Oczy Ognia - Heather Graham - ebook

Oczy Ognia ebook

Heather Graham

3,8

Opis

Głęboko na dnie oceanu spoczywa bezcenny skarb, ukryty pod pokładem starego angielskiego galeonu, który zatonął tu przed wiekami w niewyjaśniony sposób. Dla Samanthy ów skarb jest przekleństwem - najpierw jej ojciec, a potem najlepszy przyjaciel, zginęli, nurkując w poszukiwaniu bogactwa i przygód. Podobny los spotkał wszystkich, którzy próbowali rozwikłać ponurą tajemnicę sprzed lat. Samantha, wstrząśnięta śmiercią najbliższych, usiłuje zapomnieć o skarbie, statku i tragicznych wydarzeniach. Niestety, nie dane jej będzie zaznać spokoju... Kiedy w turystycznym ośrodku na karaibskiej wyspie pojawia się Adam O'Connor, dawny kochanek Samanthy, wydarzenia nabierają tempa. Dziewczynie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (15 ocen)
4
5
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Heather Graham

Oczy Ognia

Tłumaczenie: Wojciech

PROLOG

Martwi ludzie nie powiedzą niczego.

Tak przynajmniej mu mówiono. A jednak ci martwi ludzie zdawali się bezgłośnie krzyczeć, przeraźliwym milczeniem zdradzając swą historię, którą przez prawie cztery wieki okrywała tajemnica. Pozostałości ich szkieletów wylegiwały się złowieszczo, częściowo spojone jeszcze kawałkami przerdzewiałych pancerzy. Jeden kościotrup trzymał głowę na brzegu półki, w pozie tym bardziej nienaturalnej, że oddzielona od czaszki reszta siedziała przy biurku poniżej. Szpada, która prawdopodobnie przyniosła mu śmierć, przetrwała przy szkielecie. Przed wiekami przeszyła tego człowieka, rozdarła ciało, mięśnie, organy, spłynęła krwią. Teraz leżała na artystycznie rzeźbionym biurku, obok drobnych kostek, które dawno temu tworzyły ludzką dłoń, zupełnie jakby czekała, aż ktoś użyje jej ponownie. Chwyci za rękojeść i wykona sztych, by z zaświatów dokonać zemsty.

Martwi ludzie nie powiedzą niczego. Ten człowiek jednak bezgłośnie krzyczał, że go zamordowano.

Drobna żółta rybka, cyrulik, buszowała po przepastnych oczodołach kościotrupa. Nurek przysunął się bliżej i nagle się cofnął, a własny oddech głośno zadźwięczał mu w uszach. Z przedziałki w oblepionych morską fauną i florą półkach wystrzeliła głowa mureny. Wachlarze Wenery chwiały się nad dębowym blatem. Ze szczątków kałamarza sterczały ukwiały.

Poderwał się nieważkim susem, zaskoczony widokiem jeszcze jednego szkieletu. Ten dla odmiany leżał przy bocznej ściance biurka, ukryty w mroku. Chociaż czas i ciśnienie sprawiły, że szyba iluminatora w kapitańskiej kajucie „Beldony” była wypchnięta, to okręt spoczywał dostatecznie głęboko, by promienie słońca docierały do środka tylko śladowo.

Nurek skierował na szkielet snop światła z latarki i omal nie uderzył głową w pozostałość sufitu. Z wrażenia odebrało mu dech.

Szkielet na niego patrzył. I to jak patrzył! Wlepiał w niego oczy niczym zły duch, diabeł, a palce martwej ręki, unoszonej falującym ruchem przez prąd wody, jakby coś wskazywały...

Oczy lśniły mu czerwienią ognia, dosłownie oślepiały spojrzeniem. Na ich widok nurek zapomniał o pierwszym przykazaniu obowiązującym pod wodą człowieka z aparatem tlenowym: Miarowo oddychaj. Taki stary wyga, a jednak zapomniał.

Nic dziwnego jednak. Przecież gapił się na niego szkielet mający żywy płomień w oczach. Od dawna martwy człowiek. Stos kości. A działo się to prawie trzydzieści metrów pod powierzchnią oceanu.

Weź się w garść, przywołał się do porządku. Zapewne mamiła go narkoza azotowa, przypadłość nurków, która wywołuje oszołomienie i zawroty głowy, stan niezwykłej euforii lub paniki. Bywa, że dochodzi w nim do halucynacji. Jacques Cousteau pisał o ekstazie głębin. Każdy nurek schodzący na głębokość trzydziestu metrów wie o istnieniu tego niebezpieczeństwa. Czasem odzywa się ono nawet wcześniej, ale poniżej granicy trzydziestu metrów atakuje wszystkich, nawet tych, którzy uważają się za wyjątkowo twardych i odpornych.

Tak. To musiało być to. Uległ przywidzeniu. Z doświadczenia wiedział, że nie należy robić tego, co robił, zwłaszcza na takiej głębokości. Zbierał owoce swojej brawury. Boże, nie wolno mu było zostać tu ani chwili dłużej! Tylko że pokusa okazała się zbyt wielka.

Uległ przywidzeniu. Nie, wcale nie! Martwi ludzie naprawdę tu byli. Namacalni, gdyby tylko ośmielił się ich dotknąć. Nawet martwy człowiek z żywym ogniem w oczach był realny.

Nie spodziewał się spotkać pod wodą takich widoków. Często zdarza się, zwłaszcza na tak dużych głębokościach, że z upływem czasu morze samo daje sobie radę z doczesnymi szczątkami człowieka, nie wyłączając kości. Ciśnienie robi swoje.

Niebezpiecznie było darzyć miłością morze. Dni, tygodnie, lata, stulecia czyniły spustoszenie w głębinach, gdzie nie docierał ruch fal. Sól, prądy morskie i piasek brały w posiadanie skarby zagrabione przez kaprys żywiołu. Często także zatrzymywały na zawsze pod wodą martwych ludzi, by nie mogli już niczego opowiedzieć.

Kręciło mu się w głowie, myśli błądziły w wyimaginowanym świecie. Oddychaj! – nakazał sobie i wreszcie zassał porcję powietrza. Wrócił do elementarnych zasad, których kiedyś się uczył i które teraz przekazywał następcom. Miarowo oddychaj. W razie kłopotów odzyskaj samokontrolę, zareaguj, przeciwdziałaj.

To tylko szkielet. Ten biedak nie żyje i nie ożyje. Nie jest już dla mnie niebezpieczny, pomyślał.

Niewiele mu to pomogło. Zdawało mu się, że w każdej sekundzie szkielet może unieść ramię wyżej i wskazać kościstymi palcami prosto na niego. Rozlegnie się chrzęst i słowa...

Na miłość boską, co za bzdura, przecież ten człowiek jest martwy!

Zwykły martwy człowiek. Trup z klejnotami wsadzonymi w oczodoły. Dobrze zachowany szkielet z przykuwającymi uwagę rubinowymi oczami, to wszystko.

Miarowo oddychaj. Odzyskaj panowanie nad sobą. Głupiec z niego! Czyż nie powtarzał tych słów prawie codziennie, ucząc innych?

Nie wiedział, jakiej sztuczce temperatury czy ciśnienia należy przypisać wyjątkowo dobry stan szkieletów, w każdym razie po tylu latach wciąż jakimś cudem tkwiły tutaj, w niegdysiejszej kajucie kapitana galeonu. Wprawdzie szyby iluminatorów wypadły i do wnętrza okrętu wprowadzili się mieszkańcy podwodnego świata, ale być może ścianki, zaskakująco dobrze znoszące napór wody, pomogły zachować szczątki ludzi, którzy zginęli w kajucie.

Nie miał pojęcia, skąd ci ludzie się tu wzięli. W każdym razie omal go nie wykończyli, omal nie wyrwali z niego bezgłośnego krzyku i nie zapewnili mu miejsca obok siebie, w morskim grobie. Nie wątpił, że wróci na powierzchnię z posiwiałymi z wrażenia włosami.

W tej chwili jednak nie miało to najmniejszego znaczenia. Nie miało też znaczenia, że w żadnym wypadku nie powinien był nurkować samotnie, mimo iż w swojej karierze zaliczył kilka tysięcy godzin pod wodą. Nawiasem mówiąc, wybitny specjalista tym bardziej powinien zachować rozsądek. Nawet gdyby zszedł na głębokość zaledwie dziesięciu metrów, a nie prawie trzydziestu, tak jak teraz, nie powinien znajdować się pod wodą sam. Wszak na zajęciach, które prowadził dla adeptów sztuki nurkowania, uporczywie powtarzał, że pod wodę zawsze schodzi się z partnerem.

Nigdy jednak nie przewidział, że przyjdzie taki ranek, jak tego dnia. Osiągnął szczyt marzeń. Wreszcie natrafił w poszukiwaniach na coś, co rozjaśniło mu w głowie. Nie był w stanie wymusić na sobie dalszego czekania. Nie potrafił nawet poczekać, aż powie o tym Samancie i podsunie jej potrzebną wskazówkę, chociaż wiedział, jak bardzo jej zależało na znalezieniu „Beldony” osobiście. Ale Sam była akurat z Jemem, kilkoma nowicjuszami i z podglądaczami bąbelków na pokładzie „Slop Bee”. A wyprawa z początkującymi zawsze zabierała sporo czasu.

Tymczasem... Boże! Wystarczyła właściwa informacja, by odpowiedź okazała się dziecinnie prosta. Gdy tylko ją znalazł, poczuł, że nie jest w stanie czekać ani chwili dłużej.

Szkoda. Sam również powinna była się dowiedzieć. Powinna być teraz z nim. Sam, zawsze mająca na twarzy ufny, dodający otuchy uśmiech. Sam, która nigdy nie ma do nikogo pretensji, która wierzy ludziom, lubi się śmiać i żartować, każdemu umila życie. Sam stanowczo powinna być teraz razem z nim. Nigdy nie zdoła zrekompensować jej tego, że na nią nie poczekał, nawet gdyby oddał jej cały skarb. Ale cóż, po prostu nie potrafił się powstrzymać, żeby natychmiast nie sprawdzić swej teorii.

Porwany siłą marzeń, prawie leciał nad falami w to miejsce. Ciekawość i pragnienie odkrycia tajemnicy sprowadziły go w pobliże Schodów, podmorskiego dziwu u wybrzeży Wyspy Świecącego Morza.

