Oczy z Rigela - Roy Jacobsen - ebook + książka

Oczy z Rigela ebook

Jacobsen Roy

4,3

Opis

SUBTELNA I EMOCJONUJĄCA NORWESKA SAGA RODZINY BARRØY.

„Ingrid znalazła się teraz na początku tej podróży – wylew Barbro stanowił nieodwołalny znak, iż czasu jest mało, a życie kruche. O tym jednak Ingrid głośno nie powiedziała. I nie zdradziła również najważniejszego powodu — tego, że im większa będzie Kaja, tym czarniejsze i wyraźniejsze będą jej oczy”.

Wojna minęła, a Ingrid Barrøy z niemowlęciem na rękach wyrusza w drogę. Za każdym razem, kiedy prosi o miejsce do spania, pyta o Rosjanina, który uciekał tędy ostatniej zimy i miał oczy takie jak jej córka. Kierunek wędrówki wyznaczają kolejne odpowiedzi. Jedni oferują Ingrid gościnę, inni próbują oszukać. Zwykle mówią niewiele, bo o tym, co zdarzyło się w czasie wojny, lepiej nie rozmawiać.

Oczy z Rigela” to wyjątkowa powieść drogi, pełna tęsknoty, nadziei i siły. Ingrid, wbrew opiniom innych i wbrew samej sobie, podąża niewidzialnym śladem ukochanego, choć doskonale wie, że w nowych czasach kobieta jest zdana tylko na siebie.

„To piękna, poetycka, a chwilami brutalna historia. Ta wielka mała powieść jest żywym obrazem życia po wojnie, życia po katastrofie, życia po miłości”.
Guri Hjeltnes, „VG”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (92 oceny)
47
27
16
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pau_nagorna

Dobrze spędzony czas

Obawiałam się, że porzucenie wyspy Barroy odbiorą książce tę atmosferę, którą pokochałam w poprzednich częściach, ale autor świetnie sobie poradził z powieścią drogi i "Oczy z Rigela" chyba zostaną moją ulubioną częścią. To książka o uporze, nadziei i dążeniu do prawdy.
00
super-bambusek

Całkiem niezła

Tęsknota, nadzieja i siła wręcz wylewają się z tej książki. W tej części polubiłam Ingrid.
00
wasia1986

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, hipnotyzująca powieść drogi. Autor jest mistrzem niuansów: między wierszami ukrywa spostrzeżenia, które przeszywają serce znienacka, między jednym a drugim opisem fizycznej rzeczywistości.
00
Iwo-hut

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałą. Świetnie w tle ukazane sedno.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Rigels Øyne

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2020

Copyright © for the Polish translation by Iwona Zimnicka, 2020

Copyright © Cappelen Damm AS, Oslo, 2017

Published by the Agreement with Cappelen Damm Agency, Norway and Book/lab Literary Agency, Poland

This translation has been published with the financial support of NORLA

Redaktor inicjująca: Paulina Surniak

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Marketing i promocja: Katarzyna Kończal

Redakcja: Iwona Gawryś

Korekta: Anna Królak, Alicja Laskowska

Pro­jekt okład­ki: Ula Pągowska

Grafika na okładce: © Kolesov Sergei/Shutterstock

ISBN 978-83-66570-30-6

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.com

ROY JACOBSEN to urodzony w 1954 roku jeden z najbardziej uznanych współczesnych norweskich pisarzy. Debiutował w 1982 roku zbiorem opowiadań Fangeliv (Więzienne życie). Był dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej. W 2017 roku powieść Niewidzialni trafiła do finału prestiżowej Międzynarodowej Nagrody Bookera. Jego książki były wielokrotnie nagradzane i ukazały się w przekładach na ponad trzydzieści języków.

W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICH UKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:

Stig Dagerman, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska

Auður Ava Ólafsdóttir, Blizna, przełożył Jacek Godek

Jonas T. Bengtsson, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka

Roy Jacobsen, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka

Carl Frode Tiller, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel

Karen Blixen, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska

Helga Flatland, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska

Roy Jacobsen, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka

Prolog

Z nieba Barrøy wygląda jak odciśnięty w morzu ślad stopy z kilkoma poobijanymi palcami od zachodu. Tyle że nikt wcześniej nie oglądał Barrøy z nieba, z wyjątkiem bombowców, które nie wiedziały, co widzą, i Pana Boga, któremu, zdaje się, nie przyświecał żaden cel, kiedy stawiał tę pieczęć na morzu.

Teraz śnieg ciężko pada na wyspę, bieli ją i zaokrąg­la — trwa to dobę. Wkrótce jednak ludzie zaczną rysować czarną kratę ścieżek biegnących wzdłuż i wszerz przez tę biel; najszersza połączy ze sobą dwa domy mieszkalne: stary i zniszczony, stojący w najwyższym punkcie wyspy, okolony garstką drzew, i ten nowy w Karvika, który wygląda okazale i pysznie, a latem przypomina wyrzuconą na brzeg kartkę.

