właściwym z punktu widzenia czujności partyjnej: opinia „uczennica pod wpływem obcej propagandy” na świadectwie maturalnym mogłaby uniemożliwić start w dorosłe życie, a już studia humanistyczne – na pewno. Był jednak rok 1980...

Mama, wychowana w kulturze polskiej, wyznania rzymskokatolickiego, z miłości do Taty dokonała wyboru oznaczającego same kłopoty. Przede wszystkim mocno ochłodziły się relacje z jej matką i dalszą rodziną. Działo się to w końcu lat pięćdziesiątych, kiedy rodzinne związki były znacznie mocniejsze niż pół wieku później, nie mówiąc już o tym, że to one ułatwiały przetrwanie w systemie nieustannego niedoboru. Skutki przynależności do opresjonowanej mniejszości ukraińskiej też dały się odczuć. Mniejszość ta, choć wyszła z niebytu, na jaki skazały ją decyzja Biura Politycznego o przymusowym wysiedleniu i restrykcyjne przepisy wykonawcze, nadal znajdowała się w sytuacji gorszej niż inni obywatele polscy, w owym czasie porównywalnej jedynie z nielicznymi pozostałymi w Polsce Niemcami. Ideologiczny znak równości, jaki postawiły władze między tymi dwoma mniejszościami, przetrwał dziesiątki lat – stał się stereotypem („kolaboranci”, „faszyści”) wykorzystywanym aż do dziś.

Moja Mama dokonała niezwykłego pod każdym względem wyboru. Był to wybór nie na rzecz tożsamości zamkniętej, charakterystycznej dla epoki wzajemnie zwalczających się nacjonalizmów. Pod przykrywką oficjalnej internacjonalistycznej retoryki tworzono właśnie monolityczne pod względem narodowym państwo. Dopiero wiele lat później poznałam pojęcia tożsamości otwartej, włączającej, oraz tożsamości zamkniętej, wykluczającej. Hasło „kto nie z nami, ten przeciwko nam”, charakterystyczne dla epoki realnego socjalizmu, też było Mamie obce, nie tylko dlatego, że należała do wykluczonych. Wykluczonym również bowiem zdarza się posługiwać tą samą logiką.

Mama, choć nauczyła się ukraińskiego kilka lat wcześniej, uczyła mnie alfabetu tego języka, a jej starannie wykaligrafowana tablica, przygotowana na podstawie słownika lwowskich językoznawców Witolda Taszyckiego i Stanisława Jodłowskiego, z odpowiednikami cyrylicy łacinką, miała ułatwić czytanie katechizmu. Wisiała nad moim łóżkiem niczym święty obrazek. Przechowuję ją do dzisiaj, podobnie jak katechizm, wydany w Przemyślu w znamiennym 1946 roku, tym samym, w którym władze sowieckie zdelegalizowały Kościół greckokatolicki, a biskupa Jozafata Kocyłowskiego ub przekazało w ręce nkwd.

Mama była dla mnie wyrocznią w kwestii polskiej stylistyki. Jej wymowa, z charakterystycznym przedniojęzykowo-zębowym „ł” i dźwięcznym „h”, przypominała wymowę przedwojenną; jej dbałość o dykcję, którą starała się we mnie wpoić, mogła się wydać pewną ostentacją lub starannym wychowaniem „panienki z dobrego domu”. Mimo że inteligenckość była bardzo ważną częścią jej tożsamości, Mama nigdy nie dawała odczuć innym ich braków w wykształceniu czy kindersztubie. W wymowie i manierach przejawiała się jej prywatna wojna, jaką wydała upowszechnionemu w prl standardowi, zalewowi bylejakości i zgrzebności („krzywo – prosto, byle ostro!”), ale przede wszystkim miłość do języka ojczystego, której starała się uczyć też najbliższe i trochę dalsze otoczenie.

Wiele razy zadawałam sobie pytanie: jak to się stało, jak doszło do tego małżeństwa? Szekspirowski topos Romea i Julii wystarczał dla obojga moich Rodziców, ale i Szekspir skazał zakochanych na śmierć. Ponadto czym innym jest zrozumienie tej decyzji na poziomie zjawiska społecznego: jak przezwyciężyć tak ogromną niechęć po stronach obu narodów? Przecież to nie zwaśnione rody Montecchich i Capulettich, pogodzone dopiero nad grobami kochanków! Wręcz przeciwnie: strony konfliktu odgrodzono „granicą przyjaźni”, a Romeo i Julia pozostali przy życiu... Zresztą temu toposowi łatwo można przeciwstawić inny, budzący grozę, a mianowicie Gogolowskiego Tarasa Bulbę zabijającego syna („Jamcięspłodziłijacięzabiję!”)zawybórsercauznanyzaapostazję.

Deportowanych zza Buga Polaków deportowani w akcji „Wisła” Ukraińcy uważali za swych największych wrogów, a Zabużanie odpowiadali swym ukraińskim sąsiadom wrogością nie mniejszą, podsycaną przez realną komunistyczną władzę. W umocnieniu negatywnego stereotypu skutecznie pomagała propaganda, jednym przypinając łatkę „zaplutych karłów reakcji”, jeśli tylko mieli jakieś związki z polskim podziemiem, drugim zaś „banderowskich zbrodniarzy”, nader skutecznie odwracając tym uwagę od rzeczywistych sprawców ich nieszczęścia. Powojenna psychoza strachu dodatkowo wzmacniała obopólną nienawiść. Obydwie społeczności trwały w swoim zamknięciu, co dobrze ilustruje w przypadku Zabużan nadzwyczaj popularny w Polsce film Sami swoi (komedia z życia przesiedlonych na ziemie zachodnie dwóch wiejskich rodzin spod Wilna, które utraciwszy swą małą ojczyznę, zachowują własną tożsamość po części przez pielęgnowanie dawnego konfliktu „o miedzę”). Ukraińcy w Polsce byli tematem tabu, dlatego trudno mi odwołać się do jakiegoś analogicznego, znanego przykładu. Tożsamość narodową starano się ukrywać przed sąsiadami, w pracy, w szkole, przez co społeczność ta zamykała się na obcych, ze wszystkimi tego konsekwencjami psychologicznymi i społecznymi.

W trakcie studiów Mama przebywała w gronie podobnych do niej „repatriantów”, także „nowej fali”, czyli zwolnionych podczas odwilży 1956 roku zesłańców. Byli wśród nich nie tylko Polacy, ale i reprezentujący inne narodowości obywatele przedwojennej Rzeczypospolitej: Ukraińcy, Białorusini, Żydzi. Pozbawieni wszystkiego, nieomal goli i bosi, za to z pokaźnym bagażem traumy, najczęściej łagrowej, a niekiedy nawet więziennej, pragnęli wykorzystać szansę, jaką dawało mizerne stypendium, i zdobyć wykształcenie.

Młodzi Ukraińcy, rozproszeni po całej Polsce po akcji „Wisła”, w latach pięćdziesiątych z trudem przebijali się na studia, nie tylko ze względu na restrykcje wobec przymusowych przesiedleńców, uniemożliwiające zmianę miejsca zamieszkania, czy z braku polskiego świadectwa szkolnego (ukraińskie należało skrzętnie ukryć), ale i z powodu obcości, odczuwanej jako wrogość albo wręcz zagrożenie. Niektórzy widzieli w wykształceniu jedyną szansę zatarcia piętna akcji „W”, co nie było możliwe w małych miejscowościach, lecz w wielkim mieście – tak. Z uporem dążyli więc nie tyle do awansu, ile do wyrwania się z sytuacji przypominającej, przez drastyczne ograniczenie praw i warunki egzystencji, zesłanie. Ukraińcy odzyskali prawo do istnienia jako grupa społeczna po 1956 roku, kiedy w ramach odwilży powstało Ukraińskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne. Co prawda podlegało ono gruntownej infiltracji, lecz za samo utrzymywanie kontaktów już nie prześladowano. Ci, którzy znaleźli się w Warszawie w połowie lat pięćdziesiątych, tworzyli zwartą i dość interesującą grupę młodej inteligencji. Odnajdowanie Ukraińców – tych z akcji „Wisła” i tych, którzy przybyli jako ostatnia fala „repatriantów” w 1956 roku – i tworzenie nowej mikrowspólnoty wymagało wiele inwencji i wysiłku. Sprzyjała temu atmosfera, jaka wytworzyła się w całym społeczeństwie po ustaniu stalinowskiego terroru.

Wtedy właśnie Mama poznała mojego Tatę, Eugeniusza Siwaka, który pochodził z Masłomęcza pod Hrubieszowem i został wysiedlony z rodzinnej wsi w czerwcu 1947 roku. W połowie lat pięćdziesiątych, prawie równocześnie z Mamą, choć był o dziesięć lat starszy od swej przyszłej żony, rozpoczął studia. Wcześniej, jesienią 1945 roku (w tym samym czasie większość lwowskich Polaków już opuściła miasto), pod presją zagrożenia czystką etniczną ze strony Ludowego Wojska Polskiego, ulegając „perswazji” władzy ludowej, znalazł się wraz z rodzicami – Teodorem i Leoniłą Siwakami – po drugiej stronie granicy, w zsrs. Zrozumiawszy, jak niewielkie szanse na przeżycie mają w Sowietach, obaj z Dziadkiem nielegalnie przedostali się z powrotem spod Włodzimierza Wołyńskiego pod Hrubieszów (raptem trzydzieści kilometrów), do rodzinnej wsi, gdzie większość domów spalono, także ich dom rodzinny, zbudowany tuż przed wojną. Babce Leonile udało się wrócić znacznie później, na kupionych za resztki dobytku polskich papierach. U dalekiej rodziny zostawiła krowę. Po wielu latach krewni, którzy pamiętali o długu, przywieźli mi do Moskwy złoty łańcuszek. Mam go do dziś, choć nie mogę go nosić – jest za ciężki.