Oczywiście Schody same w sobie stanowiły zagadkę. Zaczynały się jakieś dziewięć metrów pod powierzchnią wody, na północny zachód od Wyspy Świecącego Morza, i zstępowały mniej więcej siedem metrów w głąb oceanu, następnie zaś po prostu znikały. Byli ludzie, którzy przypuszczali, że podobnie jak inne podmorskie stopnie skalne stanowią one tajemną drogę do Atlantydy. Inni uważali je za wstęp do rozwiązania złowrogiej zagadki Trójkąta Bermudzkiego.

Co do niego, był święcie przekonany, że wszystkie podmorskie tajemnice mają logiczne wytłumaczenie. Istniało ono także dla zagadki hiszpańskiego galeonu „Beldona”, drogocennego okrętu króla Filipa, który wiele wieków temu przemierzał szlak transportów złota między Nowym a Starym Światem. Historycy latami uważali, że zatonięcie „Beldony” spowodował jeden z gwałtownych sztormów, które przewalają się po morzach, jakiś potężny huragan o morderczej sile. Może i tak... w końcu na wszystko jest odpowiedź. Dla wszystkiego można znaleźć wyjaśnienie. A więc i dla faktu, że szkielet patrzy na niego gorejącymi oczami. Bo wciąż widział żywy, czerwony blask tych oczu pełnych ognia.

Narkoza azotowa, ponownie przestrzegł się w myśli. Niewykluczone, że uległeś przywidzeniu. Ale te oczy naprawdę zdawały się płonąć. Znów pochylił się nisko i zaczął im się uważnie przyglądać.

Do licha, w tym szkielecie było coś dziwnego. Tylko co? Nie powinno to umknąć jego uwagi. Koniecznie musiał poznać prawdę o „Beldonie”. Przecież w myślach zawsze nazywał ją swoim okrętem.

Znalazł „Beldonę”! Nie wykrył jej ani sonar, ani radar. Zmienne prądy i ruchome piaski ukryły galeon pod koralową półką.

Nagle zaintrygował go szczegół szkieletu. Przysunął się jeszcze bliżej, czując śmiech rozsadzający mu piersi.

Ej, zmitygował się. Spokojnie! Ale i tym razem, wiele metrów pod powierzchnią oceanu, nie potrafił cierpliwie poczekać.

Odkrycie, którego dokonał, było zdumiewające i zarazem wspaniałe. Nie, stanowczo nie mógł dłużej zwlekać. Słusznie postąpił, przybywając tu od razu, nie czekając na Sam. Miał oto przed sobą jawny dowód słuszności swojej teorii.

Nie mógł się doczekać, kiedy jej powie. Nie mógł się doczekać, kiedy podzieli się z nią tymi tajemnicami, które okazały się mroczniejsze niż w jego najśmielszych domysłach. Odkrył przeszłość i jeszcze o wiele więcej. Tylu ludzi wykpiwało jego marzycielstwo. Wierzyli nieliczni. A teraz... teraz będzie się śmiał z niedowiarków.

Ona będzie wiedziała, że miał rację, nie rezygnując ani na moment z dokonania tego odkrycia. Może przyszedł więc czas na ujawnienie niektórych jego tajemnic. Może to wydarzenie sprawi, że nastanie właściwa chwila.

Zamknął oczy. Czy na pewno udało mu się dokonać tego, czego tak bardzo pragnął? Znowu zaczęły go łudzić przywidzenia. Morze z nim igrało. Miał wrażenie, że nagle znów znalazła się przy nim. Nie, nie... Przecież to niemożliwe. A jednak ją widział.

Na pewno ją widział. Włosy falowały jej jak sztandar, oczy lśniły tak samo jak te oczy pełne ognia, przez które przeżył taki wstrząs. W wyobraźni słyszał jej gardłowy śmiech, przeżywał na nowo to, co razem dzielili.

Zamrugał. Nie znikła. Była tam razem z nim. Jej oczy błyszczały zza maski. Nie...

Zamrugał znowu. Tym razem mocno zacisnął powieki. Powinien mieć więcej rozsądku, o wiele więcej, i nie nurkować samotnie na taką głębokość.

Wszystko jedno. Poznał prawdę, rozwiązał zagadkę. Okazała się o wiele bardziej skomplikowana, niż sądzili...

Musiał odzyskać panowanie nad sobą. Ponownie otworzył oczy.

Był sam. Otaczały go pęcherzyki powietrza. Na pewno moje własne, utwierdził się w przekonaniu. Był w kajucie zupełnie sam. No, niezupełnie sam – z gromadką szkieletów.

Narkoza azotowa...

Musiał się wynurzyć. Natychmiast. Potrzebował pomocy, to jasne. Potrzebował Sam i Jema, pewnie także innych. Tymczasem jednak euforia dosłownie go rozrywała. Bardzo chciał się z kimś podzielić swą najczystszą radością.

Będą musieli pilnie strzec tej tajemnicy, póki nie zapewnią sobie bezpieczeństwa. Nie chodziło przecież tylko o skarb. Gdyby niewłaściwi ludzie przypadkiem dowiedzieli się, co odkrył...

Na pewno będzie potrzebował pomocy. Prawda niechybnie wyjdzie na jaw, a gdy to się stanie, będą mogli przystąpić do wydobycia skarbu. Boże, skarb!

Odwrócił się, znów wsłuchany we własny oddech. Ciasnota kajuty sprawiała, że miał w uszach nieustanny pulsujący szum. Usiłował ocenić wielkość swego odkrycia.

Z zamyślenia wyrwało go nagłe dotknięcie. Poruszył latarką. Jeszcze jeden trup. Ale ten...

I znów z gardła dobył mu się krzyk, stłumiony przez głębiny. Czuł... na pewno coś czuł...

Odwrócił się.

Zobaczył.

Trwoga przybrała kształt stalowej klingi. Krzyk, który w nim narastał, nie miał końca... Boże!

Krew zmieszała się z wodą. Wiele mil dalej wyczuły ją rekiny i stadnie skierowały się w stronę „Beldony” z nadzieją na łup.

Z reduktora jego aparatu oddechowego ulatywały bąbelki. Zaraz jednak przestały. Nurek wytrzeszczył niewidzące oczy na mroczne zjawy w kajucie dawno zatopionego okrętu. Udało mu się rozwiązać wiele zagadek, miał mnóstwo do opowiedzenia, ale...

Martwi ludzie nie powiedzą niczego.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Oto i ona. Samantha Carlyle.

Minęło wiele czasu, odkąd widzieli się ostatni raz, bardzo wiele. Wprawdzie w pisaninie Hanka nigdy nie znalazł niczego o jej wyglądzie zewnętrznym, ale w chwili gdy ją ujrzał, wiedział, że to musi być ona.

Hank opisywał ją w istocie z wielkim entuzjazmem, poprzestając wszakże na przymiotach jej ducha i umysłu. O urodzie Samanthy Carlyle nie informował, nie miało to jednak większego znaczenia. Adam nigdy nie wspomniał Hankowi w liście, że wątpi, czy Samantha zmieniła się choć trochę przez pięć lat, przez które ani razu się nie spotkali, więc łatwo może sobie wyobrazić, jak wygląda teraz.

Należała do tych kobiet, które niezmiennie fascynują. W dwuczęściowym kostiumie kąpielowym barwy kobaltowej sprawiała wrażenie półnagiej, choć w rzeczywistości był on całkiem przyzwoity w porównaniu z tym, jak skąpe stroje plażowe nosiły panie ostatnimi czasy. W jej przypadku jednak uwagę zwracała przede wszystkim zawartość kostiumu. Samantha była wysoka, szykowna, nogi miała niesamowicie długie, szczupłe i zgrabne. Opalenizna nadawała jej skórze odcień miodowozłocisty. Do tego zaokrąglone pośladki, płaski brzuch, talia osy. Piersi... wystarczające, by brzegi bikini utworzyły tajemniczo zacienione zagłębienia. Proste ramiona i ładna, długa szyja.

Adam ponownie przewędrował wzrokiem niżej. Piersi. Bardzo ładne. Ciało... bardzo zmysłowe. Smukłe, atletycznie zbudowane, a jednak nie pozbawione krągłości. Tak, krągłości były wyraźne. Piersi...

Popatrz do góry, staruszku, powiedział sobie. Przyjrzyj się jej twarzy, oczom. Tam widać, jak kobieta się zmienia.

Samantha nie miała nakrycia głowy ani okularów przeciwsłonecznych, łatwo więc było to ocenić. Stała z cumą na dziobie. Stateczek podpływał coraz bliżej, silnik zgasł przed kilkoma sekundami. Prezentowała się absolutnie wspaniale, niemal jak egzotyczna piękność. Harmonijnie opierała ciężar ciała na tych długich, niegodziwie długich nogach. Dłonie wsparła na biodrach. Wyglądała tak, jakby rzucała wyzwanie przyrodzie, wiatrom, oceanowi. Istna bogini, Wenus wyłaniająca się z morza. Płomienne włosy trzepotały za nią dumnie i majestatycznie jak proporzec.

Twarz... No tak, twarz. Nietuzinkowa. Lekko opalona. Oczy wielkie i lśniące nadzwyczaj jaskrawą zielenią, która ostro kontrastowała z barwą włosów, lecz jednocześnie ją uzupełniała i świetnie pasowała do wyrazistych rysów. Nos był idealnie proporcjonalny i całkiem prosty, owal twarzy prawie niezauważalnie spłaszczał się u góry i sugerował kształt serca, co wysubtelniało doskonałość i czyniło z niej piękno. Mocny akcent stanowiły wydatne wargi. Łukowate brwi były o ton ciemniejsze niż bujne, gęste i puszyste włosy na głowie. Stojąca twarzą do wiatru Samantha przyciągała uwagę i budziła zachwyt. Miała w sobie mnóstwo godności. A mimo to...

Wszystko w niej trąciło zmysłowością, co zauważył z pewną irytacją. Doskonałość i pogodny spokój współistniały z żarem w oczach i niegodziwą długością... No tak... To była właśnie cała Samantha.

Nie spodziewał się jej zobaczyć, zanim jeszcze stanie na wyspie, nie sądził też, że wyda mu się tak atrakcyjna. Ostatnio, gdy ją widział, był przecież młodszy, może wręcz za młody. Zbyt łatwo poddawał się odruchom, zbyt szybko wpadał w złość. To dziwne, co potrafią zrobić z człowiekiem lata i zdobyte w tym czasie doświadczenie. Z drugiej strony przed paroma laty Samantha wydawała się przesadnie dumna, po prostu wyniosła. Wciąż wyglądała zresztą na dość nieprzystępną. Nie da się jednak ukryć, że przyciągała spojrzenia. Mężczyźni zapewne nadal padali przed nią plackiem, a ona nadal po nich deptała. No, może czasem przeżuwała ofiarę i wypluwała. Znał to z własnych doświadczeń. Właśnie jego przeżuła, a potem wypluła.

