Odpływam - Jacek Jerzy Trenkner - ebook

Odpływam ebook

Jacek Jerzy Trenkner

5,0

Opis

Odpływam” przeniesie Cię do innego wymiaru. Dowiesz się jak samotny żeglarz, bez wcześniejszego doświadczenia pokonał Atlantyk małym, jeziorowym jachtem. To coś więcej niż zwykła relacja, to zagłębienie się w myśli, nastroje autora, chwile euforii i zwątpienia. Prawdziwy MUS dla każdego, kto poważnie myśli o pływaniu.

Dodatkowo w książce pierwsza część z serii „RADY I TRICKI”,  czyli złote myśli przydatne każdemu, kto zamierza budować, lub kupić własny jacht i wypłynąć na głębokie wody.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 119

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Odpływam

Jacek Jerzy Trenkner

Warszawa 2014 

Copyright© by Jacek Jerzy Trenkner 
Zdjęcia na okładki i wewnątrz wydania: Jacek Jerzy Trenkner 
Rysunki: Jolanta Barankiewicz 
Projekt okładki i opracowanie graficzne: Anna Beata Cabaj 
ISBN 978-83-938809-0-4 
Wydawca: Jacek Jerzy Trenkner

1.POCZĄTKI

Trzaski z ogniska niosą się po lesie a gęsty biały dym pozwala rozgrzać przemarznięte dłonie. Stajemy jak najbliżej niemrawo rozpalających się mokrych gałęzi a dym przenika nasze ubrania. Nad ogniem nadziane na patyki udka z kurczaka. Wreszcie możemy nacieszyć się wolnością i spojrzeć na strzeliste wieże klasztoru, wznoszące się nad Czerwińskiem.

Cisza przerywana jest tylko chwilowym zawodzeniem wiatru, który po chwili zanika, by zostawić nas w objęciach słońca i mroźnego powietrza. Kilka metrów dalej leżą zaśnieżone rowery, a wiodące przez skutą lodem Wisłę ślady opon przypominają mi o czekającej w domu babci, która prawdopodobnie zdążyła już odkryć, że w garnku z przygotowanym na obiad kurczakiem brakuje dwóch udek.

Ale to nic, liczy się ta chwila, ta nasza wyprawa, przez nasz mały zamarznięty ocean do niezbadanych wysp po drugiej stronie rzeki i nasze małe ognisko, tylko nasze, które będziemy długo wspominać.

Może tak właśnie zaczęły się moje wyprawy, gdy z Jarkiem Świdzińskim wybywaliśmy w Czerwińsku spuszczając się po tynku na linach, a może wcześniej, gdy budowaliśmy na pustych polach szałasy i kopaliśmy doły, by złapać niedźwiedzia. Gdy sięgnę jeszcze dalej w przeszłość dochodzę do wniosku, że taki się już chyba urodziłem. Zawsze musiałem gdzieś podążać, wyznaczać sobie nowe cele, pokonywać to, co wydawało się nie do pokonania, choćby to był kojec na podwórku, który był tak wysoki, że nie dało się przez niego w żaden sposób przejść. W tym przypadku podpowiedzi udzielił mi podwórkowy pies i szybko odkryłem, że psia technika przeciskania się pod tymi ogrodzeniami, których nie da się przeskoczyć okazała się moją furtką do kolejnej podróży.

Szybko też odkryłem, że wszelkie przygody wiążą się z ryzykiem, kosztami i konsekwencjami, niezależnie, czy chodziło o porysowany na ścianach tynk, czy o fakt, że do niedźwiedziej pułapki wpadł traktor. Konsekwencje zawsze były, nierzadko bardzo bolesne.

Niezrażony nabytą wiedzą nie ustałem w realizacji kolejnych pomysłów lub choćby w podejmowaniu prób i snuciu planów coraz śmielszych eskapad.

Przyszedł czas na rowerowe eskapady, w czasie których zwiedziliśmy Mazury, kurs na stopień żeglarza jachtowego, który zrobiłem w 1985 roku i ten moment chyba zadecydował o wyborze żeglarstwa jako mojej pasji.

Kurs odbywał się w Jastarni i do dziś wspominam manewrowanie starym Eolem w ciasnym rybackim basenie portowym. Jacht nie miał silnika i była to naprawdę dobra szkoła, która pozwoliła nauczyć się zrozumieć wiatr.

Kolejne lata to próba odbudowy Eola, którego kupiliśmy z kolegami, ale niestety zakończona całkowitą porażką. Jacht stał w Gdańsku, my mieszkaliśmy w Warszawie. Odległość, koszty podróży, niezbędnych napraw szybko ostudziły w nas zapał.