Niedawno natrafiłam na pochodzącą z końca lat pięćdziesiątych korespondencję mojej Mamy ze znaną ukraińską malarką Jarosławą Muzyką. Pomimo ponadczterdziestoletniej różnicy wieku dzielącej obie kobiety listy mojej Mamy, dziewczyny tuż po maturze, są bardzo osobiste. Pierwsze listy, które Mama pisała do ukraińskiej malarki wkrótce po powrocie adresatki z łagru, są przepojone nostalgią, z pozoru dziwną, zważywszy, że Lwów Mama opuściła jako niespełna siedmioletnia dziewczynka. Cóż mogła pamiętać, oprócz bliskich? Ogród, w którym nie mogła się bawić, bo każda piędź ziemi miała przynieść jakieś plony? Ukochanego pluszowego pieska? Spacery po parku Stryjskim? Kaiserwald, obiekt militarny, a nie, jak dziś, miejsce niedzielnej rekreacji? W listach tych pobrzmiewa tęsknota za utraconym dzieciństwem i przestrzenią najpiękniejszego na świecie miasta, o której piszą wszyscy przedwojenni lwowianie. Wyziera z nich cień traumy, nadal zniewalającej i niepozwalającej zaznać szczęścia.

Następne listy, już z czasów studenckich, nieco więcej mówią o otaczającej Mamę rzeczywistości. Jesienią 1957 roku podjęła studia na Uniwersytecie Warszawskim. W akademiku na Kickiego szybko znalazła krąg towarzyski: byli to „repatrianci” i... Ukraińcy. W jednym z ostatnich obszernych listów, z końca 1959 roku, jest mowa o planowanym zamążpójściu Mamy. Pada tam kluczowe według mnie sformułowanie: „Najważniejsze, że jest «nasz»”. Polka pisze do Ukrainki, zaledwie kilkanaście lat po wojnie. Polka – z wyboru matki Ukrainki i ojca Polaka. Do Ukrainki, która zaledwie trzy lata wcześniej wyszła z łagru, gdzie odsiadywała wyrok za współpracę z ukraińskim podziemiem i kontakty z Romanem Szuchewyczem, dowódcą upa, legendą dla jednych, zbrodniarzem w oczach drugich.

Czytałam ten fragment wiele razy, a jego sensu pojąć nie mogłam: tak przecież mawiano w tych ukraińskich rodzinach mieszkających w Polsce, dla których małżeństwo ich dziecka z Polką lub Polakiem oznaczało niechybną polonizację. Nigdy nie słyszałam o analogicznym argumencie w rodzinie polskiej (oczywiście mieszkającej w kraju, nie za granicą). Dlaczego moja Mama użyła tego sformułowania, które dotychczas wydawało mi się przejawem ksenofobii? Co zatem znaczy „nasz”? Dwie wrogie wobec siebie społeczności, a tu – „nasz”! Nawet gdybym mogła zadać pytanie Mamie, nie wiem, czy potrafiłabym właściwie je sformułować.

Traumatyczna historia, której świadkami i aktorami byli moi Rodzice i Dziadkowie, wydawałoby się, nie pozostawiała wątpliwości co do definicji „swój – obcy”. Opierała się ona na pojęciu etniczności. Egoizm bólu, własna (w tych samych kategoriach) historia nie pozwalały wielu osobom, wielu społecznościom, ba, narodom, na współodczuwanie czy bodaj zrozumienie bólu Innego. „On nasz”? Niemożliwe. Czyli: „Tyś nie nasza”.

Wspólnota losu represjonowanych społeczności, zesłanych, deportowanych, po prostu pozbawionych własnego domu, przekazana w tym prostym zdaniu wspólnota cierpienia – indywidualnego, ale i zbiorowego – pojęcie „nasz” nagle odzyskało właściwy wymiar. A przecież to takie oczywiste.

Moja Mama i Babka, Eufrozyna Lewkowska, pozbawione dachu nad głową, dręczone widmem wywózki, w czerwcu 1946 roku wyjechały na zawsze ze Lwowa. Latem tamtego roku Dziadek wraz z Tatą prześlizgnęli się przez ucho igielne: nielegalnie przekroczyli „granicę na zamkie” i dotarli z powrotem w „swoje strony”, jak zwykł mawiać Tato, unikając przymiotnika „ukraiński”, albo, posługując się terminologią znacznie późniejszą, na łono „małej ojczyzny”. Trzydzieści cztery lata później zaczęłam studia na warszawskiej ukrainistyce. Minęły kolejne trzy lata, nim po raz pierwszy znalazłam się na terytorium zsrs, a ściślej mówiąc – w stolicy imperium. Imperium, które pomimo widocznych problemów („Solidarność” i stan wojenny w Polsce; kolejne klęski w Afganistanie) nie porzuciło snu o potędze. Kiedy wyjeżdżałam stamtąd ciężko chora, a był to marzec 1983 roku, marzyłam nie o tym, by „tam” już nie wrócić, lecz o tym, żebym zdołała dojechać do Polski. Historia zatoczyła koło. I choć nie były to czasy wojny, lecz pokoju, a raczej – posługując się ówczesnym językiem propagandy i dialektycznego materializmu – „walki o pokój”, dominantą pozostał strach.

Mama miała wstydliwy nawyk obgryzania paznokci. Zupełnie nie do wykorzenienia. Mocno kontrastował ze znakomitymi manierami i dbałością o wygląd. Nawyk ten pozostał po wojennym i, jak się okazało tuż przed jej śmiercią, powojennym strachu. Była dzieckiem nie tylko wychowanym w poczuciu nieustannego zagrożenia, ale i urodzonym w takim stanie.

Dudnienie wkraczających od strony ulicy Łyczakowskiej wojsk i huk motorów były jednymi z pierwszych dźwięków, które usłyszała. Wkrótce potem zniknął ojciec, aresztowany jako sekretarz lwowskiego sądu apelacyjnego. Do swego nabytego dwa miesiące wcześniej domu wrócił z odbitymi nerkami, i już go nie opuszczał. Moja Babka nie miała wyjścia – musiała wykazać się zaradnością, jak jej matka, Ołeksandra Fedyk, która z wypieków sprzedawanych pod Ławrą Poczajowską odbudowała dom, zniszczony w trakcie Wielkiej Wojny. Babcia sprzedawała, co się dało; w ten typowy dla początku sowieckiej okupacji sposób starała się utrzymać rodzinę. Z tego czasu pochodzi rodzinna anegdota o nocnych koszulach kupowanych na Krakidałach jako suknie wizytowe dla sowieckich żon i kochanek, tak chętnie opowiadana przez lwowiaków. W ten sposób kompensowano sobie upokorzenia i opresję.

W odróżnieniu od znakomitej większości mieszkańców Galicji Babka znała rosyjski – a w każdym razie tak jej się wydawało do wkroczenia Sowietów. Rosyjski z międzywojennej Ławry Poczajowskiej, będącej świadkiem wielkiej batalii o wprowadzenie języka ukraińskiego do liturgii Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, posługującego się rosyjską wersją cerkiewnosłowiańszczyzny i rosyjskim podczas kazań, a język, którym mówili przybysze w 1939 roku, różniły się tak dalece, że Babka miała trudności z jego rozumieniem. Przekonali się o tym nie tylko Polacy, ale i inne narodowości wschodnich terytoriów ii Rzeczypospolitej, także (i bynajmniej nie w ostatniej kolejności) Rosjanie.

Na początku 1940 roku Babka i Dziadek otrzymali sowieckie paszporty, co odnotowano na... odpisie z kościelnej metryki ślubu. Stali się obywatelami sowieckimi, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Mieszkańcom Lwowa o zbliżonym statusie (pracownik sądu, właściciel domu) zazwyczaj wstemplowywano w ten sowiecki dokument tożsamości paragraf 11, oznaczający zakaz zamieszkania w dużych miastach i konieczność przeniesienia się na odległość ponad stu kilometrów od „granicy niemiecko-sowieckiej przyjaźni”. Dziadkowie w porównaniu z innymi mieli zatem szczęście. Opatrzności w opiece pomogło to, że dom był maleńki i niezbyt atrakcyjnie położony jak na potrzeby przybyszy, a Dziadek pracował jako zwykły urzędnik, a nie sędzia.

Data i miejsce urodzenia Mamy w dowodzie osobistym nie bez przyczyny wywoływały więc we mnie niepokój. Choć dowód był prl-owski, budził skojarzenia z sowiecką rzeczywistością i był naznaczony lękiem przed wywózką, nieodłącznym towarzyszem władzy sowieckiej. Strach przeniósł się razem z Mamą i Babcią na „ziemie odzyskane” i dyktował strategię zachowania. Babka w obawie, że korespondencja z nią może „pomóc” jej poczajowskiej rodzinie przemieścić się w bardziej oddalone regiony zsrs, nie utrzymywała z siostrami żadnych kontaktów. Być może chciała też zapomnieć o swoim pochodzeniu, zatrzeć je, nie tylko w obawie przed napiętnowaniem, ale i w poczuciu wstydu i winy za mordy dokonane w latach 1943–1944.