Niespodziewanie poczuł ucisk w piersi. Przeszłość boleśnie dała o sobie znać. Nie, to widok Sam sprawił mu ból. Jakąś częścią swojej osoby Sam zawsze mu towarzyszyła, wszędzie i we wszystkim. A teraz Justina już nie było. I Hanka też nie.

Niemiło było dumać o tym, co mogło być, lecz nie wiedzieć tego na pewno. Mniejsza o to. Wrócił. I bez względu na chęci Samanthy, przyczepi się do niej jak pijawka. Nie pozwoli się wypluć. Niedoczekanie twoje, dziecinko, pomyślał. Tym razem będziesz musiała zwrócić na mnie uwagę.

Nie wątpił, że Samantha zna odpowiedzi, których potrzebował. Będzie więc musiała mu ich udzielić.

Zacisnął usta tak mocno, że aż zgrzytnął zębami. Nie było mu wszystko jedno, w jaki sposób zdobędzie te odpowiedzi. A co do tego, że je zdobędzie, nie miał wątpliwości.

Bo Samantha była w niebezpieczeństwie. Nie zdawała sobie z tego sprawy, a on nie wiedział, jak i kiedy niebezpieczeństwo da o sobie znać. Wiedział tylko, że da znać.

Już wkrótce.

Zszedł z łodzi pocztowej, która przypłynęła kwadrans po czwartej we wtorek. Dokładna godzina wryła się Samancie w pamięć, bo właśnie w tym czasie wracała do przystani z grupką średnio zaawansowanych nurków. Stała na dziobie, gotowa do rzucenia cumy. Zamiast jednak zeskoczyć z liną na pomost, chlupnęła prosto do wody. To na jego widok źle wymierzyła odległość.

Wrócił. To zaskakujące, że nie od razu go poznała. Najpierw zobaczyła po prostu łódź pocztową, przybijającą do pomostu jednocześnie ze „Sloop Bee”. Potem ujrzała mężczyznę na rufie.

Niby nie brakowało jej pewności siebie. Niby Wyspa Świecącego Morza przyciągała pokaźne zastępy mężczyzn, często samotnych, a bywało że ponadto przystojnych, obdarzonych awanturniczą żyłką, atrakcyjnych lub po prostu sympatycznych. Ale nigdy dotąd nie widziała kogoś podobnego, a przynajmniej tak jej się początkowo wydało.

Mężczyzna był ubrany niezobowiązująco. Marynarka od dobrego krawca luźno powiewała na wietrze i częściowo przykrywała koszulę z dzianiny oraz wytarte dżinsy. Nosił adidasy. Nie miał z sobą niczego oprócz torby żeglarskiej, która leżała u jego stóp, na rufie. Z ramionami skrzyżowanymi na piersi prezentował swobodną postawę człowieka nawykłego do łodzi i morza. Stał w rozkroku i amortyzował nogami kołysanie pokładu.

Miał przynajmniej metr dziewięćdziesiąt. Sam łatwo mogła ocenić jego wzrost, bo sama mierzyła prawie metr siedemdziesiąt pięć. Jednym z największych zmartwień, jakie przeżywała w szkolnych latach, było wyszukiwanie takich partnerów do zabawy, którzy podczas tańca nie spoglądaliby jej prosto w piersi.

Trzymał się wyjątkowo dobrze, miał szerokie ramiona, umięśniony tors, szczupłe biodra i długie, muskularne nogi. Złapała się na rozmyślaniu, jak wyglądałby rozebrany. Nie całkiem, oczywiście, tylko w spodenkach kąpielowych.

– Hej, Sam! Rzuć cumę! – zawołał do niej Jem.

– Dobra! – odkrzyknęła. Odbiła się, ale za słabo, i nieoczekiwanie zakończyła skok w wodzie. Na swoje szczęście spędziła na tej wyspie znakomitą część życia, z czego większość poświęciła łodziom i oceanowi. Potrafiła więc szybko opanować sytuację. Zastanawiała się tylko, czy mężczyzna dostrzegł, że się na niego gapi i czy rozbawiło go, że przez niego przydarzyła jej się taka wpadka.

Wcześniej była pewna, że przybysz jej się przygląda. Wprawdzie nie widziała oczu, ukrytych za ciemnymi okularami przeciwsłonecznymi, ale wskazywała na to pochylona w jej stronę głowa. Właściwie się nie uśmiechał, lecz na wargach igrał mu prawie niezauważalny grymas. Usta miał wydatne, bardzo zmysłowe, a przy tym ładne w kształcie. Kości policzkowe rysowały mu się bardzo wyraźnie i zdawały się, o dziwo, jednocześnie regularne i grubo ciosane. Kwadratowa szczęka przydawała rysom stanowczości. Prawie hebanowoczarne włosy zaś były muśnięte przy koniuszkach naturalnie rudziejącym odcieniem, którym morze i nasycone solą powietrze znaczą nawet najciemniejsze włosy, jeśli ich posiadacz zbyt długo wystawia je na działanie słońca i wody. Słońce nie oszczędziło też twarzy przybysza, spalonej na ciemny brąz.

Pewnie bywali mężczyźni przystojni w bardziej konwencjonalny sposób, ale Samantha przez całe swoje życie, płynące zresztą trochę na odludziu, nie spotkała nikogo tak elektryzującego i pociągającego. Nikogo z wyjątkiem...

O, Boże! To niemożliwe...

Oczy ukryte za tymi ciemnymi okularami musiały być szaroniebieskie, metaliczne, podobne do mgły. Potrafiły ogrzać, przeszyć, wyrazić żądanie, spalić srebrnym płomieniem... Nie, niemożliwe, żeby to był on. A jednak.

Miała wrażenie, że całe jej ciało skręca się w węzły, drętwieje. To właśnie w tej chwili łódź z nurkami miękko uderzyła o pomost i Samantha, źle wymierzywszy odległość skoku, poleciała do wody.

– Sam? – zawołał z pokładu „Sloop Bee” zaniepokojony Jem Fisher, wysoki, czarny jak heban mieszkaniec Bahamów, który od dawien dawna był jej najlepszym przyjacielem, a zarazem partnerem w większości przedsięwzięć.

Wściekle parskając, Samantha wypłynęła na powierzchnię, chwyciła za koniec drewnianej części pomostu i podciągnęła ciało do góry. Woda dobrze jej zrobiła. Ochłodziła ją po wstrząsie. I znieczuliła na niespodziany ból. Tak przynajmniej próbowała sobie wmówić Samantha.

Wygładziła zmoczone włosy i nie odwracając się ani na chwilę ku łodzi pocztowej, pomachała ręką Jemowi.

– Było strasznie gorąco – krzyknęła. – Za dużo słońca. Musiałam się trochę ochłodzić.

Jem uniósł ciemne brwi i spojrzał na nią głęboko osadzonymi oczami w ciemnym odcieniu brązu. Na twarzy miał wyraz absolutnego zaskoczenia.

Samantha bez wątpienia wpadła do oceanu przypadkiem. Kłamała i on o tym wiedział. Natomiast pasażerowie „Sloop Bee” wpatrywali się w nią z uprzejmymi minami, udając, że zimne podmuchy wiatru po drodze były niczym w porównaniu ze słonecznym żarem, lejącym się z nieba.

Dla niej nie miało to znaczenia. Spuściła oczy i sprawnie przywiązała dziobową cumę „Sloop Bee” do pomostu, po czym przebiegła na rufę zająć się drugą cumą. Potem odczekała, aż goście zejdą z pokładu, niosąc z sobą najróżniejszy ekwipunek. Łódź pocztowa przybiła tymczasem do pomostu za „Sloop Bee”. Zeb Pike, listonosz, pomachał jej z obojętną miną i rzucił na pomost pakiet korespondencji. Wyglądał na zmęczonego i chyba się śpieszył. Wyraźnie nie miał zamiaru opuścić łodzi ani na moment.

Co innego on. Przypłynął specjalnie na wyspę, to nie ulegało wątpliwości. Samantha miała wrażenie, że sztywnieje jej kręgosłup. Postanowiła zupełnie nie zwracać uwagi na tego człowieka. Zresztą w tej akurat chwili nie miała wyboru. Musiała zająć się swoimi gośćmi, jako że grupka nurków właśnie schodziła z pokładu „Sloop Bee”.

– Och, było wspaniale! A jak pięknie! – entuzjazmowała się niezwykle atrakcyjna młoda brunetka z pałającym wzrokiem. Za nią szedł młody mężczyzna o lśniących blond włosach i równie lśniących oczach. Potwierdził słowa swojej towarzyszki uśmiechem i skinieniem głowy. Joey i Sue Emersonowie spędzali na Wyspie Świecącego Morza miodowy miesiąc. Nawet w oceanicznych głębinach byli zainteresowani wyłącznie sobą, reszta mogła właściwie nie istnieć.

Sam uśmiechnęła się.

– Cieszę się, że podobała się państwu wyprawa.

– Bardzo! – zapewnił ją Joey Emerson.

– Zobaczymy się na koktajlu – powiedziała Sue na odchodnym.

Sam skinęła głową. Wierzę, bo muszę, pomyślała, a Emersonowie oddalili się ku jednemu z domków zbudowanych wokół głównego pawilonu ośrodka wypoczynkowego na Wyspie Świecącego Morza. Chociaż wciąż była poirytowana kompromitującym upadkiem do wody, uśmiechnęła się za odchodzącą parą. Sądziła, że pokażą się ponownie dopiero następnego ranka i to o niezbyt wczesnej godzinie.

– Za drugim razem mogliśmy zostać pod wodą trochę dłużej.

Zaskoczona Sam obróciła się. Zwrócił się do niej mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki, wysoki, dobrze umięśniony. Miał stalowosiwe włosy, prawie czarne oczy i surową, ogorzałą twarz. Prawdopodobnie umiał nurkować, ale jeśli tak, to musiał wiedzieć, że Samantha, jako osoba odpowiedzialna za powierzonych jej nurków-amatorów, ma obowiązek ściśle przestrzegać wszystkich zasad i przepisów.

– Niestety, panie Hinnerman. Jesteśmy firmą, która podjęła się dostarczyć panu rozrywki, ale czas przebywania pod wodą określają surowe reguły i nie ma na to rady. Przykro mi, jeśli czuje się pan zawiedziony.

– Nie powiedziałem, że się czuję zawiedziony – sapnął Hinnerman. – Powiedziałem tylko, że mogliśmy trochę dłużej zostać pod wodą.

– Trudno, proszę pana. Jeśli nawet mogliśmy, to z pewnością nie powinniśmy. Czy trzeba panu w czymś pomóc?

– Pomóc? – Uniósł brwi. Miało to znaczyć, że jej pytanie wydało mu się absurdalne. Najprawdopodobniej nie potrzebował pomocy w niczym, chyba że ktoś zająłby się jego osobowością.

Dziwny facet, pomyślała. Nieczuły jak paznokieć. Stanowił jawne przeciwieństwo swojej przyjaciółki, która tego ranka, gdy łódź z nurkami wychodziła w morze, wciąż spokojnie dosypiała w głównym pawilonie. Samantha nie potrafiła dokładnie określić jej wieku, uznała jednak, że Jerry North nie może być bardzo młoda. Prawdopodobnie zbliżała się do czterdziestki, albo nawet już tę granicę przekroczyła. Mimo to była niesłychanie atrakcyjną kobietą i prawdopodobnie miała taką pozostać aż do śmierci. Istota z morskiej piany, szczupła, drobna, po prostu urocza. Niebieskooka blondynka nie zajmowała się niczym, co mogłoby zaszkodzić manikiurowi. Ale twierdziła, że Wyspa Świecącego Morza jej się podoba. Lubiła wylegiwać się koło basenu albo spacerować nad brzegiem oceanu. Lubiła też porę koktajlu i ogień rozpalany na kominku, w salonie głównego pawilonu, dla ochrony przed chłodem, który zapadał po zachodzie słońca. Wydawała się całkiem sympatyczna, aczkolwiek podobnie jak Hinnerman czasem wprawiała Samanthę w zakłopotanie. Poza tym Samantha miała wrażenie, że Jerry North nieustannie jej się przygląda.

– Panie Hinnerman...

– Liam – poprawił ją mężczyzna.

– Niech będzie, Liam – zgodziła się z wymuszonym uśmiechem. – Mam nadzieję, że podobało ci się to, co zdążyłeś obejrzeć.

Hinnerman zmierzył ją wzrokiem i przez chwilę Samantha w ogóle nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Czuła się zupełnie tak, jakby jej dotknął.

Prowokował, ale na tym poprzestawał. A jednak w takich sytuacjach zawsze czuła się nieswojo. Zastanawiała się, kim naprawdę są niektórzy jej goście. Może lekko zboczonymi podglądaczami? Spojrzenia, jakimi obdarzał ją Hinnerman, miały podtekst seksualny. Ale przecież nie spojrzenia Jerry North, które jeśli miały jakikolwiek wyraz, to wydawały się tylko dziwnie smutne.

– Owszem, podobało mi się. – Liam Hinnerman przesłał jej szeroki uśmiech. – Zawsze mi się podoba, kiedy jestem w towarzystwie tak wspaniałej kobiety.

– Sam!

Odetchnęła z ulgą, bo podbiegł do niej Brad Walker, patykowaty, zielonooki, piegowaty trzynastolatek z rudawymi włosami, w połowie zgolonymi na zapałkę, w połowie długimi. Był to najmłodszy nurek w tej grupie.

– Sam, fantazja! – zawołał radośnie.

– Fantazja – powtórzył mrukliwie Hinnerman i ruszył dalej.

– Ale były jajeczne widoki! – zachwycał się dalej Brad. – Zwłaszcza ten okręt z drugiej wojny światowej. Ponury, nie? Czy tam w środku są jakieś ciała?

Samantha z uśmiechem pokręciła głową.

– Nie ma ciał, Brad. – Dla chłopca druga wojna światowa była tak samo odległa, jak walka Stanów Zjednoczonych o niepodległość. A przecież na wyspę, do jej ośrodka, wciąż przybywali goście przyjeżdżający obejrzeć ten wrak, bo pamiętali kolegów, którzy tam zginęli. – Wiesz, Brad, większość ludzi z tego okrętu na szczęście się uratowała. A po tych, którym się nie udało, przypłynął inny okręt. Wrak zostawiono na dnie i teraz jest czymś na kształt pomnika.

– Ale ekstra! – entuzjazmował się Brad.

– On jest po prostu niedojrzały – skomentowała zachowanie brata jego starsza siostra, Darlene, bardzo urodziwa dziewczynka z włosami rudoblond i zaczynającą się zgrabnie rysować kobiecą figurą. Piętnastolatka pozująca na osobę dwa razy starszą podeszła do brata z ostentacyjnym rozleniwieniem. Znacząco pokręciła głową, jakby obie z Samanthą znakomicie wiedziały, że mężczyźni są zawsze niedojrzali, bez względu na wiek. Samantha nie umiała powstrzymać uśmiechu, zresztą do pewnego stopnia zgadzała się z poufnym komunikatem przekazanym jej przez Darlene. – To nie było „ekstra”, Sam. To było głęboko satysfakcjonujące przeżycie.

– Właśnie, że było ekstra! – uparł się Brad.

– Ważne, że obojgu wam się podobało – próbowała załagodzić sprzeczkę Sam.

– Byłoby ciekawiej, gdybym miała jakiegoś porządnego partnera do nurkowania – powiedziała Darlene.

– To ja nie miałem porządnego partnera! – stwierdził Brad głosem pełnym pogardy. – Ta oferma czepiała się mnie przez całą wyprawę i piszczała za każdym razem, kiedy kilometr dalej przepływała barakuda.

Darlene pokręciła głową z niesmakiem.

– O rany... Gdzieś na tym świecie muszą być chyba prawdziwi mężczyźni, nie sądzisz, droga Samantho?

– Paru na pewno jest – mruknęła Sam. No właśnie... Gdzie się podział ten, przez którego wylądowałam w portowym basenie? – pomyślała. Przekręciła baseballową czapeczkę na głowie Brada tyłem naprzód. – Dookoła wyspy leży znacznie więcej wraków. Jutro obejrzymy następne, dobra?

– Ekstraśnie! – wykrzyknął Brad i uszczęśliwiony pobiegł przed siebie, ciągnąc ciężki worek ze sprzętem. Walkerowie byli na Wyspie Świecącego Morza od czterech dni, ale sztormowa pogoda sprawiła, że dopiero dzisiaj pierwszy raz zeszli pod wodę.

Darlene znów pokręciła głową.

– Och, te rodzinne wakacje – westchnęła. – To bywa bardzo męczące.

Nadeszli Judy i Lee Walkerowie. Jak na rodziców dorastających dzieci byli bardzo młodzi. Któregoś wieczoru Judy zwierzyła się Samancie, że zaszła w ciążę, gdy była jeszcze w przedostatniej klasie szkoły średniej. Rozstali się z Lee, potem zeszli się znowu, zastanawiali się nad aborcją, w końcu uciekli z domów i Judy urodziła Darlene. Przez następne parę lat żyło im się ciężko, ale szczęśliwie. I jedni, i drudzy rodzice zaczęli im pomagać, więc obojgu udało się skończyć college, jednocześnie pracując na pół etatu.

– Największym cudem jest to, że przetrwaliśmy jako para i nie zniszczyliśmy się wzajemnie – powiedziała kiedyś Judy. A potem dodała: – Te wakacje bardzo wiele dla nas znaczą. Przez tyle lat musieliśmy o wszystko walczyć, że teraz czujemy się po prostu niesamowicie. Mamy plażę, księżyc, piasek, ryby, pływanie... Raj na ziemi!

– Nielicha wycieczka, Sam – powiedział teraz Lee i pokręcił głową. Był szczupły, miał piaskowe włosy i nadal sprawiał wrażenie dużego dzieciaka. Dużego, ale odpowiedzialnego dzieciaka, pomyślała Sam. Od pierwszej chwili polubiła Lee, jego żonę i w ogóle całą rodzinę Walkerów.

– Super! – stwierdziła Judy. Ona z kolei była bardzo drobniutka i chuda, a właściwie chuderlawa. Miała piegi, włosy rudoblond i pryszczatą cerę. Nieustannie była w ruchu, ta żywiołowość dodawała jej zresztą wiele uroku.

– Super! – potwierdziła Sam. Usiłowała zachować uśmiech na twarzy, ale miała z tym trudności, bo wciąż nie wiedziała, gdzie się podział nowy przybysz. – Czy to znaczy mniej więcej tyle co „ekstraśnie”?

– Chyba tak. Nawet na pewno – roześmiał się Lee i otoczył żonę ramieniem. Ich torby z ekwipunkiem wyposażone były w kółka. Potrzebowali więc tylko po jednej ręce, by ciągnąć je z tyłu. Wolne ręce mieli dla siebie.

Również myśląc o tej parze, Sam poważnie powątpiewała, czy będzie ich widywać na cowieczornych koktajlach w salonie.

– Cieszę się, że i wam się podobało – powtórzyła.

– Super, ekstra, a poza tym mnie się udało, bo miałem pod wodą cudownego partnera – odezwał się za jej plecami gardłowy męski głos.

Jim Santino. Darlene ochrzciła go „Romeo” i bez przerwy chichotała, gdy tylko znalazł się w pobliżu. Niewątpliwie był atrakcyjny, potrafił czarująco się uśmiechać, a długie blond włosy często spadały mu na twarz, tak że musiał je odgarniać. Była to jakby część jego tańca godowego.

Samantha nurkowała dziś razem z nim, bo Liam Hinnerman wybrał sobie za partnerkę Sukee Pontre, która stała w tej chwili za Jimem. Sukee miała niewiele ponad dwadzieścia lat, krótkie czarne włosy, równie czarne oczy i starannie wypielęgnowaną skórę w odcieniu kości słoniowej. Jej ojciec był Francuzem, matka Wietnamką, a Sukee odziedziczyła trochę po jednym, trochę po drugim z rodziców. Była nie tylko powabna, lecz również egzotyczna. Samancie powiedziała, że wybrała się na Wyspę Świecącego Morza, bo słyszała, że spędzają tu wakacje faceci, którzy oprócz tego, że są fajni, mają kupę szmalu. Reprezentowała typ, który zazwyczaj budzi nienawiść pozostałych kobiet w grupie, aczkolwiek była bardzo bezpośrednia i wesoła.

– Naprawdę, przystojniaczku? – wyzywająco spytała Sukee. – A ja myślałam, że to mnie jesteś skłonny uznać za partnera doskonałego.

– No, wiesz... – wybąkał Jim.

– Nie ma lekko, kiedy otacza człowieka tyle doskonałości – wtrącił inny głos.

Samantha spojrzała ponad ramieniem Jima. To był on, przybysz z łodzi pocztowej. Adam O’Connor. Uśmiechał się spod dużych okularów przeciwsłonecznych. Głos miał niski, dźwięczny, ton lekko kpiący. Zsunął okulary na czubek nosa i przesłał jej spojrzenie, w którym była wrogość, a zarazem ostrzeżenie. Nie zamierzam ujawniać naszej znajomości, nie życzę sobie publicznego rozpoznania – zdawał się mówić jego wzrok.

Jim Santino odwrócił się i zlustrował Adama. Zdawał się widzieć w nim potencjalnego rywala, skądinąd nie bez podstaw, zważywszy na sposób, w jaki patrzyła na przybysza Sukee. Spodziewać się można było, że odezwie się doń za chwilę wrogo, nieprzyjaźnie, on jednak szybko wrócił do pozy czarującego mężczyzny i powiedział nadzwyczaj uprzejmie:

– No tak, doskonały gospodarz, doskonały gość... – Uśmiechnął się najpierw do Sam, potem do Sukee, w końcu raz jeszcze przeniósł wzrok na najnowszego gościa. – Ma pan rację. Tyle... doskonałości. – Podał Adamowi rękę. – Jim Santino – przedstawił się. – Witamy pana na...

– ...Wyspie Doskonałości? – spytał kpiąco Adam. Odwzajemnił uśmiech i przyjaźnie uścisnął podaną rękę.

Uważaj, Jim, to wąż, miała ochotę przestrzec go Samantha. Jakoś udało jej się przed tym powstrzymać, chociaż w każdym odezwaniu Adama słyszała fałsz i ową tak charakterystyczną, drobną, prawie niezauważalną domieszkę ironii.

Reszta gości wybuchnęła śmiechem. Sam nie była jednak pewna, czy Adam powiedział to ku uciesze innych, mimo że nadal się uśmiechał. A uśmiech miał wyjątkowo zabójczy.

– Rozumiem, że to właśnie pani jest tym doskonałym gospodarzem. – Spojrzał na nią jak gdyby nigdy nic i wyciągnął do niej dłoń. Żałowała, że nie może go ugryźć w to paskudne łapsko.

– Tak, to ja. Witamy na Wyspie Świecącego Morza – powiedziała swobodnie i również wyciągnęła rękę. Przy okazji zauważyła, jak wielka i silna jest dłoń Adama. Miał czyste, krótko przycięte paznokcie i bardzo długie palce. Jej dłoń na moment znikła w potężnym uścisku. Szybko ją cofnęła.

– Miło mi – powiedział.

– Czy chciałby pan zostać z nami trochę dłużej, czy też przyjechał pan z Freeport tylko na wieczorny bankiet?

Pokręcił głową.

– Zostaję.

– Naprawdę? – z dużym trudem udała zainteresowanie. – A czy ma pan rezerwację?

Czemu się w to bawię? – zapytała się w myślach.

– Nie, ale pani agentka we Freeport, panna Jensen, jeśli dobrze pamiętam, powiedziała, że teraz jest mały ruch, więc na pewno miejsce się znajdzie, w najgorszym razie jakiś malutki pokój.

– Czy naprawdę panna Jensen coś takiego powiedziała? – mruknęła pod nosem Samantha.

Wyobrażała sobie, jak uszczęśliwiona musiała być Irma Jensen, mówiąc te słowa. Samantha niedawno zatrudniła ją do prowadzenia ewidencji gości zjeżdżających na dłuższe pobyty, bankiety lub jednodniowe zwiedzanie Wyspy Świecącego Morza. Była to sześćdziesięcioletnia stara panna, która do znudzenia powtarzała, że Samantha powinna w najbliższej przyszłości wydać się za mąż, bo inaczej także zostanie starą panną. Zawsze z wielkim zachwytem sprzedawała więc miejsca noclegowe na wyspie samotnym mężczyznom. Była święcie przekonana, że w końcu sprawdzi się w roli swatki.

Nie tym razem, pomyślała ponuro Samantha.

– Czy pan jest nurkiem, panie... – zaczął Lee Walker.

– O’Connor – podsunął nowo przybyły, skłaniając ciemnowłosą głowę. – Adam O’Connor. Owszem, trochę nurkuję.

– Spodobają się panu nasze wyprawy. Rafy są przepiękne, a wraki fascynujące.

– Wraki zawsze są fascynujące.

– Owszem, ale te są wyjątkowe. Zanim popłyniemy któryś obejrzeć, Sam zapewnia nam wspaniałą rozrywkę i opowiada jego historię – włączyła się Judy.

– Wydaje mi się, że pani Samantha doskonale wie, jak zapewnić wspaniałą rozrywkę – powiedział uprzejmie Adam.

– O, tak! To najlepsze podwodne wakacje w moim życiu – uniosła się entuzjazmem Sukee i uśmiechnęła się znacząco. – Tak, panie O’Connor, z pewnością będzie tu panu dobrze. – Erotyczny podtekst w jej słowach był wyraźny. Sukee przyjechała na wyspę flirtować z wszystkimi wolnymi mężczyznami, a przy okazji być może również z tymi mniej wolnymi. Do tej pory skupiała uwagę na Jimie, było jednak oczywiste, że oto dostrzegła nową potencjalną zdobycz. – Obcowanie z Sam na pewno sprawi panu przyjemność – dodała.

Adam wpatrywał się w Samanthę, wciąż kryjąc oczy za tymi przeklętymi ciemnymi okularami.

– Będę się starał, żeby tak było – odpowiedział uprzejmie.

Miała ochotę mu przyłożyć. Boże, tyle czasu go nie widziała, miała jednak wrażenie, że jej uczucia do niego nie zmieniły się ani o jotę. No nie, zmieniły się, powiedziała sobie dla dodania otuchy. Nadal miała ochotę go zabić, nadal miała ochotę...

Właśnie, w tym rzecz. Miała ochotę po prostu go udusić. Za to nie czuła się już zdruzgotana na sam jego widok, jak kiedyś. Owszem, robił wciąż na niej duże wrażenie, jednak ona nie była już beznadziejnie naiwną dwudziestojednolatką, która po wariacku i bez pamięci kochała nieco starszego od niej mężczyznę. Mężczyznę, którego kochały również inne kobiety. Nie była załamana, zrozpaczona, nie tęskniła do jego dotyku, nie pragnęła, by trzymał ją w ramionach...

Zorientowała się, że na policzki wypływa jej pąs. Przypomniała sobie chwilę, w której zobaczyła go na łodzi, nie wiedząc jeszcze, kogo widzi. Zastanawiała się wtedy czysto teoretycznie, jak wyglądałby bez większej części garderoby. Cóż, wiedziała to dobrze i...

Dodała sobie pewności myślą, że przecież na dobre skończyła z tym łajdakiem. Tyle czasu minęło. W jej życiu wydarzyło się dziesiątki spraw, które zepchnęły go w zapomnienie. No nie, nie w zapomnienie, ale w każdym razie do przeszłości. Tam, gdzie było jego miejsce.

A jednak...

Gdyby dziś zobaczyła go pierwszy raz w życiu, pomyślałaby zapewne, że do kogoś takiego kobieta może zwrócić się w kłopotach. Pomyślałaby tak, mimo iż nie tęskniła za opieką, była samodzielna i potrafiła docenić swoje umiejętności. Adam miał bowiem w sobie coś z tak zwanego prawdziwego mężczyzny. W gruncie rzeczy aż za dobrze wiedziała, jaki przez to bywał irytujący.

Nie zmniejszyło to jednak jej czysto kobiecej tęsknoty, by się do niego zbliżyć. Dotknąć go. Poczuć jego ciepło, jego energię. Jak ćma lecąca do światła, pomyślała kpiąco. Bądź co bądź, zdążyła już sobie porządnie przypalić skrzydła.

Tylko spokojnie, napomniała się w duchu. Bądź dojrzała. Darlene z pewnością zaleciłaby ci szczególną ostrożność.

– No dobrze, panie O’Connor – odezwała się w końcu, przerywając kłopotliwe już nieco milczenie. – Yancy, która siedzi w recepcji, zajmie się panem i z pewnością postara się zaspokoić wszystkie pana życzenia. – Zwróciła się do reszty gości. – Przepraszam państwa, chciałabym wziąć prysznic przed obiadem.

Adam był jedyną osobą w tej grupce, która spojrzała podejrzliwie, słysząc tę pośpieszną deklarację. Jedyną, która zdawała się zauważać, że gospodyni szuka pretekstu do opuszczenia towarzystwa. Jim, Sukee i Walkerowie nadal z zainteresowaniem przyglądali się Adamowi.

Natomiast Jem, który rozciągnął właśnie gumowy wąż, żeby opłukać ekwipunek, wpatrywał się z zaciekawieniem w całą tę scenę. Nawet gorzej: szczerzył zęby w uśmiechu, jakby domyślał się, w jak wielkie zakłopotanie wprawia ją obecność przystojnego przybysza z pocztowego statku. Niech go szlag trafi. Ech, do diabła z tymi dwoma. Nie, do diabła z mężczyznami w ogóle. Tylko raz stanął na jej drodze taki, który był zwyczajnie uczciwy i sympatyczny. Hank...

Ale Hanka już nie było.

Niebieskooki Hank, ze swym umiłowaniem niewyjaśnionych zagadek, nowych odkryć, przygód... Z determinacją, entuzjazmem, uczciwością, naiwnością, z nosem zawsze wsadzonym w książkę albo mapę...

Co, u diabła, się wtedy stało, Hank? – zastanawiała się. Dlaczego do tego dopuściłeś? Dlaczego nie pozwoliłeś, żebyśmy ci pomogli? Co się stało, co się stało...?

No co, u diabła, się stało?

I gdzie był Adam O’Connor wtedy, gdy zniknął Hank? By nie wspomnieć dnia, gdy w niewyjaśniony sposób zaginął jej ojciec.

Czy między innymi to właśnie nie dawało jej spokoju? To, że Adam nie tylko odszedł i ją zostawił, ale też że tak bardzo ją zawiódł, kiedy pogrążona była w rozpaczy i potrzebowała wsparcia? Myślała, że zostało między nimi dość uczuć, dość wspólnych przeżyć. Że Adam zjawi się z odsieczą.

Nic z tego.

Nie odpowiedział na jej desperackie prośby.

Przygryzła wargę i energicznie się odwróciła. Chciała teraz jak najszybciej oddalić się od niego, uciec, schować się jak najdalej. Niech go diabli! Adam nigdy nie był wobec niej lojalny. Zawsze ją zawodził i nieprzyjemnie zaskakiwał. Tak jak dzisiaj. Czy naprawdę nie mógł jej uprzedzić, że przybywa na wyspę?

Żwawo ruszyła w stronę swojego prywatnego domu, stojącego nad brzegiem oceanu, na południe od głównego pawilonu ośrodka. Jeszcze chwila, a wreszcie będzie sama...

Sama... Tak, będzie sama. I to nie tylko w tej chwili, lecz już na zawsze. Wszyscy jej najbliżsi odeszli i już nigdy nie wrócą. Najpierw ojciec. Potem Hank. Głupia, niepotrzebna śmierć... a wszystko przez ukryty piracki skarb. Albo...? Czy to możliwe, żeby oboje zginęli z innego powodu?

A może to Adam O’Connor miał jakiś związek z tymi wypadkami. Może dlatego przyjechał na wyspę. Kto wie? Nie znosiła go tak bardzo, że gotowa była podejrzewać go o najgorsze.

Nagle Samantha stanęła jak wryta i wlepiła wzrok w gładki, betonowy chodnik, który zaczął się tam, gdzie skończyły się deski pomostu. Przeszła mniej więcej połowę drogi od przystani do głównego pawilonu. I patrzyła na ślad ciągnący się po gładkim betonie czerwonymi kropelkami.

Nieprzerwany ciąg purpurowych kropelek, krwistoczerwonych kropelek...

O, Boże. Czy nie za wiele na raz? Adam znów pojawił się w jej życiu, przypłynął na jej wyspę.

A chodnik pokrywały krople.

Czerwone krople.

Czyżby krew?

ROZDZIAŁ DRUGI

Samantha szybko pochyliła się nad chodnikiem, na którym wciąż lśniły purpurowe krople. Wyciągniętym palcem dotknęła jednej z nich.

– Sammy!

Zerwała się na równe nogi. Przed nią, na progu głównego pawilonu stała Jerry North, śliczna jasnowłosa laleczka Liama Hinnermana. Ubrana była w obcisłą białą sukienkę, która odsłaniała jej ramiona i eksponowała przyjemne dla oka zagłębienie między piersiami oraz znaczną część długich, opalonych nóg. Do tego włożyła zabójcze szpilki, mimo że na wyspie zdarzały się zdradliwe nierówności terenu.

– Jak ocean, Sammy?

– Przyjemny. Któregoś dnia powinnaś spróbować sama! – odkrzyknęła Samantha. Znów pochyliła się, wyciągnęła palec i strwożona dotknęła czerwonej kropli. Dokładnie jej się przyjrzała. Czyżby krew?

– Powinnaś spróbować moich drinków! Robię fantastyczną Krwawą Mary – radośnie zawołała do niej Jerry, unosząc prawą dłoń. Trzymała w niej szklankę. Dużą, wysoką szklankę wypełnioną aż po brzegi czymś czerwonym.

Krwawa Mary! Sam omal głośno nie jęknęła. Pośpiesznie wytarła palce w kępę trawy rosnącej przy chodniku, wyprostowała się i spojrzała na Jerry. Mało brakowało, a zrobiłaby z siebie idiotkę. Jej stopniowo tępiejący umysł podsunął jej obraz krwi w miejsce soku pomidorowego.

To wszystko przez niego, przez to, że wrócił.

– Ojej, rozlałam? Bardzo przepraszam! – zawołała skruszona Jerry.

– Tylko kropelkę. Nie ma sprawy. Nic się nie stało.

– I tak bardzo przepraszam. Tutaj wszystko dookoła jest takie nieskazitelnie czyste.

– Mhm. Prawie doskonałe – mruknęła Sam pod nosem.

– Słucham?

– Nic takiego. Niedługo zacznie padać, deszcz zmyje te parę kropli – odparła Sam.

– Tak czy owak, mogę przynieść coś do czyszczenia.

– Daj spokój, Jerry! Przecież jesteśmy na dworze. Możesz mi wierzyć, że ptaki nigdy nie przepraszają za to, co zostawiają po sobie na chodnikach.

Jerry cicho się zaśmiała.

– Wyrosłaś na piękną młodą kobietę.

– Słucham? – zmieszała się Sam.

– Po prostu jesteś urocza – wyjaśniła Jerry. – Na wyspie jest wspaniale, a ty robisz tutaj świetną robotę.

– Dziękuję.

– Musieliście długo nurkować. Wszyscy wyglądają na porządnie zmęczonych.

– Było nieźle – odparła zdawkowo Samantha. Chciała jak najszybciej stąd uciec. Potrzebowała czasu dla siebie, tymczasem Jerry, jak zwykle, usiłowała wciągnąć ją do rozmowy. Samantha lubiła towarzystwo Jerry, w tej chwili jednak nie miała na nie najmniejszej ochoty.

– To co, dasz się skusić? – usłyszała. – Chodź, zrobię ci Krwawą Mary, zanim ktoś znowu zacznie zawracać ci głowę.

– Dziękuję, ale naprawdę mam ochotę wykąpać się i przebrać. Za chwilę przyjdę. Przez ten czas z pewnością ktoś z grupy dotrzyma ci towarzystwa.

Samantha wykonała gest zapraszający Jerry do pawilonu, a sama zaczęła się szybko oddalać.

W jednym z przeznaczonych dla gości pokojów głośno zadźwięczał telefon.

– Słucham?

– Masz towarzystwo – usłyszał w słuchawce męski głos.

– O’Connor?

– Tak.

– Wiem. Już jest.

– Widziałeś go?

– Przypłynął dziś po południu łodzią pocztową, akurat kiedy wszyscy wracali z nurkowania.

– Mhm. Czy wyjaśnił, czego szuka na wyspie?

– Chce sobie odpocząć i ponurkować.

– Dobra, i co jeszcze? – Na chwilę w słuchawce zapadła cisza. – Jak panna Carlyle zareagowała na jego obecność?

– W ogóle nie zareagowała.

– Czy była uprzejma?

– Udawała, że go nie zna.

– O’Connor nigdy nie zjawia się bez powodu. Stawka się podwoiła. Musisz mieć oczy szeroko otwarte. Co przywiózł ze sobą?

– Niewiele. Torbę żeglarską.

– Żadnego sprzętu elektronicznego?

– O ile dobrze widziałem, to żadnego.

– Sprawdź.

– Jasne. Lubię łapać tygrysy za ogon.

– Nie powiesz mi chyba, że się boisz?

– Powiedzmy, że darzę tego faceta zdrowym szacunkiem.

– Zdrowym szacunkiem czy...

– Nie martw się. Jestem na posterunku.

– To tylko człowiek. Zwykły człowiek. Nie może być wszędzie naraz. – Znów zapadło chwilowe milczenie. – Pamiętaj o tym. Jeszcze jeden człowiek. Tylko tyle. Omylny jak wszyscy. Różne rzeczy się zdarzają. A jeśli się nie chcą zdarzyć, to można im pomóc. Wiesz, co mam na myśli?

– Chcesz powiedzieć, że O’Connorowi mogłoby się coś stać? – w pytaniu zabrzmiała nuta pogardy. – To jeden z najlepszych nurków na świecie.

– Justin Carlyle też był jednym z najlepszych i morze go pochłonęło. To się może zdarzyć każdemu. Dobrze to sobie zapamiętaj.

– Justin Carlyle był specjalistą od biologii morza, zwykłym naukowcem. O’Connor za to służył w marynarce, a potem pracował dla policji. Przypłynął tutaj, więc się pilnuję. Mówię ci, nie zapominaj o tym.

– To ty nie zapominaj, co ja ci mówię. Nie ma ludzi bez słabych punktów. A już najlepiej, jeśli słabym punktem jest kobieta. Nie prześpij okazji, słyszysz?

– Dobra. Dla kogo pracuje O’Connor?

– To jest właśnie najgorsze w tym wszystkim. Nie wiem. W każdym razie jeszcze nie.

– No to pięknie...

– Daj mi trochę czasu, to się dowiem.

Połączenie zostało przerwane. Odłożył słuchawkę na widełki, wstał i przeszedł do łazienki, po drodze zrzucając z siebie ubranie. Stanął przed lustrem z zadowoloną miną. Nagi, przesunął we wnętrzu torby podróżnej przybory toaletowe i wyjął czarną, aksamitną saszetkę, która mogłaby zawierać męską wodę kolońską albo pudełko talku. Zawierała jednak co innego. Mężczyzna ostrożnie przesunął palcami po konturach wykonanego specjalnie na zamówienie pistoletu kaliber siedem milimetrów. Broń była mała, łatwa do ukrycia, ale przenosiła na tamten świat w okamgnieniu.

Dodawszy sobie w ten sposób otuchy, zamknął drzwi łazienki, odłożył torbę podróżną na toaletkę, tak by mieć ją w zasięgu ręki, i wszedł pod prysznic. Puścił wodę. Trafiony strumieniem parującego ukropu głośno zaklął i twórczo rozwijając pierwsze przekleństwo, zaczął regulować temperaturę wody.

Nie myśl o nim, ostrzegła się Sam. Łatwo powiedzieć. Równie dobrze mogła postanowić, że przestanie oddychać. Zresztą, myślenie nie miało znaczenia. Zahartowała się. Była starsza i bardziej dojrzała. I już raz się sparzyła.

A mimo to nadal chciała wiedzieć...

Co, u licha, robi tutaj Adam?

Najprostsze rozwiązania są najgenialniejsze, przypomniała sobie. Z pewnością czegoś albo kogoś szuka. Nie przyjechał na wakacje, to było jasne. Gdy pojawił się na wyspie pierwszy raz, pracował w policji hrabstwa Dade i szukał przemytnika narkotyków z Coconut Grove, który podobno dokonywał jakichś podwodnych wyczynów około trzech kilometrów od brzegu wyspy. Odnalazł wtedy zatopioną motorówkę i dwóch rzekomych wędkarzy utrzymujących, że spędzają wakacje na wyspie. Aresztował ich w chwili, gdy usiłowali odzyskać utracony w oceanie skarb. Przy okazji dokonał podboju wyspy, a właściwie serca jej właścicielki.

Sam nie schroniła się od razu w domu. Szybko odeszła betonowym chodnikiem, omijającym wejście do głównego pawilonu. Wciąż jeszcze czuła się jak idiotka. Przecież na tym chodniku mogło być wszystko. Dosłownie wszystko. Skąd jej do głowy od razu przyszła krew?

Chodnik prowadził od przystani, obok połaci czystego piachu na plaży zajmującej północny stok wyspy, a potem wił się między starannie przystrzyżonymi trawnikami do głównego pawilonu. Wzdłuż betonowego pasa rosły pięknie kwitnące chińskie róże, palmy rzucały na niego cień, a krotony i bauhinie dookoła wcinały się barwnymi klinami w zieleń.

Gdy Jerry znikła we wnętrzu budynku dla gości, Samantha zatrzymała się dla zaczerpnięcia tchu pośrodku zarośniętej orchideami altany, niedaleko jednego z tylnych rogów pawilonu. Popatrzyła za siebie.

Główny budynek ośrodka zbudowany był w stylu wiktoriańskim. Postawił go pradziadek Samanthy w 1880 roku. W późniejszych latach kilka razy go powiększono, wprowadzano też kosmetyczne zmiany, ale wszyscy członkowie rodziny, od pradziadka począwszy, pozostawali wierni stylistyce epoki wiktoriańskiej. Pawilon z pokojami gościnnymi, usytuowany na niewielkim wzniesieniu, był natomiast w kolorze jasnokoralowym, tylko balkony i ozdoby były białe. Otaczał go imponujący szeroki ganek.

Samantha uwielbiała ten dom i wyspę, tak samo jak uwielbiała morze i nadmorską bryzę, łodzie i nurkowanie. Żyła tu jak w świecie marzeń. Wprawdzie ciężko pracowała, ale nigdy nie zamieniłaby tego miejsca i tej pracy na żadne inne. A mieszkała na wyspie, odkąd sięgała pamięcią, jeśli nie liczyć trzech lat, które poświęciła na naukę w żeńskim college’u sztuk pięknych.

Szkoda, że skończyłam szkołę, do której chodziły same dziewczęta, pomyślała z goryczą. Gdyby miała w swoim czasie odrobinę więcej kontaktów z mężczyznami, byłaby lepiej przygotowana do spotkania z Adamem, gdy pierwszy raz odwiedził wyspę. W najgorszym razie potrafiłaby bardziej realistycznie ocenić swoją naiwność, słabość i brak doświadczenia.

Na szczęście wszystko to nieodwołalnie odeszło w przeszłość, a chociaż Justin zniknął cztery lata temu, to wciąż miała przy sobie Jema Fishera, który był wspaniały. Widziała w nim prawie brata, najlepszego przyjaciela i najbliższego współpracownika we wszystkim, co robiła. Jej życiu i Wyspie Świecącego Morza naprawdę niewiele brakowało do doskonałości.

Tyle że nagle wrócił Adam.

Zaczęła głęboko oddychać, żeby się uspokoić. Od strony pawilonów dobiegły ją rozbawione głosy, to goście wracali do swoich pokojów. Zamknęła oczy z nadzieją, że splątane orchidee skutecznie ją zasłonią i oszczędzą rozmowy z którymś z nich. Rzeczywiście. Głosy stopniowo ucichły. Zostały tylko dwa, może trzy.

Czy jeden z nich należał do Adama?

Wyszła z altanki i spojrzała w stronę przystani. O dziwo, była pusta. Samantha przez chwilę stała nieruchomo, zdumiona swoją reakcją na powrót Adama. Co się z nią dzieje? Najpierw uciekła przed ludźmi i wyobraziła sobie krew na chodniku, teraz słyszała nieistniejące głosy i szwendała się jak idiotka, chociaż wszyscy prawdopodobnie już dawno odpoczywali i brali gorącą kąpiel.

Nawet Jem skończył już myć swój ekwipunek i bez wątpienia moczył się w gorącej pianie u siebie w domku. Wszyscy znikli.

Znikli.

Boże, jak strasznie nienawidziła tego słowa. Nie zaczynaj teraz myśleć o znikaniu! Nie przywołuj bolesnych wspomnień, złajała się natychmiast.

Zazwyczaj po południu nastawał w ośrodku okres spokoju. Goście mieli już za sobą nurkowanie i inne możliwe atrakcje, a jeszcze nie zeszli się w pawilonie w tradycyjnej porze koktajlu. Turyści na wyspie ubierali się zwykle w stroje sportowe, ale na koktajl i kolację, która była tu głównym posiłkiem, wszyscy wkładali coś przynajmniej odrobinę bardziej eleganckiego. Przedtem ucinali sobie drzemkę, kąpali się, bądź znajdowali jakieś inne nie zwracające uwagi zajęcia w pojedynkę i parami.

Przedobiednia cisza, tak Samantha nazywała ten czas, odkąd w rozmowie z pewną wychowawczynią dowiedziała się, że dzieci w przedszkolu po głównym posiłku mają ciszę poobiednią.

Przedobiednia cisza.

Samantha potrzebowała ciszy, potrzebowała wytchnienia, spokoju, bo przecież nieuchronnie zbliżała się pora koktajlu, a wraz z nią ponowne spotkanie z...

Odwróciła się od opustoszałej przystani i szybkim krokiem ruszyła do siebie, by czym prędzej znaleźć się w zaciszu własnego domostwa. Kiedyś tam, gdzie teraz mieszkała, znajdowała się kuchnia, udało się jednak przerobić wolno stojący budynek na uroczy dom mieszkalny. Jego centralną część stanowił pokój dzienny. Z boku, na nieco niższym poziomie, przylegał do niego niewielki gabinet, w głębi były kuchenka, sypialnia i łazienka. To ostatnie pomieszczenie było olbrzymie. Miało oddzielną kabinę prysznicową, która dawała różne możliwości natrysku, a kilka stopni wyłożonych eleganckimi kafelkami prowadziło na podwyższenie, gdzie znajdował się zestaw do jacuzzi. Ogromna wanna była dookoła oszklona, tak aby można było podziwiać z niej wspaniały widok na ogród z fioletowymi pnączami bugenwilli oplatającymi okiennice i małą fontanną, pośrodku której zgrabna Wenus podlewała wyrzeźbione w kamieniu kwiaty.

Sam starannie zamknęła drzwi. Nie podejrzewała Adama o to, że skoro przypłynął na wyspę, to natychmiast przystąpi do działania, ale znała go dostatecznie, by wiedzieć, że postara się dostać to, czego chce. A czego chciał, nie miała pojęcia. Na wszelki wypadek sprawdziła więc zamek i oparłszy plecy o drzwi, rozejrzała się po ścianach pokoju dziennego. Były zawieszone obrazami i starodrukami, niekiedy starymi i bardzo cennymi. Sąsiadowały tam ze sobą galeony, okręty wojenne i korsarskie, piękne mapy morskie i lądowe.

Pośród innych wisiała na ścianie mapa Wyspy Świecącego Morza z otaczającymi ją rafami i zaznaczonym szelfem. Dawno, dawno temu ta mała wysepka stanowiła bardzo niebezpieczny punkt, w którym roiło się od piratów. Dziesiątki razy przechodziła z rąk brytyjskich w hiszpańskie i z powrotem. Ze względu na rafy do wysepki mogły przybijać tylko niewielkie jednostki, a wiele lichych statków i okrętów zakończyło żywot na podmorskich skałach. Mapę narysowano tuszem jeszcze za czasów jej pradziadka. Prezentowała ona również bardziej współczesne atrakcje wyspy: pawilon z otaczającymi domkami, przystań, plażę, korty tenisowe i pole golfowe. Rysunek miał wiele uroku i właściwie wciąż był aktualny – od czasu, gdy go stworzono, niewiele się bowiem na wyspie zmieniło.

Sam przeniosła wzrok z mapy w drugi koniec pokoju i zatrzymała go na ulubionym starodruku ojca. Była to również mapa, bardzo cenna, narysowana w początkach osiemnastego wieku. Obejmowała wschodnią część Zatoki Meksykańskiej, Florydę z przyległymi wyspami oraz Antyle. Naniesiono na nią gwiazdki z drobniutkim opisem każdego możliwego „skarbu” lub zatopionego statku.

„Tu leży :Santa Margarita; – głosił jeden z napisów – galeon widmo, który w Roku Pańskim 1622 zatonął podczas sztormu, niech odpoczywa w pokoju”. Wartość skarbu wydobytego z „Santa Margarity” oceniano na jakieś dwadzieścia milionów dolarów. Galeon ten zatonął mniej więcej w tym samym czasie, co później odkryta „Atocha”, która również dostarczyła pokaźnej zdobyczy zarówno w wymiarze materialnym, jak i historycznym.

Bliżej Wyspy Świecącego Morza, na zachód od południowej części Florydy, zaznaczono ukochany wrak jej ojca, jego wielką namiętność i pasję życia – „Beldonę”. Wyglądało zresztą na to, że w końcu „Beldona” przyzwała go do siebie na zawsze, nie ujawniwszy przy tym żadnego ze swych sekretów. Okręt zatonął w roku 1722, także podczas sztormu. Zabrał ze sobą do podmorskiego grobu załogę, jeńców i skarb. Od samego początku był dość tajemniczy. Należał do Wielkiej Brytanii, przewoził tajne dokumenty, a także pojmaną załogę hiszpańskiego okrętu korsarskiego. Nic dziwnego, że tak bardzo zafascynował jej ojca.

Ojciec... W snuciu pirackich opowieści nikt nie potrafił dorównać Justinowi Carlyle’owi. Bo i nikt nie potrafił tak zniewolić słuchaczy czarem słów, podniecić ich opisem przygód i przejąć dreszczem grozy. Zapewne nikt też nie wpadł z tak fatalnym skutkiem w sidła rzuconego przez siebie czaru.

Zagadka jego śmierci wciąż pozostawała niewyjaśniona. Justin był przecież znakomitym nurkiem, ściśle przestrzegającym zasad bezpieczeństwa. Najwyraźniej jednak zgubiła go pogoń za wrakiem „Beldony”. Nigdy nie wrócił z podwodnych poszukiwań. Zginął człowiek, którego kochali wszyscy.

To dziwne, nawet Adam, który w swej pracy stosował bezduszne metody i zawsze wykazywał chłodne zdecydowanie, był urzeczony opowieściami jej ojca tak samo, jak każdy inny człowiek. Godzinami siadywał z Justinem, pili tanią whisky, śmiali się, puszczali wodze fantazji, opowiadali sobie, co stało się w ów sztormowy wieczór przed wiekami. Snuli też domysły, gdzie spoczywa wrak. Tak, Adam i Justin świetnie do siebie pasowali. Dziwne, lecz prawdziwe.

Oderwała wzrok od mapy i gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc.

Wspaniale. Po prostu wspaniale. Najpierw zaczęła rozmyślać o mapach, potem o ojcu, w końcu o Adamie... Czy rzeczywiście wystarczyło, że pojawił się na wyspie, by nie mogła o nim nie myśleć?