Po Eolu przyszedł czas na stary kadłub Gigi II, który z podobnych przyczyn przestał przez kilka kolejnych lat w babcinym ogródku, by któregoś dnia znaleźć nowego właściciela.

Nie poddawałem się, ale postanowiłem zaczekać do chwili, gdy będzie mnie stać na coś, co wreszcie da się zwodować.

Do czterdziestego roku życia prawie nie pływałem. Trochę łodziami motorowymi po Zalewie Wiślanym, kajakiem po Jeziorze Ostródzkim, lecz większość mojej żeglarskiej przygody ograniczyła się do pływania palcem po mapie i pochłaniania relacji z rejsów innych żeglarzy.

Aż nadszedł rok 2005, w którym postanowiłem, że już nadszedł czas i mogę się zabrać za budowę swojego własnego jachtu a finanse pozwolą mi na jego ukończenie.

Wsiadłem w samochód i odwiedziłem stocznię w Głownie.

Decyzja była podjęta – muszę zbudować jacht. Nie wiem dlaczego, ale to zawsze we mnie siedziało.

Jedni budują domy, inni sadzą drzewa a dla mnie takim punktem w życiu miał być właśnie jacht. Zwiedziłem już pół świata, wylatałem samolotami tysiące kilometrów i zawsze podczas podróży brakowało mi czegoś na wzór własnego domu, którego przecież nie dało się zabrać. Hotele mnie ograniczały, lotniskowe poczekalnie i kontrole doprowadzały do furii, a zawsze, gdy byłem już daleko od domu brakowało mi kilku ulubionych książek, własnych bibelotów i innych rzeczy, które dają poczucie komfortu i wypełniają chwile, gdy nic się nie dzieje.

W Głownie raczej mnie nie pamiętają. Nie byłem pierwszym i nie ostatnim marzycielem, który wszedł do nich oświadczając, że chce kupić jacht, a po dłuższej rozmowie wyszedł skulony obiecując, że jeszcze wszystko przemyśli i skontaktuje się po podjęciu decyzji.

Mój wybór padł na 14-to metrowy jacht z centralnym kokpitem i gdy już byłem gotów do zakupu kadłuba właściciel firmy zaprosił mnie do swojego gabinetu.

Tam zaczęliśmy na spokojnie liczyć. Silnik, maszt, żagle, kabestany, okucia, elektronikę i zabudowę wnętrza. Im dłużej rozmawialiśmy, tym szerzej otwierały mi się oczy, a wychodząc wiedziałem już, że stać mnie najwyżej na kadłub, silnik oraz maszt, a pieniądze przeznaczone na jacht skończą się z chwilą opłacenia dźwigu, który po raz kolejny ustawi moje marzenia w babcinym ogródku skazując je na dalszą niepewną przyszłość.

Z doświadczenia już wiem, że to, co utknęło w ogródku skazane jest na zarośnięcie mchem i prędzej rosnące obok truskawki zamienią się w jagody niż zostanie ukończone.

Po próbach ukończenia w Czerwińsku Gigi wiedziałem, że sam nie mam odpowiednich umiejętności szkutniczych, brakuje mi narzędzi, nie starcza czasu na ciągłe dojazdy a i fachowców w najbliższej okolicy nie znajdę.

Chciał, czy nie chciał wyszedłem ze stoczni w Głownie dużo mądrzejszy i do dziś wdzięczny jej właścicielowi, że nie sprzedał mi tego, co naprawdę chciałem tego dnia kupić a uświadomił mnie, co czeka mnie dalej i zasugerował przemyślenie decyzji.

Tego dnia plany pływania po oceanach zmieniły się w kurs na Adriatyk, a wymarzony jacht skurczył się z czternastu metrów do maksymalnych dziewięciu.

Zaczęło się wertowanie żeglarskich czasopism, katalogów i rozmowy z projektantami. Ograniczyłem się do małych jachtów jeziorowych, które można by przystosować do żeglugi morskiej.

I tak wybór padł na TESa.

Nigdy nie zapomnę pierwszej wizyty u Pana Tomka Siwika, konstruktora TESów. Po tym, jak przedstawiłem mu swoją wizję przerobienia małego jachtu na oceanicznego cruisera podziękował mi za miłą rozmowę i uśmiechnął się gdy wychodziłem. Stwierdził chyba, że może i wariat, ale najważniejsze, że nie agresywny.

Ale ja, ku zdziwieniu Pana Tomka wróciłem. Tym razem z konkretną wizją łódki i listą rzeczy, które bym na niej chciał mieć.