Dziadek Jan Lewkowski i Babcia Eufrozyna, z domu Fedyk, kupili dom przy ulicy Mącznej kilka miesięcy przed urodzeniem się Mamy. Nie sposób było ich nazwać młodą parą. Dziadek był wdowcem (pierwsza żona, Fryderyka, z domu Utzig, zmarła bezdzietnie) i dobiegał sześćdziesiątki. W 1938 roku ożenił się po raz drugi, z poczajowianką młodszą od siebie o trzydzieści trzy lata. Ślub wzięli w prawosławnej cerkwi we Lwowie. Dom leżał w cichej okolicy, w pobliżu profesorskiej kolonii i parku zwanego Kaiserwaldem, po wojnie – Szewczenkowskim. Mieszkali tam przede wszystkim Polacy, ale i Ukraińców nie brakowało, natomiast Żydów na Łyczakowie było stosunkowo mało. Ulica Mączna, od strony Łyczakowskiej zabudowana niewysokimi kamienicami, dalej miała charakter raczej podmiejski. Nie zmieniła go otwarta w 1939 roku fabryka kamieniarsko-rzeźbiarska, pracująca na potrzeby Cmentarza Łyczakowskiego. Przydomowe ogródki okazały się w trakcie wojny zbawieniem: dawały minimum, niewystarczające co prawda do przetrwania, ale lepsze niż nic zagwarantowane lokatorom śródmiejskich kamienic. Ci mogli liczyć wyłącznie na sklepy i nielegalny handel. Pobliskie tory kolejowe prowadzące na Podzamcze też okazały się ratunkiem: dzięki kolejarzom pozyskiwano tam deficytowy towar – miał węglowy.

Najbliższymi sąsiadami Dziadków byli Ukraińcy, ludzie niezbyt majętni i nadzwyczaj uczynni. To oni udzielili pierwszej pomocy Babce, która w październiku 1939 roku, po uwięzieniu męża, została sama z niemowlęciem. Wzajemne świadczenie usług sąsiedzkich było zresztą niepisaną regułą, a w trakcie wojny ułatwiało przeżycie, pod warunkiem że sąsiadów nie sparaliżował strach, nie owładnęła nimi jakaś ideologia albo żądza odwetu za krzywdy prawdziwe lub urojone, nie mówiąc już o zwykłej chęci wzbogacenia się.

Latem 1941 roku, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, w domu Dziadków zamieszkała Sara Lille, ponadsiedemdziesięcioletnia Żydówka. Dziadkowie oddali jej jeden z dwóch pokoi (dom był niewykończony). Kiedy syn pani Lille, Jan, ustalał warunki płatności, Dziadek nie potrafił podać kwoty, jaką pobiera się tytułem czynszu, bo od dwóch lat przebywał unieruchomiony w domu. Mimo to doskonale wiedział, jaka jest sytuacja Żydów, choć twierdził, że to, co wyprawiają Niemcy, nijak ma się do ceny, jaką może pobierać za wynajem. Wkrótce potem Janowi Lille udało się przedostać do Lublina, gdzie nikt go nie znał i gdzie mógł funkcjonować jako urzędnik niemieckiej firmy na zdobytych we Lwowie papierach Michała Korolewicza. Tymczasem jego żona, Fryda Lille (z domu Tennenbaum), pierwsza we Lwowie kobieta mikrobiolog, zamieszkała wraz z „Babunią”. Tak nazywano Sarę Lille, i pomimo „wizyt”, jakie składali Niemcy, jak też ukraińska policja pomocnicza, wersję tę udało się utrzymać. Legenda rodzinna głosi, że zawdzięczano to nienagannej niemczyźnie Dziadka, austro-węgierskiego kanoniera, i „Babuni”, którą Niemcy poszukujący lokum dla oficerów stacjonującego w pobliżu Kaiserwaldu oddziału artylerii nazywali „Grossmutter” i całowali w rękę.

Pomimo tej kurtuazji Mama bardzo się bała pukających do drzwi Niemców i policjantów. Sądząc po wspomnieniach Fryderyki Lille, moją Babcię, w odróżnieniu od „Babuni” Sary, również paraliżował strach. W pamięci Mamy pozostał również lęk, jaki budził krzyczący w sąsiednim pokoju chory na tyfus siostrzeniec Fryderyki Lille, Marian Landberg. Wiedziała, że oprócz niego jest tam jeszcze mała dziewczynka, ale Dziadkowie przekonywali ją, że nikogo poza paniami Lille i dziewięcioletnim Marianem tam nie ma. Siostrzenica Ireny, Hania Gnoińska, rzeczywiście tam była, co potwierdziło się wiele lat później, kiedy doszło do jej spotkania z Mamą. Dzięki pomocy lekarskiej doktor Heleny Krukowskiej z kliniki profesora Franciszka Groëra, wdowy po zamordowanym na Wzgórzach Wuleckich profesorze Włodzimierzu Krukowskim, jak też skrupulatnemu zastosowaniu się do zaleceń sanitarnych, nikt więcej z sześciu osób mieszkających w dwóch pokojach nie zachorował. Sąsiedzi, pomimo że wiedzieli, kto mieszka obok, i widzieli także kilka innych osób, w tym dzieci, które w 1942 roku przewinęły się przez dom przy ulicy Mącznej 38, zachowywali dyskretne milczenie.

W Boże Narodzenie 1942 roku Dziadek zmarł. Pochowano go na Cmentarzu Łyczakowskim, obok pierwszej żony, Franciszki Utzig. W domu na ulicy Mącznej pozostała „Babunia”. Jeszcze przez kilka miesięcy opiekowała się trzyletnią dziewczynką pod nieobecność jej mamy, pracującej w przedszkolu na utrzymanie całej trójki. Łączność z Lublinem, gdzie schroniła się także Fryda Lille jako Irena Szyszkowicz (po wojnie Irena Lille), była sporadyczna. Brakowało pieniędzy na utrzymanie. Tylko raz, jesienią 1943 roku, kilka miesięcy po śmierci „Babuni”, małżeństwo przesłało niewielką kwotę. „Babunia” spoczęła na Łyczakowie obok Dziadka, pod nazwiskiem Barbara Mikoś. Pogrzeb miała katolicki. Jej grób się nie zachował. W miejscu pochówku w latach siedemdziesiątych pogrzebano Jekatierinę Iłowajską. W zachowanych jakimś cudem dwóch listach z Lublina od państwa Lille, z serdecznymi podziękowaniami za opiekę nad matką, mowa jest także o sprzedaży powierzonego odzienia, co miało bodaj częściowo skompensować wydatki. W materiałach z procesu Jarosławy Muzyki pomoc w sprzedaży rzeczy stała się powodem do oskarżenia malarki (mowa o tym będzie w ostatnim rozdziale). Nikt nie zamierzał powoływać świadków ani wyjaśniać okoliczności.

Niebawem w domu na ulicy Mącznej zamieszkała żona innego znajomego Dziadka jeszcze sprzed Wielkiej Wojny, pana Hollendra, drobnego kupca z Bóbrki. Jej syn Józef został policjantem w getcie. Prawdopodobnie to właśnie umożliwiło mu uratowanie matki przed akcją w getcie w sierpniu 1942 roku. Ukrył ją wtedy u Dziadków. Wiosną 1943 roku, kiedy Dziadek już nie żył, matka Hollendra znowu znalazła się na Mącznej, już z fałszywymi papierami, jako Katarzyna Gruszecka. Mieszkający w pobliżu policjant zauważył ją w ogrodzie i ostrzegł moją Babkę przed możliwością donosu ze strony szmalcowników lub innych osób. Wtedy Józef Hollender zabrał matkę. Przeżyła zarówno ona, jak i jej syn, który w ostatnim momencie, tuż przed ostateczną likwidacją getta, już po śmierci swojej żony Blanki i siostry Klary, zdobył fałszywe papiery i przedostał się na teren Komisariatu Rzeszy Ukraina. Prawdpodobnie przy pierwszej nadarzającej się okazji wstąpił do „ludowego wojska”. Do Polski wrócił jako oficer z Armią Berlinga. Po wojnie, pod nazwiskiem Piotr Smolnicki, pracował jako prokurator wojskowy w Krakowie. W 1951 roku skazano go za kolaborację z Niemcami na osiem lat. W 1956 roku, już na fali odwilży i po wyjściu z więzienia, próbował dowieść swojej niewinności. Wtedy też odnalazł adres mojej Babci i poprosił ją o złożenie zeznań w jego sprawie, sugerując ich treść. Nie wiem, czy te sugestie były niezgodne z prawdą, czy był jakiś inny powód (zmiana sytuacji politycznej lub emigracja Smolnickiego), dość powiedzieć, że kontakt się urwał.

W przełomowym dla losów ii wojny światowej 1943 roku pokój w domku przy ulicy Mącznej zajął oficer Wehrmachtu, Austriak. Można sobie tylko wyobrazić, jak bardzo bały się tego przymusowego lokatora Babcia i Mama. Któregoś razu oficer wręczył Babci swoje zdjęcie i poprosił, czy też nakazał, aby nosiła je przy sobie w portfelu. Był to czas masowych łapanek i wywózek na roboty do Rzeszy. Co stałoby się z maleńkim dzieckiem, gdyby Babcię wywieziono, łatwo sobie wyobrazić. Babcia, młoda i przystojna wdowa, najwyraźniej opacznie zrozumiała gest oficera. Oburzyła się na niego, ten zaś spokojnie wytłumaczył, co powinna robić, w razie gdyby ktoś zatrzymał ją na ulicy. Oficera wysłano niebawem na front wschodni, nigdy więcej nie dał znaku życia. W rodzinnym archiwum pozostał jego album, bez żadnego nazwiska.