Nie, nie wolno jej tracić więcej czasu na tego łajdaka.

Odwróciła się w stronę kuchni. Ruszyła wolno, stopniowo jednak przyśpieszała kroku. Wreszcie prawie biegiem dopadła lodówki i bardziej rozpaczliwym gestem, niż zamierzała, wyciągnęła butelkę zinfandela. Drżącymi rękami nalała sobie kieliszek wina. Wypiła jego zawartość do dna.

Wykrzywiła twarz w grymasie.

Co ona wyrabia, wina nie pije się jednym haustem! Nalała sobie drugi kieliszek, zdecydowana nie myśleć więcej o Adamie. Na próżno. W drodze do łazienki uznała, że Adam musi mieć diabelny tupet, jeśli pojawiwszy się znienacka, oczekuje od niej zatajenia ich znajomości.

A może źle odczytała jego zachowanie? Może było mu wszystko jedno, czy to, że kiedyś się znali, że byli ze sobą blisko, wyjdzie na jaw, czy nie, bo naprawdę przyjechał na wakacje.

Nie, to niemożliwe.

Zanim wanna napełniła się gorącą wodą, Samantha miała w dłoni trzeci kieliszek wina. Weszła do kąpieli i oparła plecy o tylną ściankę wanny. Postanowiła się odprężyć, zlikwidować niepotrzebne napięcie. Odchyliła głowę do tyłu. Czuła, jak woda falującym ruchem obmywa jej plecy, szyję...

A jednak jej myśli wciąż wypełniał Adam O’Connor. Co on znów robi na wyspie? Dlaczego przyjechał właśnie teraz, a nie wtedy, gdy potrzebowała go najbardziej? Gdzie był, kiedy w jej życiu wszystko nagle zaczęło się walić, kiedy najpierw zniknął ojciec, a potem Hank? Była zrozpaczona, pisała do niego, błagała go o pomoc, a on się nie pokazał. Gdzie wtedy był, do licha ciężkiego?

Sączyła wino, nareszcie czując jego kojące skutki, jeśli nie dla duszy, to przynajmniej dla ciała.

Wspaniale. Wlewała w siebie zinfandel. Próbowała utopić troski w winie.

Nie zrobiła niczego równie głupiego, odkąd mając szesnaście lat, opróżniła butelkę taniego burgunda wespół z Jemem i Yancy, którzy byli jej równolatkami. Zważywszy na to, jak potem chorowała...

Nie, teraz nie powtórzy tego błędu. No pewnie, że nie, wykpiła się w myśli. To wino nie jest tanie. Poza tym musiała dbać o firmę. Nie chciała się zalać, nie mogła sobie na to pozwolić, to nie było w jej stylu. Zazwyczaj uważała przecież na siebie i umiała sobie odmówić przyjemności. Nie przesadzała ani z winem, ani z niczym innym. Tylko w obecności Adama zawsze traciła głowę, jak tamtego wieczoru, gdy pierwszy raz...

Nagle usłyszała gdzieś za sobą hałas.

Stężała. Usiadła wyprostowana, zacisnęła palce na brzegach wanny. Zamieniła się w słuch.

Wytłumaczyła sobie, że jej się zdawało. Dalej jednak siedziała nieruchomo, prawie nie oddychając, i nasłuchiwała.

Cisza.

Czyżby ponosiła ją wyobraźnia?

Nie, nie... po kilku sekundach odgłos dobiegł ją znowu. Coś jakby szmer. Poruszenie.

Adam? Czyżby zdawało mu się, że może znowu bezkarnie wkroczyć w jej życie, że znowu spotka tę samą chętną i naiwną panienkę, co kiedyś?

Coś zaszurało bliżej.

Jak on się dostał do środka? – zdziwiła się. A to drań! Starając się zapanować nad głosem, żeby pogardliwy ton był wyraźnie słyszalny, powiedziała głośno:

– Ty łajdaku, nie wiem, jak tutaj wlazłeś, ale wynoś się natychmiast. To moje prywatne mieszkanie!

Nie odpowiedział ani słowem. Nie szepnął, nie roześmiał się, nie zakpił.

– Idźżesz do diabła! – powtórzyła

Rozwścieczona odwróciła się w wannie. Ku swemu zaskoczeniu wcale nie zobaczyła Adama. W każdym razie człowiek ten nie wyglądał jak Adam.

Postać była ubrana na czarno. Cała w czerni, z narciarskimi goglami włącznie.

Samantha była tak wstrząśnięta, że w pierwszej chwili nawet nie poczuła lęku, tylko zaciekawienie. Narciarskie gogle? Noce na wyspie bywały chłodne, ale nigdy nie na tyle, żeby...

– Kto, do cholery... – wybąkała i w tej samej chwili z przerażeniem stwierdziła, że postać zbliża się do niej, trzymając w czarnej rękawiczce czarną szmatę.

Podniosła się i zaczerpnęła tchu, żeby z krzykiem wyskoczyć z wanny i rzucić się do ucieczki, ale odziana na czarno postać przezornie odcięła jej drogę. Samantha stała więc naga, ociekając wodą.

Chciała zrobić unik i skoczyć do drzwi. Niestety, nie udało jej się. Wlepiła wzrok w intruza. Mężczyzna, pomyślała instynktownie. Postać była wysoka, miała płaski tors. I to wszystko. Tyle Samantha mogła powiedzieć o milczącym napastniku.

Przez kilka sekund po prostu stali naprzeciwko siebie i mierzyli się wzrokiem.

– Na pomoc! – krzyknęła po chwili Samantha. Do głównego pawilonu było niedaleko. Dookoła stały też domki. Ktoś mógł spacerować po plaży. Ktoś...

Co za absurdalna sytuacja: postać w czerni i narciarskich goglach próbowała ją napaść na Karaibach!

– Na pomoc! – krzyknęła ponownie, gdy tajemnicza postać rzuciła się na nią, usiłując ją obezwładnić. – Nie! – wrzasnęła, tłukąc pięściami w tors napastnika, kopiąc gdzie popadnie.

Przeciwnik stęknął, jeden cios kolanem trafił bowiem jak należy, to jednak tylko go rozwścieczyło. Chwycił Samanthę za ramię i nie zważając na jej szamotaninę, przyciągnął ją do siebie. Usiłował przytknąć jej szmatę do twarzy, ona jednak broniła się ze wszystkich sił. Starała się nie oddychać. Już czuła mdły, słodkawy odór substancji, która zapewne miała ją odurzyć.

– Na pomoc! – krzyknęła jeszcze raz, nie przestając kopać napastnika. Niestety, krzycząc, pozbawiła się tlenu. Musiała nabrać tchu...

Smród był ohydny. Wypełnił jej nos, płuca, sączył się do krwi, paraliżował kończyny. Nie mogła dłużej walczyć, straciła władzę nad ramionami. Usiłowała jeszcze podnieść dłonie, wydrapać paznokciami intruzowi oczy, ale coraz bardziej traciła siły.

Boże... Ktoś ją napadł... chciał zgwałcić... może zamordować? Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że intruzowi chodziło właśnie o nią.

Przecież była na swojej wyspie!

Czerń... gwiazdy... słabość... Ten ohydny, słodkawy odór, rozchodzący się dookoła, wypełniający jej ciało... Coraz ciaśniejsze objęcia napastnika...

Nagłe szarpnięcie rozerwało ramiona, które ją więziły. Jak przez mgłę dotarły do niej łoskot i chrupnięcie, jakby czyjeś uderzenie trafiło w mięsień i ześlizgnęło się na kość. Usłyszała jęk i szybko oddalające się kroki. Wszystko trwało sekundy.

– Siadaj! – warknął ktoś do niej. – Zaraz wrócę.

W oszołomieniu wyciągnęła przed siebie ręce.

– Nie... nie mogę.

Nie miała siły stać, ale nie potrafiła też zmusić swoich nóg, żeby się zgięły, i usiąść. Jeszcze chwila i upadnę na twarde kafelki, pomyślała ze strachem.

– Cholera! – usłyszała głos. – Ucieknie!

Nie upadła, bo ktoś ją podtrzymał. Zamrugała gwałtownie powiekami, usiłując odzyskać utraconą orientację. Znów rzuciła się do walki.

– Daj spokój, Sam, nie szalej! Muszę uważać, żebyś sama się nie zabiła!

Obraz przed jej oczami zaczął powoli odzyskiwać ostrość.

To był Adam. Stał na wprost niej. Trzymał ją. W zamroczeniu niezbyt zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje wokół niej. Wszystko wściekle wirowało.

Nie, to Adam poruszył się i zaczął iść.

Niósł ją. Położył na jej własnym łóżku.

Na chwilę wyszedł i wtedy ciemność zaczęła ustępować. Samantha wciągnęła do płuc haust orzeźwiającej, nasyconej solą wieczornej morskiej bryzy. Spróbowała poruszyć palcami rąk. Udało się. Potem palcami nóg. Zgięła je.

Przez chwilę miała wrażenie, że opada na nią jakiś ciężar. To Adam usiadł obok niej na łóżku. Potem poczuła chłód, bo przyłożył jej do twarzy ręcznik zmoczony w zimnej wodzie. Nabrała powietrza przez ręcznik i poczuła, że z wściekłości odzyskuje siły.

Adam był w jej sypialni, a ona nie miała na sobie dosłownie niczego!

Zdjął mokry okład z jej twarzy. Oczy mu płonęły, rysy twarzy miał stężałe, a mimo to wargi zdawały się układać w kpiący uśmiech. Machnęła na oślep dłonią w stronę jego policzka.

– Przestań, Sam! To ja, Adam!

Nie miał już okularów przeciwsłonecznych. Gdyby tylko była w stanie skupić wzrok, widziałaby jego twarz całkiem wyraźnie. Zamrugała. Zobaczyła, jak srebrzyście lśnią mu oczy, ożywiając twarz o ostrych rysach. Raz jeszcze spróbowała uderzyć.

Chwycił ją za nadgarstki, pochylił się nad nią i ciężarem ciała przewrócił na łóżko, uniemożliwiając następny atak.

– Sam, do cholery, to ja!

– Dobrze wiem, kto! – wykrzyknęła. Zdołała wyswobodzić rękę i znów się zamierzyć. I raz jeszcze Adam zdążył złapać ją za nadgarstek, zanim cios doszedł celu.

I oto leżała naga i całkiem bezbronna... A Adam O’Connor nie tylko wrócił na jej wyspę, lecz w zadziwiająco szybki sposób zdołał znaleźć się w jej własnym łóżku.