Potem wyłonią się ścieżki łączące domy z oborą, przystaniami, szopami na łodzie, ze składzikami z torfem i z ziemiankami, ze stogami siana i z miejscami cumowania łodzi, ze stanowiskami pracy i spiżarniami mieszkańców wyspy; ścieżki, które będą się snuły fastrygą w plątaninie nieopanowanych i bezcelowych zawijasów, ślady dzieci, zabawy i przemijalności — na wyspie w tym pierwszym powojennym roku jest dużo dzieci, nigdy nie było ich więcej.

Ku południowemu zachodowi wije się przez krajobraz brudnobrązowa rzeka, to owce, które będą się pasły wodorostami na południowym krańcu wyspy. A za nimi, utykając, sunie Barbro z widłami do siana i śpiewa na całe gardło, wystawia twarz na roztańczone płatki śniegu i chwyta je ustami między jednym a drugim tonem.

Można sobie zadać pytanie, dlaczego nie pędzi zwierząt między nową przystań a Szopę Szwedów, to najkrótsza droga z obory nad morze. Ale Barbro wie, co robi, jest późna zima i wodorosty są na południu, poskręcane przez sztormy i śnieżyce w brunatnoczarne sznury, wyrzucone na linię przypływu, gdzie teraz leżą, oblodzone i paskudne.

Barbro krąży po brzegu, rozdzielając tę motaninę, żeby zwierzęta miały dostęp do na wpół zmrożonej paszy, robi jej się gorąco i spocona przysiada na pniu drzewa, który znaleźli wyrzucony przez morze parę dziesiątków lat temu, po czym umocowali śrubami i linami, bo mieli nadzieję, że pewnego dnia będzie coś wart. Barbro zaczyna się zastanawiać, czy nie zakocili w tym roku zbyt wielu owiec, czy wygłodzone zwierzęta zdołają w kwietniu i maju wydać na świat jagnięta, tak jak zawsze się tym niepokoi o tej porze roku — wszystkie pory roku mają swoje zmartwienia, nawet lato, bo latem potrafi padać przez kilka miesięcy bez przerwy.

Nagle jednak za lewym uchem Barbro tworzy się gorący punkcik, biegnie kreską przez skórę karku aż po bark i dalej przez rękę spoczywającą na pniu drzewa po samą dłoń. Wewnętrzny gorący strumyk wypływa z głowy Barbro i zaczyna skapywać z najdłuższego palca, który natychmiast sztywnieje tak, że aż chrzęści, jak szkło.

Barbro otwiera oczy i orientuje się, że leży na plecach, płatki śniegu padają na jej oczy, mruga i widzi, że owca Lea stoi przy niej, wpatrzona w morze bielsze niż kiedykolwiek, mleczno-nieruchome, bez jednego ptaka, nie licząc trzech kormoranów siedzących na szkierze, któremu dały nazwę, i one też nie wydają z siebie żadnego dźwięku.

Barbro wplata palce w mokrą wełnę i podciąga się na nogi. Inne owce stoją i patrzą. Barbro bierze widły, czuje głębokie pchnięcie w brzuch i gna stado tym samym śladem do bagniska, z którego latem wycinają torf. Wybija dziurę w skorupie lodu, żeby zwierzęta mogły się napić, i wkrótce owce jedna po drugiej, kolebiąc się z boku na bok, same idą pod górę i znikają w oborze.

Ostatnia idzie Barbro, z prawą ręką ciągle zanurzoną w wełnie Lei, nie puszcza, dopóki i Lea nie zniknie w ciemności. Barbro zamyka za nią drzwi i stoi ze wzrokiem utkwionym w dom, ale nie widzi ręki machającej w kuchennym oknie. Zamiast iść do domu, odwraca się i rusza ścieżką w dół ku nowej przystani, wchodzi do szopy, gdzie zwykle zakładają przynętę, i zaczyna się gapić na trzy dziury w dnie pustej balii na liny z haczykami, a wiatr szarpie za obluzowaną deskę w południowej ścianie. Barbro siada, sięga po czółenko i nici, jej dłonie same zaczynają wiązać sieci. Drzwi się otwierają i jakiś głos pyta, dlaczego tu siedzi.

— Nie zimno ci?

To Ingrid, która dostrzegła ciotkę z kuchennego okna i zastanawiała się, po co Barbro zeszła na przystań. Barbro zresztą często to robi, ale dziś nie wróciła do domu, a minęło dużo czasu, zbliża się wieczór.

Barbro się odwraca, przygląda się jej uważnie i pyta:

— Kto ty jesteś?

Ingrid podchodzi bliżej i patrzy na ciotkę, wsuwa kilka kosmyków włosów pod chustkę i rozumie, że będzie musiała odpowiedzieć na to bezsensowne pytanie zgodnie z prawdą, aż po najdrobniejszy szczegół.

1

Lato na Barrøy, rok 1946, puch jest pod dachem, a jajka w beczkach, wysuszona ryba zdjęta ze stojaka, zważona i powiązana, ziemniaki posadzone, jagnięta brykają w ogrodach, a cielaki zostały oddzielone od matek. Trzeba ciąć torf i malować stary dom, żeby nie musiał się wstydzić przy tym nowym. Na wzgórzu za oborą stoi Ingrid Barrøy i patrzy na kołyszący się na falach pod chmurą rybitw kuter wielorybniczy Salthammer, który przejęli, gdy poprzedni właściciel zbankrutował, Barrøyczycy stali się zatem wielorybnikami.