Babka moja wraz z Jarosławą Muzyką na przełomie 1941 i 1942 roku, aż do jesieni 1942 roku, kiedy getto zamknięto i przekraczanie jego granicy groziło śmiercią, dostarczały żywność znajomym przymusowo osiedlonym za murami, między innymi państwu Hollendrom, a także bliskim pani Frydy Lille – jej siostrze Helenie, a następnie mężowi starszej siostry, Henryki. Trudno powiedzieć, komu jeszcze, gdyż Jarosława Muzyka nie pozostawiła wspomnień, a to ona miała w getcie najwięcej przyjaciół – artystów i lekarzy: Ottona Hahna, Margit Reich-Sielską, Henryka Strenga i innych.

Sytuacja mieszkańców getta z miesiąca na miesiąc stawała się coraz gorsza: panowała nieopisana ciasnota, racje żywieniowe nie pozwalały na przetrwanie. Poza gettem groziła śmierć w razie rozpoznania kogoś jako Żyda, a Lwów, pomimo że był miastem kilkusettysięcznym, miał właściwość, która pozostała mu do dziś: wszyscy wszystkich znali i sporo o sobie wiedzieli dzięki nieodłącznej towarzyszce galicyjskiego życia publicznego – plotce. Ludzie, zmuszeni przez władze niemieckie do zamieszkania w getcie, pozbawieni majątku, rozdzieleni z bliskimi, odarci z godności, umierali od chorób, z wycieńczenia, z poczucia beznadziei. Zabijano ich w doraźnych egzekucjach, wystarczyło najmniejsze podejrzenie. Okupanci mordowali lwowskich Żydów systematycznie: w Obozie Janowskim, na Piaskach i w obozach zagłady, przede wszystkim w najbliżej położonym Bełżcu. Dzielenie się żywnością z mieszkańcami getta było dla władz niemieckich poważnym wykroczeniem, a jej sprzedaż – ciężkim przestępstwem, karanym śmiercią. Wspólne wyprawy mojej Babki i Jarosławy Muzyki wymagały więc odwagi. Oprócz niebezpieczeństwa podstawowego, grożącego ze strony policjantów i esesmanów, obie kobiety miały także inne powody do obaw o życie. Najpoważniejszym był tyfus, panoszący się w getcie i w Obozie Janowskim. Równie mocno dręczyła je obawa o los bliskich w razie aresztowania czy śmierci. W przypadku Jarosławy Muzyki istniała szczególna okoliczność obciążająca. Jej mąż, doktor Maksym Muzyka, znany mikrobiolog, kolega po fachu Frydy Lille, zimą 1939/1940 roku został mianowany wicedyrektorem Instytutu Medycznego, stworzonego w miejsce Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Lwowskiego. W końcu czerwca 1941 roku został jako epidemiolog zmobilizowany. Choć ewakuacja była przymusowa, nie miało to znaczenia dla niemieckich władz: w ich oczach Jarosława Muzyka była żoną bolszewika, zasługującego na taki sam los, jak Żydzi.

Skąd kobiety prawie bez środków do życia, jak moja Babka czy Jarosława Muzyka, które znalazły się na najniższym szczeblu drabiny społecznej, brały w warunkach okupacji żywność, podlegającą ścisłej reglamentacji i trudną do kupienia za pieniądze? W ryzykownych operacjach specjalizowała się moja Babka. „Zorganizowaną” skórę na buty wymieniała u chłopów – tak jak ona handlujących nielegalnie – na jedzenie. Zdarzały się też znacznie trudniejsze „transakcje”: Babka wymieniła obrączkę ślubną, jedną z najcenniejszych pamiątek po zmarłym mężu, na osełkę masła. Jarosława Muzyka natomiast odpowiadała za kontakty: to ona wskazywała Babci adresatów ich wspólnej pomocy.

Z Babką, brunetką o wyrazistych rysach twarzy, młodszą o dwadzieścia lat od swojej towarzyszki, bez wielkiego doświadczenia życiowego, ale z pewnością siebie na pokaz, drobniutka blondynka, bywalczyni lwowskich i paryskich salonów wystawowych, czuła się raźniej. Bała się jednak na tyle, że to ją właśnie, mimo „dobrego wyglądu”, zatrzymywała policja, przypisując żydowskie pochodzenie. Babka, na pierwszy rzut oka stokroć bardziej podejrzana, rzucała się wtedy na odsiecz: „Co ty... najsławniejszej ukraińskiej malarki nie znasz?!”.

W lipcu 1944 roku niemieckich okupantów wyparto ze Lwowa. Strach jednak pozostał: był przecież nieodłącznym towarzyszem władzy sowieckiej. Trwała też walka podziemia ukraińskiego i polskiego. Osobę taką jak moja Babka, która urodziła się w sercu ukraińskiego prawosławia, Poczajowie, ale wybrała ze względu na męża tożsamość polską, ideolodzy i praktycy nacjonalizmu nazywali „chruniem” i traktowali jak zaprzańca, podlegającego bezwzględnej likwidacji wraz z rodziną, czyli pięcioletnią wówczas córeczką. Przed grożącym niebezpieczeństwem uchronił Babkę i Mamę dawny znajomy, Ukrainiec. Rok 1944, podczas którego „akcja depolonizacyjna”, jak nazwano te zdarzenia w dokumentach upa, a mówiąc bez eufemizmów – czystka etniczna – rozprzestrzeniła się z Wołynia na teren Galicji, minął pod znakiem strachu, spotęgowanego przez dodatkowe zagrożenie, tym razem nie ze strony obcych przybyszy, a swoich.

Tuż po wojnie Jarosława Muzyka namalowała portret mojej Mamy. Pisano o nim: „typ francuskiej dziewczynki”. Określenie to nie było bezpodstawne. Artystka zdobywała przecież szlify w Paryżu, nic więc dziwnego, że krytycy w tym kręgu poszukiwali korzeni i skojarzeń. Cóż, kiedy to, w czym krytyka upatrywała francuskiego charme, nie przypadło do gustu mojej Mamie. Pół wieku później napisała we wspomnieniu o Muzyce: „p. Sławcia zamiast mojego ślicznego własnoręcznie przez Mamę wydzierganego białego kołnierzyka, namalowała na portrecie jakąś plamę”. Artystka pocieszała modelkę, jak mogła: gdy tylko obraz wróci z wystawy, przemaluje kołnierzyk, a portret da jej w prezencie. Obraz wrócił, ale ani modelki, ani artystki już nie zastał. Dzieliły je tysiące kilometrów.

Zdjęcie tego portretu towarzyszy mi od lat, a dokładniej od momentu, kiedy mojemu lwowskiemu przyjacielowi Petrowi Humeniukowi, z pomocą Wity Susak i Oksany Maksymenko-Koch, udało się w archiwalnej kolekcji spuścizny malarki we Lwowskiej Galerii Obrazów odnaleźć ten obraz i zrobić jego zdjęcie. Dziewczynka z kruczoczarnymi warkoczami, w szaroniebieskiej sukience z białym kołnierzykiem, siedzi z głową lekko wkuloną w ramiona, przytula żółtawego szmacianego pieska i wpatruje się w nieznany punkt. Portret jakich wiele. Dla mnie ma jednak znaczenie symboliczne: wkrótce potem dziewczynka wraz z matką rzeczywiście wyjechały w nieznane.

Najpierw zatrzymały się u siostrzenicy i wychowanicy Dziadka w Ropie na Podkarpaciu. Później, kiedy nie sposób było dłużej pozostawać ciężarem, podążyły dalej, przez całą nową Polskę, na Pomorze Zachodnie. Po drodze był Wrocław. Tam Babka nawiązała kontakt z Ireną Szyszkowicz (Frydą Lille), która wówczas pracowała wraz z profesorem Franciszkiem Groërem w tym mieście. Babcia uzyskała od Ireny Szyszkowicz dokument potwierdzający jej nader skromne doświadczenie zawodowe pomocy przedszkolnej. Nie dane było im jednak pozostać we Wrocławiu. Kiedy Babcia próbowała wejść do przydzielonego im przez miejscową administrację domku, u progu powitał ją mężczyzna z bronią w ręku.

Szukając pomocy w uzyskaniu pracy i jakiegoś mieszkania, Babcia pojechała do Krakowa, prosić o wsparcie pana Michała Korolewicza (Jana Lille), który pracował wówczas jako dyrektor w Centrali Przemysłu Naftowego (mianowany jeszcze latem 1944 roku w Lublinie przez ministra przemysłu i handlu Hilarego Minca). Odmówił.

