Odchodzić - Agnieszka Moniak-Azzopardi - ebook + audiobook + książka

Odchodzić ebook i audiobook

Agnieszka Moniak-Azzopardi

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Życie jest zwycięstwem wszystkiego nad nicością. Noc, która nas czeka, zakończy się świtem.

Czy można przygotować się na odejście kogoś bliskiego? W jakich warunkach najłatwiej jest zaakceptować zbliżanie się do swojego kresu? Narrator stara się odpowiedzieć na to pytanie, przedstawiając losy Teresy i Henryka oraz ich wnuczki Natalii.

Opowieść o losach kilku pokoleń w rodzinie dotkniętej brutalnymi wydarzeniami wojennymi. Przejmująca i refleksyjna.,

Marta Mrowiec, martamrowiec.pl

Książka Agnieszki Moniak-Azzopardi to unikatowe świadectwo siły ludzkiej woli przetrwania, nawet w najcięższych warunkach. Jej lektura wywołała we mnie wiele refleksji w temacie przemijalności ludzkiego losu.

Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl

Świetnie napisana saga rodzinna o relacjach międzyludzkich, więziach z bliskimi oraz o nieuchronnym przemijaniu, które towarzyszy człowiekowi przez całe życie. Agnieszka Moniak - Azzopardi doskonale równoważy szczęście i cierpienie, oddając do rąk czytelnika niezwykle poruszającą opowieść.

Katarzyna Jóźwiak, bialynotes.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 14 min

Lektor: Anna Ryźlak

Oceny
3,5 (4 oceny)
0
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Ignorancja

 

Nepawa, 18 sierpnia 1928

 

 

 

 

Kochani moi!

 

Nie możecie sobie wyobrazić tego naszego świata tutaj! Pola i lasy wokół. Żywej duszy nie spotkasz na dziesiątkach kilometrów. Oj, co ja piszę, mil… bo tutaj nie mówią o kilometrach, tylko o milach. Tak bardzo mi was brakuje: Mamusiu droga, Tatko, Marysiu ukochana, Helu i mój najmłodszy, najsłodszy Heńku i cudowny bobasku Bolku! Tak daleko mi teraz do was, do domu mojego rodzinnego tak mi daleko, do Wołynia. Zostaliście gdzieś po drugiej stronie ziemi, a my tutaj z Antonim na obczyźnie jakoś sobie radzimy.

Tatko, nie martw się o mnie, bo Antoni jest dobry. Pracuje ciężko i zapewnia, że już niedługo będziemy mieć własny dom. Ja tylko na to czekam i pomagam mu, jak mogę. Języka pragnę nauczyć się jak najszybciej, więc całymi dniami słucham radia kanadyjskiego. Jak tylko coś robię w kuchni, to nastawiam je i słucham, słucham, próbując jednocześnie obce słowa powtarzać.

Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy znów się zobaczymy. Mam nadzieję, że prędko. Jak tylko będziemy na swoim, to wyślemy Wam zaproszenia. Tak bardzo bym chciała, byście byli ze mnie dumni i moje gospodarstwo widzieli. Myślę, że Bóg nas też dziećmi obdarzy, bo jak sobie przypomnę malutkiego Heniusia i te jego niebieskie oczęta, i stópki malutkie, a u Bolka te loczki wokół słodkiej twarzyczki, to aż mi się serce ściska! Bardzo bym chciała mieć swoje maleństwo. Ty, mamusiu, rozumiesz to najlepiej. Nowe życie niesie ze sobą ogromną radość! Modlę się o to. I za was się modlę codziennie, by tatko miał pracę dobrą, by siostry i bracia zdrowi byli i by nasza śliczna Marysia dobrego kawalera znalazła.

Żyjemy tutaj zgodnie z Polakami i z Ukraińcami. Kanadyjczycy na razie z nami mało rozmawiają. Ale z czasem pewnie i to minie, jak poznają, że my uczciwi i pracowici jesteśmy.

Tatusiu, jakbyś mógł, to prześlij mi wkrótce jakiś krzyżyk, jaki tam sobie wyrzeźbisz. To będzie wielki dar dla nas.

Całuję was mocno i łzy ocieram, bo kocham Was bardzo.

 

Na zawsze Wasza – Józia.

 

 

 

 

BYŁA CIEPŁA wiosna 1924 roku. Czereśniowe drzewa jeszcze nie kwitły, ale silnie przygrzewające słońce zwiastowało piękne dni. W ten czwartkowy poranek Antonina krzątała się po izbie jak co dzień. Czuła jednak, że słabnie, gdyż wielki brzuch ciążył jej coraz bardziej. Oczekiwała na swojego szóstego potomka i miała nadzieję, że będzie to chłopak. Józefa dorastała, Marysia skończyła w lutym dziesięć lat, a Hela trzy. Cieszyła się z tego nowego dziecka i prosiła Boga, by było zdrowe, gdyż dwójka poprzednich w niemowlęcym wieku zmarła. Stanisław, jej mąż, już od kilku godzin, pracował w stolarni.

Rodzina Olizarów znana w całym horochowskim powiecie i w Leonówce posiadała dworek z przylegającymi do niego warsztatami. Wieś Leonówka, malowniczo położona, z rozrzuconymi wokół pańskiego stawu zabudowaniami, zaczynała o tej porze roku nabierać kolorów. Zimowa szarość zanikała. Pod stopami młodziutkie listki traw z pojawiającą się gdzieniegdzie trzylistną kończynką przyjemnie łaskotały, gdy Józefa albo Marysia wysuwały na chwilę stopę z drewnianych chodaków. Topole wokół stawu odziewały swe coraz zieleńsze szaty, a bazie przy młynie przypominały o zbliżających się świętach Wielkiejnocy. Tylko dwa tygodnie i rozpocznie się kraszenie jajek, ucieranie żółtek na baby i pieczenie szynki. Tyle pracy należało jednak jeszcze wykonać do wielkanocnego świtu.

Antonia czuła teraz już coraz wyraźniej, że zaczęły się bóle. Przysiadła na chwilę na sienniku, by złapać oddech. Po chwili syknęła, przytrzymując swój ogromny i nieco opadający już brzuch.

– Mamo, mamusiu, co ci jest? – Józefa, w samą porę, wróciła ze szkoły i widząc swą mamę z wykrzywioną twarzą, przestraszyła się.

– Nic, kochanie, biegnij po starą Krakowiakową, powiedz jej, że się zaczeło. Szybciutko.

– Dobrze, już pędzę. – Dziewczyna nie miała czasu narzucić na ramiona starego płaszcza. Biegła ile sił w nogach przez Leonówkę. Po prawej stronie minęła folwark Olizarów, rozciągający się za nim plac i zdyszana wpadła do czworaków. – Pani Krakowiakowa! Pani Krakowiakowa! Zaczęło się!!! Zaczęło się!!! Szybko, szybko!

Zza suszącego się prania pokazała się uśmiechnięta twarz podstarzałej, może sześdziesiecioletniej kobiety.

– Józia, nie krzycz tak. Moje dziecko, to jeszcze trochę potrwa – skwitowała uspokajająco. – No, ale skoro Antosia woła, to znaczy, że nie bez przyczyny. Poczekaj chwilę, chustę na głowę założę, bo jeszcze chłodno na dworze. No już, idziemy.

Krakowiakowa szła powoli i dostojnie. Józefa prawie biegła, wyprzedzała ją, to znów zawracała. Podekscytowana, nie potrafiła zwolnić kroku.

– Pani powie, pani Krakowiakowa, będę miała braciszka?

– Dziecko ty moje… któż to może wiedzieć? Sam Bóg w niebie.

Przez kilka sekund szły w milczeniu.

– Pani Krakowiakowa, a nie umrze on, jak tych dwoje, no wie pani?

– A któż to może wiedzieć? Da Bóg, zabierze Bóg!

Obie weszły do domu. Antonina leżała na łóżku. Obok niej siedziała Marysia, która trzymała na kolanach malutką jeszcze Helę. Na twarzach dziewczynek malował się strach. Marysia głaskała młodszą siostrę, próbując ją uspokoić, ale pojękująca co kilka sekund mama wzbudzała ich niepokój. Krakowiakowa wysłała Józię po tatę do stolarni, a Marysi i Heli kazała iść się bawić do czworaków, do swoich wnuków. Dziewczynki niechętnie opuściły dom, z lekka popłakując, przeświadczone o tym, że wydarzyło się jakieś wielkie nieszczęście. Były bardzo przywiązane do matki, do ojca zresztą też, więc najpierw pobiegły za Józią, do stolarni.

