Odejścia - o. Augustyn Pelanowski - ebook

Odejścia ebook

o. Augustyn Pelanowski

4,8

Opis

To nie jest książka z cyklu "Alleluja i do przodu!.." To książka o wycofaniu, odejściu. Drążące Biblię teksty o. Augustyna Pelanowskiego prowokują, wyprowadzają z równowagi, budzą z letargu. Pozwalają zrozumieć zdumiewające słowa Jezusa: Pożyteczne jest dla was moje odejście.

"Syn Boży dużo uczynił dla nas przychodząc jako człowiek, ale również Jego Odejścia mają swój duchowy przepych. Wydaje mi się, że o wiele więcej uczynił odchodząc przez śmierć i zmartwychwstanie od uczniów niż przychodząc do nich jako rabbi z Nazaretu. Oczywiście jedno bez drugiego nie mogłoby zaistnieć. Gdy Jezus odchodził z jakiegoś miejsca, zawsze dochodziło do jakiegoś rozwoju, uzdrowienia, objawienia, obfitości."

o. Augustyn Pelanowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (15 ocen)
13
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Augustyn Pelanowski OSPPE

Odejścia

Strona redakcyjna

Skład i projekt okładki: Marcin Jakimowicz

Korekta: Kinga Wenklar

Nihil obstat

O. Izydor Matuszewski

Generał Zakonu Paulinów

(L.dz. 564/08 Jasna Góra 08.10.2008 r.)

© Copyright:paganini Kraków 2008

© Copyright: Augustyn Pelanowski 2008

ISBN 978 83 89049131

ISBN pdf 9788389049278

ISBN epub 9788389049285

ISBN mobi 9788389049292

paganini

ul. Batorego 19

31-135 Kraków

tel./fax: 0 12 623 71 81

tel. 0 12 423 42 77

[email protected]

www.paganini.com.pl

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Autor

Augustyn Pelanowski OSPPE

paulin, ojciec duchowny, rozmiłowany w Słowie Bożym zawartym w Biblii, niestrudzony rekolekcjonista i kaznodzieja, spowiednik.

Jak sam pisze: „Moim dziełem, które napędza mnie do życia jest głoszenie Ewangelii. Spisuję dzieło mojego życia dzień po dniu, bo zależy mi, aby inni uwierzyli Jezusowi”.

Autor licznych książek:

Bestie i prorok,

Wolni od niemocy,

Umieranie ożywiające,

Odejścia,

Dom w Bogu,

Sen Józefa,

Życie udane czy udawane

oraz komentarzy do Ewangelii:

Zranione Światło,

Fale łaski,

Głębiny miłosierdzia.

O książce

To nie jest książka z cyklu „Alleluja i do przodu!”. To książka o wycofaniu, odejściu. Drążące Biblię teksty o. Augustyna Pelanowskiego prowokują, wyprowadzają z równowagi, budzą z letargu.

Pozwalają zrozumieć zdumiewające słowa Jezusa: Pożyteczne jest dla was moje odejście.

„Syn Boży dużo uczynił dla nas przychodząc jako człowiek, ale również Jego odejścia mają swój duchowy przepych. Wydaje mi się, że o wiele więcej uczynił odchodząc przez śmierć i zmartwychwstanie od uczniów niż przychodząc do nich jako rabbi z Nazaretu. Oczywiście jedno bez drugiego nie mogłoby zaistnieć.

Gdy Jezus odchodził z jakiegoś miejsca, zawsze dochodziło do jakiegoś rozwoju, uzdrowienia, objawienia, obfitości”.

o. Augustyn Pelanowski

Wstęp

Ta książka nie jest podręcznikiem ani poradnikiem. Być może ktoś mi zarzuci zbyt osobisty styl: „Ten gość pisze tylko o sobie”. Ale nie mam prawa pisać o kimś, albo za kogoś, albo z dystansu naukowca. Jeśli pojawią się tu fragmenty dotyczące innych osób, to tylko dlatego, że te osoby pozwoliły mi na to. Piszę o nich w tak anonimowy sposób, że nikt nie dowie się, o kogo chodzi. Jedyna osoba, o której mam prawo pisać wprost, zarówno dobrze, jak i źle, to ja sam. Moja książka to zwykła medytacja biblijna z akcentami egzystencjalnymi. A skoro jest to rodzaj medytacji, to musiała ona przyjąć formę osobistą. Dlaczego ją napisałem? Żebyś choć trochę uwierzył, że masz szansę, albo przynajmniej przestał myśleć, że nie masz już szans.

Nie liczę na to, że cię zupełnie przekonam. Może w ogóle nie uda mi się ciebie przekonać, a może tylko trochę. Na pewno też jest w tej książce trochę błędów. Nie jestem nieomylny, szukam prawdy, jak każdy. Wierzę w to, że Ojciec z Nieba ma plan wobec nas i z każdego położenia, w którym się znajdziemy, jest w stanie uczynić drogę do Niego. A dojść do Niego jest najważniejszym sukcesem człowieka. Pan Bóg najwięcej obiecał tym, którym dał najmniej szans na tym świecie. Dla nich ma największą obietnicę. Obietnicę, która nie potrzebuje żadnej szansy. Dorastamy do Królestwa Niebios dzięki temu, co nas przerasta.

Rozdział 1 Bóg się wycofał

Bóg się wycofał, gdy stwarzał świat! Mistycy zadawali sobie pytanie: jak Bóg, który jest doskonały, mógł stworzyć świat, który jest pełen niedoskonałości? Ukuli więc pojęcie CIMCUM (samoograniczenie). Stwórca ograniczył swoją pełnię i w tym akcie stworzył niedoskonałą rzeczywistość. Ograniczając się, czy też wycofując się ze swej nieograniczonej woli, uczynił jakby wolną przestrzeń dla stwarzanego świata, który został określony granicami. Jak gdyby skurczył się. Stworzył to, co widzialne, by On, niewidzialny, mógł poprzez stworzenie być dostrzegany. Jeśli jest dzieło, to musi być i stwórca! Stworzył, wycofując swoją moc, albo inaczej mówiąc, ograniczając siebie samego. Rabin Jechiel Bar Lew tłumaczy ten akt stworzenia następującym przykładem: „Pewien człowiek miał niezwykle silne ręce. Jednak kiedy trzymał ciężki młot, nie wykorzystywał tej samej siły, co wówczas, gdy pisał delikatnym piórem. Kiedy ów człowiek pisał piórem, z ostrożnością, wówczas ograniczał swą moc” [1] . To, co zostało napisane tym delikatnym piórem, to nasz ograniczony świat. Silne ramię tego człowieka to nieograniczona potęga Boga. Czym jest młot w tym porównaniu? Czy możemy twierdzić, że to, co zostało napisane piórkiem, jest jedynym światem stworzonym przez Boga? Bóg zapisał ten świat, jakby pisał piórem trzymanym w palcach na pergaminie kosmosu. Pisał słowa boskiej delikatności.

„Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców, księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził: czym jest człowiek, że o nim pamiętasz, i czym – syn człowieczy, że się nim zajmujesz?” (Ps 8,4-5).

Wszystko na tym świecie jest tylko zapisem, jakby napisane piórem na papierze. Wszystko jest tylko obwieszczeniem a nie spełnieniem, obietnicą a nie wypełnieniem, każdy byt tego świata da się zapisać słowami, liczbami, symbolami, literami, nutami, wzorami, kodami, choćby tymi, które kryje genom.

W dzieciństwie miałem książkę o majsterkowaniu. Były tam kolorowe ryciny i przystępny opis, w jaki sposób wykonać pokazane na obrazku rzeczy. Ale ryciny i opisy to nie to samo, co rzecz!

Być może świat jest też rodzajem filtra, dzięki któremu mogli ludzie na początku poznać Boga ukrytego? Tak sugeruje Paweł w liście do Rzymian, i to na samym początku. Nie można na słońce patrzeć gołym okiem. Przez przyciemnione szkiełko – rodzaj filtra – mogę bezpiecznie, bez obawy oślepnięcia, przyglądać się światłości. Ograniczam możliwość widzenia, by móc w ogóle spojrzeć w stronę słońca. Myślę, że pewnego rodzaju filtrem było też Słowo Boga objawione w Pismach, a nade wszystko Ciało Chrystusa. Bóg stając się człowiekiem, stał się kimś widzialnym i ograniczonym. Podobnie chyba jest z Ciałem eucharystycznym. Paradoksalnie zasłonił i ograniczył do kawałka chleba swoje bóstwo, by było ono postrzegalne dla ludzi, którzy nie mogą Go widzieć bezpośrednio. Bóg więc, by się objawić, musiał niejako odejść, albowycofać się, czy też ograniczyć się, do skrajnie skromnej postaci. Bóg doprawdy bardzo ograniczył swój majestat, gdy ukrył się w delikatnym Ciele eucharystycznym, w najskromniejszym ze sposobów swej obecności. To nie tylko Najświętszy Sakrament, ale też najskromniejsza Eucharystia! Skurczył się do tak niepozornej obecności, ponieważ chciał być dostępny przede wszystkim dla tych, których los pomniejszył do wymiarów najniższych, do świadomości bycia powszednim bytem, nikim szczególnym. Iluż z nas czuje się, jak kromka chleba, którą inni nadgryźli? Albo porzucili na korzyść przysmaków? Aż trudno w to uwierzyć, że Bóg zechciał być czymś do zjedzenia!

Nie musimy się zgadzać z mistykami co do innych nauk, ani nawet co do tej jednej, ale sądzę, że wiele prawdy jest w tym myśleniu zawarte.