Następne trzydzieści lat, aż do przejścia na emeryturę, Babka, która w międzyczasie uzyskała uprawnienia pielęgniarskie, żyła w pokoikach przyszpitalnych. O tym, jak żyła, świadczy pewien drobiazg: w jednopokojowym mieszkanku, uzyskanym po prawie trzydziestu latach od opuszczenia domu we Lwowie, stały metalowe puszki unrra (amerykańskiej pomocy z końca lat czterdziestych, oczekiwanej przez mieszkańców „ziem odzyskanych” niczym zbawienie), w których pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy wprowadzono kartki, Babcia przechowywała cukier, w czasie wojny towar na wagę złota. Pod koniec lat siedemdziesiątych Irena Lille, która uzyskała w tym czasie pozycję zawodową we Francji (w ciągu poprzednich dwudziestu lat utrzymywała kontakt z Mamą i Babcią), zaczęła przesyłać młodszej od niej Babci pieniądze. Jan Lille (Michał Korolewicz) już nie żył. Minęło jeszcze kilka lat i dzięki udanej transakcji antykwarycznej, jaką przeprowadziła Irena Lille, by wspomóc swą ulubienicę, czyli moją Mamę, za jedną złotą monetę kupiono mieszkanie w Warszawie. Stało się to czterdzieści lat po śmierci Sary Lille, a czterdzieści dwa lata po tym, jak przypadkowo splotły się losy rodziny Lille i Lewkowskich – lwowian, którzy być może w innych okolicznościach nigdy by się nie spotkali. Należeli przecież do różnych warstw, choć w obrębie klasy średniej: niższej i wyższej. Po wojnie znaleźli się daleko od Lwowa. Każde z nich na swój sposób odczuwało nostalgię, starając się zapomnieć o strachu, a o wojnie i czasie powojennym w szczególności.

Babka z Mamą w maju 1946 roku wyjechały ze Lwowa. Podróż do oddalonego o niecałe dziewięćdziesiąt kilometrów Przemyśla trwała dwa tygodnie. Najpoważniejszym bagażem, jaki ze sobą wiozły, był strach.

List Haliny Lewkowskiej do Jarosławy Muzyki, 1957

Halina Lewkowska w mieszkaniu Jarosławy Muzyki na ulicy Czarnieckiego, 1945

Jarosława Muzyka, Portret dziewczynki z pieskiem, 1946

Ślubna fotografia Eufrozyny i Jana Lewkowskich, 1938

Sowiecki stempel na metryce ślubu, 1940. Tak Lewkowscy stali się obywatelami ZSRS

Jan Lewkowski podczas I wojny światowej był zwykłym kanonierem

List Jana Lille do Eufrozyny Lewkowskiej, Lublin, 15 lipca 1943 roku

Jarosława Muzyka, lata czterdzieste XX wieku

Halina Lewkowska przed domem na ulicy Mącznej, 1943

Medal Sprawiedliwego wśród Narodów Świata przyznany Eufrozynie Lewkowskiej 16 marca 2004 roku, dwanaście lat po jej śmierci

Rozdział 2 Przystań w klinice

Podróż w czasie i przestrzeni: Paryż–Lwów–Paryż (1939–1957)

Fryda Lille przekroczyła granicę rumuńsko-polską 18 września 1939 roku, po trwającej jedenaście dni podróży z Francji. Początek wojny zastał ją w Paryżu, gdzie została zaproszona do kliniki pediatrycznej profesora Roberta Debré szpitala Herold dla kontynuacji badań nad przeciwciałami. Na początku września nadszedł ze Lwowa list, w którym mąż Frydy, Jan Lille, opisywał powszechną mobilizację, bombardowanie miasta, własną rozpacz i bezradność. Fryda postanowiła wrócić, uznając, że pozostanie we Francji byłoby z jej strony dezercją, schronieniem się w bezpiecznym miejscu, porzuceniem bliskich na pastwę losu. We wspomnieniach wyjaśnia swoją decyzję: „nie mogłabym żyć ze świadomością takiej winy”[1].

Szwagier Frydy, Ludwik Lille, był awangardowym artystą, który przeniósł się ze Lwowa do Paryża dwa lata przed wojną. Żegnając się z bratową w swojej pracowni malarskiej na bulwarze St. Jacques pod koniec pierwszego tygodnia wojny, był pewien, że więcej się nie zobaczą. Wojnę przeżył w Paryżu, Fryda zaś z mężem Janem, bratem Ludwika – w okupowanych Lwowie i Lublinie. Po wojnie opadła żelazna kurtyna, a jednak Fryda i Ludwik spotkali się ponownie dopiero w 1952 roku, także w Paryżu, dokąd Lille przyjechała na kongres hematologiczny. To Ludwik Lille, a ściślej jego śmierć sprawiła, że w drugiej połowie lat pięćdziesiątych małżonkowie znaleźli się w Paryżu i tam spędzili resztę życia.

Jan Lille z żoną przyjechali do Paryża na pogrzeb Ludwika w kwietniu 1957 roku. Posługiwali się wówczas nazwiskami, które przybrali podczas niemieckiej okupacji. Pozostali przy nich po wojnie, za radą ministra Hilarego Minca, człowieka nader wpływowego na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Jan nosił więc nazwisko Michał Korolewicz, Fryda była Ireną Szyszkowicz. Lille-Korolewicz postanowił zostać we Francji, a Fryda (Irena) wróciła w maju 1957 roku do Warszawy z poczucia obowiązku wobec siostrzeńca – przybranego syna. Ważnym powodem powrotu były także niezakończone badania hematologiczne oraz pozostawiony w Warszawie majątek (status materialny małżeństwa był jak na ówczesne warunki dość wysoki). Wtedy właśnie moja Mama i Hanna Gnoińska, siostrzenica Ireny, miały okazję poznać się bliżej, pakując rzeczy Ireny i przebijając się przez procedury urzędu celnego. Irenie Szyszkowicz-Lille udało się po kilku tygodniach wyjechać ponownie, tym razem na kongres hematologiczny w Kopenhadze. W ponownym uzyskaniu paszportu, pomimo że mąż nie wrócił z Paryża, mogły pomóc odmienne nazwiska: władze nie zorientowały się i nie wstrzymały ponownego wydania paszportu Irenie. Niemniej jest prawdopodobne, że czas sprzyjał takim wyjazdom: po odwilży 1956 roku winę za zbrodnie stalinowskie próbowano przerzucić na funkcjonariuszy żydowskiego pochodzenia. W ten sposób pozbywano się nielicznych ocalałych z Zagłady Żydów.

VivelaFrance!

W sierpniu 1939 roku francuska opinia publiczna była przerażona widmem wojny, a w gazetach i rozmowach prywatnych dominowało oburzenie: „Mourir pour une ville polonaise?!” (dlaczego mamy umierać za polskie miasto?!). Pytano, czym jest jedno miasto (chodziło o Gdańsk i ultimatum dotyczące „korytarza”) wobec nowej wojny. Starano się dowieść, że Francja nie ma żadnych powodów, by wypełniać zobowiązania traktatu sojuszniczego; przekonywano, że to stanowisko polskie wobec żądań niemieckich jest nieodpowiedzialne. O odpowiedzialności Francji za układ monachijski i jego skutki oczywiście nie wspominano.

W Polsce natomiast o nastrojach francuskiej ulicy i opinii publicznej nie wiedziano. Co więcej, najpoważniejsze nadzieje wiązano właśnie z Francją. Wiadomość o przystąpieniu do wojny Francji i Anglii wywołała prawdziwy entuzjazm w ogarniętym wojną kraju. We Lwowie na wieść o tej decyzji pod rezydencją francuskiego konsula zgromadził się tłum i odśpiewał Marsyliankę. Następnego dnia dla wyrażenia wdzięczności zorganizowano demonstrację pod konsulatami brytyjskim i francuskim. Radość była jednak przedwczesna: do rzeczywistych działań wojennych angażujących siły niemieckie nie doszło. Nieliczne jednostki, które znalazły się na linii Zygfryda, nie podjęły działań bojowych. Zaczęła się gra pozorów, „dziwna wojna”, drôle de guerre, Sitzkrieg. Wszystkie siły niemieckie mogły zatem skoncentrować się na uderzeniu na Polskę.

Tymczasem na wschodzie powstał egzotyczny sojusz do niedawna śmiertelnych wrogów – iii Rzeszy i zsrs. Zobowiązania sojusznicze paktu Ribbentrop–Mołotow okazały się bardziej wiążące niż sojusze polsko-francuski czy polsko-brytyjski. W odróżnieniu od aliantów, którzy wypowiedzieli wojnę i nie podjęli działań, najlepszy sojusznik iii Rzeszy wojny nie wypowiedział, ale działania podjął. W siedemnastym dniu wojny Armia Czerwona przekroczyła granice ii Rzeczypospolitej. Już pierwszego dnia niewypowiedzianej wojny jednostki radzieckie znalazły się w Tarnopolu, odległym o trzydzieści pięć kilometrów od granicy na Zbruczu. Kilka dni później dotarły do Lwowa.

Towarzysze podróży

Opuszczając Francję na początku września 1939 roku, Fryderyka Lille otrzymała w ambasadzie polskiej w Paryżu dokumenty niezbędne w podróży (ówczesna procedura różniła się od współczesnej; konieczna była wiza wyjazdowa). W rubryce „wyznanie” wpisała rzymskokatolickie; urzędniczka ambasady stwierdziła, że jest to warunek, by osoba podróżująca mogła bez przeszkód przekroczyć granice krajów sojuszniczych iii Rzeszy. Szwagier, znany awangardowy malarz, do 1936 roku kustosz Muzeum Żydowskiego we Lwowie, nie odprowadził jej na dworzec, by przez przypadek nie wyjawić tożsamości Frydy i nie narazić jej na niebezpieczeństwo ze strony współpasażerów pociągu międzynarodowego, którzy mogli na granicy zadenuncjować ją jako Żydówkę. Zezwolenie na podróż ambasada wydała tylko ze względu na zawód mikrobiologa, panowało bowiem przekonanie, że oprócz broni chemicznej, która przyniosła straszliwe żniwo podczas poprzedniej wojny, w tej wojnie zostanie zastosowana na dużą skalę broń bakteriologiczna.