Ich najstarsza siostra dzieliła się już z tatą nowiną, uśmiechając się szeroko.

– To mama nie umrze? – zapytała drążcym głosem Marysia.

– Oczywiście, że nie, głuptasku! – Ojciec pogładził ją po lokach, opuszczając stolarnię.

Dziewczynki wyszły za nim. Stanisław milczał.

– Tato – zaczęła wesoło Józefa – będziemy miały braciszka?

– Któż to wie, skarbeczku, może, jak Bóg da.

– Krakowiakowa to samo mówiła „jak Bóg da”, a coż On może dać, jak to niemowlę z maminego brzucha wyjdzie?

Kruczowłosa Józia była dorastającą piekną pannicą. Skromna i pracowita, odnosiła się zazwyczaj do innych z rezerwą. Ta dzisiejsza wesołość była u niej wyjątkowa.

– Oj, Józiu, no bo nie wiadomo, czy w tym brzuchu chłopak czy dziewczynka siedzi… jak się urodzi, to się okaże.

– A kiedy się urodzi?

– No właśnie, kiedy? – dopytywała Marysia.

– Jak przyjdzie czas.

– A kiedy ten czas przyjdzie? – odezwały się chórem.

– Oj, moje małe kobietki, dajcie mi spokój. Jak przyjdzie, to się dowiecie. Teraz możecie iść się bawić z wnukami Krakowiakowej. Poślę po was, jak czas… – Stanisław zawiesił głos.

– Przyjdzie! – odpowiedziały chórem.

„Znów ten czas” – pomyślał Stanisław, przygładzając wąsy. Po stopniach wszedł na ganek i zapukał do drzwi własnego domu.

W tym dniu urodził się Heniek. Pierwszy chłopak w rodzinie. Stanisław cieszył się jak dziecko. Cała rodzina, szczęśliwa, otoczyła Antoninę i malucha. Najbardziej jednak całą sytuacją przejęta była mała Hela. Kołysała swojego braciszka, całowała go i już pierwszego dnia chciała wyprowadzić na spacer. Mama zganiła ją jednak, twierdząc, że taki malutki chłopaczek musi co najmniej pierwsze dziesięć dni swojego życia spędzić w domu. Niepocieszona dziewczynka włożyła do swojej buzi gałgankową lalkę i sepleniąc nieco, oświadczyła:

– Nie szkodzi, Klara pójdzie ze mną na spacer.

Klara była mieszanką starych koszul taty i sióstr, kilku guzików i kawałków włóczki. Była też najważniejszą postacią w życiu Heli, jej przyjaciółką.

– Dobrze, kochanie, ale nie dzisiaj, robi się już ciemno – stwierdził stanowczo ojciec – jutro pójdziesz na spacer.

Za oknami izby była już noc. Leonówka była małym, jeszcze niezelektryfikowanym folwarkiem, oddalonym o około dwa kilometry od miasteczka Kisielin. Leżała w powiecie horochowskim na Wołyniu. Tutaj w 1884 roku urodziła się Antonina. Stanisław przyszedł na świat w Dubnie, pięć lat wcześniej. Jego ojciec zaś przywędrował na Wołyń z Nowego Sącza w połowie dziewiętnastego wieku. Szukał pracy. Pochodził z ziemi orawskiej, gdzie jego przodkowi sołtysowi Mateuszowi nadano tytuł szlachecki za zasługi w obronie wiary katolickiej podczas tych słynnych wojen religijnych, które targały całą Europą w szestnastym wieku. Niestety tytuł tytułem, gdy rodziło się siedmiu braci w jednym pokoleniu, a ziemi nie przybywało, głód zaglądał i pod szlacheckie dachy, nie doceniając honorów. Rodzina Stanisława pomimo odziedziczonego po przodkach dworu, zabudowań gospodarczych w Zubrzycy Górnej, własnej monety i pięknego, napawającego dumą herbu – biedniała. Kolejni synowie i bracia emigrowali więc za chlebem. Nie zawsze w szczęśliwe regiony. Weźmy choćby Wołyń. Choć po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Wołyń był jej częścią, życie Polaków na tej ziemi nie było łatwe. Stanowili oni bowiem znaczącą mniejszość – niecałe siedemnaście procent populacji. Ludnością dominującą byli Ukraińcy, którzy coraz mniej przychylnie spoglądali na prowadzoną przez polski rząd okresu miedzywojennego akcję osadnictwa. Niechęć i wrogość potęgował również fakt, że duże gospodarstwa rolne były własnością bogatych Polaków, potomków rodów Potockich, Czackich, Olizarów, Szumskich.

Antonina i Stanisław nie znali jednak innej Polski, jak ta na Wołyniu – tu był ich dom, tutaj się urodzili, chodzili do szkoły, pracowali, założyli rodzinę.

Antosia była kobietą średniego wzrostu z ostrymi, wręcz surowymi rysami twarzy. Łagodziły je nieco jasne i przepełnione dobrocią oczy. Z domu Kuźmicz, miała na Wołyniu, po sąsiedzku, trzech braci. Najstarszy Franciszek nosił inne nazwisko, z innego ojca się bowiem narodził. Miał on sporo, bo aż dwanaście morgów ziemi oraz sad. Młodsi bracia Andrzej i Stanisław posiadali mniejsze gospodarstwa. Antonina nie była elegancką kobietą. Przy gospodarstwie nosiła zawsze spódnicę, jedną bądź dwie przepaski, czyli wielkie zawiązywane w talii fartuchy, na nogach drewnanie trepy, a na głowie przewiązaną na wschodnią modłę chustkę. Raz była ona czarna, raz biała, w zależności od pory roku, od tego, czy dzień był powszedni czy też świąteczny oraz od wykonywanej pracy.

Stanisław był niezwykle zdolny i pracowity. Średniego wzrostu, z wąsem i jasnymi oczami, nosił na głowie czapkę z daszkiem. W stolarni u pana arystokraty Olizara wyrabiał bryczki, wozy drabiniaste, cebrzyki, szkopki do mleka, balie, maselnice i inne potrzebne ludziom sprzęty. Jednak tym, co robił najpiękniej, były rzeźby. Wycinał z drewna krucyfiksy, na nich rzeźbił Chrystusa. W wolnych chwilach strugał też figurki Maryi i drobne zabawki dla swoich dzieci (a później, już w powojennej Polsce, wnuków). Był bardzo dobrym człowiekiem. Spokojny i dość spolegliwy, ustępował zazwyczaj swojej żonie w codziennym życiu; okazywał wiele miłości dzieciom. Nie karcił, nie krzyczał. Wieczorami czytał przy bladym świetle naftowej lampy książeczkę do nabożeństwa, a w wolne dni gazetę, z której wycinał z córkami ładne obrazki, pejzaże, i sam oprawiał je w drewniane ramki, by powiesić na ścianie izby.

Cała rodzina dzieliła jedną jedyną izbę. Nie było w niej podłogi, tylko klepisko. Czerwona glinka, pomimo że Antonina zmywała ją z Marysią co sobotę, sprawiała, że w domu zazwyczaj było sporo kurzu. Trudno było bowiem uklepaną glinę utrzymać w czystości, szczególnie w okresie zimowym, ale też wiosną i jesienią, gdy padały deszcze, a okoliczne rzeczki i stawy wylewały. Każdą sobotę siostry Heńka i ich mama spędzały na gruntownym sprzątaniu, pracy zresztą nie brakowało też na co dzień. Raz w miesiącu prały ręcznie pościel, ręczniki, ubrania i wietrzyły sienniki na podwórku. Życie codzienne w tym czasie nie było łatwe. Po wodę trzeba było chodzić do oddalonej o kilkadziesiąt metrów od domu studni. Na koromysłach Marysia i Józia niosły z trudem dwa drewniane wiadra wypełnione wodą. Nie było elektryczności, toalety czy gazowej kuchni. Każda czynność wymagała sporo pracy i starań. Chleb wypiekano w domu. Hodowano też zwierzęta, by dzieci miały zawsze pod dostatkiem mleka i jajek. W przydomowym ogródku rosły warzywa i owoce, z których Antonina robiła zaprawy i suszonki na cały okres zimowy. W jednej izbie spano, bawiono się, spożywano posiłki; tutaj też rodziły się kolejne dzieci. Antonina i Stanisław byli jednak szczęśliwi. Właśnie urodził im się długo oczekiwany syn.