Salthammer ma działo na dziobie i białą beczkę z brzuchem opasanym czarną wstęgą wysoko na maszcie, omasztowanie jak żaglowiec i ster na dachu sterówki, otoczony białym brezentem, ma osobną przynętownię i nowoczesną prowadnicę do lin; to olbrzymia łódź na wszystkie sezony i okazje. Ingrid słyszy postukiwanie młotkiem i widzi, jak Lars i Felix szykują się na pierwszy połów, malcy biegają tam i z powrotem po pokładzie, słyszy ich głosy, to wznoszące się, to opadające w morze, a na jej plecach śpi Kaja, owinięta chustą.

Właśnie się budzi. Ingrid ją wyplątuje i pozwala jej raczkować wśród krzewinek, dopóki małej się to nie znudzi, drga przestraszona na widok jej czarnych oczu, sadza ją sobie na ręce i schodzi do ogrodu, gdzie zaczęły się już zawiązywać jagody. Przysiada na pokrywie studni obok niedawno zakupionych wiader z farbą i pędzli; tyle trzeba zrobić na wyspie, która nigdy nie miała przed sobą jaśniejszej przyszłości ani więcej mieszkańców, ale już nie należy do Ingrid.

Ingrid idzie do kuchni, sadza Kaję na kolanach Barbro, potem schodzi na slip i płynie færingiem do Salthammera. Czeka, aż Lars wyjrzy zza relingu i spyta, czy przywiozła kawę.

Ingrid mówi, że przecież mają kawę na pokładzie.

Lars ze śmiechem odpowiada, że dogadali się z harpunnikiem i mają go odebrać w Træna za jakiś tydzień, wszystko zależy od pogody.

Ingrid opiera się na wiosłach i oznajmia, że jeszcze dziś wieczorem chce popłynąć z dzieckiem do Adolfa z Malvika.

Lars pyta, jaką ma sprawę do Adolfa.

Ingrid wzrusza ramionami, a Lars stwierdza, że jemu wszystko jedno, mają przecież dosyć łodzi.

To nieco zbyt śmiałe podsumowanie zasobów wyspy, więc Ingrid dodaje, że nie będzie jej przez jakiś czas.

Aha.

Do relingu podchodzą teraz również chłopcy, Hans i Martin, a za nimi patykowaty Fredrik, który w ciągu zimy wyrósł aż za bardzo. Zauważają Ingrid, tracą zainteresowanie i zaczynają marudzić, żeby Lars pozwolił im postrzelać z działa, mogliby poćwiczyć, celując do starych skrzynek na ryby.

Lars się śmieje i podnosi wyżej trzyletniego Oskara, żeby i on mógł popatrzeć na Ingrid, która do niego macha. Wtedy pojawia się też Felix z czyściwem w czarnych od smaru palcach, tak więc wszyscy mężczyźni z Barrøy, duzi i mali, stoją w rządku jak niczego nieświadomy komitet pożegnalny na pokładzie gospodarczej przyszłości Barrøy w chwili, gdy Ingrid Marie Barrøy chwyta za wiosła i płynie do wyspy z lekkim sercem, bo okazało się to o wiele prostsze, niż się spodziewała.

Idzie do domu, tam o swoim wyjeździe informuje także Barbro i Suzanne, wydusza to z siebie spokojnie i zwyczajnie. Ale tutaj, w świecie kobiet, ta wiadomość i tak zyskuje większą wagę, niż powinna. Barbro pyta, dokąd to Ingrid się wybiera i jak długo tam zabawi. Suzanne natomiast rozumie, co się dzieje, i stwierdza z pogardą, że Ingrid to szczęściara, skoro ma za kim tęsknić i kogo szukać, po czym pospiesznie wychodzi rozwiesić pranie na stojaku do suszenia ubrań.

Ingrid pakuje walizeczkę, towarzyszącą jej za każdym razem, gdy usiłuje opuścić wyspę. Schodzi na slip, owiniętą w płócienny worek Kaję układa na owczej skórze z tyłu færinga, a walizkę umieszcza w forpiku; żegna ją jedynie odmieniona Barbro, która wyczuwa powagę sytuacji, stoi na brzegu z rękami założonymi na piersi, ma błękitną jak niebo sukienkę, niedawno zakupioną z zimowych zysków, w wielkie białe kwiaty.

— Miałyśmy przecież pomalować chatę — mówi.

— Po prostu malujcie — odpowiada Ingrid.

Barbro porusza się niespokojnie i oświadcza, że bez Ingrid nie da się pomalować domu. Ingrid ze śmiechem mówi, żeby wobec tego zaczekali na jej powrót.

— Aha. A kiedy wrócisz? — pyta Barbro.

— Za kilka dni.

— Za kilka dni — powtarza Barbro i zostaje na brzegu, urażona tak głęboko, że kiedy Ingrid manewruje łodzią, okrążając Północny Cypel, ciotka nawet jej nie macha, aż w końcu jest na to za późno; słońce, niskie i białe, zawisa na północy, a morze pod nim rozciąga się jak szara betonowa posadzka.

2

Kaja przespała całą przeprawę. Zarzuciwszy o świcie drapacz, czterołapową kotwicę, w Malvika na głównej wyspie Hovedøya, Ingrid ułożyła się na tych samych skórach obok Kai, z krzykiem mew, pluskiem morza, ze spokojnym kwakaniem edredonów w uszach i z solą niewyspania w oczach. Zasnęła, a kiedy się obudziła, zesztywniała i zziębnięta, poczuła wreszcie zapach brzozowego drewna i zobaczyła okno otwierające się w pomalowanym na biało domu i wywieszane do wietrzenia o poranku dwie kołdry.

Otworzyły się drzwi ganku i wyszedł z nich Daniel z szelkami dyndającymi przy udach; z piłą w ręku i ze zwojem liny na ramieniu leniwym krokiem ruszył w stronę lasu. Potem pojawiły się też dwie młode dziewczyny: Liljan, jak przypuszczała Ingrid, młodsza siostra Daniela, ta druga zaś mogła być jego ukochaną… W tej samej chwili jednak powaga sytuacji nabrała takiego ciężaru, że Ingrid nie pozostawało nic innego, jak powiosłować do domu z niezałatwioną sprawą, przerwać całe przedsięwzięcie, nim zakończy się katastrofą.

Ale już ją zobaczyli.

Daniel wyprowadził z lasu konia, puścił wodze, powoli ruszył w stronę przystani i stanął, czekając, aż Ingrid wymanewruje wiosłami na tyle blisko, żeby nie musiał krzyczeć.

— To ty, Ingrid?

Rzuciła cumę, a on wyciągnął łódź na żerdzie slipu.

— W dodatku z dzieciakiem — dodał z uśmiechem zaskoczenia.

Ingrid nie zdołała wydusić z siebie, z jaką sprawą przybywa, ale dała przynajmniej radę stanąć na nogi, wziąć na ręce śpiącą Kaję i zaczekać, aż Daniel zauważy jej walizkę i zabierze ją na brzeg. Potem sama wysiadła, mamrocząc, że chciałaby zamienić kilka słów z Adolfem, jak on się czuje?

Daniel odparł, że ojciec się postarzał.

— Wyjeżdżasz?

Teraz na slip zeszły również dziewczęta. Ingrid pokazała im Kaję, mała się obudziła i mrugała niespokojnie. Ingrid uścisnęła rękę Liljan, przedstawiając się — do tej pory nie zdążyły się poznać, rozdzielało je morze, bo ludzie z Malvika byli rolnikami: wysoko na wzgórzu królował olbrzymi trójdzielny dom w obramowaniu dwóch potężnych drzew podwórzowych, mieli też stodołę, obory, całoroczną i letnią, szopy, krowy mleczne i mnóstwo drobnego bydła, ziemniaki na sprzedaż, zagony marchwi, kury, świnie, owce i aż sześciu dzierżawców w różnych domach i chatach wzdłuż brzegu na południu. Chociaż Adolf za młodu był budzącym postrach szyprem kutra handlowego, skupującym ryby, to jednak gdy utonęło jego dwóch braci, odwrócił się do morza plecami i zmienił niewielką ojcowską zagrodę w duże gospodarstwo.

Kobiety śmiały się ze sposobu, w jaki Liljan trzymała Kaję, a mała nic nie mówiła, tylko się uśmiechała, potem na ręce wzięła ją również ta druga dziewczyna, córka dzierżawcy, służąca w głównym domu, jak się dowiedziała Ingrid, na imię jej było Malin. Akurat mówiły coś o słodkim nosku dziecka i jego ciemnych oczach, gdy ­Ingrid zarejestrowała, że drzwi głównego domu ponownie się otworzyły i wyszedł z nich stary, sam Adolf, w białej koszuli i kapitańskiej czapce na głowie, ciągnąc za sobą kuchenne krzesło, które ustawił w trawie obok obramowanej kamieniami rabaty. Usiadł, wyjął fajkę i pieczołowicie ją nabił, czekając, aż gość skończy pogawędki z młodzieżą i przyjdzie do niego ze swoją sprawą, bo z wysp nikt nie przypływa bez sprawy, i to z reguły ważnej.

Cały ten pokój, który nastał, sprawił, że Adolf zapadł się w sobie i przygarbił, policzki też poczerwieniały mu bardziej, niż Ingrid zapamiętała. Wciąż jednak miał ten sam uciekający wzrok, dlatego wszystkich, z którymi rozmawiał, zawsze ogarniała niepewność, czy przypadkiem nie planuje zakończenia rozmowy. Ingrid stanęła teraz przed nim w poczuciu, że nie ma mu do powiedzenia niczego rozsądnego, no ale przybyła z dzieciakiem na rękach i wyglądało na to, że mniej więcej tego spodziewał się Adolf. Młodzież odeszła, a Adolf spytał, czy Ingrid jest głodna.

Udała, że nie słyszy.

Zwlekali, ona na stojąco, on siedząc, aż wreszcie Adolf podniósł wzrok i niemal patrząc jej w oczy, powiedział, że pewnie przyszła spytać go o ten list, który jej zwrócił mniej więcej rok temu, list, który wysłała razem z rosyjskim jeńcem z Rigela.

Ingrid potwierdziła, pytając, dlaczego Adolf zabrał Aleksandrowi list, który miał mu pomóc w ucieczce do domu.

Adolf odparł, że to był marny list, poza tym Ingrid napisała na kartce swoje pełne imię i nazwisko oraz adres, Barrøy, a trwała wojna.

Ingrid pokiwała głową i spytała, co Adolf zrobił z mężczyzną.

Rzucił uwagę, że naprawdę długo zwlekała.

Ingrid znów pokiwała głową.

Adolf powiedział, że znał jej ojca, matkę też, ale matka miała chyba jakieś problemy z nerwami, prawda?

Również na to pytanie można było jedynie pokiwać głową.

Adolf, wyraźnie zmęczony całym tym jej milczeniem, opowiedział, że przez ponad tydzień ukrywał Rosjanina na strychu, wiedziała o nim jeszcze tylko Mathea, nosiła mu jedzenie i opatrywała dłonie, rany, owszem, goiły się, ale nic nie zapowiadało, że palce kiedykolwiek odzyskają dawną sprawność.

Wreszcie pewnej nocy, kiedy szalała zadymka, zaopatrzonego w mapę i kompas wyprawili przez góry do portu w Innøyr, gdzie stary przyjaciel Adolfa wziął go na pokład statku transportowego Munkefjord z Finnmarku, który woził rudę żelaza, zresztą nadal ją wozi, Adolf ma udziały w tym statku.

A ponieważ Ingrid i w tej kwestii nie miała nic do powiedzenia, Adolf roześmiał się jej w twarz i stwierdził, że teraz to już na pewno zgłodniała, więc pójdą do ­Mathei — ani chybi widziała nas przez okno i nastawiła kawę.

Mathea zaczęła służyć w gospodarstwie na długo przed śmiercią matki młodych ludzi, a teraz rządziła w wyszorowanej piaskiem, pachnącej kawą i szarym mydłem kuchni, w której lśniły wypucowane miedziane garnki i świeża farba, nawet mosiężny pręt na piecu błyszczał, a skrzynka z drewnem wyglądała tak, jakby wyszykowano ją na wystawę. Mathea liczyła sobie prawie tyle samo lat co Adolf, była niewysoka, drobna i miała wykrzywione nogi, szorstkie, twarde dłonie i chustkę w niebieską kratkę, zawiązaną wokół głowy tak ciasno, że przypominała hełm.

Odwróciła wzrok, gdy tylko Ingrid się z nią przywitała, coś najwyraźniej działo się między nią a Adolfem. Ingrid poproszono, by usiadła.

— Tam, przy oknie — poleciła Mathea i stanęła u szczytu stołu, jakby chciała dokonać oględzin Kai. Oględziny były wnikliwe, Mathea pogładziła haczykowatym palcem bródkę małej, skłaniając Kaję do uśmiechu, i wymieniwszy kolejne spojrzenia z Adolfem, powiedziała — jakby Ingrid w ogóle tu nie było — że tak, to on.

Adolf westchnął w obrus i odparł, że sam w blasku słońca za bardzo się nie przyglądał, zresztą przestał już ufać swoim oczom, lecz skoro Mathea jest pewna, to i on także, Ingrid może mu wierzyć.

Spytała, czy gadają o niej we wsi.

— A niech gadają. — Adolf włożył do ust kostkę cukru.

— O czymś przecież gadać muszą — dodała Mathea, jakby gadano nie tylko o Ingrid, kraj przecież miał za sobą wojnę, a wojna robi z ludźmi dziwne rzeczy, niekoniecznie stają się od niej lepsi.

Ingrid popatrzyła na nią pytająco.

Adolf wyjaśnił, że ludzie wiedzą o dziecku, ale nie wiedzą o mężczyźnie — o Rosjaninie nie wie nawet Daniel.

— No a ten szyper? — spytała Ingrid. — Na Munkefjordzie…?

Adolf odparł spokojnie, że zależy, co wyjawił mu Rosjanin. No ale teraz Ingrid musi się poczęstować chlebem, masłem i roladą jagnięcą. A Mathea powiedziała, jakby znów po raz pierwszy zobaczyła Kaję:

— Jakie piękne dziecko.

— Tak, tak… — Adolf pokiwał głową.

Mathea spytała, czy dzieciak jeszcze wisi przy cycku.

Ingrid wzięła się w garść i bąknęła, że na wiosnę straciła pokarm, odpowiedziała też twierdząco na pytanie, czy Mathea ma podgrzać mleko. Dała Kai do ssania kawałek chleba, zdjęła jej chustkę z główki i przeciągnęła palcem po maleńkich ząbkach. Zanim mleko stanęło na stole, rozebrała ją z kaftanika i wysłuchała pytania Adolfa, o co jej właściwie chodzi, bo chyba najwyższa pora przejść do rzeczy; najwyraźniej nagromadził się w nim niepokój.

Ingrid zapytała, czy Adolf wie, gdzie jej mąż zszedł na ląd.

— W Kongsmoen — odparł.

Ingrid spytała, co jest w Kongsmoen.

— Krótka droga do Szwecji — wyjaśnił Adolf i dodał, że wyrąbano tam przez góry ulicę dla kolei linowej prowadzącej do osady górniczej o nazwie Skorovas; kolej ma przewozić siarczek żelaza w niepojętych ilościach, nadeszły nowe czasy i w kraju nastał pokój, kraj odzyskał własną przyszłość.

Ingrid spytała, czy jego zdaniem Aleksander poszedł tą „ulicą” przez góry w stronę Szwecji.

Tego Adolf nie wiedział, ale owszem, taki był plan. Ingrid nabrała jednak podejrzeń, że stary wymyśla białe kłamstwo.

Kazała mu powiedzieć wszystko, co wie.

Adolf, który w ciągu długiego życia nabrał doświadczenia w mówieniu ogródkami, oznajmił, że jeżeli Ingrid teraz, siedząc u jego stołu, snuje plany pójścia za tym mężczyzną, to popełnia wielki błąd, porwanie się na coś takiego to istne szaleństwo.

Powiedział to jednak, nie patrząc na nią, i sprawiał wrażenie, że odczuł raczej ulgę niż rezygnację, gdy dalszego milczenia Ingrid nie dało się odczytać inaczej, niż że już podjęła decyzję albo podejmowała ją właśnie w tym momencie, a od tej chwili nie ma drogi odwrotu.

Podczas tego brzemiennego w skutki milczenia Mathea postanowiła zainterweniować: oświadczyła, że służy w tym domu, odkąd była młodą dziewczyną, wyliczyła, że to już pięćdziesiąt dziewięć lat, czyli bardzo długo, więc Ingrid musi dobrze sobie wszystko przemyśleć, zanim zrobi coś głupiego.

Ingrid odparła, że przemyśliwała calutką zimę i że gorzej niż wówczas, gdy przybywało światła wiosną i latem, już być nie może.

Mathea wbiła w nią oczy, a Ingrid wytrzymała jej spojrzenie. Mathea powiedziała, że miłość jest zdradliwa. Ingrid to potwierdziła.

Rozmawiali o pokoju i o wielkich zmianach na Barrøy, zaszłych od czasu, gdy Daniel był tam poprzedniej jesieni i pracował jak mężczyzna, pomagając w przywracaniu porządku na wyspie po upadku, o małych cudach, za których sprawą jakaś wyspa znów zaczyna kwitnąć po katastrofie, o rybie, ludziach, ziemi i zwierzętach, Adolf chciał mieć jasność we wszystkim, również w kwestii tego gromu, który powalił Barbro, osobę będącą zawsze niczym stawa na morzu.

Ingrid powiedziała, że Barbro doszła do siebie po wylewie, ciotka na nowo nauczyła się mówić i wie, kim jest, wie również, kim są wszyscy inni, ale na morze nie chce już wypływać, zaczęła się go bać.

Adolf stwierdził, że Pan Bóg ma swój zamysł również w niszczeniu — to, co na ziemi zadziwia i wydaje się głupie, w niebiosach może mieć wielki sens.

Zdaniem Ingrid zabrzmiało to zawile i fałszywie, mog­ła jednak przytaknąć temu, iż Barbro rzeczywiście była jak stawa, której nagle zabrakło, i że to również stało się jedną z przyczyn tego, że ona, Ingrid, znalazła się teraz na początku tej podróży — wylew Barbro stanowił nieodwołalny znak, iż czasu jest mało, a życie kruche. O tym jednak Ingrid głośno nie powiedziała. I nie zdradziła również najważniejszego powodu — tego, że im większa będzie Kaja, tym czarniejsze i wyraźniejsze będą jej oczy.

Kiedy matkę i dziecko z przesadną troską zainstalowano w najparadniejszym pokoju, który — jak twierdziła ­Mathea — zawsze stał pusty, bo tak bogaty był Adolf, ­Ingrid usiadła na szerokim łóżku i przez okno wypatrywała Barrøy, podobnie jak Aleksander swego czasu musiał tu siedzieć i patrzeć na ten sam widok. Wtedy jednak była zimowa noc, a teraz jasne lato, i rozległo się pukanie do drzwi.

Ingrid nie przywykła do tego, by ktoś pukał do własnych drzwi, ale zastukano ponownie, więc powiedziała: „Proszę”, a Mathea weszła i widząc, że Kaja śpi w kołys­ce pod oknem, usiadła na łóżku obok Ingrid. Miała jednak równie mało do powiedzenia jak Ingrid. Dalej tak siedziały, aż Ingrid przyszło do głowy, że staruszka musiała kiedyś przegapić jakąś możliwość w życiu, a teraz siedzi tu i nad tym rozmyśla. Mathea westchnęła, wstała, oświadczyła, że nie, nie może tak siedzieć, rzuciła jeszcze słowo na dobranoc i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.