Przypadkowymi towarzyszami podróży Frydy Lille przez Włochy, Jugosławię i Rumunię stali się dwaj inżynierowie, specjaliści od obrony przeciwlotniczej, oraz lwowianin Tadeusz Tomaszewski[2], psycholog z katedry Mieczysława Kreutza Uniwersytetu Jana Kazimierza. Odbywał wówczas studia zagraniczne po doktoracie, obronionym na Uniwersytecie Jana Kazimierza w 1937 roku. Przyjaźnił się z innym rządowym stypendystą przebywającym w Paryżu, romanistą z wykształcenia Janem Kottem, eseistą i teatrologiem. (Do dziennika Tomaszewskiego i wspomnień Kotta odwołuję się w następnych rozdziałach). Po powrocie do Lwowa Tomaszewski uzyskał stanowisko docenta w katedrze psychologii Lwowskiego Uniwersytetu Państwowego im. Iwana Franki. Później, na przełomie 1944 i 1945 roku, został przedstawicielem pkwn do spraw repatriacji.

W dniu 18 września, po jedenastu dniach podróży, grupka dotarła do Śniatynia na granicy rumuńsko-polskiej. Spotkali tam skamandrytę Kazimierza Wierzyńskiego i „arcylwowianina” Mariana Hemara z jego pierwszą żoną, aktorką Marią Modzelewską[3]. Hemar, dostrzegłszy Frydę Lille na granicy, wysiadł z samochodu, opowiedział o dramatycznej sytuacji w kraju, wytłumaczył, że do Lwowa dostać się niepodobna. Zaproponował, by dołączyła do nich i wracała do Rumunii. Odmówiła.

Spotkanie Frydy Lille z Hemarem 18 września 1939 roku to zaledwie migawka. Trudno nie dostrzec w nim innego wymiaru: dramatu ludzkich wyborów w obliczu katastrofy wojny. Dla jednych dzień ten oznaczał pełną przeszkód ucieczkę, dla innych – nie mniej trudny powrót; dla wielu – śmierć; dla nielicznych – rzekome wyzwolenie. Ku granicy rumuńskiej zmierzali nie tylko urzędnicy i oficerowie, ale i wielu przedstawicieli inteligencji twórczej. W tym dniu Witkacy popełnił samobójstwo. Ten największy twórca spośród formistów, zwolennik czystej formy, postrzegał wkroczenie Armii Czerwonej jako katastrofę cywilizacyjną. Miał po temu powody: przeżył w Rosji rewolucję bolszewicką. Tymi, którzy zdecydowali się na powrót do Polski z zagranicy (nie mówię tu o powołanych do służby oficerach rezerwy), powodowały najczęściej względy osobiste: chcieli dołączyć do rodziny. Uchodźcy kierujący się do Rumunii czy na Węgry utracili nadzieję na możliwość skutecznej obrony przed hitlerowskimi Niemcami, liczyli natomiast na możliwość kontynuowania walki w obronie polskiej niepodległości wspólnie z zachodnimi sojusznikami – Francją i Anglią.

Tłumy uchodźców podążające w kierunku granicy z przerażeniem i niedowierzaniem patrzyły na grupkę udającą się w kierunku przeciwnym: oto ludzie, którzy dobrowolnie zmierzają do tego piekła, przed którym wszyscy uciekają. Niebawem miało się okazać, jak blisko było niebezpieczeństwo: niemiecka bomba spadła na torowisko tuż przed pociągiem. Siła wybuchu wyrzuciła pasażerów w pole; towarzysze podróży nie doznali większego uszczerbku, prócz potłuczeń i szoku. Pasażerowie ugrzęźli w małej miejscowości pod Stanisławowem; nie mogło być mowy o wznowieniu ruchu pociągów.

Dwaj towarzysze podróży Frydy Lille, w cywilu inżynierowie, przydzieleni jako rezerwiści do obrony przeciwlotniczej, postanowili czekać na możliwość kontynuowania podróży pociągiem. Zrozumieli zapewne, że ich próba dotarcia do jednostki, gdzie mieli się zgłosić, nie ma już sensu. Obrona przeciwlotnicza Rzeczypospolitej przestała istnieć, skoro możliwe było zbombardowanie jedynej kolejowej drogi odwrotu – do granicy z sojuszniczą Rumunią. Pod przygniatającym wrażeniem błyskawicznej porażki obaj inżynierowie dali upust negatywnym emocjom w sposób aż nazbyt typowy: o klęskę obwiniając Żydów. Psioczyli na Hemara i Wierzyńskiego, oskarżali, że porzucają kraj w takim nieszczęściu, odgrażali się, że po wojnie nie będzie dla nich jako Żydów miejsca w Polsce. Czy wiedzieli, że rząd właśnie opuścił kraj? Czy wiedzieli, że władze specjalnie zatroszczyły się o tych wielkich twórców, którym udało się przedostać za granicę, bez względu na ich pochodzenie? (Przykładem są losy Juliana Tuwima i jego żony, przetransportowanych prosto z granicy do Bukaresztu i poruczonych opiece polskiej ambasady[4]). Nie przyjmowali do wiadomości, że kolejne mijające ich w Śniatyniu samochody zdążające w kierunku Rumunii należały do misji dyplomatycznych, a przedstawiciele misji francuskiej nalegali, by natychmiast z nimi uciekać. Żaden z nich nie przejawił nawet minimum empatii i nie wczuł się w sytuację, w jakiej znaleźli się Żydzi w iii Rzeszy. Pozbawiono ich przecież wszelkich praw, a tego samego należało oczekiwać w okupowanej Polsce. Towarzysze Frydy nie wiedzieli, bo wiedzieć nie mogli, jak intensywnie gestapo poszukiwało Hemara. W tym momencie jednak to poeci Hemar i Wierzyński, a nie rząd czy wojsko, jawili się jako dezerterzy i nieomal sprawcy wszelkich nieszczęść, jakie spotkały kraj.

Fryda Lille znała Hemara jeszcze z początku lat dwudziestych przez Jana Stura, poetę i teoretyka ekspresjonizmu, z którym łączyła ją przyjaźń i którego nową wersję poematu Człek wędrowny spisywała w 1923 roku, u kresu życia młodego pisarza. Spuściznę epistolarną oraz nową wersję poematu przesłała po śmierci autora przyjaciołom – Marianowi Hemarowi i Stanisławowi Ignacemu Witkiewiczowi. (Pośmiertnego wydania dzieła zmarłego poety podjęli się na zasadzie subskrypcji Józef Wittlin, Ludwik Lille i Aleksander Dan w Montsalwacie, wydawnictwie należącym do kuzyna ze strony matki Frydy Tennenbaum, Samuela Arema). Awangardowe środowisko formistów, do którego należał na początku lat dwudziestych także przyszły szwagier Frydy, Ludwik Lille, było jej bliskie.

Hemar, młodszy brat Henryka Heschelesa, redaktora naczelnego lwowskiej gazety syjonistycznej „Chwila”, był chyba jednym z najbardziej popularnych tekściarzy w międzywojennej Polsce. Heschelesa, wybitnego działacza syjonistycznego, złapał oddział sowieckich pograniczników przy próbie powrotu z Rumunii. Więziono go w Stanisławowie, potem we Lwowie. Odpowiadał jednak już nie za przekroczenie granicy. Prawdziwym powodem przetrzymywania Heschelesa w więzieniu była jego pozycja w ruchu syjonistycznym, a punktem oskarżenia – zdrada interesów żydowskiej mniejszości. W przededniu wybuchu wojny zamieścił w „Chwili” rezolucję zebrania żydowskiej wspólnoty deklarującą lojalność wobec państwa polskiego[5]. Spędził w więzieniu dziesięć miesięcy, aż do sierpnia 1940 roku. Wyszedł „na wolność” po roku[6]. Zginął nie z rąk Sowietów, a Niemców, w pierwszych dniach okupacji – podobnie jak inny więzień sowiecki, słynny lwowski internista Roman Rencki. Hescheles został zamordowany podczas pogromu w pierwszych dniach lipca 1941 roku, Rencki – na Wzgórzach Wuleckich. Jedynym świadectwem ostatnich dni Heschelesa są wspomnienia jego dziesięcioletniej wówczas córki[7].

Hemar, w odróżnieniu od brata, przedostał się z Rumunii dalej na Zachód. Inaczej niż brat, Hemar nie był Żydem kultury polskiej, uważał się za Polaka. Przyjął chrzest w 1935 roku. Należał do stołecznej bohemy, pisywał dla najpopularniejszego przedwojennego kabaretu Qui Pro Quo; wraz z Julianem Tuwimem i Antonim Słonimskim tworzył też szopkę polityczną. Niektóre jego piosenki pozostały w repertuarze polskiego kabaretu na długo, czego przykładem jest Ten wąsik w interpretacji Mariana Opani. Piosenkę tę napisał Hemar na niezwykle popularną melodię Titina, ach Titina, z pierwszego filmu dźwiękowego Charlie Chaplina Dzisiejsze czasy (1936). Wywoływała ona przez ostatnią zwrotkę i charakterystyczną parodię Ludwika Sempolińskiego niedwuznaczne skojarzenia z przywódcą iii Rzeszy. Piosenka stała się powodem protestu ambasady niemieckiej. Notabene w tym samym czasie, w 1939 roku, kiedy parodia Hemara–Sempolińskiego święciła triumfy w warszawskiej rewii Orzeł czy rzeszka? Miry Zimińskiej, Chaplin pracował nad filmem Dyktator, będącym bezlitosną parodią Hitlera. W 1940 roku film ten, po wielu przeszkodach, wszedł na ekrany. Tymczasem niemieccy agenci poszukiwali Hemara, teraz już w Rumunii.