Józia miała już prawie osiemnaście lat. Urodziła się w 1906 roku, w Biskupicach Ruskich, tak jak jej o osiem lat młodsza siostra Maria. Obie dziewczynki były ciemnowłose, ale zupełnie od siebie różne. Józia była wierną kopią mamy z ostrymi rysami twarzy, orlim nosem i bardzo jasnymi oczami. Była szczuplutka i żwawa. Jedynie dość duże, nieco odstające uszy przyprawiały ją o kompleksy. Maria była subtelniejsza, miała łagodniejsze rysy po ojcu, bardzej regularną i nieco szczuplejszą twarz. Duże niebieskie oczy uwodziły już od najmłodszych lat. Miała też w sobie jakąś taką bliżej nieokreśloną elegancję, lekkość i grację. Hela, najmłodsza, urodzona w 1920 roku, cieszyła wszystkich swoją burzą blond loków. Drobniutka i wciąż uśmiechnięta, była pieszczoszką sióstr i rodziców. Wszędzie jej było pełno. Buzia jej się nie zamykała, a jej dziecięca ciekawość pozostawała niezaspokojona.

Nadeszło lato. Hela mogła w końcu wozić Heńka na spacer w drewnianym głębokim wózku zrobionym przez tatę. Wzdłuż czereśniowych drzew, obok wielkiego wiatraka, drogą prowadzącą do Kisielina spacerowała codziennie mała dziewczynka i jej nowo narodzony braciszek. Heniu spał słodko obok ułożonej wraz z nim w wózku gałgankowej Klary. Blondynka zatrzymywała się co chwila, by zerwać z ciężko opadających prawie do samej ziemi gałęzi kilka dojrzałych owoców. Soczyste i delikatne rozpływały się w jej ustach. Mama co prawda mówiła jej, by nie dawała ich niemowlakowi, ale pewnego dnia Hela uznała jednak, że są tak dobre, że z pewnościa zasmakują braciszkowi. Zerwała więc kilka. Wybrała tę najbardziej czerwoną i podsunęła do buzi Heńkowi.

– Weź, spróbuj, są pyszne – powiedziała, wkładając delikatnie owoc w otwarte malutkie usta chłopczyka. – I co smakują ci? Słodkie, prawda? Jeszcze ci nazrywam! – wykrzyknęła radośnie, oddalając się nieco od wózka.

Niemowlę jednak już po chwili zrobiło się całe czerwone i piskliwie zajęczało. Jego twarzyczka stawała się fioletowa, a z otwartych ust wydobywał się dziwny, przerażający dźwięk. Hela dopiero po kilkunastu sekundach zorientowała się, że dzieje się coś niezwykłego. Podbiegła do wózka i pochylona zapytała:

– Heniu, co ci jest? Nie smakują ci czereśnie? Dlaczego je plujesz?

W odpowiedzi usłyszała przeciągły świst przerywany dwoma wstrząsami niemowlaka, którego ciało drgało. Przestraszona Hela zaczęła biec, ile sił w nóżkach, i krzyczeć.

– Heniu jest chory! Heniu jest chory! Mama!!! Mama!!!

Minęło zaledwie kilkanaście sekund, gdy przycwałował do dziewczynki dziedzic.

– Co się stało?! – krzyknął ostro.

Przestraszona Hela nawet na niego nie spojrzała, tylko biegła dalej w stronę folwarku, krzycząc nieustannie.

Mężczyzna obrócił się na koniu i zeskoczywszy, dopadł do wózka. Chwycił niemowlę, jednym ruchem położył je sobie na dłoni, odwrócił je twarzą do ziemi i mocno uderzył w plecy. Hela, odwracając głowę, zatrzymała się na sekundę, po czym znów zaczęła biec i krzyczeć jeszcze głośniej. Była przerażona. Myślała, że dziedzic bije jej brata, że go zabije. Uciekała ile sił do domu, by sprowadzić mamę.

– Biją Heńka! Biją! – darła się w niebogłosy.

Z domów wybiegło już kilka kobiet i podnosząc na drodze tumany kurzu, przybliżały się do zrozpaczonej Heli.

Tymczasem Heniek wypluł czereśnię i zaczął znowu normalnie oddychać. Dziedzic wziął go na ręce i trzymając w górze, ruszył w stronę nadbiegających. Z naprzeciwka w szalonym tempie biegła zaniepokojna nie na żarty Antonina, daleko za nią boso pędziła z powrotem Hela.

– Niech się pani nie boi! – krzyczał do niej młody Olizar.

– O mój Boże! Co się stało? Co z Heńkiem? – drżącym głosem pytała Antonina.

– Połknął czereśnię, mało co się nie udusił syneczek. Ale już dobrze, wypluł wszystko.

Niemowlę płakało w ramionach mężczyzny, gdy ten podał je matce. Antonina przytuliła je do siebie.

– Dziękuję panu, dziękuję panu bardzo!

Długo nie mogła się uspokoić. Tuliła maleństwo i rożkami zawiązanej pod brodą chustki wycierała swoje własne łzy.

– Heniu, Heniu, już dobrze – uspokajała niemowlę. Przestraszyłeś się, biedaczku ty mój. Skarbeczku najdroższy. – Antonina powtarzała to, zdawałoby się, bez końca.

Mała Hela przebierała obok niej nóżkami, czekając, aż ją skarcą. Mama jednak, zaabsorbowana niemowlęciem, nie zwracała na nią najmniejszej uwagi. Po kilku minutach z ułożonym znów w wózku Heńkiem ruszyła w stronę domu.

– Mamo, mamo, co z braciszkiem? – Mała dziewczynka dobiegła do jej spódnicy i chwyciła się jej kurczowo. Wystraszona szlochała.

– Już dobrze. Nic mu nie będzie. Powiedz tylko, dlaczego dałaś mu czereśnię. Przecież on tylko mleko pije – rzuciła już dość surowo Antosia.

– Nieee… wiem… no takie czerwone były, takie słodkie, mamusiu… – przez łzy tłumaczyła dziewczynka.

Atonina, tuląc kolejny raz niemowlę, wolnym krokiem ruszyła w kierunku domu. Helena dreptała za nią, pochlipując.

Na długie godziny zapadła jakaś dziwna cisza. Dopiero przy kolacji Stanisław dziękował Bogu za to, że wszystko dobrze się skończyło, że jego syn jest cały i zdrowy. Józia i Marysia karciły małą Helenkę za taką nieroztropność.

– Dajcie już jej spokój. To ja byłam nieroztropna, pozostawiając Heniusia pod opieką Helenki, która ma niespełna cztery lata; niestety ja – brała całą winę na siebie Antonina.

Stanisław pogłaskał ją czule po ręce.

– Nie trzeba tak mówić, wszystko dobrze się skończyło. Heniu wyrośnie na dużego zdrowego chłopaka. Zobaczysz.

Antonina czuła się jednak źle. Śmierć dwóch młodszych dzieci ciążyła na niej. Nikt nie wiedział, dlaczego zmarły – chłopiec zaraz po urodzeniu, a dziewczynka kilka tygodni po przyjściu na świat. Po prostu przestały oddychać, zasnęły i odeszły. Nie zdejmowało to jednak z jej serca poczucia winy, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Nie postępowała z nimi inaczej niż z dorastającymi już córkami. Codziennie, natrętnie wracały do niej każdy gest i słowo z tych dwóch fatalnych dni. Gdy miała chwilę czasu, szła na malutki cmentarz i tam, nad ich grobami, szlochała cicho. Bardzo kochała swoje dzieci i dbała o nie najlepiej, jak umiała. Życie na Leonówce było jednak tak zorganizowane i tak biedne, że starsze dzieci musiały opiekować się młodszymi, ojcowie pracowali bowiem całymi dniami w warsztatach bądź na roli, a matki uprawiały ogrody i hodowały zwierzęta. Pracy w gospodarstwie było zawsze aż nadto.