3

Następnego dnia rano po śniadaniu Ingrid wyruszyła ku przełęczy w górach, prowadzącej na drugą stronę Hovedøya; szła po nierównym, ciężkim do wędrówki terenie, gdzie zimą leżał śnieg, topniejący tak późną wiosną, że mieszkańcy wysp przyjmowali to jako oznakę lata, a teraz nieduże paprocie łaskotały wędrowca w łydki; szła śladem, którego nie dało się pomylić, rozradowana czuła to całą sobą, od stóp aż do głowy w chmurach.

W przeciwieństwie do Aleksandra nie wędrowała sama, towarzyszyli jej bowiem Daniel, Liljan i młodziutka Malin. Nawet Adolf i Mathea wspinali się z wysiłkiem po tej zarośniętej serpentynie drogi, swoim milczeniem wciąż odradzając jej owo poszukiwanie igły w stogu siana. Ale Mathea również teraz wydawała się dwuznacznie zamyślona, więc Ingrid poczuła się silna, gdy wreszcie w najwyższym punkcie uścisnęły sobie ręce. Miała prowiant w płóciennym worku — Daniel przymocował go do walizki, zaopatrzywszy ją wcześniej w rzemienie, dzięki którym Ingrid mogła ją nieść na plecach. Kaja spała przywiązana chustą do jej brzucha, a kiedy rozpoczęło się schodzenie w stronę Innøyr, Ingrid nie obejrzała się za siebie.

Piła wodę z każdego strumienia, który przekraczała, dwa razy też się posilały, zanim dotarły do nowego morza, tam dwie noce spędziły w stanicy rybackiej, otworzył im ją przyjaciel Adolfa. Potem wsiadły na pokład kutra rybackiego, zaopatrzone w list od Adolfa. Pismo wywarło odpowiednie wrażenie na szyprze, niewysokim, krępym i małomównym człowieku, który następnie bez większego zainteresowania pasażerkami pokiwał głową i odstąpił Ingrid swoją kajutę, sam zaś przeniósł się do sterówki, gdzie, jak stwierdził, jest jego miejsce. Nie mógł jednak zabrać ich dalej na południe niż do Rørvik i zapowiedział, że tam Ingrid będzie musiała pogodzić się z oczekiwaniem na dalszą podwózkę w głąb fiordu w stronę Kongsmoen, a ten fiord jest długi, podkreślił, przecina kraj niemal na dwie części.

Tak, to jest jakiś plan, pomyślała Ingrid, dla której podróż już się zaczęła; stała na pokładzie i rozglądała się, patrzyła na znajome kształty gór i na wyspy — jedna po drugiej zapadały się za horyzont, nie pozostawiając w niej po sobie nawet cienia żalu. Również Kaja podchodziła do tego wszystkiego z niezachwianym spokojem w swoich rosyjskich oczach, obserwując ten świat, który opuszczały, a który do tej pory był ich jedynym światem.

Po trzech nocach w Rørvik, spędzonych w kolejnej stanicy rybackiej — dni mijały Ingrid na chodzeniu wzdłuż nabrzeży z Kają na plecach albo na brzuchu — do kei przybił Munkefjord, wyładowany konstrukcjami masztowymi do budowy kolei linowej, sterczącymi na wszystkie strony spoza burt, dziobu i rufy, przez co statek przypominał pływające srocze gniazdo z żelaza. Ingrid weszła na pokład z kolejnym listem od Adolfa i stanęła przed łysym olbrzymem z Finnmarku, który nazywał się Emil Rimala; tenże Emil Rimala westchnął:

— Ach, ten Adolf, ten Adolf! — Przeczytał pismo bardzo dokładnie dwa razy, po czym zamyślony złożył list i oddał go Ingrid, jakby jeszcze nie wykorzystała go do końca.

Ingrid spytała, czy coś jest nie tak.

— Nie — odparł Rimala.

Ale na widok oczu Kai nie miał już takiej pewności, jaką mieli Mathea i Adolf. Nie okazał również żadnej widocznej reakcji, gdy Ingrid oznajmiła, że chce, aby wysadził ją na ląd dokładnie w tym samym miejscu, w którym wysadził Rosjanina.

— Rosjanina?

— Tak.

— On był z Rigela?

— Tak.

— Okay — powiedział Rimala po amerykańsku, a Ing­rid, która w ciągu ostatnich trzech dni zamieniła ledwie kilka nic nieznaczących słów z pracownikiem kapitanatu portu w Rørvik, zapytała, co Rimala sądzi o jej przedsięwzięciu, jak gdyby dopadły ją wątpliwości lub jakby Rimala miał coś w tej kwestii do powiedzenia, w każdym razie jakiś cień na zamkniętej twarzy wzbudził w niej niepokój.

Rimala odparł, że to nie jego sprawa.

Ingrid spytała, co zapamiętał z przeprawy w ubiegłą zimę, ze spotkania z jej mężem.

— Z twoim mężem?

— Tak, z moim mężem.

Rimala wyjaśnił, że nie pierwszy raz brał na pokład uciekinierów, uczestniczył przecież w ewakuacji całego narodu z Finnmarku, własnego narodu, tamtej zimy było piekielnie ciemno, kto by zapamiętał jakąś twarz, odróżniając ją od innych? Ale owszem, Rosjanina pamiętał, oczywiście jeśli tamten nie chciał tylko uchodzić za Rosjanina, bo po wysadzeniu na ląd w Kongsmoen dziękował Rimali mnóstwem niezrozumiałych słów, choć bez podawania ręki — obie dłonie trzymał przepraszająco w górze, wyglądały jak stopy.