Kolejne tygodnie to dyskusje, pomysły konkretnych rozwiązań i trudna decyzja do podjęcia. Łódka balastowa, czy balastowo – mieczowa. Wybór padł na drugie rozwiązanie i nie żałuję tej decyzji.

Od tego momentu minął rok poświęcony powolnej budowie i kompletacji jachtu. Oczywiście można było to zrobić w miesiąc, ale jak to w życiu bywa fundusze były ograniczone.

Życie zmienia też plany. Po ośmiu latach wspólnego życia z moją dziewczyną Justyną Komorek i mówienia do niej Zuzka, co z czasem przyjęło się jako coś naszego, wręcz pieszczotliwego, przybierając często różne formy, nie zastanawialiśmy się długo i nazwaliśmy łódkę ZUZA.

Jacht trafił na Zalew Zegrzyński, by przejść pierwsze próby, a my zamieniliśmy Chorwację na perspektywę zamieszkania w Wenezueli na Wyspie Margaricie i inwestowanie tam w mieszkania na wynajem.

Zaczęły się przygotowania do wyjazdu, zabezpieczenie jachtu, kilka wspólnie spędzonych godzin na jego pokładzie i dziesięć godzin pływania pod okiem instruktora, który przypomniał mi podstawy żeglarstwa.

Odetchnąłem z ulgą odkrywając, że samo pływanie wykonuję niejako instynktownie i idzie mi to tak, jakbym to robił od zawsze. Wszystko co było wyuczone na kursie niestety przepadło w zakamarkach zawodnej pamięci. Węzły żeglarskie, sposób mocowania osprzętu i inne ważne rzeczy okazały się czarną magią.

Zbliżał się sezon żeglarski 2007 roku a ja siedziałem w samolocie lecącym do Caracas. ZUZA została w Polsce pod czujnym okiem Justyny. Leciałem myśląc o nadchodzącej pracy, o całej organizacji przewozu do Wenezueli psa, jachtu, o konieczności sprzedaży mieszkania. Ogarniał mnie spokój, miałem jasny plan i dużo energii życiowej, która pozwalała mi patrzeć w przyszłość bez lęku. Nie wiedziałem wtedy, że czeka mnie niemiła niespodzianka.

2.CADIZ-WYSPY KANARYJSKIE

Czyste szaleństwo. Gdybym lecąc do Caracas wiedział, jak wszystko potoczy się dalej, na pewno wróciłbym do Polski najbliższym samolotem. Ale nie wiedziałem. Po prawie dwóch latach po Justynie zostało tylko wspomnienie, wszystkie plany dotyczące Wenezueli okazały się fikcją i zniknęły razem z moją byłą narzeczoną, z mieszkaniem w Świnoujściu i oszczędnościami. Dzięki temu, że w ostatnich dniach przed utratą wszystkiego coś mnie tknęło uratowałem chociaż jacht, zanim kontakt pomiędzy nami urwał się całkowicie. Justyna zniknęła korzystając z tego, że jestem na drugim końcu globu , zostawiła mnie tak, jak ja nie zostawiłbym przysłowiowego psa.

Przestałem myśleć o interesach, chciałem przepaść gdzieś w nicości, w bezkresie otaczającej mnie pustej przestrzeni i najlepszym miejscem wydał mi się ocean. Sprzedałem samochód, zostawiłem pod dobrą opieką Karoliny mojego małego przyjaciela Alfa i to był chyba najtrudniejszy moment, bo jak wytłumaczyć małemu psiakowi, którego miałem zaledwie od trzech miesięcy, że musi na mnie czekać.

Potrzebowałem ciszy, samotności, miejsca do przemyśleń, czasu, który pozwoliłby mi zapomnieć. Inną sprawą była konieczność sprowadzenia jachtu.

Łatwo mówić, ale dziś wszystko staje się faktem.

28 sierpnia 2008 roku wsiadam w Madrycie do przeładowanego Hyundaia Terracana i wraz z dwójką kierowców ruszamy do Cadiz. Za nami dwuosiowa przyczepa z jachtem, za szybami winnice i hiszpańskie wioski. Wszystko przewija się w takim tempie, że nie mam czasu na rejestrowanie otoczenia. Pogrążam się w myślach.

Waldek, bosman YKP, zadaje mi mnóstwo technicznych pytań dotyczących żeglowania. Unikam odpowiedzi zmieniając temat, bo krótko mówiąc, nie mam zielonego pojęcia o tych sprawach. On chce się czegoś dowiedzieć ode mnie, a szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że ja się czegoś dowiem zanim przyjdzie mi wypłynąć na otwarte wody Atlantyku. W przeciwnym razie zdany będę na wiedzę, którą uzyskałem w latach szkolnych, podczas lektur podróżniczych książek Na szczęście Waldek odpuszcza i po kilku godzinach docieramy do celu. Błądząc po mieście i odwiedzając kolejne mariny znajdujemy wreszcie miejsce, w którym zwodujemy jacht.