Dwa lata później Antonia powiła drugiego chłopczyka, któremu dano na imię Bolesław. Heniu miał teraz towarzysza do zabawy i maleństwo do doglądania. Hela rozpoczęła bowiem naukę w szkole w Kisielinie. Marysia kontynuowała naukę – również w Kisielinie. Józia była dorosłą pannicą i interesowała się już chłopcami. Stanisław cały dzień spędzał w folwarcznej stolarni.

Obok stolarni znajdowała się kuźnia. Dwa drewniane baraki pokryte strzechą, w których wykonywano większość niezbędnych w folwarku prac, nie były zbyt szczelne. Zimą hulał w nich lodowaty wiatr, a nierzadko też fruwały tam płatki śniegu. Od kuźni mała droga prowadziła w kierunku wioski Twierdyń zamieszkałej głównie przez Ukraińców.

Po prawej stronie od stolarni stał piękny kamienny dworek właściciela, z czterema kolumnami przed głównym wejściem. Ten dom był niedostępny dla mieszkańców folwarku. Duże oszklone okna przyozdobione były muślinowymi, upiętymi po bokach firankami. Czasem, zimą, gdy paliły się lampy naftowe, z zewnątrz można było dojrzeć piękny drewniany kredens, pianino i wyściełane materiałem w szerokie pasy fotele. Dzieci podbiegały niekiedy do okien dworu, by napatrzyć się na inne wnętrza od tych znanych z codzienności. Ich ciekawość temperowali rodzice i starszyzna Leonówki. Zdenerwowany dziedzic mógł bowiem w okamgnieniu pozbawić ich pracy, a tym samym izby w czworakach i w miarę godziwych warunków życia.

Za dworkiem rozciągał się szeroki plac. Rosło na nim kilka lip, z których zbierano w lipcu kwiecie. Zimą dzieci jeździły tutaj na sankach i urządzały bitwy śniegowe. Jesienią, gdy padał deszcz, plac tonął w błocie. Podobnie wyglądał przy wiosennych roztopach. Dla Heńka ten plac był też znakomitym miejscem do zabaw, gdzie grał z kolegami w piłkę. Tuż za nim znajdował się staw. Był to rybny staw dziedzica, który zezwalał czasami chłopcom łowić w nim ryby, szczególnie przed Bożym Narodzeniem, gdy woda nie była jeszcze skuta lodem. Słodkowodne karpie i szczupaki stanowiły bowiem główne wigilijne dania. Po lewej stronie drogi, naprzeciwko czworaków, stały dwie wielkie drewniane stodoły, w których umieszczano zebrane plony. Dzieci bawiły się tutaj w chowanego.

Lata spędzone na Leonówce, choć pracowite, były okresem beztroskiego dzieciństwa. Poza wykonywaniem drobnych domowych prac, dzieci chodziły do szkoły do Kisielina. Codziennie rano pokonywały około dwóch kilometrów, przechodząc czereśniową drogą wzdłuż młyńskiego wiatraka, gdzie na Helenę i później już też na Heńka czekała Dorota, siostra żony młynarza. Po południu dzieci wracały tą samą drogą. Gdy była wiosna i jesień – było to całkiem przyjemne; gdy wszystko pokrywał śnieg i ścinał mróz – znacznie mniej, gdyż pacholęta nie miały zbyt ciepłych butów i ubrań.

Za stodołami znajdował się sad dziedzica, ogrodzony dość dziurawą siatką. Ile było uciechy, gdy udawało się niezauważonym wejść do sadu i wyjść z niego z zapasem jabłek i gruszek schowanych w kieszeniach i w czapce z daszkiem!

Leonówka była miejscem pełnym uroku, gdzie zwykłe codzienne radości i smutki były dzielone przez małą społeczność. Ludzie znali się i szanowali. I nawet dziedzic Olizar otaczany był szacunkiem, choć równocześnie wzbudzał respekt i strach. Gdy przyjeżdżał ze swojego „pałacu” z Kisielina, jak nazywali jego dworek mieszkańcy, był serdecznie witany. Mieszkańcy Leonówki wynosili mu talerze pełne owoców czy innych przysmaków, a on w podzięce pozwalał im łowić ryby w stawie, zapewniał pracę. Był grzeczny i dobry… Do czasu…

Latem 1927 roku Józia, już jako dwudziestoletnia panienka, pracowała we dworze u Olizara w Kisielinie. Na dalszą naukę córki nie było pieniędzy, a jej praca wspomagała i tak niewystarczające dochody rodziny. W tym samym dworze przy pracach rolnych trudnił się Antoni, z domu Zaguła. Codziennie przyjeżdżał konno z oddalonej o cztery kilometry kolonii Woronczyn; kolonie były małymi miejsowościami zakładanymi przez polski rząd w celu zasiedlenia Wołynia. Mężczyzna ów miał dwóch braci, którzy okresami razem z nim pracowali. Pochodził z zamożnej rodziny, gdyż jego rodziciele mieli kilkanaście morgów ziemi w kolonii i fabrykę cegieł, czyli cegielnię. Gdy tylko Józia wychodziła do ogrodu bądź na podwórko, a Antoni był w pobliżu, przestawał pracować i przyglądał się z daleka ładnej panience. Że dziewczyna to widzi, od razu zdradzała jej nieśmiałość – bo choć nie spoglądała w stronę młodzieńca, robiła się czerwona i wszystko leciało jej z rąk. Antoni z biegiem letnich dni był coraz bardziej pewny siebie. Fakt, że był przystojny, oraz dobra sytuacja finansowa sprawiały, że wiele dziewcząt w okolicy spoglądało w jego stronę z utęsknieniem. On jednak nie zwracał na nie uwagi. Zatrzymywał swój wzrok na Józi.

Pewnego letniego dnia zaszedł ją od tyłu, gdy w kwiecistej sukience przewiązanej przepaską wieszała pranie.

– Panienka pozwoli, że pomogę – oświadczył pewnie.

Dziewczyna spiekła raka i upuściła białą koszulę dziedzica. Antoni złapał ją w locie w ostatnim momencie. Nie zdążyła się pobrudzić.

– Dziękuję – wyszeptała zmieszana Józia, gdy chłopak wyciągnał ją w jej kierunku.

– Proszę.

Przez dłuższą chwilę milczeli.

– Tak sobie myślałem – zaczął Antoni, krążąc wokół dziewczyny – czy zechciałaby panienka pojechać ze mną na odpust w przyszłą niedzielę?

– Na odpust? Uhm… nie wiem, co mama na to.

– Proszę więc mamę zapytać. Przyjdę jutro po pracy po odpowiedź… – Antoni uśmiechnął się znacząco.

– Dobrze – odpowiedziała, czerwieniąc się jeszcze bardziej, Józefa.

Następnego dnia staranniej niż zwykle uczesała włosy w koczek. Bała się pytać rodziców o zgodę poprzedniego dnia wieczorem, poczekała więc z tym do rana, na moment, gdy wszyscy w pośpiechu odchodzili do swych zajęć. Stanisław był już od dawna w stolarni, gdy jego córka, wychodząc, szepnęła do rodzicielki:

– Mamooo…

– Tak? – Antosia podniosła głowę znad bali.

– Jest taki kawaler, zaprosił mnie na odpust w niedzielę – powiedziała jednym tchem córka. Strach ściskał jej gardło, a zależało jej bardzo na tym, by się matka na jej wyjście zgodziła.

– Kto taki?

– Kawaler… no wiesz, w dworze pracuje, Antoni się zowie.

– Antoni? Zaguła może?

– Chyba jakoś tak, rodzice jego w Woronczynie mieszkają, ziemię mają.

– A to wiem. Pojedź z nim, pojedź, i może na jaką wieczorynkę się umów. – Antosia spoglądała z uśmiechem na swoją latorośl.

Józi kamień spadł z serca. Nie przypuszczała, że tak łatwo jej pójdzie. Mama i tato zawsze przestrzegali ją przed kawalerami o niecnych zamiarach, a teraz? Czyżby zmienili zdanie? A może to ona już do tych kawalerów dorosła? Cieszyła się z decyzji mamy i dziekując jej za zaufanie, pobiegła drogą do Kisielina. Nie mogła doczekać się końca dnia pracy. A co będzie, jak nie przyjdzie? Jak zapomniał? A może już nie chce jej zabrać na odpust? Takie niepokojące myśli kłębiły jej się w głowie.