Ingrid potwierdziła, że to właśnie o niego chodzi.

Ale dlaczego miałby podawać się za Rosjanina, gdyby nim nie był?

— Może dlatego, że był Niemcem — odparł Rimala. — Dezerterem.

Ingrid spytała, czy wziąłby na pokład dezertera.

— Tak — oświadczył Rimala bez wahania.

Ingrid znów pokazała mu Kaję, która zdziwiona przyglądała się łysej czaszce. Rimala w odpowiedzi uśmiechnął się wymijająco, a Ingrid mu podziękowała.

— Za co?

Powiedziała, że w czasie wojny za pomaganie rosyjskim uciekinierom groziła kara śmierci, więc należą mu się wielkie podziękowania. Rimala uśmiechnął się zakłopotany i doradził Ingrid, żeby pogadała raczej z Alfem, marynarzem, to on karmił tego nieszczęśnika i mieszkał z nim w jednej kajucie.

Alf Isaksen też nie okazał się jednak pożądanym naocznym świadkiem, zachowywał się równie odpychająco jak szyper i jeszcze bardziej się zirytował, kiedy ­Ingrid nie przestawała zawracać mu głowy. Ale wieczorem przy stole w mesie wyszło na jaw, że także zapamiętał dłonie Rosjanina. Poza tym Alfowi wrył się w pamięć jego bezsensownie dobry humor, tak mu było wesoło, a przecież czekała go niewykonalna wędrówka przez góry w środku zimy, sześćdziesiąt–siedemdziesiąt kilometrów tylko do granicy, a stamtąd przypuszczalnie znów całe wieki do najbliższej cywilizacji w Szwecji, więc z czego tu się cieszyć?

Z tego, że się żyje, próbowała tłumaczyć Ingrid.

Alf Isaksen powiedział, że aby przedrzeć się przez usypany na wysokość metra śnieg z Kongsmoen do Szwecji, człowiek potrzebuje pomocy i Boga, i ludzi, inaczej czeka go pewna śmierć. A Ingrid pomyślała, że aby uzyskać pomoc, trzeba z kimś rozmawiać, z kimś, kto będzie pamiętał, tak jak Rimala i Alf, i tak jak ona, więc dziękowała za te ręce, które działały wtedy, gdy nie działały oczy Kai.

Spytała Alfa, skąd u niego tyle goryczy.

Popatrzył na nią ze zdumieniem i odparł, że wcale nie jest rozgoryczony, tylko zrezygnowany, kiedy słyszy, że ona wierzy, iż da się odnaleźć człowieka, który zniknął podczas wojny; to tak jakby szukała go na dnie morza. Więcej pytań Ingrid już nie zadawała.

Około północy usłyszała, że szyper i marynarz kłócą się głośno na pokładzie, wybuchła regularna awantura. Zrozumiała, że rozmawiają o niej, charakterystyczny głos Rimali z Finnmarku, przedzierając się przez warkot silnika, wrzeszczał, że nie mieli wyboru, musieli ją wziąć, Alf natomiast nieco ciszej, lecz z takim samym zaangażowaniem krzyczał, że popełnili wielki grzech, zarówno wobec tej kobiety, jak i wobec Boga.

— Do diabła z tobą i z Bogiem!

— I dzieciak, niemowlę! A wszystko z powodu tej cholernej wódki…

Głosy ucichły, mężczyźni poszli, ale Ingrid nie mogła zasnąć. Leżała, rozglądając się po kajucie, którą Alf dla niej wysprzątał, podczas gdy ona stała i patrzyła, zabronił jej nawet ruszyć palcem. Pościelił jej też na jedynej koi. Przez zapach mydła przebijał się smród ropy, oleju i zastałego męskiego potu. Na zewnętrznej ścianie wisiał afisz informujący o Judenverbot, zamalowany wieloma czarnymi krzyżykami, oraz pożółkły schemat szeregowego połączenia akumulatorów samochodowych. Między jednym a drugim jaśniał niebiesko bulaj, od którego Ingrid nie odrywała oczu, dopóki rytm jej serca nie zrównał się z rytmem silnika.

4

Fiord ciągnął się niczym szary pas między stromymi zielonymi wzgórzami, a o wczesnym poranku Munkefjord przybił do kei w Kongsmoen w niekończącym się ulewnym deszczu, który przesłaniał lasy, góry i zagrody.

Ingrid umyła się, ubrała i przywiązała Kaję na plecach. Wyszła na pokład z walizką w lewej ręce i podziękowała zarówno Rimali, jak i Alfowi, którzy czekali na nią przy rozchybotanym trapie, postała przy nich przez chwilę, na wypadek gdyby coś im się przypomniało, może jakieś wyjaśnienie nocnej awantury, ale mężczyźni jedynie zakłopotani odwracali oczy, nie wypowiadając na pożegnanie ani słowa.