Jest środek nocy. Mimo zmęczenia nikt nie idzie spać. Idziemy na falochron by spojrzeć na ocean.

- Typowa trójeczka, spokojnie możesz płynąć- rzuca zdawkowo Waldek, a mi po plecach przechodzą ciarki, gdy widzę wzburzone grzywacze połyskujące bielą w blasku księżyca i świetle latarni morskiej.

Otuchy nie dodaje mi stojący nieopodal pomnik kobiety, spoglądającej tęsknym wzrokiem gdzieś za horyzont w oczekiwaniu na tych, którzy wypłynęli i nigdy nie powrócą.

Czuję lęk i ogrom oceanu. Stoję na skrawku lądu, który daje mi poczucie bezpieczeństwa i wiem, że lada moment zostawię go za rufą, oddając swoje losy potężnemu i tajemniczemu oceanowi. Czy na pewno tego chcę?

Chodzimy po przystani, oglądamy jachty. Puerto America jest ostatnią przystanią w całym porcie. Kawałek dalej są główki falochronu i otwarty Atlantyk.

Wreszcie o czwartej nad ranem padamy, każdy w jakimś kącie.

Ja znajduję miejsce w kabinie jachtu na podłodze. Kolega dostosował się do mojej prośby i zapakował wszystko, co związane z turystyką i pływaniem. Zapomniał tylko o pozostawieniu miejsca dla sternika. Rano odkryję, że mam 15 kanistrów na wodę, 20 kamizelek asekuracyjnych, 10 maczet, stare książki, maskę przeciwgazową i mnóstwo innych równie przydatnych rzeczy, z których kilka wyrzucam, a resztę upycham po kątach z myślą, że kiedyś mogą się przydać.

Rano pobudka, stawianie masztu, mocowanie olinowania i grzebanie w środku w celu odszukania części wyposażenia.

W biurze mariny kręcą nosem, bo nie mam ubezpieczenia na jacht. i co może wydawać się dziwne, nie mają miejsca na tak małą łódkę. Mieliby, gdyby ZUZA miała 15 metrów długości. Jak nie wiadomo o co chodzi to zawsze chodzi o pieniądze. Nie pozostaje nic innego jak pokazać im jakieś nic nie warte papiery z kilkoma pieczątkami, co według mnie jest ubezpieczeniem i poczuć się jak właściciel 15to metrowego jachtu, czyli opłacić 70 Euro za wodowanie i dodatkowe 18 Euro za dobę postoju w marinie.

Trudno, trzeba porządkować wnętrze i uciekać na morze.

Po opuszczeniu łódki na wodę okazuje się, że silnik nie ma chłodzenia. Z opresji szybko ratuje mnie Waldek. Sprawdza pompę a następnie zalewa instalację chłodzącą silnika. Zaskakuje, możemy przestawić ZUZĘ na miejsce postoju.

Wykorzystując to, że jest samochód jedziemy po zaopatrzenie. Świadomie nie kupuję papierosów. Postanawiam wykorzystać rejs do rzucenia nałogu.

Podjeżdżamy pod jacht, wrzucamy wszystko do środka i idziemy do baru by napić się czegoś ciepłego.

Kawki, herbaty i ostatnie papierosy. Ciągnę to wszystko jak najdłużej i z niepokojem obserwuję jak chłopaki dopijają resztki ze swoich szklanek. To ostatni moment, by zmienić zdanie, wskoczyć z nimi do samochodu i wrócić do Polski. Zaczynają się śpieszyć, a ja staram się zatrzymać ich jak najdłużej. Muszę trzymać fason, udaję luzaka i żegnam się z nimi. Gdy odjeżdżają, długo stoję patrząc za znikającym w oddali samochodem.

Do późnych godzin nocnych porządkuję wnętrze, szukając właściwego miejsca dla każdego przedmiotu. Sprawdzam urządzenia, elektronikę i wreszcie zasypiam z mapą przy nosie.

W nocy nachodzą mnie koszmary, ryczące czterdziestki, wywrotki jachtu i widmo niekończącego się dryfowania po bezmiarze oceanu.

Nowy dzień wita mnie słońcem i dodaje odwagi. Wszystkie obawy odeszły w zapomnienie i aż sam się temu dziwię. Przed samym wypłynięciem tankuję wodę.