Gdy pani Olizarowa powiedziała, że na dzisiaj koniec, Józefa zawiązała biała chusteczkę na włosach i wyszła przed dworek. Z daleka zauważyła, że Antoni przed stodołą oporządza konie. Machnął do niej ręką. Wolnym krokiem podeszła bliżej.

– Dzień dobry, panienko. I co powiedziała panienki mama? – zapytał bez zbędnych wstępów.

– Zgodziła się. – Józia spuściła wzrok na swoje drewniane trepy.

– O, to dobrze – ucieszył się młodzieniec. Przyjadę więc po panienkę na koniu z rana w niedzielę i się rodzicom panienki przedstawię, żeby wiedzieli, z kim córka na dzień cały wybywa.

– Przekażę mamie. – Uśmiechnęła się blado, spłoszona.

Tego wieczoru nie wracała do domu, a leciała na skrzydłach. Antoni bardzo jej się podobał, bardzo. Trudno było jej wytrzymać do niedzieli. W pracy wszystko szło opornie, gdyż zadumana nie potrafiła się na niczym innym skupić. W domu, zasypiając na sienniku, marzyła o przystojniaku z Woronczyna.

Niedziela była słoneczna. Nastający piękny dzień wprawiał powoli wszystko w ruch. Antoni z zaczesanym w górę na gładko włosem stawił się w izbie rodziny Józi już przed dziewiątą. W prawej, ogromnej dłoni trzymał bukiecik polnych kwiatków. Nieco zmieszany wręczył go Antoninie.

– Proszę, to dla pani.

Antosia niepewnie poprawiła chusteczkę na swoich włosach.

– Dziękuję. I już do wody wstawię, żeby nie zwiędły.

Stanisław, jak zwykle spokojny, gładził wąsa i przygladał się młodzianowi, opierając łokieć na drewnianym, rodzinnym stole.

– Ukłony szanownemu panu – wyrwało się młodzieńcowi.

Ojciec Józi dalej gładził wąsy i dłuższą chwilę nie odpowiadał. Drugą ręką przygładził haftowany obrus i wstał z krzesła.

– Witaj, synu – powiedział nareszcie donośnie, wyciągając rękę w kierunku młodzieńca.

Antoni spąsowiał nagle i cofnął się, jakby przestraszył się nieco starszego od siebie mężczyzny.

– Nie bój się, chłopcze. Przywitać się chciałem.

– Bardzo mi miło – wyrzucił się z siebie Antoni, czyniąc dwa kroki w przód.

– Masz krzepę! Co to za ręka – zachwycił się Stanisław, ściskając jego dłoń. Widać od razu, że pracy się nie boisz.

– O nie. Nie boję. I na roli, i z końmi, wszędzie sobie daję radę.

– Moją córkę na odpust zabierasz?

– Jeśli szanowny pan pozwoli… oczywiście.

– To chodź, na dworze pogadamy, a kobiety niech się szykują tutaj.

Wyszli na oblany słońcem ganek i zeszli po trzech stopniach na drogę.

– Kocham moje dzieci – zaczął Stanisław – i krzywdy im zrobić nie pozwolę. Józia jest skarbem, to najstarsza moja dziewczyna.

– Ja mam poważne zamiary. Jestem uczciwym człowiekiem, panie Stanisławie.

– Na takiego mi wyglądasz, no i rodzina twoja… znana jest w okolicy. Wstydu im pewnie nie chcesz przynieść?

– Skądże znowu, nie, oczywiście, że nie. A Józia bardzo mi się podoba. No wie pan, mamy się ku sobie. – Młodzian czerwieniał i z trudem wypowiadał kolejne słowa.

– Mnie tłumaczyć nic nie musisz. Ja spokojny jestem i swoje wiem. Antonina może mieć więcej pytań, jak to kobieta: nic tylko by gadała, rozmyślała, rozstrząsała.

Roześmiali się obaj. Na ganku pojawiła się Józia w kwiecistej sukience, z gładko przyczesanymi ciemnymi włosami; bez chusteczki wyglądała promiennie.

– Jedziemy? – wykrzyknęła.

– Oczywiście. – Antoni odwiązał konia. Podał dłoń dziewczynie, która sprawnie zajęła miejsce w siodle. Sam usiadł za nią.

– Do widzenia. Wrócimy wieczorem.

– No to bawcie się dobrze – rzucił Stanisław, przygładzając znów wąsy.

Antosia stała na ganku. Wyglądała na zadowoloną, gdyż uśmiechała się do męża.

– Przystojny kawaler z niego.

– Strasznie przystojny – wtrąciła się Marysia, która za matką wyszła na zewnątrz.

Antosia spojrzała znacząco na młodszą córkę.

– Ty na kawalerów jeszcze masz czas… choć urody ci nie brakuje – stwierdziła sucho.

Marysia poczuła się urażona. Miała już prawie dwanaście lat i dobrze wiedziała, co to znaczy zauroczyć się, a może nawet zakochać. Nie była malutkim dzieckiem, choć mama chyba wciąż tak o niej myślała. A Hela, a Heniu? To przecież były dzieci, nie wspominając o Bolku. Nie wiedziała jednak, co powiedzieć.

– Józia to ma dobrze – szepnęła tylko cicho, wchodząc z powrotem do domu.

– Jakie tam dobrze? Jak kobieta dorasta, to się tylko problemy dla niej zaczynają: mąż, dzieci, porody i zgony, choroby i wypadki, i nie daj Boże wojna jakaś albo inna bieda, gdy z pustego nie ma co nalać.

– Oj mamusiu! Miłość, zakochanie, a on taki przystojny. – Marysia przewracała oczami rozmarzona. Słowa mamy do niej nie docierały.

– To mija – skwitowała Antosia, wracając do kuchni – mija, Marysiu, zanim się obejrzysz, jak młodość, zakochanie, życie…

– Antosiu, na litość boską, co ty tak smutkujesz? – wtrącił się Stanisław.

– No, mamusiu, a co, ty taty już nie kochasz?

– Pani mądralińska… – Zaskoczona Antosia nie wiedziała, co powiedzieć.

Mąż czekał najwyraźniej na odpowiedź, córka marzyła i zazdrościła swojej starszej siostrze. A ona? Antonina?

– Kocham, kocham, ale do kościoła czas się zbierać, na sumę.

– Mama to tylko obowiązki – podsumowała smętnie Marysia.

Józefa tymczasem przechadzała się z Antonim wśród rozstawionych wokół kościoła drewnianych straganów. Rzeźbione koguciki i kurki, para drewnianych koników przyciągały uśmiechnięte grupki dzieci. Starsza kobieta sprzedawała z beczki swój domowy kwas chlebowy, opłukując niezbyt starannie gliniany kubek po kolejnym kliencie. Zapach obwarzanek i cukru przyjemnie drażnił nozdrza. Kolorowe dekoracje z papieru falowały w pachnącym już jesienią wietrzyku. Na odpuście było sporo ludzi, a w dole, pod dębami, wciąż przystawały nowe wozy z pasażerami, całymi rodzinami. Józia i Antoni krążyli wciąż wokół stołów, zderzając się od czasu do czasu z jakimś rozpędzonym małolatem. Dziewczyna wybuchała wtedy śmiechem.

– Jesteś głodna? – zapytał nagle Antoni.

– I to bardzo – odpowiedziała, przymilając się.

– Mam co nieco w torbie przy siodle. Może pójdziemy nad rzekę? Tam na pewno będzie spokojniej.

– Z przyjemnością.

Antoni chwycił ją za rękę i oboje, zaśmiewając się, zbiegli z górki, pod dęby. Młodzieniec chwycił skórzaną torbę i pociągnął dziewczynę dalej za sobą. Biegli jeszcze razem kilkaset metrów, aż zaczęło jej brakować tchu.

– Poczekaj – wydyszała, chwytając się za prawy bok. – Już nie mogę.

Antoni przytulił ją mocno do siebie. Zadrżała. Wyprostowała się nagle i z uśmiechem zaczęła biec dalej.

– Złap mnie – wykrzyknęła, odwracając nagle głowę. Biegła teraz przez ukwieconą łąkę, zbliżając się coraz szybciej do brzegu rzeki.

– Stój, stój! Tutaj będzie dobrze! – próbował zatrzymać ją Antoni. Sam wyjął z torby spory kawałek płótna i rozłożył go na trawie. Usiadł i zaczął posyłać jej uśmiechy.

Gdy Józia podbiegła, na zaimprowizowanym stole był już chleb, ser, kawałek zawiniętej w serwetkę kiełbasy oraz owoce: jabłka, gruszki i pierwsze śliwki.

– Królewska uczta? – zapytała zalotnie.

– Niezupełnie, tylko skromny piknik.

– Co takiego?

– Piknik, z angielskiego ‘jedzenie w naturze’…

Józia przyglądała się z uwagą swojemu kawalerowi. Skąd mógł znać angielskie słowa? Czyżby był aż tak kształcony?

– Podoba mi się język angielski – wypalił nagle młodzian.

– Uhm… – dziewczyna nie wiedziała, co powiedzieć. Chwyciła więc za jabłko i je nadgryzła. – A gdzie tak mówią?

– Za oceanem, w Ameryce, w Kanadzie, no i oczywiście w Anglii.

– Widziałam zdjęcie z Londynu w jakiejś tacinej gazecie, piękne było… most ogromny i wieża taka jakby zamek – zdradzała swoją ignorancję Józefa.

– Chciałbym wyjechać do Ameryki… na statku, przez Europę, ocean… z dala stąd rozpocząć nowe życie, bogatsze życie… – Antoni chwycił dziewczynę za rękę. – Pojechałabyś ze mną?

To pytanie było tak niespodziewane, że Józia o mały włos nie udusiła się kawałkiem jabłka. W jej oczach pojawiły się łzy, a z gardła wydobywał się dość mało elegancki dźwięk. Antoni szybko wstał i silnie uderzył ją w plecy pomiędzy łopatkami.

– Lepiej już? – zapytał.

– Dziękuję – odpowiedziała, próbując ukryć dyskretnie wyplute kawałeczki czerwonej jabłkowej skórki.

– To nic takiego, zdarza się – zbanalizował Antoni.

Józefa chwyciła za kromkę chleba, by jak najszybciej pozbyć się nieprzyjemnego drapania w krtani. Powoli rozgryzała kawałeczek po kawałeczku. Młodzieniec czekał, aż skończy, i z rozmarzeniem spoglądał w górę na białe, niebiańskie owieczki.

– Chciałbym wyemigrować – wrócił do tematu. – Nic dobrego nas tutaj nie czeka, tylko bieda, podziały, zabory i wojny. Ukraińcy i Sowieci? Czegóż dobrego można się po nich spodziewać? Polska, owszem, rośnie w siłę, ale nie na tych ziemiach.

Józefa słuchała go uważnie. Nie miała zielonego pojęcia o problemach, o których mówił. Coś tam słyszała w szkole o zaborach, o wojnach, ale jej życie ograniczało się przecież tylko do czworaków, domu, roli, ogrodu, młodszych dzieci. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić innej egzystencji. Patrzyła na Antoniego uważnie, odkrywając tym samym jego wiedzę, inteligencję, to kim był. Imponował jej.

– Myślałaś kiedyś o emigracji? – zapytał ją nagle wprost.

– Nie, nigdy. Nie chciałabym zostawiać rodziców, braci, sióstr. Pomagam im, jak mogę. Jak by sobie dali radę beze mnie?

– Z pewnością na początku byłoby im trudno, ale z czasem… z daleka mogłabyś im pomagać też…

– Nie wiem, ja nic nie wiem o innych krajach, oceanach, morzach… ja nigdy nic takiego nie widziałam oprócz tego naszego Wołynia, tych łąk i rzek. To dla mnie kraj szczęśliwy, mój, moje dzieciństwo…

– Szczęśliwy?

– Zobacz, jak jest pięknie, rozejrzyj się dookoła…

– I tak, i nie… Popatrz na tych ludzi w górze pod kościołem, w trepach i porwanych lnianych koszulach. Na te dzieci, którym ślina na widok obwarzanka przez brakujące zęby wycieka, ale grosików na niego brak. I na rodziców twoich… jak ciężko pracują i co mają? Izbę w czworakach? A przyszłość? A perspektywy?

Józia spuściła smutno głowę. Antoni miał rację, ale żeby zaraz aż na emigrację za ocean uciekać?

– A nie można gdzieś szczęśliwiej i bliżej?

– Nie wiem…

Zapadła długa cisza. Antoni chwycił dziewczynę za rękę.

– Ja wierzę, że tam, za oceanem, będę mógł mieć ziemię, dużo ziemi, i farmę, jak to tam nazywają, czyli gospodarstwo, jak pan, jak Olizar tutaj. Moi rodzice mają trochę ziemi w kolonii, pieniądze na podróż będą, a później, później…

– Nie wiadomo! – wykrzyknęła dziewczyna.

– Na pewno może być tylko lepiej. Wielu ludzi wyjeżdża stąd. Listy piszą. Jest lepiej.

Józia nie pytała o dowody. Nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć, a rozważać tego w swych myślach nie przestawała. Antoni bardzo jej się podobał. Czuła, że ma poważne wobec niej zamiary, tylko… tylko ten pomysł z emigracją, oceanem? Co to za dziwoląg?

Po powrocie do domu nie tryskała radością jak młoda zakochana pannica, którą ktoś chce poślubić. Tak naprawdę martwiła się tym wszystkim, co usłyszała. Nie miała jednak śmiałości rozmawiać na ten temat z rodzicami. Gdy wszyscy posnęli, cichutko wymsknęła się z izby na dwór. Na ganku w ciemności zapłakała. Po chwili poczuła, że ktoś dotyka jej falującej na wietrze koszuli. Podskoczyła przestraszona, że to może duch jakiś.

– Ciii… to tylko ja. – Zza jej pleców wychyliła się uśmiechnięta Marysia.

– Opowiadaj, jak było? Pocałował cię? – Nawet w mroku było widać, jak się teraz ta piękna dwunastolatka czerwieni.

– Uhm… – wyszeptała siostra, ocierając łzę.

– A płaczesz to ty dlaczego? Z nadmiaru szczęścia? – Maria zachichotała.

– Nie. Co to to nie. Antoni chce na emigrację.

– Na co?

– Na emigrację, za ocean, do lepszego życia, do Ameryki czy jakoś tam tak…

– Boże mój! A co to takiego? A tutaj źle jemu?

– A nie wiem… I kolega z nim podobno chce jechać, Edek, ten z kolonii, Żemolażyński bodajże.

– Wow… to obie pojedziemy, ty z Antonim, a ja z Edwardem – rzekła rezolutnie Marysia.

– Zwariowałaś! I tatę, i mamę zostawimy, i Henia, i Bolka… – Józia rozpłakała się na dobre.

– No tak. – Marysi też zaczęła trzęść się broda.

– A w ogóle to ty smarkula jeszcze jesteś, nigdzie nie możesz jechać, rodzice cię nie puszczą.

– Tak mówisz, ale ja się jechać nie boję, choćby za ocean, a ty tak. Stoisz tu i płaczesz, a Antoni taki przystojny i cegielnię ma, i ziemię, a tobie jeszcze źle! – Obrażona Marysia zeszła po schodkach na dół. Józia po chwili do niej dołączyła.

– A gdyby tak, no wiesz, to rzeczywiście miało się stać, to może… może ja bym namówiła tatę, byś ty ze mną tam jechała. Byłoby nam weselej. Antoni może też się zgodzi.

– Co ty mówisz… a o rękę już cię prosił? – Marysia sprowadziła swoją dorosłą siostrę na ziemię.

– Nie. Ja go przecież niedawno poznałam. – Józia roześmiała się rozbawiona swoją wybujałą wyobraźnią. – O czym tutaj mówić? O rękę mnie nie prosił, o marzeniach swoich poopowiadał, a ja? Historie sama sobie wymyślam. Oj, zaślepiła mnie ta miłość, zaślepiła.

– Ja dzisiaj rano mamie mówiłam, jakie to ty szczęście masz, że z takim kawalerem, a mama nic tylko smuciła.