Oddalamy się niekiedy dla zyskania lepszego oglądu rzeczywistości. Na przykład artysta malując obraz, co jakiś czas robi kilka kroków do tyłu, by z oddalenia przyjrzeć się całości malowanego przez siebie płótna. Ogranicza się tylko do obserwacji, wycofując się z działania. Nikt przecież nie twierdzi, że to porażka w akcie twórczym artysty! Z bliska widzi tylko detale, ale nie widzi całości. Oddalamy się co jakiś czas na rekolekcje, by w klimacie modlitwy przyjrzeć się sobie i Bogu i wyciągnąć wnioski dzięki słuchaniu słów Boga i własnych przemyśleń oraz modlitwy. Nie zawsze więc oddalenie jest czymś złym. Nie zawsze odejście jest wycofaniem, nie zawsze wycofanie się jest przegraną, czasem to strategia prowadząca do zwycięstwa. Wielu chrześcijan oddala się za klauzurę, w cień klasztoru, by tu wpatrywać się w Oblicze Jezusa, ale też by z oddalenia przypatrzeć się sobie, z dystansu spojrzeć na świat, podobnie jak artysta, który czyni kilka kroków do tyłu, by z dystansu ogarnąć swoim wzrokiem całe dzieło namalowane na płótnie. Bóg nie tylko stworzył świat, wycofując się, ale też zbawił go ograniczając swoją moc na krzyżu, którego użył jak młota wykuwając świat, którego nie widzimy – Nową Ziemię i Nowe Niebo! Przybijano Go do krzyża zapewne używając młota! Widzę to już w tym momencie, gdy Jezus nakazuje jednemu ze swych apostołów schować miecz, czyli wycofać się z użycia siły. Zrezygnować z jakichkolwiek atrybutów potęgi. Zresztą zaraz potem tłumaczy, że mógłby sam poprosić Ojca o ekipę antyterrorystyczną aniołów, ale wtedy nie spełniłyby się Pisma, udaremniając plan Boga. Co najwyżej spełniłyby się ludzkie marzenia. Kiedy to wypowiedział, wszyscy Go opuścili. Zostaje opuszczony nawet przez ludzi, których kochał i którzy go kochali. To początek ostatniego etapu ogołocenia.

„A oto jeden z tych, którzy byli z Jezusem, wyciągnął rękę, dobył miecza i ugodziwszy sługę najwyższego kapłana odciął mu ucho. Wtedy Jezus rzekł do niego: «Schowaj miecz swój do pochwy, bo wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną. Czy myślisz, że nie mógłbym poprosić Ojca mojego, a zaraz wystawiłby Mi więcej niż dwanaście zastępów aniołów? Jakże więc spełnią się Pisma, że tak się stać musi?». W owej chwili Jezus rzekł do tłumów: «Wyszliście z mieczami i kijami jak na zbójcę, żeby Mnie pojmać. Codziennie zasiadałem w świątyni i nauczałem, a nie pochwyciliście Mnie. Lecz stało się to wszystko, żeby się wypełniły Pisma proroków». Wtedy wszyscy uczniowie opuścili Go i uciekli” (Mt 26, 51-56).

Jego wola wycofania się z potęgi i ograniczenia swej mocy dosięga szczytu, albo może lepiej – bezdenności, w chwili, gdy na krzyżu rozlega się: Boże, czemuś mnie nie opuścił? Czy opuścił? Bóg w ludzkim ciele, ograniczonym i umęczonym, wykrzykuje najbardziej ludzkie słowa, wyrażające zwątpienie w opiekę Boga. Czy po tym okrzyku ktoś może jeszcze czuć się samotny na tym świecie? Opuszczony przez Boga? A jeśli nawet, to właśnie Bóg w swoim Synu dosięgnął ludzkiego opuszczenia!

Zbawienie, najwspanialsze dzieło Boga, wspanialsze od stworzenia, dokonuje się więc w wycofaniu się Boga ze swej mocy, w osiągnięciu bezdennej słabości i bezsilności stworzenia.

Zbawił nas powstrzymując się przed użyciem swej potęgi, wręcz ogałacając się: „On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej. Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych”(Flp 2, 6-10).

Ten przepiękny tekst z listu do Filipian jest nie tylko brzemienny w teologiczne objawienia, ale też pełen egzystencjalnych podpowiedzi. To jest przepis na sens życia. Ogołocenie jest wstępem do posiadania wszystkiego, ogołocenie jest wstępem do królowania, uniżenie do wywyższenia. Ujawnia się w tym momencie prolog chrześcijańskiego dążenia do celu istnienia. Nie jest to bajka o Kopciuszku, tylko prawda o tych, którzy w Chrystusie złożyli swój ogołocony, czy też ograniczony i uniżony, los. Lokata na wieczność. Kiedy chcesz wszystkie oszczędności umieścić w banku, to od chwili umieszczenia ich w sejfie nie masz nic!

Zauważyłem już dość dawno temu na kartach Biblii bardzo charakterystyczny schemat. Prawie w każdym rozdziale tej Księgi pojawiają się dwie postacie, często bracia albo krewni, przyjaciele, którzy nagle stają się wrogami lub rywalami. Zwykle pierwszy jest silniejszy i doskonalszy pod względem fizycznym lub prowadzi udane po ludzku życie. Drugi to ktoś wzgardzony, nieudacznik, bez perspektyw na sukces. Abraham miał dwóch synów. Izmael był pierwszy, silniejszy. Gdy pojawił się jego przyrodni brat Izaak, Izmael wyśmiewał się z niego. Ale nie Izmael odziedziczył bogactwo duchowe ojca, tylko wyśmiewany Izaak. Izaak miał dwóch synów: Ezawa i Jakuba. Ojciec kochał Ezawa, bo ten był pierworodny, ale również doskonale radził sobie z życiem jako szczęśliwy myśliwy. Zabieganie o miłość ojca oddaliło go jednak od miłości Boga. Udana miłość ludzka zwykle zamyka nas na odkrycie, a nawet zainteresowanie miłością Boga. Skończyło się na tym, że mniej kochany syn, Jakub, ukradł błogosławieństwo i choć od pewnego momentu życia był kulawy, dalej zaszedł niż zdrowonogi Ezaw. W rodzinie Jakuba historia się powtarza. Nie pierworodny Ruben, ale znienawidzony przez braci Józef otrzymuje błogosławieństwo Boga. Mimo niewoli i zdrady rodzeństwa, zostaje zarządcą Egiptu. Ciekawe, że gdy Józef został wielkim safnat paneach – zarządcą Egiptu, uwaga Ducha Świętego odwraca się od niego i koncentruje na przewrotnym Judzie – nieciekawym kłamcy. Podobny schemat zarysowuje się pomiędzy Dawidem a Saulem. Nie dziwię się też wszystkim kobietom, którym Biblia czyni honory. Zawsze miały ogromne problemy z rodzeniem dzieci. Sara została nazwana bezpłodną:aqrach – dosłownie: podcięta lub wykorzeniona, zraniona, nieużyteczna. Podobnie Rebeka nie mogła przez dwadzieścia lat wydać na świat potomstwa. Dla ludzi Wschodu taka bezpłodna egzystencja jest bezsensowna. Przez wiele lat nie miała poczucia efektywności i zapewne zmagała się bardzo z poczuciem wartości.

Bezpłodność Rebeki spowodowała u niej jednak płodność myślenia, modlitwy, mnogość istotnych pytań. Życie staje się wewnętrznie bujne, gdy natrafia na zewnętrzną przeszkodę. Napisano o niej w ten sposób: „a gdy walczyły w jej łonie dzieci, pomyślała...” (Rdz 25, 22). Myślenie zaczyna się w wewnętrznej walce, a nie w świętym spokoju i powodzeniu. A jeszcze dalej: „i poszła zapytać Pana...”. W tym samym rozdziale jest mowa o żonie Abrahama, która miała na imię Ketura. Ketura nigdy nie pytała Boga o nic, ponieważ zawsze dawała sobie radę ze wszystkim. Płodziła dzieci jedno po drugim, bez żadnych trudności. Udawało się jej wszystko, jak matrycy do gofrów. Jej synowie byli zdrowi, silni i nie mieli żadnych problemów. Ale o Keturze Biblia nie napisała, że się zastanawiała albo modliła czy zadawała sobie albo Bogu jakiekolwiek pytania. Była bezmyślną karierowiczką.

Ludzie, którym udaje się to życie, nie cechują się myśleniem, tylko kalkulowaniem. Rachela nie miała takiej płodności jak jej siostra Lea, ale za to urodziła Józefa i była bardziej kochana przez męża. Anna, matka Samuela, przeżyła wiele upokorzeń, zanim wydała na świat pierwszego z wielkich proroków królestwa. Tak jakby Bóg wyjątkowo honorował tych, którzy zmarnowali swoje życie albo zostali zdystansowani przez innych. Ale zdaje się, że nie chodzi tylko o zwykłą sprawiedliwość, ale raczej o odkrycie innego bogactwa, drugiego planu świata – Królestwa ukrytego za wzorzystą kurtyną fizycznego uniwersum. Świat, w którym żyjemy, jest tylko opakowaniem wszechświata, w którym Bóg jest ukryty. Najbliżsi ukrytemu Bogu są ci, których niepowodzenie boleśnie wcisnęło z powierzchni opakowania do wnętrza. Henri de Lubac obnażając pokusy drenujące Kościół zapisał wspaniałe i bardzo proste słowa: „Trzeba pójść aż do końca za logiką Wcielenia, przez które boskość dostosowuje się do ludzkiej słabości. By posiadać skarb, konieczne jest kryjące go gliniane naczynie, poza którym skarb się rozprasza. Należy przyjąć to, co święty Paweł – któremu nieobce były przeciwne pokusy – nazywał prostotą w Chrystusie. Trzeba być bez zastrzeżeń bożym plebsem” [2] . De Lubac idealnie wychwycił przesłanie Wcielenia zaadresowane do nas wszystkich: Syn Boga nie objawił się w majestacie i potędze, mądrości i zachwycie, ale w glinianej powłoce ciała małego dziecka i nawet gdy stał się dojrzałym mężczyzną, nie ośmielił się nigdy wywyższyć się ponad kogokolwiek. A nasze niezadowolenie z życia często wypływa właśnie z zatrutego źródła: nie jesteśmy tacy dobrzy jak inni!

Ale gdybyśmy byli lepsi ­- czy byłoby to lepsze dla nas? Czytając więc przypowieść o faryzeuszu i celniku, którzy przybyli modlić się do świątyni, wcale nie dziwię się, że został usprawiedliwiony ten, który nie miał czym się pochwalić, ale był zdolny do autentycznej skruchy. Łukasz napisał o nim, iż stał z daleka. Brzmi to tak, jakby był zdystansowany przez samozadowolenie faryzeusza. Albo czytając o synu marnotrawnym wcale się nie dziwię, że ten, który wszystko zmarnował, pozwolił się ojcu przytulić w ramionach i wszedł do wnętrza domu. Ojciec zobaczył go z daleka. Czy trzeba się oddalić, by być widocznym dla Boga? Natomiast starszy syn, który niczego nigdy nie stracił, nie mógł zejść z pola. Wnętrze domu było dla niego niedostępne. Nie zawsze szerokie pole do popisu daje szczęście.

Wiele lat temu przebywałem w pewnym domu zakonnym, którym opiekowały się dwie siostry. Jedna z nich domagała się, żeby ją nazywać dyrektorką. Były tylko dwie, a ona nie potrafiła sobie odmówić tego opakowanego tytułu! To tak, jakby z powodu korony na zębach domagać się od innych zwrotu: wasza wysokość.

Ludzki los jest nie zawsze ekspansywny. Nie zawsze jest tak, że życie idzie szczęśliwie do przodu. Coraz częściej spotykamy ludzi, których istnienie się kurczy. Ich linia postępowania załamuje się, zraniona przez machinę cywilizacyjną, galop za zarobkami, ubieganie się o miłość, dobrobyt, karierę czy piękno ciała. Są niekiedy zamknięci przez wyjątkową krzywdę, przemoc psychiczną lub seksualną, a także odrzucenie. I coraz częściej ludzie ci po prostu się wycofują, zamykają w sobie, obwarowują się licznymi zabezpieczeniami. Ograniczają się, bo ktoś od nich był lepszy, pierwszy. Ich istnienie kurczy się, maleje, staje się drugoplanowe. Ale czy to oznacza, że coś beznadziejnie fatalnego z nimi się dzieje? Nie wyglądają na budzące podziw opakowania, ale może za to ukrywają w swoich mrokach rezygnacji jakąś tajemniczą i nieodkrytą nadzieję? Może po prostu nie widzą nowego etapu swojego istnienia? Może tylko nie umieją odkryć, że dzieje się coś wspaniałego? Gdy nie widać żadnej perspektywy na dalsze istnienie na pewnym poziomie, to może to ograniczenie jest początkiem nowego świata? Być skurczonym od poniżenia to być pomniejszonym do rozmiarów wymaganych przez Jezusa – najmniejsze dziecko stawiał przed apostołami jako wzór! Dla wielu jest to dowód fiaska, ale od czasów Ewangelii właśnie takie pomniejszenie siebie było celem ubóstwa duchowego. „Kto wie, jak żyć w ubóstwie i cierpieć dla Pana i pragnie mieć raczej mniej niż więcej, ten zyskuje głębszy pokój i większą radość u Boga” [3] . Tysiące ludzi narzeka i dręczy się tym, że są gorsi od innych w czymkolwiek. Ale czy nie to właśnie powinno się zobaczyć w sobie? Czy nie jest to celem duchowego poznania siebie samego w Obliczu Boga? „Istotnie, jeśli wszystko rozważysz i spojrzysz w siebie w prawdzie, słusznie osądzisz, że jesteś gorszy od wszystkich” [4] .

Zupełnie na marginesie, czyli w... uprzywilejowanym miejscu, muszę dodać pewne wyznanie. Nigdy nie czułem się tak zmotywowany do bycia najmniejszym, jak po przeczytaniu świadectwa życia Erzsebet Galgóczy. Dziewczyna od najmłodszych lat była prześladowana bolesnymi nieszczęściami, które kaleczyły jej fizyczne ciało, a mimo wszystko potrafiła prosić Jezusa, aby następny dzień był trudniejszy niż poprzedni. Czy można prosić o to, by następny dzień był trudniejszy niż dziś? Można, jeśli się zrozumie, że przyjmowanie trudu istnienia ułatwi komuś niebo. Już po przeczytaniu kilku kartek tej książki odczułem wstyd, który mnie pomniejszył, skurczył moją duszę, jakby mnie wycofał w jakiś ciemny kąt wszechświata. Czułem się zawstydzony, ponieważ zdałem sobie sprawę, że dotychczas niczego jeszcze nie uczyniłem z miłości do Jezusa lub do drugiego człowieka. Żadna książka nie uświadomiła mi tego z tak porażającą oczywistością. Żadna z tych, które przeczytałem, może nawet ze łzą w oku, nie rozszyfrowała mnie jako człowieka, w którym nie ma ani jednej łzy autentycznego współczucia. Wyznania Erzsebet Galgóczy nie są lekturą, po której się zasypia w spokoju. To są słowa, po których trudno człowiekowi w ogóle zasnąć. Czytałem je tak, jakbym słyszał słowa Jezusa, który przychodząc do apostołów leżących pod oliwkami w Get Szemane, wołał do nich: Czuwajcie, abyście nie ulegli pokusie! Z tym, że po przeczytaniu słów skromnej mistyczki inaczej jawi mi się słowo pokusa. Przestałem je rozumieć jako jedynie bezpośrednią zachętę do grzechu, a pojąłem ją jako zdystansowanie się od odpowiedzialności, by od zła uwolnić innych ludzi, przyjmując je na siebie jak Jezus.

To, że się jest nędznym, nie powinno budzić w nas oburzenia i rozpaczy, tylko skruchę i pogodzenie. Prawda, nawet jeśli smutna, jest lepsza niż kłamstwo, które raduje. Dlatego jest chyba odległe od chrześcijaństwa to, co nazywają niektórzy budowaniem swojego poczucia wartości. Mam na myśli przede wszystkim te narcystyczne tendencje, które eufemistycznie klasyfikuje się jako pracę nad poczuciem wartości. To wcale nie jest prawdą, że jesteśmy lepsi od innych, zawsze mamy wspaniałe pomysły, akceptujemy swoje cechy fizyczne, jesteśmy dumni nawet z najmniejszych osiągnięć, doceniamy swoje zalety, zawsze jesteśmy oryginalni, akceptujemy wszystkie swoje emocje i potrafimy je wyrażać w jawny sposób, odrzucamy fałszywe opinie na swój temat, wyrażamy się o sobie tylko w sposób przychylny, zakładamy, że jesteśmy lubiani, wartościowi dla świata. I nieprawdą jest, że jesteśmy pewni siebie. Mamy uwierzyć w swoją doskonałość czy w doskonałość Boga?

Nie spotkałem w Biblii żadnej osoby, która by mieściła się w ramach wyznaczonych przez współczesne poradniki typu Obudź w sobie olbrzyma. Przez jakiś czas oczywiście można się łudzić albo udawać, że jesteśmy bardzo udani, ale potem i tak wyjdzie na jaw nasz grzech, nasza podłość, albo jeszcze coś gorszego. To nieprawda, że można zadowolenie z własnej doskonałości osiągnąć na zawsze. Można jedynie przez jakiś czas chodzić na palcach jak baletnica, ale potem bardzo boli wspinanie się ku prawdziwej wielkości. Dążenie do fantastycznych celów jeszcze bardziej wpędza nas w niepokój i lęk oraz w depresję i samoodtrącenie. Zrezygnować, wycofać się i oddalić od siebie wyobrażenie o zawsze fantastycznym losie – to jest nie tylko zdrowe, ale i chrześcijańskie.

Kiedy Jezus mówi do Piłata: „Królestwo moje nie jest z tego świata”, to rozumiem tę wypowiedź w następujący sposób: Sukces mój nie jest na tym świecie. Sukces czeka, ale nie na tym świecie. Sukcesem jest tamten świat, a ceną stopniowe wycofanie się z tego świata, które nazwiemy wzrastaniem w skromność.

Rozdział 2 Prawdziwe kłamstwa

Czynimy wiele, żeby poczuć się lepszymi od innych, bo w tym upatrujemy sukces, ale to nie jest droga ewangeliczna. Niebezpieczne jest kłamstwo, które wydaje się być prawdą. A wmawiamy sobie różne kłamstwa, które sprawiają wrażenie prawdy, po to, by nie doznać objawienia naszego wnętrza. Jak bowiem można sobie poradzić z prawdą o tym, że się jest chorobliwie zazdrosnym albo mściwym, czy też przewrotnym? Najłatwiej udawać z usilnym staraniem kogoś bardzo dobrego, miłego i szczerego.

Zauważyłem to po sobie samym – bo wiele razy stosowałem taką grę, by osiągnąć efekt uznania. Wielu ludzi zasłania się nawet przed sobą atrakcyjnymi pióropuszami wmówionych cech, pod którymi ukrywa się zrogowaciały naskórek podłości lub po prostu grzeszności. Religijność od wieków była nadużywana jako parawan owrzodzonych sumień – Jezus nazywał to kwasem faryzeuszów.

Kiedy odgrywam rolę osoby bardzo uduchowionej lub religijnej, mogę nie tylko zwieść innych, ale nawet samego siebie. Chciwość można nazywać oszczędnością, a rozrzutność hojnością, uzależnienie emocjonalne przyjaźnią, a próżność powagą. Można się nawet modlić tylko dlatego, by być postrzeganym jako osoba rozmodlona. Niektórym nawet udaje się manipulować wybaczeniem, by mieć odczucie wyższości. Odgrywają rolę ofiary, by ktoś poczuł się winny i wtedy wspaniałomyślnie obdarowują wybaczeniem. Inni potrafią się poświęcać, by zobowiązywać do wdzięczności albo czuć się wspaniałomyślnymi.

Można też tak się odciąć od swych autentycznych uczuć i motywacji, że się ich w ogóle nie będzie czuło. Szczególnie mam tu na myśli złość, brak przebaczenia, nienawiść, urazę, żal, wstyd, upokorzenie, ale też próżność, narcyzm, egoizm, chciwość. Kto z nas potrafi się przyznać do tego wszystkiego? To, że nie mamy kontaktu z tymi uczuciami czy motywacjami i zaprzeczamy im, nie znaczy, że one nie istnieją. Możemy nie chcieć z czegoś zdawać sobie sprawy, ale to nie będzie unicestwiało istnienia tych rzeczywistości. Ktoś taki będzie miał szczególną tendencję do odgrywania roli miłej, pokornej i niezwykle sympatycznej osoby. Dzięki temu zdobędzie w środowisku pewne uznanie i będzie postrzegany jako wartościowa osoba. Sztuczka będzie działać, dopóki nie pojawi się ktoś stosujący identyczną strategię. Wówczas dojdzie do eksplozji.

Kilka razy w moim życiu miałem okazję zostać odartym z mojej maski. Były to przeżycia zbyt gwałtowne, ale cenię sobie je najbardziej, ponieważ zobaczyłem siebie w prawdzie. Zobaczyłem moją tendencję do szukania emocjonalnego uprzywilejowania, wykorzystywania pewnych uzdolnień i charyzmatów, by wzbudzać zachwyt moją osobą – po prostu czarowania sobą. Czułem się upokorzony tymi odkryciami i zawstydzony, ale przynajmniej pozbawiłem się złudzeń. Nie jestem wybawcą ani aniołem. Pomaganie nieszczęśnikom tylko dlatego, by poczuć wyższość nad innymi, jest wielką pokusą dla osoby duchownej i trudno ją odróżnić od autentycznego poświęcenia. Przez jakiś czas walczyłem o dowartościowanie siebie, by czuć się pewniejszym, ale lęk staje się wtedy coraz większy.

Kłamstwo w człowieku ma historię niezwykle dobrze sytuowaną. Spotykam ludzi naprawdę cierpiących i autentycznie szukających pomocy Jezusa, ale też takich, którzy uwielbiają na przykład być ofiarami. Ciągle powracają do starych ran albo nawet wymyślają niewiarygodne krzywdy i nieszczęścia, które rzekomo ich dotknęły, by wywołać u innych litość i troskę, może nawet rodzaj podziwu. Czują się wartościowi, ponieważ są męczennicami czy męczennikami. Wyolbrzymiają swoje cierpienie, by wzbudzić zachwyt i niecodzienne traktowanie. Inni szukają kierownika duchownego, by uczynić z niego satelitę ich narzekającego ego. Ale czy zawsze jest to przejaw zdrowej troski o swój rozwój duchowy? Jeszcze inni kolekcjonują modlitwy wstawiennicze krążąc od jednego do drugiego kapłana. Ale czy to jest bezpieczne ściągać na siebie ogień Ducha w nadmiarze? Apostołowie mieli nad głowami języki ogniste, a nie pożar Ducha – inaczej by spłonęli. Takim ludziom niestety nie chodzi o Jezusa, tylko o podtrzymywanie sytuacji bycia w centrum czyjejś uwagi. Wymarzony akuszer duchowy ma krążyć wokół nich nieustannie z tuzinem chusteczek higienicznych i gotowością do wysłuchiwania godzinami ich burczenia w uduchowionym brzuchu. Niestety od czasu do czasu ktoś taki się pojawia. Kiedyś pewna osoba napisała mi w liście takie słowa: „Byłoby cudownie, gdyby ojciec został moim ojcem duchowym. Mogłabym o każdej porze dnia zwierzać się ojcu ze wszystkiego, a ojciec by umiał mnie zawsze zrozumieć. Podaję mój numer telefonu, żeby mógł ojciec do mnie codziennie dzwonić...”.

Zdarzyło się też przed kilku laty, że w klasztornej rozmównicy zasiadła pewna uduchowiona dama, która wyznała, iż jej ambicją jest mieć tylko wybitnych spowiedników, bo jej bogactwo duchowe nie może być powierzone zwykłemu wikaremu. Wielkimi ustami cytowała Małą Tereskę po francusku. Wyliczała nazwiska autorów przeczytanych książek z zakresu życia duchowego. Wymieniła wszystkie zaliczone rekolekcje w zaszczytnych centrach formacji duchowej, przyznała się do kilku przyjaźni z duchowymi liderami, których skupione twarze są często na okładkach cenionych czasopism. Wszystkie te słowa jednak dźwięczały jak ordery na piersi sowieckiego generała.

Przemawiała do mnie z wysokości swego ideału dając mi do zrozumienia spojrzeniami, jak wielką łaskę mi czyni. Wpatrywała się we mnie szukając oznak wdzięczności i potulnego zobowiązania. Zastanawiałem się, czym ją odczarować? Dłubaniem w nosie, wyznaniem, że nie mam żadnych tytułów, ziewaniem czy obgryzaniem paznokci? Wystarczyło jednak przyznanie się do absolutnej nieznajomości obcych języków. Zapewne sklasyfikowała mnie jako prymitywa. To wielka ulga!

Nawet religię i wszystko, co ona ze sobą niesie można wykorzystywać dla własnej chwały, czyli tylko po to, by poczuć się lepszym, niż się rzeczywiście jest. Ale czy po to istnieje religia, by samego siebie napompować nadmiarem samozadowolenia? Jak długo mogę udawać kopię Ojca Pio albo drugie wcielenie Faustyny Kowalskiej? Rok, dwa, dziesięć?

Chyba żadna sfera ludzkiej aktywności nie jest tak narażona na udawanie, jak właśnie religijność. Złudzenia ulatniają się dopiero wtedy, gdy zderzamy się z przeciwnością, gdy jesteśmy spychani na margines, pomijani albo nawet zlekceważeni.

Istnieje taki obnażający apoftegmat o Abba Antonim: Abba Antoni opowiadał: pewnego dnia siedzieli u Abba Arfata. Przyszła tam pewna dziewica i rzekła: Ojcze, przepościłam już dwieście tygodni, podczas których jadłam tylko sześć razy. Poznałam Stary i Nowy Testament. Co mam jeszcze czynić? Starzec jej powiedział: Czy nagana jest dla ciebie zaszczytem? Ona odpowiedziała: Nie! Porażka – jak wygrana, obcy – jak rodzice, brak – jak nadmiar? Ona powiedziała: Nie! Starzec stwierdził: Zatem okłamywałaś siebie. Idź pracować, bo nie masz zupełnie nic!

Gdy mnie wyganiają z pierwszego piętra, to widocznie moim poziomem jest parter i tam będę się czuł szczęśliwy. Gdy mnie ktoś opuszcza, to niekoniecznie ja byłem beznadziejny, tylko może ktoś nie umiał we mnie dostrzec nadziei? A być może byłem beznadziejny i oto teraz muszę zastanowić się, gdzie szukać nadziei! Gdy wszystkie moje wysiłki życiowe zostają zniszczone jak domek z kart, to może dobrze się stało, że tak szybko zostałem pozbawiony naiwnego zaufania do tej talii?

I trzeba się z tym pogodzić, a nie narzekać i potępiać. Nie chcę przez to powiedzieć, że potrzebna nam psychologiczna akceptacja porażki, ale odkrycie zwycięstwa innego rzędu – uwolnienia od fałszu, jaki ukrywa się w przekonaniu, iż satysfakcja z osiągnięcia stawianych sobie samemu celów, jest celem naszego życia. Uwolnienia także od własnych miraży. Nic nie musi się udać według naszych spodziewań. Najlepiej jeśli w ogóle powołanie chrześcijańskie nie przebiega po naszej myśli.

Rozdział 3 Wycofanie

Do dziś wielu ludzi jest krytycznie nastawionych do pism Teilharda de Chardin. Nieważne, czy się mylił, czy nie, ważne, że poświęcił całe życie i tysiące godzin, by spisać to, co myśli. A kiedy spisał, przełożeni nakazali mu się wycofać i on posłuchał. Akt posłuszeństwa był według mnie o wiele piękniejszym dziełem w oczach Boga, niż to, co on napisał. Zgodził się na przegraną ze względu na Chrystusa. Wycofał się, choć niektórzy teolodzy nie potrafią opuścić pozycji głoszących mimo upomnień Kościoła. Nawet jeśli mają rację, wszystko przekreślają aktem krnąbrnego i zaślepionego uczepienia się swych przekonań. A to się Bogu nie podoba. Uczeń Chrystusa umie się wycofać mimo pewnego zwycięstwa, ze względu na zaufanie do Boga. Czytając o walkach Jozuego, natrafiłem na takie zdanie: „W tym samym czasie Jozue cofnął się i zdobył Chasor, a króla jego zabił mieczem; Chasor było niegdyś stolicą wszystkich tych królestw” (Joz 11, 10).

Zdziwiło mnie to wycofanie dla osiągnięcia zwycięstwa! Biblia hebrajska użyła w tym miejscu słowa szow, które ma szerokie znaczenie, między innymi określa się nim nawrócenie. Nawrócenie jest umiejętnością wycofania się z błędnej drogi. Żadna droga nie jest tak obłędna, jak ta, w której upatrujemy aleję wyłożoną naszymi racjami, spełnionymi ambicjami i dyplomowanymi marzeniami. Henri de Lubac czy Yves Congar, choć byli wytrawnymi i uczciwymi teologami, przez lata mieli zabronione nauczać. I to zdaje się, że nie tylko z powodu nawoływania do ubóstwa pierwotnego chrześcijaństwa i porzucenia ducha wielkopańskości Kościoła. Sądzę jednak, że Bóg bardziej im policzył ich wycofanie się z nauczania mimo posiadanej racji, niż cały ich dorobek teologiczny. Po kilku latach, kiedy już opuściły ich obolałe ambicje, przywrócono im możliwość nauczania, a nawet stali się Ojcami Soboru.

Chyba żaden chrześcijanin w ciągu wieków nie poznał wszystkich Pism Świętych na pamięć, oprócz... św. Dydyma Ślepego. Był ślepy, miał absolutnie ograniczone widzenie, a jednak dostrzegał piękno Słowa Bożego jak żaden chrześcijanin o zdrowych oczach! Zapewne mógł narzekać na kalectwo, ale on po prostu je wykorzystał, by widzieć inaczej świat, jakby od drugiej strony – od strony Słowa Bożego. Zapewne miliony ludzi oglądało głośny swego czasu film Matrix. W decydującym momencie bohater tego filmu – Neo, przestaje już widzieć kształty i barwy, ludzi i domy, dostrzega tylko pasma słów i liczb. Widzi słowa, które tworzą rzeczywistość. Widzi świat od wnętrza. Jest to zwrotny moment w filmie, w którym bohater staje się zwycięzcą. Fizycy tworząc wzory tłumaczące prawa rządzące światem materialnym, formułują je z symboli, z liczb i liter (sic!). Zupełnie jak w Biblii! Kłopot w tym, że to, co widzialne, cały ten świat, staje się dla nas jedynym światem. Filtr pomyliliśmy ze słońcem. Opakowanie z bogatszym i treściwszym produktem! Kłopot w tym, że wielu z nas jest zapatrzonych w drugiego człowieka bardziej niż w Boga i zasłuchanych w ludzkie zapewnienia o miłości bardziej niż w zapewnienia Boga o umiłowaniu!

Ale czy to naprawdę daje spełnienie? Wyobraźmy sobie, że wszystko, czego pragnęliśmy, spełniło się. „Widzieliśmy siebie jako ludzi urządzonych, podziwianych, w centrum miłego koła przyjaciół i kochanych – może właśnie przede wszystkim kochanych. Ale kiedy staliśmy się dorośli, ze zdziwieniem przekonaliśmy się, że nawet spełnienia, o których marzyliśmy, rozczarowują nas. Sukces, aprobata, miłość, przyjaźń, małżeństwo – to prawdziwe przyjemności, a jednak nie dają satysfakcji. Wciąż tkwi w nas tęsknota za czymś nieosiągalnym...” [5] . Nic nie jest tak rozczarowujące, jak spełnione marzenia. Kiedy osiągamy to, o czym marzyliśmy, nagle w zupełnej bezradności odkrywamy niewydolność dotychczasowych marzeń wobec naszych pragnień.

Ojciec Adalbert de Vogue, pisząc o pierwszym kroku ku nawróceniu Alfonsa Gratry’ego, zapisał słowa przekonujące przede wszystkim swą prostotą. Mając szesnaście czy siedemnaście lat, czyli wtedy, kiedy pojawiają się pytania o sens życia, Gratry, instalując się w internacie licealnym, położył się na łóżku i oddał marzeniom: „Najpierw zobaczył siebie triumfującego na wszystkich egzaminach i konkursach, następnie robiącego karierę prawniczą i polityczną, osiągającego kolejne sukcesy i zbierającego honory. Jego sen, choć nie całkiem altruistyczny, był moralny i idealistyczny: bronił w nim wyłącznie słusznych spraw, pracował dla dobra innych, miał żonę i dzieci, które kochał do szaleństwa.

Lecz pomiędzy we śnie widziane wydarzenia wplątał się powracający refren: i co dalej? Wtedy obraz ściemniał się: dalej była emerytura, starość, schyłek i odejście ukochanych osób. Dalej była w końcu śmierć. Doszedłszy do tego miejsca, załamany Gratry dostrzega marność wszystkich sukcesów, o których marzył. Nie wierzy przecież w życie pozagrobowe. Całe jego szczęście jest skazane nieuchronnie na upadek wraz ze śmiercią. Odkrycie to doprowadza go na skraj rozpaczy. I wtedy w całej głębi jego bytu rodzi się pełen udręczenia krzyk, jakieś niewyraźne wołanie do Boga, w którego nie wierzył” [6] .

Któż z nas nie zdał sobie pewnego dnia sprawy, że nawet przy najlepszym obrocie losu i tak wszystko straci. Więc po co żyć? Żyje się po to, aby żyć wiecznie. Wieczne życie to życie Boga. By żyć wiecznie, trzeba wejść w życie Boga. Z tego życia należy czynić wszystko, aby uchwycić życie Boga. A przede wszystkim poświęcić wszystko, jeśli taka konieczność zajdzie, by tylko nie utracić życia wiecznego. Być gotowym ze wszystkiego zrezygnować, by nie stracić szansy na tamto życie. Wszystko na tym świecie jest jak piórko – ulotne. Wszystko mija, nawet najwierniejsza miłość i nawet przysięgi kończą się i pozostawiają nas w próżni. Gdy w człowieku dopatrujemy się tego, czego powinniśmy dopatrywać się w Bogu, po jakimś czasie pozostajemy w głodnej pustce. Cóż wtedy?

Oddalamy się w stronę bezsensu i rezygnacji, inercji i zwątpienia, bo od nas się oddalono, bo zostaliśmy porzuceni, bo czyjaś bliskość okazała się zwodnicza. Nie chcę podawać wszystkich przyczyn, dlaczego tak się dzieje, chcę tylko podsunąć skromną podpowiedź ewangeliczną, co wtedy uczynić, aby w pustce, wycofaniu i oddaleniu odnaleźć pełnię innego rzędu. Czy jest możliwe, aby świat był jedynie dla tych, którym się wszystko udaje? Czy tym, którym udało się oprzeć na ludzkiej miłości, na sukcesie zawodowym, na spełnianiu marzeń, na pięknie swojego ciała, na inteligencji i awansach, naprawdę się udało? Kohelet pisze: „Widziałem sługi na koniach, a książąt kroczących, jak słudzy, pieszo” (Koh 10, 7). Są ludzie, którzy odniósłszy sukces, czują się poniżeni i osamotnieni, i są tacy, którzy czują się książętami mimo porażki. Wspinając się po szczeblach awansu społecznego, możemy zgubić więź rodziny; zostając przełożonym, możemy stracić przyjaciół; stając się sławnymi i popularnymi, nie możemy sobie pozwolić na bycie sobą; ale bywa i tak, że porzucenie przez żonę czy męża otwiera nas na miłość Boga, a stając się odtrąconymi i pomijanymi, odkrywamy, że nie musimy wreszcie udawać. Kto śpi na podłodze, nie spada z tapczanu; kto zasiada na tronie, odkrywa lęk przed śmiesznością zasiadania! Prawdą jest jednak, że obok Trójcy Świętej rządzi nami nie-święta trójca: bożek prestiżu, bożek władzy i posiadania oraz bożek przyjemności. Marzymy o niej nawet wtedy, gdy oficjalnie uznajemy inne wartości: pokorę, służbę i wyrzeczenie. Moim zdaniem wyrzeczenie nie ma sensu, jeśli w zamian nie otrzymalibyśmy wspanialszej obietnicy. Czy sensowne jest tylko ofensywne i euforyczne zdobywanie się na realizacje kolejnych marzeń, które i tak się rozsypią? Czy istnieje jakaś obietnica Boga w oddaleniu od tego świata, w ograniczeniu swoich marzeń, ambicji, racji? Czy porażka nie jest szansą na refleksję, pogłębienie spojrzenia i odkrycie głębszego sensu? Co z tymi, którym się nic nie udaje? Czy Bóg też ich porzucił i nic już dla nich nie ma? Czy wreszcie sam Jezus nie przeżył oddalenia, wycofania się, odrzucenia na margines? Co wtedy odkrywał? Jak sobie radził z nieudanymi inicjatywami?

Niekiedy trzeba się wycofać, nawet bez słowa, gdy już słowa nic nie wyjaśniają, a pozostanie w dotychczasowej pozycji oznacza obumieranie duszy [7] . Trzeba się wycofać, by uratować swoją niezależność sumienia. Istnieją takie związki, które nazywamy toksycznymi. Trwanie w takiej zależności sprawia, że po prostu zapadamy się w niewolniczą destrukcję egzystencji. Ktoś nas wysysa jak pasożyt, kontroluje, poniża, szantażuje, pogardza, osacza nadopiekuńczością albo nadtroskliwością, drenuje i nazywa to miłością! Jedynym wyjściem jest odejść, aby się uratować. Być może my staliśmy się osaczającymi osobami, obsesorami, choć wierzyliśmy święcie, że kochaliśmy... ale skoro ktoś odszedł, to być może nasza miłość nie była miłością? I trzeba to przyjąć, a nie miotać się w pretensjach. Narzekają ci, którzy szukają wszystkiego, tylko nie Boga, gdyż Bóg czeka przede wszystkim na drodze wyrzeczenia albo utraty. Chcesz przestać się użalać nad sobą? Nie pożądaj zachwytu ludzi i pozbądź się marzenia o swej wyjątkowości, a także o udanym życiu.

Odtrącenie nas przez innych, pominięcie, oddalenie, wyśmianie albo osądzenie, ograniczenie nas do etykietki kogoś niepasującego do reszty okazuje się bardzo piekącą raną. Stygmatyzacja albo ostracyzm środowiska. Co wtedy? Czy to już koniec?

Jezus miał dokładnie taki ostatni etap drogi, a była to droga do chwały w niebie. „Ludzie często wysławiają odrzuconego przez Boga, a po wielokroć ganią i lekceważą zasługującego w Jego oczach na uznanie” [8] . Jezus niekiedy bez wyjaśnienia wycofywał się z centrum zainteresowania, szczególnie wtedy, gdy ktoś chciał Go uczynić swoją maskotką. Herod w czasie procesu nad Jezusem zadawał pytania, które były przynętą, kusił obietnicą uwolnienia. Podobnie Piłat. Jezus miał szansę uratować swoje życie. Wystarczyło, że zaspokoiłby ciekawość Heroda i powiedział kilka błyskotliwych przypowieści. Herod na pewno uczyniłby Go swym nadwornym mędrcem – ptakiem w złotej klatce. Jezus więc odszedł w milczenie. Zginął, ale nie stał się czyjąś własnością albo częścią czyjegoś planu. Jezus miał plan Ojca i nie mógł stać się częścią planu Piłata, Kajfasza czy Heroda. Dla Jezusa nawet śmierć w odrzuceniu stała się początkiem życia w wybraniu przez Ojca. Ten świat Go nie chciał, ale On zbudował świat dla tych, którzy tak jak On nie mają miejsca na tym świecie. Nazwał ten nowy świat Świętą Budowlą, której fundamentalnym kamieniem był On sam – kamień odrzucony przez budujących. A skoro fundament został odrzucony, to ci, którzy na Nim się wznoszą, też muszą jakiś rodzaj odrzucenia przeżyć. Nawet w tak wzruszającym spotkaniu, jakie miało miejsce po zmartwychwstaniu, Jezus mówi do Magdaleny: Nie zatrzymuj mnie! (Noli me tenere!), a nawet, jak chcą niektóre wersje: Nie dotykaj mnie! Na tym świecie nie powinniśmy się zatrzymywać [9] .

Istnieją ludzie, którzy Mu wierzą, i tacy, którzy określają się ateistami. Richard Dawkins w książce Samolubny gen daje wyraz swojej wierze twierdząc, iż ludzie są wynikiem selekcji naturalnej, zaprogramowani do prokreacji (ciekawe przez kogo zaprogramowani?) i obdarzeni wolną wolą, gdyż potrafią się zbuntować wobec tyranii egoistycznych reproduktorów. Filozof John Gray wydobył ten niuans i dowodzi, iż Dawkins nie mógł czerpać tej wiedzy o wolnej woli z ustaleń nauki, tylko wyniósł ją z chrześcijaństwa. A styl twierdzeń, jakie umieszcza w swej książce, jest jeszcze bardziej dogmatyczny, niż katolickie Credo[10] . Ateiści też wierzą, ale wierzą w to, że nie ma Boga. Ich twierdzenia są w istocie rzeczy wiarą, bo ich argumenty nie są w stanie przeistoczyć się w dowody. Nie da się udowodnić, że Boga nie ma. A jeśli jest, to trzeba Go przyjąć całkowicie, czyli ze wszystkim, co On objawia. Objawienie, które On daje, streszcza się do wycofania się z mniemania, że ten świat jest naszym celem. Jezus odszedł z tego świata, choć nie można powiedzieć, że nie ma Go, bo jest obecny w Sakramentach i w Słowie, w Kościele i przy każdym z nas. A jednak wycofał się do nieba, oczekując na nasze opuszczenie tego świata. Kościół jest ziarnem, które da plon powyżej ziemi, w którą został zasiany. Ziemia jest potrzebna Kościołowi do obumierania z grzechu, ale celem Kościoła, który Jezus zasiał pośród nas, jest niebo.

Na pewno trzeba się wycofać, gdy pozostanie w jakimś położeniu oznacza utratę przyjaźni z Bogiem. Bywa jednak wycofanie ku Bogu, albo odejście od Boga. Chyba dziś większość ludzi wycofuje się z przyjaźni z Bogiem, choć On tak bardzo pragnie z każdą duszą wyjątkowego zbliżenia.

Przedziwne, ludzie od Niego odchodzili, wycofywali się, gdy zdobywał się na wyjątkowe objawienie siebie samego i swej miłości. Właśnie wtedy, gdy się najbardziej dawał! Dwukrotnie napisano w Ewangelii świętego Jana o wycofaniu się ludzi od Jezusa, który tak wiele mówi o naszych obawach przed miłością Boga. Gdy Jezus prorokował o spożywaniu Jego Ciała, uczniowie zgorszyli się i wycofali. Piotr został, bo wierzył, że Jezus ma słowa, w których jest życie (J 6, 66). I drugi raz, gdy w Get Szemane Jezus mówi: Ja Jestem. Na głos tych słów ekspedycja wysłana przez Kajfasza cofa się i pada na twarz (J 18, 6).

Człowiek wycofuje się z miłości Boga, gdy Bóg zbliża się odsłaniając siebie samego i pragnąc kochać bez granic. Może właśnie ta przepaść miłości nas przeraża? Nic nie jest tak przerażające jak miłość.

Rozdział 4 Doskonale!

Nie ulega wątpliwości, że odczuwamy smaczną satysfakcję, kiedy osiągamy jakikolwiek zamierzony cel. Prawdą jest też, że osiągnięcie celu i doskonałość mają ze sobą ścisły związek. Doskonała sylwetka, doskonała pamięć, doskonała inteligencja, doskonałe wyniki, wysoki obrót, wspaniała kariera, doskonałe szczęście rodzinne, siła przebicia, doskonałe produkty, prestiż, wysoki poziom kultury, idealna opinia, bezbłędna inteligencja. Żyjemy w społeczeństwie Guiness’ów. Gdy ludzie to wszystko osiągają, czują się przez jakiś czas doskonale. Przerażająca większość ludzi stawia sobie zazwyczaj takie cele życiowe – doskonałe cele – bo uważają, że wtedy będą szczęśliwi. Ale dzieje się odwrotnie – satysfakcja szybko znika i właśnie wtedy popadają w Hiobowe nieszczęście. Bo nieszczęściem jest już tyrania wymagań, ambicji, wysiłku, rywalizacji, lęków przed porażką, niepokoju przed nieudaną, przerażenie przed stratą swych osiągnięć. Wreszcie wślizguje się depresja i potępianie siebie za najmniejszy błąd. Nieszczęściem jest już świadomość, że to wszystko, co osiągnęliśmy z ogromnym wysiłkiem, jest utracalne. Według Światowej Organizacji Zdrowia w roku 2020 depresja stanie się drugą po chorobach serca i układu krążenia przyczyną przedwczesnej niezdolności do pracy. Nie ulega wątpliwości, że ma to ogromny związek z presją osiągania najlepszych efektów, jaką wszędzie odczuwamy – od przedszkolnych konkursów na najpiękniejszy wierszyk aż po najokazalszy na cmentarzu pomnik nagrobny. Ludzie boją się, że zawiodą nie tylko siebie, ale i innych. Obawiają się, że nie sprostają tym oczekiwaniom, jakie się im stawia, lękają się krytyki i niezadowolenia, zdemaskowania i utraty swych doskonałych pozycji. Zawsze chcą być doskonali i wyznaczają sobie cele tak bardzo szczytne, że ich osiągnięcie jest albo niemożliwe, albo przynajmniej nietrwałe. Panicznie boją się być gorsi. Wydaje im się nie do przeżycia moment, w którym okażą się słabi, omylni, nędzni, zawodni, przegrani. Co piąty człowiek cierpi na depresję sprzężoną z lękiem przed nieudanym losem. Barbara Streisand w czasie pewnego koncertu zapomniała kilku słów piosenki, którą wykonywała. Na skutek lęku przed powtórką tej – w jej mniemaniu – kompromitacji przez dwadzieścia lat nie występowała publicznie. Nie potrafiła się wyrzec wizerunku najlepszej wokalistki. Wolała w ogóle zniknąć niż być omylną. Prestiż jest kuszącym owocem i trudno się go wyrzec. Trudniej niż grzechu!

Zastanawiam się, czy potrafiłbym się wyrzec ostatecznie mojego poczucia wartości wynikającego z pozycji kapłana? Św. Albert Wielki wiedział, że straci pamięć i godził się z tym. Św. Jan Vianney oddał swoje poczucie wartości zapewne już wtedy, gdy nie zdał pierwszego egzaminu z łaciny. Drugiego zresztą też nie zdał i uchodził wśród kolegów seminaryjnych za matołka. Paweł wyzuł się wszystkiego. Najpierw opinii oryginalnego faryzeusza, a potem całego dorobku ewangelizacyjnego. Pozostawił założone przez siebie Kościoły i zdecydował się wrócić do Jerozolimy, choć wiedział, że czeka go tam wyrok śmierci. Większość ludzi w tym świecie walczy o tak zwane poczucie wartości. Ma to być cel owocnego przeżywania egzystencji. Ale czy to naprawdę jest chrześcijańskie? Trudno przyjąć pozycję życiową, w której zgadzamy się z tym, że nic nam się nie należy. Żadnych profitów, żadnych gratyfikacji, żadnych rewaloryzacji, żadnych owoców. Wszystko jest Boga. Luciano Pavarotti używał swojej ogromnej, jedwabnej chusteczki do wycierania potu nie dlatego, że miał fatalną przemianę materii, tylko dlatego, że oblewał się potem zwykłego strachu przed fałszem. A to by znaczyło utratę prestiżu!

Jestem przekonany, że dzięki temu, że nie osiągnąłem wielu osobistych celów, Jezus uwolnił mnie od dogłębnego nieszczęścia, jakim jest nienawiść siebie samego. Nie udało mi się ukończyć prestiżowego liceum i musiałem chodzić do wieczorowego, nie miałem idealnej rodziny, nie byłem idealnym sportowcem, nie umiem do dziś pływać ani jeździć na nartach, nie ukończyłem rozpoczętych studiów, nie udały mi się miłosne relacje, nigdy nie byłem zbyt atrakcyjny ani nie byłem najlepszym uczniem, nie mam aspiracji dokonania czegoś wielkiego na świecie ani nie uważam się za wybitnego kapłana, śmieję się ze swoich wad i gaf, pomyłek i nawet lubię innych zawodzić oraz rozczarowywać. Moje uczucia nie są doskonałe, raczej skomplikowane i często sam dla siebie jestem zaskoczeniem, dla innych niekiedy nawet bolesnym. Cieszę się, że nie zawsze się cieszę, ale już nie smucę się, że czasem się smucę. Kiedy czegoś się podejmuję, to już nie wmawiam sobie, że musi mi się to udać, a gdy się uda, wiem, że Jezus to uczynił dla innych i dla mnie. Mój zakon nie jest firmą, w której trzeba być najlepszym i nawet jego nazwa pochodzi od słowa niewiele – paulo! Wszystkie moje porażki raczej uczyniły mnie głębszym i przezorniejszym. Cokolwiek mi się nie udało lub było plajtą albo objawieniem mojej nieudolności – wpływało na mnie uśmierzająco i uspokajało mnie wewnętrznie. Sukces jest pułapką, oddala od życia wiecznego i koncentruje nerwowo uwagę na podtrzymywaniu w respiratorze usilnych zabiegów ulotnego zwycięstwa. Kiedy przegrywam, staję się wewnętrznie uwolniony od lęku i napięcia, ale też uwolniony do zajmowania się wiecznością. Porażka daje mi pokój, a nawet radość, ale też otwiera na poszukiwanie nieskończonego szczęścia. Nie muszę być lubiany przez wszystkich ani uwielbiany. Dobrze, że zawiodłem oczekiwania wielu ludzi, bo dzięki temu nie stałem się ich maskotką. W życiu nie osiągnąłem żadnego rekordu i nigdy mnie to nie interesowało, ponieważ wiem, że wielu ludzi jest ode mnie lepszych w różnych dziedzinach. I tak jest dobrze. Był czas, kiedy starałem się robić najlepsze wrażenie, ale to mnie wykańczało nerwowo. Nie muszę władać nikim ani żądać, by mnie słuchano, bo gdyby się tak stało, że stałbym się autorytetem, na pewno by mnie to wbiło w dumę i uwierzyłbym, że mam zawsze rację i chcę najlepiej. Dobrze, że się mylę i to nawet często. Nie daj Boże, żebym był nieomylny! Nieomylny, żądałbym do innych posłuszeństwa. Żądając od innych posłuszeństwa, nie mógłbym się starać o posłuszeństwo Bogu. Nie muszę się też obawiać o kondycję seksualną, ponieważ żyję w celibacie – czyli pewnej rezygnacji – i nie stresuję się tym, czy zadowalam żonę ani tym, czy ktoś inny ją bardziej fascynuje niż ja. Przekroczenie seksualności to już jakiś krok ku życiu wiecznemu. Nie muszę przedłużać tego życia inwestując w inne. Już dawno zwrócono uwagę na związek seksu i śmierci. Tak, z lęku przed śmiercią, z potrzeby przetrwania, jesteśmy instynktownie popychani, by przedłużać życie w rodzących się dzieciach. Ale jak wiadomo, Jezus powiedział saduceuszom, iż ci, którzy wejdą w pełnię życia Chrystusa, będą jak aniołowie i nie będą się żenić ani wychodzić za mąż. Można przekroczyć śmierć, nie tylko prokreacją – dając życie innym istotom. Można ulokować się ponad seksualnością, w wieczności.

Nie dorobiłem się majątku i nie chcę go mieć, bo gdybym wiele posiadał, stałbym się własnością tego, co mam, a to jest ogromna niewola. Przez kilka lat żyłem pod ogromną presją perfekcjonizmu, ale błogosławione porażki i kompromitacje uwolniły mnie wreszcie od tego. Bogu dzięki za nieudolność!

Mieć za cel właśnie to, by stać się obiektem pochwał i stać się dla siebie obiektem podziwu z powodu osiągnięcia jakiejś fizycznej czy intelektualnej doskonałości, jest celem lucyferycznym. Jezus ma propozycję zupełnie innego celu i innej doskonałości niż obecne trendy kulturowe. Celem, który wyznacza człowiekowi Jezus, jest umniejszanie, co nie oznacza poniżanie siebie. Umniejszać siebie to zbliżać się do pokoju i pojednania z samym sobą, odkrywać siebie takim, jakim się jest naprawdę. Poniżać siebie to sztucznie i karcąco zaniżać siebie aż do pogardy, wmawiając sobie bezwartościowość. To wpędzać się w niepokój i dezintegrację. Dokonywać rozdarcia w sobie samym, nie chcieć zrezygnować z ambicji wielkości i właśnie za to, że się takim nie jest, pomiatać sobą. Poniżać siebie to nie zgadzać się na siebie słabego.

Nie chodzi jedynie o akceptację porażki, ale o odkrycie porażki jako bramy do zupełnie innego poziomu postrzegania rzeczywistości. Nasze klęski otwierają nas najczęściej na poziom duchowy. Kiedy pęka zewnętrzna skorupa orzecha, ujawnia się wewnętrzna zawartość. Kiedy człowiek pęka, ponieważ został zraniony niepowodzeniem, ma szansę odkryć w sobie samym nieznane dotąd bogactwo. Zastanawiało mnie, dlaczego często w Starym Testamencie jest mowa o owocach granatu. Otóż owoc ten ma dość twardą i brzydką nieprzezroczystą skórkę zewnętrzną, ale gdy spowoduje się pękniecie tej powierzchni, ujawniają się przepiękne rubinowo-przejrzyste nasionka o cie(rp)kawym smaku. Podobnie jest chyba z losem – musi pęknąć na swej powierzchni, by poczuć we wnętrzu autentyczny smak istnienia. Co jest więc celem człowieka? Jaka doskonałość jest przypisana nam wszystkim przez Boże objawienie? Nowy Testament, mówiąc o doskonałości - teleiwsis teleiosis, używa słowa, które ma związek ze słowem cel - telos telos. Dla Pawła człowiek jest wtedy doskonały, gdy w pełni, czyli wszystkimi swoimi siłami, zaangażował się w poznanie tajemnicy ukrytej w Chrystusie oraz żyje Jego życiem. Paweł powiada, że nie chce znać się na niczym innym, tylko na Chrystusie i to jeszcze ukrzyżowanym, czyli – innymi słowy – przegranym! Taką mądrość, czy też cel, postrzega jako ukryty dla tego świata, a szczególnie dla ludzi zmysłowych, czyli upatrujących cel i doskonałość swego bytu w opakowaniu, jakim jest ten świat (Ef 4, 13 i 1 Kor 2, 6). Kiedy Paweł przybył do Koryntu, doznawał zapewne wielkiego stresu, bo przypuszczalnie walczył w sobie samym z lękiem przed porażką. Ale zdemaskował swój stres i swoje pokusy przed Koryntianami uświadamiając sobie, że nie przyszedł czarować słowami czy kokietować mądrością, tylko ujawnić tajemnicę duchową ukrytą w Chrystusie, by otworzyć oczy Koryntianom. Mamy w tej mowie jasny dowód owej ewangelicznej parresia! [11] .

Jakieś dwa lata temu pewna wspólnota poprosiła mnie, abym sprawował u nich Eucharystię, gdyż nie było tego wieczoru ich prezbitera. Pojechałem z odpowiedzialnymi do ich miasta pięknym autem, podziwiając pocztówkowy zachód słońca. Na miejscu okazało się, że wielu jestem znany z komentarzy, książek albo rekolekcji. Otoczyły mnie spojrzenia podziwu, a ja jak popularny narcyz dałem się wciągnąć w to zauroczenie i odczułem w swoich ruchach posągową sztywność. We wstępie używałem wyszukanych zwrotów, by zabłysnąć erudycją i elokwencją. Udawałem autentycznego apostoła, gorliwego kapłana o uduchowionym spojrzeniu. Gdybym na siebie spojrzał z zewnątrz, na pewno bym się śmiał z tej arogancji. Zapomniałem zupełnie, że na Eucharystii liczy się ujawnianie Jezusa i nic do mszy nie można dodać ani z niej ująć bez względu na to, jaki kapłan ją sprawuje. Odczuwałem lekkie drżenie kolana, gdy odmawiałem kolektę, a gdy przyszło do odczytania Ewangelii, podszedłem do ambonki i oparłem się o nią, jakbym był wytrawnym retorem, chcąc przyjąć pozycję jak najbardziej majestatyczną i budzącą podziw. Wtem usłyszałem trzask wątpliwego oparcia, które się załamało i w bardzo śmiesznej pozycji zawisłem w powietrzu jak kura, która straciła równowagę na płocie, machając rękami niczym skrzydłami. Wszyscy się uśmiali. Ja oczywiście też. Dałem sobie spokój z pozami i w skromności nieudacznika dokończyłem Eucharystię. Jak to uwalnia! Przypominam sobie to, bo właśnie Paweł stanął przed taką pokusą i ją zdemaskował, zanim go ona ogarnęła, jak to się mnie przydarzyło.

„Tak też i ja przyszedłszy do was, bracia, nie przybyłem, aby błyszcząc słowem i mądrością głosić wam świadectwo Boże. Postanowiłem bowiem, będąc wśród was, nie znać niczego więcej, jak tylko Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego. I stanąłem przed wami w słabości i w bojaźni, i z wielkim drżeniem. A mowa moja i moje głoszenie nauki nie miały nic z uwodzących przekonywaniem słów mądrości, lecz były ukazywaniem ducha i mocy...” (1 Kor 2, 1).

Zapewne te słowa wskazują na wspomnienie, jakie nosił w sobie Paweł tamtego dnia czy wieczoru, kiedy po raz pierwszy stawał przed ludźmi i głosił im Chrystusa. Musiało to być mocnym przeżyciem dla Pawła. Kusiła go próżność i chęć zabłyśnięcia, ale zdarł z siebie maskę i ją odrzucił. Nie chciał przekonywać intelektualnie, tylko z mocą Bożą oprzeć się nie na jakiejś ambonce, ale na prawdzie Słowa: „...aby wiara wasza opierała się nie na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej. A jednak głosimy mądrość między doskonałymi, ale nie mądrość tego świata ani władców tego świata, zresztą przemijających...” (1 Kor 2, 5-6).

Doskonałymi nazywa tych, którzy dają posłuch słowom odsłaniającym tajemnicę, jaką w sobie nosił Chrystus: „...Lecz głosimy tajemnicę mądrości Bożej, mądrość ukrytą, tę, którą Bóg przed wiekami przeznaczył ku chwale naszej, tę, której nie pojął żaden z władców tego świata; gdyby ją bowiem pojęli, nie ukrzyżowaliby Pana chwały; lecz właśnie głosimy, jak zostało napisane, to, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują...” (1 Kor 2, 7-9).

Wie, że nie jest głosicielem cierpiętnictwa i pesymizmu ukrzyżowania. Krzyż ma swoją drugą stronę – chwałę Nieba, która nie mieści się ani w słowach, ani w ludzkim pojęciu. Mikroskopijnie możemy wyrazić się o niej – WIELKIE RZECZY! Paweł więc ujawniał Koryntianom drugą stronę zmarnowanego życia, jakby brał do ręki brudną sakiewkę ze zniszczonej skóry i wysypywał z niej złote monety o olśniewającym i niezniszczalnym blasku. Ile za nie można kupić? Nie sposób sobie tego wyobrazić. Wewnętrzna zawartość naszych cierpień, jakich doznajemy w ciele – jakby w sakiewce ze skóry – ukrywa bezmiar chwały, jeśli tylko między nami a Jezusem dochodzi do zjednoczenia.

„...Nam zaś objawił to Bóg przez Ducha. Duch przenika wszystko, nawet głębokości Boga samego.

Kto zaś z ludzi zna to, co ludzkie, jeżeli nie duch, który jest w człowieku? Podobnie i tego, co Boskie, nie zna nikt, tylko Duch Boży. Otóż myśmy nie otrzymali ducha świata, lecz Ducha, który jest z Boga, dla poznania darów Bożych. A głosimy to nie uczonymi słowami ludzkiej mądrości, lecz pouczeni przez Ducha, przedkładając duchowe sprawy tym, którzy są z Ducha. Człowiek zmysłowy bowiem nie pojmuje tego, co jest z Bożego Ducha. Głupstwem mu się to wydaje i nie może tego poznać, bo tylko duchem można to rozsądzić. Człowiek zaś duchowy rozsądza wszystko, lecz sam przez nikogo nie jest sądzony” (1 Kor 2, 10-15).

Oczywiście ludzie zmysłowi, zafascynowani tym światem i zagonieni poszukiwaniem doskonałości celu oraz sensu życia na powierzchni tej planety, przypominają kogoś, kto bardziej interesuje się sakiewką niż ukrytymi w niej monetami ze złota. Czy to jest mądrość? Każdy może odkryć swoją oryginalną wartość dopiero wchodząc w życie Chrystusa. Każdy może odkryć swoje zadanie, swoją misję i osobistą wyjątkowość tylko wtedy, gdy jest włączony w Jego dzieło. Wtedy stajemy się prorokami albo ewangelistami, czy też pasterzami. I tylko z tego wypływa poczucie wartości w sensie chrześcijańskim. Tu nie ma miejsca na robienie osobistej kariery, zdobywanie dyplomów, fotografowanie się ze słynnymi postaciami, zdobywanie tytułów i napinanie mięśni, facelifting i dietę odchudzającą dla poprawienia sylwetki. Nie zdobywa się w Nim pieniędzy, bo samemu się jest walutą nie z tego świata.

„I On ustanowił jednych apostołami, innych prorokami, innych ewangelistami, innych pasterzami i nauczycielami dla przysposobienia świętych do wykonywania posługi, celem budowania Ciała Chrystusowego, aż dojdziemy wszyscy razem do jedności wiary i pełnego poznania Syna Bożego, do człowieka doskonałego, do miary wielkości według Pełni Chrystusa. Chodzi o to, abyśmy już nie byli dziećmi, którymi miotają fale i porusza każdy powiew nauki, na skutek oszustwa ze strony ludzi i przebiegłości w sprowadzaniu na manowce fałszu. Natomiast żyjąc prawdziwie w miłości sprawmy, by wszystko rosło ku Temu, który jest Głową – ku Chrystusowi” (Ef 4, 11-15).

Doskonałość ujawnia się już w uświadomieniu sobie celu, jakim jest wrośnięcie w życie Jezusa – dla wbudowania siebie i innych w gmach Chrystusa, w pałac Jego serca, w apartamenty Jego duszy, salony Jego myśli, korytarze Jego mądrości. Osiągnięcie takiego celu to jednak nie tylko zaangażowanie umysłowe czy kontemplacyjne, ale też konkretna postawa życiowa. Doskonałość nie polega na ładnych nogach czy idealnej sylwetce, albo na doskonałym uniformie zgodnym z trendami aktualnej mody, ale na doskonałej miłości, która nie waha się kochać nieprzyjaciół!

„Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 43-48).

Miłość to za mało. Żeby kochać, najpierw trzeba z miłości zrezygnować. Żeby kochać jak Jezus, trzeba się uwolnić od zniewalającego uroku samej miłości. Uwolnić się od wykorzystywania miłości, czyli egoizmu. Prawdziwa miłość wcale nie jest łatwym i przyjemnym uczuciem. Kiedyś przed Jezusem stanął młody biznesmen żydowski i pytał o drogę do osiągnięcia życia wiecznego. Być może wyobrażał sobie to jako przedłużenie teraźniejszego egzystowania albo zażywanie eliksiru młodości? Jezus po prostu mu wyjawił, żeby wszystko sprzedał i rozdał ubogim, jakby cały jego dorobek był śmieciem. Sadzę, że temu starożytnemu biznesmenowi nie tyle zależało na pieniądzach, co bardziej na poczuciu wartości, jakie dzięki nim posiadał. Bez pieniędzy był nikim! Sprzedać wszystko to nie tylko pozbyć się dóbr materialnych, ale też moralnych. To również sprzedać miłość do siebie samego w sensie egocentryzmu. Jezus, mówiąc mu, by sprzedał wszystko, miał na myśli chyba też sprzedanie opinii, na jaką ten człowiek sobie zapracował wypełniając przykazania. Sprzedając swoje majątki, w oczach sąsiadów i znajomych wyszedłby na głupka! Stał więc przed Jezusem z otwartymi ze zdziwienia ustami i w swej wyobraźni już widział, jak ludzie o nim mówią niczym o wariacie, który zmarnował dorobek swego życia. Przeraziła go wizja utraty szacunku w oczach ludzi, dlatego ze smutkiem się wycofał. „Jezus mu odpowiedział: Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną! Gdy młodzieniec usłyszał te słowa, odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości. Jezus zaś powiedział do swoich uczniów: Zaprawdę, powiadam wam: Bogaty z trudnością wejdzie do królestwa niebieskiego. Jeszcze raz wam powiadam: Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego. Gdy uczniowie to usłyszeli, przerazili się bardzo i pytali: Któż więc może się zbawić?” (Mt 19, 21-25).

Czytając o wycofaniu się bogatego człowieka sprzed oblicza Jezusa, nie jestem w stanie uniknąć skojarzenia z nawróceniem kard. Newmana. Ale nie dlatego, że jest między nim a tym bogaczem jakieś podobieństwo, tylko dlatego, że Newman zachował się zupełnie inaczej. Świetnie wychwycił ten moment de Lubac: „Kiedy Newman, przynaglany wewnętrzną logiką, klękał u kolan ojca Dominika Barberi, by prosić go o przyjęcie do Kościoła, poświęcał nie tylko swoje stanowisko, drogie mu zwyczaje, wytworne przyjaźnie, duchową siedzibę boleśnie, ale nadal czule kochaną, i chwalebną już reputację. Warunki były wówczas ku temu jak najbardziej niekorzystne. Działo się to w pewien wieczór jesienią 1845 roku, pod koniec pontyfikatu Grzegorza XVI. Katolicyzm sprawiał wrażenie pokonanego przez życie, i to tym żałośniejsze, że nie wyzbył się jeszcze wielu śmiesznych resztek minionego splendoru” [12] . Dlaczego uczniowie się przerazili? Przecież już wszystko opuścili dla Jezusa. Co jeszcze ich przerażało? Otóż zapewne przerażało ich właśnie to, co przerażało tego biznesmena – zorientowali się, że mają jeszcze inne bogactwo. Przecież cały czas kłócili się o to, kto z nich jest najważniejszy, najwartościowszy. Kiedy się spierali, to zawsze o prestiż. To jest największym bogactwem człowieka, nawet gdy się jest skromnym jak Gandhi. Człowiek nie może zbawić się z tego, co upatruje za swoje bogactwo! Jak się pozbawić dobrego imienia? Jak pozbyć się autorytetu? To jest niemożliwe, bym sam sobie odmówił szacunku. Ale u Boga jest to możliwe. Jezus nie deprecjonował siebie, ale pozwolił na to, by ostatecznie nazwano go bluźniercą i bezbożnikiem. Łatwiej się wyspowiadać z grzechów chciwości niż oddać własne oszczędności lub zaryzykować utratę dobrej opinii. Kiedy otrzymuję jakiekolwiek honorarium finansowe za moją pracę, nie tak łatwo mi przychodzi oddać owoc mojego wysiłku przełożonemu dla dobra wspólnoty. Nie tak łatwo jest wierzyć, że nic mi się nie należy. Ale czy nie taki był sens przypowieści o pracownikach winnicy? Mieli oddać owoc, plon, efekt swojej pracy w winnicy. Nie uczynili tego, dlatego popchnęło ich to do zbrodni – zabili syna gospodarza winnicy.

„Jezus spojrzał na nich i rzekł: U ludzi to niemożliwe, lecz u Boga wszystko jest możliwe. Wtedy Piotr rzekł do Niego: Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?” (Mt 19, 26-27).

Jakże wyraźnie jest napisane o konieczności opuszczenia wszystkiego! Opuszczenie to wszak wycofanie się z pierwszej roli na scenie świata. Opuścić dla Jezusa to ostatecznie opuścić nawet siebie, swoje ego i troskę o pompowanie swojego ja.

„Jezus zaś rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swym tronie chwały, wy, którzy poszliście za Mną, zasiądziecie również na dwunastu tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela. I każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy” (Mt 19, 28-29).

Stokroć tyle to nie tylko dosłownie stokroć, ale przede wszystkim najwięcej! Nie opuszcza się świata, by zawisnąć w próżni kosmicznej w obłoku Oorta [13] . Doskonałe jest więc opuszczenie, bo wtedy zaczyna się dostrzegać prawdziwy cel. Żeby uchwycić się zbawczej ręki, trzeba własną wyjąć z kieszeni. Dopóki w kieszeni czasu szperamy w poszukiwaniu sensu, nie możemy odkryć wiecznego ciepła dłoni Boga – Jego przyjacielskiego uścisku – i odkryć nieskończonej wartości Jego przyjaźni. Doskonałość leży również w osiągnięciu wytrwałości w różnych doświadczeniach. Zostanę przy kieszeni, bo podoba mi się ta metafora. Wyobraźmy sobie, że kieszeń to cały świat materialny, w którym spędzamy czas. W tej kieszeni trzymamy rękę własnych pragnień. Nie wiemy, czego pragniemy i szperamy w niej szukając czegoś, co wypełniłoby pustkę dłoni. Kieszeń jest zapełniona milionami gadżetów, które jedynie możemy namacać, ale prawdy o nich nie znamy, bo tak naprawdę nie widzimy, co mamy w tej kieszeni. W końcu dowiadujemy się od kogoś, że na zewnątrz czeka na nas ręka Boga. Aż trudno uwierzyć, że poza kieszenią jest jeszcze jakaś przestrzeń. Decydujemy się uwierzyć i zaczynamy powoli wyciągać rękę. Ale oto przedmioty zgromadzone w kieszeni zaczynają nas ranić aż do krwi. Z bólem ciągniemy rękę ku górze. Zaczynamy wątpić, czy w ogóle da się wyjąć rękę. Odczuwamy pokusę cofnięcia ręki na dno kieszeni, bo wysuwanie jej ku górze sprawia nam ogromny ból. Coraz większy i większy. I doprawdy doskonałością jest wtedy wytrwać w tym dążeniu. Dlatego, jak myślę, Jakub nazywa wytrwałość doskonałością.

„Za pełną radość poczytujcie to sobie, bracia moi, ilekroć spadają na was różne doświadczenia. Wiedzcie, że to, co wystawia waszą wiarę na próbę, rodzi wytrwałość. Wytrwałość zaś winna być dziełem doskonałym, abyście byli doskonali, nienaganni, w niczym nie wykazując braków” (Jk 1, 1-4).

Doskonałością Biblia nazywa również opanowanie języka