Hemar przedostał się na Bliski Wschód, gdzie przez rok służył w Brygadzie Strzelców Karpackich. Później osiadł w Londynie. Uważa się go za „najbardziej lwowskiego z lwowskich pisarzy”. W ugruntowaniu tej opinii odegrał rolę jego udział w powojennych londyńskich audycjach „Wesoła Lwowska Fala”.

W dniu 19 września 1939 roku dwaj inżynierzy – oficerowie rezerwy – zrezygnowali z dalszej podróży, natomiast Fryda Lille z Tadeuszem Tomaszewskim zdecydowali się kontynuować podróż spod Stanisławowa piechotą. Wybrali drogę przez Tarnopol, opanowany przez Armię Czerwoną. Do Lwowa dotarli dwa dni później pociągiem wiozącym żołnierzy. Sowieckich.

W gronie kolegów z kliniki Groëra

Pod koniec września Fryda Lille stawiła się na ulicy Głowińskiego 5, w klinice dziecięcej Franciszka Groëra. Na jej widok profesor się przeraził; wierzył, że pozostała w bezpiecznym miejscu, jakim wówczas wydawał się Paryż. Przecież osobiście rekomendował ją na stypendium do Francji i nawet przez myśl mu nie przeszło, że mogłaby wrócić. Niebawem udało się zatrudnić Frydę Lille w klinice, gdyż zawód mikrobiologa okazał się strategicznie ważny dla nowych władz. Nowy dyrektor administracyjny, Hnat Trehub, przyjął Lille i jej przyjaciółkę Gizę Dickman do laboratorium kliniki. Z innych źródeł oraz wspomnień wiadomo, że Trehub przybył do Lwowa w drugiej połowie listopada. Z funkcji zastępcy naczelnika Obwodowego Wydziału Ochrony Zdrowia awansowano go na naczelnika, zamiast Mariana Panczyszyna[8]. Dyrektorem Lwowskiego Instytutu Badawczego Ochrony Zdrowia i Macierzyństwa został dopiero na początku 1940 roku i pełnił tę funkcję aż do ewakuacji w czerwcu 1941 roku. Lille w swoich wspomnieniach niezbyt dokładnie przedstawiła więc ten epizod; albo przyjęto ją do pracy nie jesienią, lecz później, na początku 1940 roku, albo jesienią decyzję podjął Groër, a Trehub potem ją zatwierdził.

W klinice Lille kontynuowała rozpoczęte przed wojną badania nad serologią leukocytów, wraz ze swoim starszym kolegą i dawnym znajomym ze szpitala Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, ówczesnym kierownikiem laboratorium bakteriologicznego i chemicznego kliniki Ludwikiem Fleckiem. Był on nie tylko wybitnym mikrobiologiem, ale i filozofem nauki. Pierwszą pracę w tej dziedzinie opublikował w połowie lat trzydziestych w Bazylei[9]. Przez dziesięciolecia jego idee były znane w wąskim kręgu. Dopiero kiedy w 1962 roku Thomas Kuhn wydał w Chicago Strukturę rewolucji naukowych, w przedmowie do której zaznaczył, że zainspirowała go właśnie książka Flecka, jej autor stał się szerzej znany. Współczesny badacz porównuje myśl Flecka z Popperem[10]. Przed wojną Fleck obracał się w środowisku szkoły matematyczno-filozoficznej, bliskie były mu kręgi z jednej strony Leona Chwistka i Kazimierza Ajdukiewicza, z drugiej zaś – Stefana Banacha i Hugona Steinhausa. Z tym ostatnim Fleck współpracował tuż przed wojną i od razu po wojnie. Specjalnie dla mikrobiologa Steinhaus opracował metodę statystyczną umożliwiającą badanie wzrostu poziomu leukocytów we krwi podczas infekcji.

Ludwik Fleck należał do Żydów kultury polskiej. Brał udział w obronie Lwowa przed bolszewikami. Gdy w połowie lat trzydziestych uniemożliwiono mu ze względu na pochodzenie dalszą pracę na uniwersytecie, Ludwik Fleck, podobnie jak Fryda Lille, utrzymywał się z prywatnego laboratorium przy ulicy Ochronki 8. Na początku 1940 roku został ponownie zatrudniony na uniwersytecie. Zaczął kierować katedrą mikrobiologii. Stało się to dzięki staraniom Maksyma Muzyki, mianowanego wicedyrektorem Instytutu Medycznego, utworzonego w miejsce Wydziału Lekarskiego. Muzyka był wspólnym znajomym Flecka i Frydy Lille ze szpitala Zakładu Ubezpieczeń Społecznych (notabene pierwsza publikacja naukowa Fryderyki Lille z dziedziny mikrobiologii została napisana wspólnie z doktorem Maksymem Muzyką[11], następna – właśnie z Fleckiem). Równocześnie Fleck kierował laboratorium w klinice Groëra. W Lublinie tuż po „wyzwoleniu” Lille i Fleck kontynuowali przerwaną przed wojną pracę badawczą. Podobnie jak przed wojną, Fleck opracowywał wyniki empiryczne wspólnie z Hugonem Steinhausem (Fleck nie pozostawił zapisków dotyczących okresu okupacji sowieckiej; o współpracy tej wiadomo ze wspomnień Lille i Steinhausa)[12]. Rezultaty badań dzięki pomocy Groëra przesłali przez Szwajcarię do amerykańskiego pisma naukowego.

Z Ludwikiem Fleckiem, który podczas niemieckiej okupacji znalazł się w lwowskim getcie, Fryda Lille spotkała się ponownie dopiero po wojnie. Badacz pracował w laboratorium w getcie, a następnie w Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym pod kierownictwem Rudolfa Weigla. Charakterystyczne, że instytut za czasów okupacji sowieckiej przetrwał prawie nienaruszony. Z dokumentacji nkwd wiadomo, że pracowało w nim prawie pięćset osób. Autorzy doniesień agenturalnych zwracali uwagę naczalstwa, że w zakładzie brakuje sowieckiego kierownictwa. Ostrzegali także przed zagrożeniem, jakie stworzyłoby wykorzystanie potencjału instytutu w „dywersji bakteriologicznej”. Ludowy komisarz spraw wewnętrznych Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej Iwan Sierow w notatce służbowej przekonywał władze, że instytut należałoby przenieść w głąb zsrs[13]. nkwd uznało tę kwestię za nadzwyczaj pilną dopiero po analizie zeznań aresztowanego Leszka Czarnika, lekarza i harcmistrza, organizatora podziemia niepodległościowego, oskarżonego o przygotowanie powstania przeciwko Sowietom wiosną 1940 roku[14]. Pomimo to środków nadzwyczajnych nie zastosowano; zapewne instytut miał znaczenie strategiczne właśnie w tym miejscu, w pobliżu granicy, ze względu na prawdopodobieństwo wojny z Niemcami. Być może w utrzymaniu w miarę niezależnego statusu pomogły także publikacje w oficjalnych gazetach sowieckich o osiągnięciach Weigla[15].

W trakcie okupacji niemieckiej Weigl starał się uratować Flecka, swojego dawnego asystenta, podobnie jak wielu innych – zaczynając od kolegi akademickiego, Stefana Banacha, wraz z synem, przez wspomnianych już psychologa Mieczysława Kreutza i jego asystenta Tadeusza Tomaszewskiego, doktora Bolesława Jałowego, polonistkę Stefanię Skwarczyńską, Marię Groër (córkę profesora Franciszka Groëra), na Zbigniewie Herbercie kończąc. O Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym, którego kierownikiem naukowym był Rudolf Weigl, powstał szereg książek o charakterze wspomnieniowym[16]. Weigl otrzymał tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata dopiero w 2003 roku, ze względu na kontrowersje wokół jego współpracy z Niemcami, przez niektórych uznanej za kolaborację (notabene zarzut ten wytoczono również... Fleckowi). Szczepionka przeciwko tyfusowi produkowana w instytucie, który znajdował się pod ścisłą kontrolą władz niemieckich, trafiała nielegalnie do gett lwowskiego i warszawskiego, służyła też polskiemu, a nawet ukraińskiemu podziemiu. Szczepionka ta była dla okupantów sprawą strategiczną; z tego powodu tolerowano w instytucie Polaków i Ukraińców, natomiast zatrudnienie osoby pochodzenia żydowskiego graniczyło z cudem. W tym miejscu warto przypomnieć, że propaganda nazistowska właśnie Żydom przypisywała szerzenie epidemii tyfusu (oprócz wszelkich innych rzekomych win). Jak pisze Żanna Kowba:

w grudniu [1941 roku – przyp. O.H.] pojawiły się plakaty przestrzegające ludność przed kontaktami z Żydami, którzy roznoszą epidemię tyfusu plamistego. Jeden z takich plakatów szczególnie zapadł w pamięć lwowianom: na ciemnym tle brodata twarz Żyda w kapeluszu, a spod uniesionych rąk wypełzają wielkie białe wszy. U góry napis w języku ukraińskim czy polskim „Strzeż się tyfusu!”, u dołu zaś „Unikaj Żydów!”[17].