Józia puściła już jednak tę uwagę mimo uszu.

– Wracajmy spać – powiedziała.

Antoni Zaguła przyjeżdżał do Leonówki coraz częściej, zazwyczaj w niedzielę, by porywać Józię na pikniki, nad rzekę, to do Kisielina, to znów do Łokacz. Po kilku tygodniach przedstawił ją też swoim rodzicom. Młodzi byli w sobie tak bardzo zakochani, że zimą, w styczniu 1928 roku, wzięli ślub w miejscowym kościele w Kisielinie. Była to skromna uroczystość z udziałem najbliższej rodziny i kilkorga przyjaciół. Marysia z przejęciem niosła welon swojej siostry, spoglądając ukradkiem na Edwarda, przyjaciela Antoniego. Ten ostatni był coraz bardziej zdeterminowny, by opuścić rodzinne strony. Pięć miesięcy po ślubie Józefa i Antoni wyruszyli w drogę do Kanady. Kilka tygodni wcześniej udało im się spieniężyć ziemię i część cegielni, które po rodzicach należałyby do Antoniego. Pieniędzy starczyło na zakup biletów kolejowych i morskich. Antoni zostawił też rodzinie kilka weksli, które można było spieniężyć na ewentulaną podróż kogoś z jej członków w późniejszym czasie. Marysia jako jedyna towarzyszyła swojej siostrze, młodej mężatce, aż do Włodzimierza Wołyńskiego, by ją pożegnać. Dworzec znajdował się na obrzeżach miasta.

Pierwszą linię kolejową do Zamościa wybudowali tutaj Austriacy. Teraz po ich śladach mieli ruszyć nowożeńcy. Włodzimierz nie był wielkim miastem, ale w tamtych latach stanowił znaczący punkt na mapie, o czym decydowała jego stara zabudowa, bogata historia i fakt, że mieszkało w nim ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Podróże były wówczas czymś wyjątkowym, a wyjazd na emigrację nie lada wyzwaniem. Antoni i Józefa mieli ze sobą tylko kilka osobistych rzeczy: dwie walizki i jedną torbę. Nic ponadto. Towarzyszył im Edward Żemolażyński, który też podjął decyzję o wyjeździe, a skryty plan Józi, by wkrótce po osiedleniu się w Ameryce sprowadzić tam siostrę Marysię, był jak najbardziej i po jego myśli.

Na usypanym ze zwału ziemi i pokrytym kilkoma deskami peronie łzom nie było końca.

– Józia, będziesz pisać? Będziesz?! Nie zapomnisz o nas?

– Z każdego etapu podróży coś wyślę, nie martw się – zapewniała młoda mężatka, z trudem powstrzymując szloch.

Antoni głaskał ją czule po twarzy. Dla niego ten wyjazd też nie był łatwy. Miał dopiero 23 lata, niewiele jeszcze widział. Nie mówił w żadnym obcym języku, choć od tygodni starał się co nieco chwycić z angielskiego, przeglądając starą poaustriacką książkę. Od wczoraj nie przestawali płakać właściwie wszyscy w trójkę. Najpierw żegnając rodziców, siostry i braci, a teraz na dworcu Marię i Kazimierza, brata Antoniego.

W pewnym momencie Edward chwycił Marysię za rękę i pociągnął ją za sobą. Stanęli na uboczu. Młodzieniec drżącą dłonią wyciągnął z kieszeni małe pudełeczko.

– To dla ciebie – wyznał.

Marysia spąsowiała. Powolutku otworzyła zamszowe cudeńko. W środku leżał złoty łańcuszek zwinięty w formie serca. Z wrażenia nie wiedziała, co powiedzieć.

– Hm… – przerwał to niezręczne milczenie Edward – mogę ci założyć ten łańcuszek?

– Tak – wyszeptała, podając mu puzderko. – Na szyi czuła jego ciepły oddech. Opuszkami palców dotknęła lekko delikatnego sznureczka.

Edward powoli odwrócił ją twarzą do siebie i próbował pocałować. Odskoczyła przestraszona. Był od niej o dziewięć lat starszy.

– Nie szkodzi – powiedział młodzian. – Będę na ciebie czekał w Kanadzie. Będę czekał. Obiecuję.

Marysia czuła, że za chwilę zemdleje. Pobiegła w kierunku siostry, nie zważając już na jego słowa. Owszem, Edward podobał się jej, ale czuła się jeszcze zbyt młoda, by podejmować jakiekolwiek zobowiązania i przyjmować obietnice. Wpadła w ramiona Józi, zapłakana i roztrzęsiona. Siostra uspokajała ją, jak umiała.

Antoni i Edward poszli wraz z Kazimierzem zapalić ostatniego papierosa na wołyńskiej ziemi. Kilka minut później nadjechał pociąg. Pośpiesznie wsiedli do środka.

Marysia i Kazimierz długo jeszcze im machali. Czy dane będzie im się znów spotkać? I kiedy? Ta myśl nie dawała Marii spokoju. Był ciepły majowy dzień, a jakaś część jej słonecznego świata nagle zniknęła. Najstarsza siostra pojechała gdzieś w nieznane, w jakąś ogromną, a może i groźną przestrzeń. Jak będzie teraz wyglądało jej życie, ich życie?

Podróż do Kanady miała trwać kilka tygodni. Rozpoczynała się we Włodzimierzu Wołyńskim, prowadziła przez Zamość, Warszawę, Berlin, Paryż, Le Havre, gdzie młodzi mieli wsiąść na statek, by, z dwoma postojami w Anglii i w Irlandii, przepłynąć przez Atlantyk. Nie mogli sobie nawet tego wyobrazić, ułożyć w myślach i w sercu, jak to wszystko będzie wyglądało. Poddali się po prostu biegowi wydarzeń.

4 czerwca dotarli na Andanii do portu w mieście Québec. Była noc, z nieba spadały na nich strugi lodowatego deszczu. Oficer kanadyjskiego rządu wpisał ich do rejestru pod numerem 526 518. Byli jednymi z tysiąca dwustu pasażerów najniższej, trzeciej klasy, śpiących na pryczach pod pokładem statku, gdzie mieszały się oddechy, zapachy potu i obce języki, gdzie słychać było nieprzerwany szum turbin. Po rejestracji i kilku godzinach snu na betonowej posadzce budynku portowego ruszyli na dworzec, by pociągiem przemierzać nowy kraj. Na kartce opieczętowanej przez Immigration Office widniała wyraźnie nazwa miejscowości: „Saskatoon”. Żadne z nich nie słyszało wcześniej o takim mieście. Marzył im się Montreal albo Toronto, te miasta Antoni znał ze szkolnych map i kilku prasowych artykułów. Saskatoon? Gdzie to może być? Na końcu świata?

Następnego dnia pociąg CNR[1] powoli mijał wielką wodę. W Sudbury Józefina wyglądała zaciekawiona przez okno. Prawie zimowy deszcz zmienił się teraz w ogromne koło słońca. Temperatura rosła i w zamkniętym wagonie trudno było wytrzymać.

– Popatrz, Antoni – zawołała – znowu ocean! Czyżby pociąg zawrócili? Nie mogę już znieść widoku tej wody. Andanię zapamiętam do końca życia z jej rzężącymi deskami i pryczami. A tutaj znowu woda.

– Rzeczywiście dziwnie to wygląda… A gdzie jesteśmy? – Antoni przecierał niedospane oczy.

– W Sudbury, bury… bury… jak nasze bure przepaski na Wołyniu. – Głos Józefiny zadrżał prawie niewyczuwalnie, ale jednak na tyle znacząco, by pobudzić w Antonim tę strunę, której Józefina właściwie już od Zamościa starała się nie napinać.

Mężczyzna nie mógł znieść ciągłego, jak sam o tym mówił, rozmemłania swojej młodej żony. Na Atlantyku pokłócił się z nią ostro o łzy płynące strumieniem po jej twarzy i ciągłe porównywanie wszystkiego do Wołynia, do Kisielina, do Leonówki, do spódnicy mamy i spojrzenia taty. Podświadomie wiedział, że podsycaną tęsknotą przyszłości się nie zbuduje. To, co było, minęło, a choć wciąż jest obecne i żywe we wspomnieniach, musi ustąpić miejsca temu, co ma nadejść. Postanowił spoglądać odważnie w przyszłość, a ambicji mu nie brakowało. Teraz jedno spojrzenie na Józię wystarczyło, by zamknąć jej usta na długo.

W przedziale zaszeleścił wyciągany z płóciennej torby papier. Na składanym koślawym stoliku pojawiła się mapa.

– To nie ocean ani nie morze, lecz jezioro, Józiu.

– Jezioro? A co to za jezioro, skoro brzegu nie widać? Nic, tylko woda i woda.

– Jezioro Huron się zowie, chodź, zobacz tutaj.

Młoda kobieta opuściła wzrok na kolorową mapę. Gruby i brudny palec Antoniego wciskał się w niewielką niebieską przestrzeń.

– O, tutaj jesteśmy, widzisz?

– Aha… no a gdzie to Saskatuuun?

– O tutaj, zobacz…

– To wydaje się blisko. Na wieczór zajedziemy.

– Blisko? To tysiące kilometrów. Pół kontynentu trzeba nam przejechać – do rozmowy włączył się Edward. – Jeszcze kilka dni pojedziemy. Nie ma mocnych.

– Kilka dni?! – Józia otworzyła usta ze zdumienia. – A nie możemy wysiąść gdzieś bliżej? Po co nam jechać kilka dni? No po co? Czy tutaj ziemi nie ma? Gospodarstwa nie można założyć?

– Nie można, bo nas wyślą z powrotem do Polski. Mamy przydział pod Saskatoon. Saskatoon znaczy Saskatoon.

– O Boże, a kto nas tutaj znajdzie na tej ziemi? Widziałeś ten ocean za oknem, Edward? Kto w ogóle będzie nas szukał?

Pociąg zasyczał powoli i jak żółw wytoczył się z dworca na biegnące obok jeziora tory. Cały dzień jechał wzdłuż wody. Dopiero gdy zaczęła zapadać noc, jeziora ustąpiły miejsca lasom. Na drewnianych ławkach Józia ułożyła się do ciągle przerywanego łoskotem i postojami snu. Tęskniła tak bardzo do pól i lasów Kisielina, że to, co widziała za oknem, wydawało jej się kompletnie obce i wrogie.

„Dlaczego się na to zgodziłam? – myślała. – Wszystko się zmieniło. Nawet Antoni jest inny. Inny niż był tam”.

Kolejna noc i kolejny dzień w turkocie kół. Wieczorem żelazna maszyna wjechała do wielkiego miasta. Okazałe budynki zainteresowały podróżnych, którzy wychylali się przez otwarte okna pociągu, przekrzykując się wzajemnie w kilku językach. Zewsząd można było usłyszeć ukraiński i polski, choć i angielskiego z irlandzkim akcentem nie brakowało. Wielkie czarne litery na stacji układały się w napis „Winnipeg”.

– Antoni, Antoni, gdzie żeś położył tę kartę, no wiesz, mapę, jak ty ją tam nazywasz.

– Już mam. Stolica prowincji Manitoba, Winnipeg.

– To tutaj wysiądźmy – zaproponowała Józefa.

– Widzisz, Edzio, Edzio, widzisz, co ja z taką kobitą mam? No skaranie. Nie rozumiesz, że przydział mamy do Saskatoon, czy jak go tam zwał?

Młoda mężatka naburmuszyła się już całkowicie. Edward chwilę milczał. On też miał już dość tej podróży i chciałby ją jak najszybciej zakończyć. Dosyć miał walizek, tobołków, statków i pociągów. Chciał w końcu stanąć na twardej ziemi.

– Antoni, a pomyślałeś? Ileż można się tak kołysać? A jak Saskatoon to jakaś kompletna dziura? A może oni nas tam celowo wywożą, bo tam nikogo nie będzie i będziemy samiuteńcy jak te palce?

– Co ty wygadujesz? Pół pociągu naszego do Saskatoon ma przydział. Samiuteńcy więc nie będziemy. Nie ma szans.

– Może i tak, ale co nam szkodzi wysiąść teraz? No, tu i teraz?

– A to, właśnie to! – Antoni pomachał mu przed nosem wygniecionym już papierem z czerwonym napisem Immigration Office. Ja do więzienia iść nie zamierzam. – Wypowiadając te słowa, mężczyzna odwrócił się ostentacyjnie w stronę okna.

– A tam, zaraz do więzienia… czy oni tutaj prawdziwych przestępców nie mają? My tylko jesteśmy emigranci i tyle.

Józefa przytakiwała gorączkowo Edwardowi, choć nie odważyła się powiedzieć ani słowa.

– Ja tutaj nie wysiądę – skwitował krótko Antoni. – Ja tutaj po lepsze życie przyjechałem, a nie po gorsze i po kłopoty.

– Nie przekonasz go, no nie przekonasz – stwierdził Edward, ściskając rękę młodej kobiety. – Będziemy się tak męczyć i męczyć.

– Nikt nie powiedział, że będzie łatwo – odburknął Antoni.

– Nad żoną byś się ulitował, urzędniku ty jeden…

Antoni spojrzał groźnie na swojego przyjaciela. Nie w smak była mu ta uwaga. Józefa udawała, że puściła ją mimo uszu.

Koło godziny drugiej nad ranem pociąg zatrzymał się ponownie, na małej stacyjce Nepawa. Antoni szturchnął ramieniem Józię:

– Wysiadamy, wysiadamy!

– Jak?! Co?! Gdzie?! Tutaj?!

– Tutaj… piękne pola są… przez okno widziałem…

Pośpiesznie zebrali tobołki. Edward wyskoczył pierwszy i podał rękę Józi. Na stacyjce było cicho i ciemno. Z sąsiedniego wagonu wysiadła ukraińska rodzina. Pociąg powoli rozpędzał się do dalszej drogi. Oni stali na kanadyjskiej ziemi, gdzieś w Manitobie, w miasteczku Nepawa.

– A co też ci przyszło do głowy Antoni? Nagle zmieniłeś zdanie? – spytał nieco zasapany Edward.

Józia ściskała w rękach dwie kartonowe walizki, jakby bała się, że ktoś na tej zapomnianej przez Boga stacyjce zaraz je wyrwie.

– Przemyślałem sobie wszystko starannie – zaczął z namaszczeniem wyjaśniać Antoni, artykułując każde słowo. – Skoro wysyłają nas do Saskatoon, to znaczy, że tam prawie nikogo nie mają. Może to jakieś pustkowie, ziemia nieurodzajna? A poza tym daleko, strasznie daleko do oceanu, jakby w razie czego do domu trzeba było wracać, to ileż kilometrów znowu trzeba będzie przebyć? – zdenerwował się już nieco Wołyniak.

– Ale sam mówiłeś, że jak nie będziemy ich rozkazów wypełniać, to dopiero mogą nas z powrotem odesłać – zaniepokoiła się Józia.

– Ech – machnął ręką jej mąż nieco zafrasowany – skoro już przyjęli, to przyjęli. Później ci to wytłumaczę. Teraz trzeba rozejrzeć się za jakimś noclegiem.

Edward i Antoni kręcili energicznie głowami w prawo i w lewo. Tylko Józia patrzyła wprost przed siebie na maleńki budynek dworca, z którego docierał blady blask niezbyt mocnej żarówki.

Początki nie były łatwe. Przez pierwszą zimę nie mieli nawet własnego domu, gdyż najpierw należało za przywiezione z kraju pieniądze kupić ziemię. Pomieszkiwali w jednej izbie w miasteczku i przygotowywali się do pierwszych letnich zbiorów. Antoni musiał też pozaciągać kilka kredytów w narodowym banku Kanady na zakup rolniczego sprzętu, zwierząt i nasion. Lato jednak okazało się wyjątkowo ciepłe i urodzajne. Na jesieni można było rozpocząć budowę domu na fermie. Z biegiem lat ten dom będzie się powiększał i powiększał. Na świat przyjdzie pierwsza córka – Stanisława po ojcu Józefy, później Maryla, po ukochanej siostrze, i po kilku latach najmłodsze dziecko, upragniony syn Heniek. Józefa nie wahała się długo, by dać swojemu synkowi imię ukochanego braciszka, którego od kilku już lat nie widziała.

Listy