Mimo przeszkód, jakie czyniły władze okupacyjne, Weiglowi udało się zatrudnić nie tylko Ludwika Flecka, ale i małżeństwo Meiselów, które mieszkało na terenie instytutu całą rodziną. Obydwoje, Henryk i Paula Meisel, byli Żydami i wybitnymi bakteriologami. Henryk Meisel przed wojną kierował Państwowym Zakładem Higieny, a podczas sowieckiej okupacji – Instytutem Higieny. Później, w 1943 roku, Fleck i Meisel zostali wywiezieni do Auschwitz, gdzie przymusowo pracowali w laboratorium Waffen-ss, a stamtąd do Buchenwaldu, gdzie nadal prowadzili badania nad szczepionką przeciwko tyfusowi. Obydwaj przeżyli. Ich praca w laboratorium stała się podstawą oskarżeń o kolaborację z nazistami i przyczyną kłopotów po wojnie. Mimo to Fleck został jednym z ekspertów na procesie norymberskim[18].

Fryda Lille, już jako Irena Szyszkowicz, podobnie jak Ludwik Fleck od razu po wojnie rozpoczęła pracę na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Każde z nich kontynuowało przedwojenne badania, teraz jednak pod kierownictwem profesora Ludwika Hirszfelda, któremu w 1944 roku powierzono misję tworzenia uniwersytetu; pełnił on funkcję jego prorektora. Podobnie jak wielu Żydów, którzy przeżyli Holocaust w ukryciu, Hirszfeld wkroczenie wojsk sowieckich przyjął z radością. W trakcie okupacji Hirszfeldowie znaleźli się w warszawskim getcie: on leczył chorych na tyfus szczepionką pochodzącą z instytutu prowadzonego przez Weigla, ona, Hanna z Kasmanów Hirszfeldowa, niosła jako pediatra pomoc dzieciom. W lipcu 1942 roku małżonkowie uciekli na „aryjską stronę” i uniknęli Zagłady dzięki ludziom, którzy udzielili im schronienia na wsi. W 1945 roku Ludwik Hirszfeld pisał:

Co chwilę spotykałem znajomych, którzy witali mnie słowami: To pan jeszcze żyje? Przecież myśmy wszyscy sądzili, że pan zginął[19].

Pomimo ambiwalentnych uczuć, jakie musiały budzić te słowa, świadectwo dane przez Hirszfelda w opublikowanych tuż po wojnie wspomnieniach (później wielokrotnie wznawianych) dalekie jest od potępienia zachowania Polaków w obliczu Zagłady. Przeciwnie, w wielu miejscach podkreśla on, że pomoc nieśli mu także przedwojenni antysemici.

Ludwik Fleck kierował po wojnie Zakładem Mikrobiologii Medycznej umcs. Potem, podobnie jak Fryda Lille, pracował w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie, pod kierownictwem ich wspólnego opiekuna i patrona z czasów lwowskich, Franciszka Groëra. Dzięki wysoko postawionym osobom Fleck i Lille uczestniczyli w połowie lat pięćdziesiątych w międzynarodowych kongresach hematologicznych, między innymi w Rio de Janeiro. Tam Fleck przeżył pierwszy zawał serca, a Szyszkowicz-Lille była jedyną bliską osobą, która odwiedzała go w szpitalu. W drodze powrotnej zatrzymali się w Paryżu, by nieco odpocząć po trudach podróży u Ludwika Lille. Po powrocie do Warszawy okazało się, że na szczytach władzy dokonano przetasowania, które wpłynęło na sytuację małżeństwa Lille. Kiedy w październiku 1956 roku Minca usunięto ze stanowiska, Jan Lille poczuł się zagrożony i zaczął myśleć o wyjeździe do brata do Paryża. Nie otrzymał jednak zezwolenia.

Trzy lata po pamiętnej podróży do Rio de Janeiro Fleck odprowadzał na dworzec Frydę Lille, która wiosną 1957 roku podjęła decyzję o emigracji. Rok wcześniej zdiagnozowano u niego białaczkę – chorobę, na którą lekarstwo jeszcze w 1915 roku Fryda Tennenbaum obiecała wynaleźć umierającej matce. Wkrótce potem Fleck również wyemigrował. Zmarł w Izraelu cztery lata później, w 1961 roku. Jego sława jako filozofa nauki przyszła dopiero po wielu latach.

Pod patronatem lekarza i pasjonata

Podczas sowieckiej okupacji profesor Franciszek Groër nie tylko udzielał schronienia kolegom, dając im pracę w kierowanej przez siebie instytucji bądź rekomendując ich w innych miejscach. Starał się też pomagać w sprawach z pozoru mniej ważnych, bytowych, na przykład broniąc kolegów przed przymusowymi lokatorami[20]. Status pracownika naukowego dawał właścicielom mieszkań, do których dokwaterowywano przybyszy ze wschodu, prawo do dodatkowej powierzchni, w szczególności – gabinetu. Decyzję wydawano na najwyższym szczeblu. Tylko podpis Chruszczowa, ówczesnego sekretarza kc Komunistycznej Partii Ukrainy i pełnomocnika do spraw Zachodniej Ukrainy, chronił mieszkańców przed nieproszonymi gośćmi.

Lwowska klinika dziecięca, gdzie jesienią 1939 roku znaleźli zatrudnienie Fryderyka Lille, Giza Dickman, Ludwik Fleck i wielu innych, była dla nich przystanią. Dzięki niej uzyskiwali nie tylko pracę, ale i ochronę przed nadużyciami sowieckiej administracji. Szpital ten od lat cieszył się dobrą opinią. Jego szef, profesor Franciszek Groër, był wybitnym pediatrą, światowym człowiekiem, Austriakiem z pochodzenia i Polakiem z wyboru, urodzonym w Bielsku-Białej, wykształconym i pierwsze szlify zdobywającym w Wiedniu, często bywającym w ośrodkach medycznych Imperium Rosyjskiego – w Kijowie i Petersburgu – ożenionym z obywatelką Wielkiej Brytanii Cecylią Cuming (później, na początku okupacji niemieckiej, jeśli wierzyć jego świadectwu, właśnie to małżeństwo uratowało mu życie). Franciszek Groër pochodził z rodziny z tradycjami lekarskimi (dziadek, również Franciszek Groër, był jednym z pierwszych chirurgów, naczelnym lekarzem w szpitalu św. Ducha w Warszawie). Maturę uzyskał w Petersburgu, od 1906 roku studiował medycynę we Wrocławiu, w 1912 roku nostryfikował dyplom w Petersburgu, od 1915 roku był docentem w wiedeńskiej klinice pediatrycznej profesora Klemensa Pirqueta. Od 1918 roku był związany z Uniwersytetem Jana Kazimierza we Lwowie. W sezonie 1932–1933 objął prezesurę Towarzystwa Muzyki i Opery we Lwowie. Podczas okupacji nadal pracował w lwowskiej klinice pediatrycznej. Po wojnie, od 1948 roku, znalazł zatrudnienie w Śląskiej Akademii Medycznej, od 1951 roku kierował Instytutem Gruźlicy w Otwocku, a następnie – Instytutem Matki i Dziecka. Po jego śmierci Hugo Steinhaus napisał do wdowy:

Gdyby nie on, nie byłbym się nigdy dowiedział o związku medycyny i matematyki, gdyby nie On, rozwój medycyny polskiej poszedłby zupełnie inną drogą i opóźnił się w porównaniu z innymi[21].

Znany i ceniony nie tylko jako lekarz, ale i świetny organizator, a zarazem pasjonat, fotograf i meloman; przez dwa lata pełnił nawet funkcję dyrektora Opery Lwowskiej. Bez wątpienia Groër należał do lwowskiej elity. Miał też słabostki – snobował się na arystokratę, o czym wspominają polscy autorzy, twierdząc, że przedstawiał się jako von Groër[22]. Zwykły personel odbierał to jako wielkopański styl. Szczegółowo opisuje swoje wrażenia z okresu okupacji główny księgowy kliniki, z którym wiosną 1941 roku Franciszek Groër podróżował służbowo do Kijowa, gdzie zdawali sprawozdanie z działalności Ochmadytu (Instytutu Matki i Dziecka) w Ludowym Komisariacie Ochrony Zdrowia:

nie wiem, jak wyłgał się Groër, jeśli chodzi o działalność naukową, ale był to szczwany lis, wychowanek petersburskiego instytutu medycznego. Liczono się z nim bardzo w Ludowym Komisariacie Zdrowia[23].

Zatrzymali się w najlepszym kijowskim hotelu, „Intourist” przy ówczesnej ulicy Karola Marksa (dziś – Władysława Horodeckiego; przed rewolucją – Mikołajowska). Prokopiw towarzyszył dyrektorowi nie tylko w ministerstwie, ale i w trakcie całego pobytu. Chcąc nie chcąc, musiał trzymać fason:

Stołowaliśmy się razem w hotelowej restauracji. Groër zamawiał drogie dania, kawior itp.

Księgowy przytacza też słowa Groëra: