Ocalenie. Rozmowa z o. Augustynem Pelanowskim - o. Augustyn Pelanowski - ebook

Ocalenie. Rozmowa z o. Augustynem Pelanowskim ebook

o. Augustyn Pelanowski

4,7

Opis

Z ojcem Augustynem Pelanowskim rozmawiają Klara i Tomasz Olszewscy

 

Rozmowa z ojcem Augustynem Pelanowskim o Jego rodzinie, zakonie, Kościele.

Jest to rozmowa do szpiku kości prawdziwa, nie jest możliwe aby o niej zapomnieć, aby ją pominąć, by nie zobowiązać siebie osobiście do zajęcia stanowiska wobec tego, o czym mówi ojciec Augustyn.

Czym się stała ta rozmowa, w co się przerodziła, przeczytasz… Czy powinna ujrzeć światło dzienne? Wszak treści, jakie zawiera, nie należą do najłatwiejszych, jak z resztą większość publikacji Ojca Augustyna. To wymagająca lektura dla szaleńców, którzy są bardzo zdeterminowani by poznać Boga i samych siebie. Ale ta książka którą masz w ręku jest, nazwijmy rzecz po imieniu, arcytrudna… Nie ze względu na język, bynajmniej…

Ta rozmowa zmusza do decyzji – albo – albo. Dla każdego to „albo” będzie czymś innym, ale będzie na pewno, to obiecuję

fragment ze wstępu Klary Olszewskiej

 

Książka jest ważnym, profetycznym głosem w dyskusji o sytuacji w Kościele.

Kończą się lata obfitości, nadchodzi epoka głodu słowa Bożego. Bóg dopuszcza taki stan rzeczy, by na jaw wyszły pragnienia, jakie każdy katolik nosi w sercu – pragnienia rzeczywiste, a nie urojone. Nie wiesz, kto z nas jest ogniotrwały w wierze, dopóki nie zapłonie pożar herezji!

fragment książki


 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (86 ocen)
72
10
2
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ShantiUSA

Nie oderwiesz się od lektury

to lektura obowiązkowa dla każdego katolika. przeczytałam książkę jednym tchem. za recenzję służy nazwisko rozmówcy: o .Pelanowski i już. Bogu dzięki za lekturę, za wywiad. żałuję że nie ma 2 części w formie ebook. kupiłam książkę lecz mam apel o ebook. polecam gorąco!
10
Zaczytaniwmarzeniach26

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mądra i życiową książka z której możemy czerpać bardzo dużo kształtując w sobie wizję Boga i Chrześcijaństwa oraz prawdziwe oblicze życia i funkcjonowania w klasztorze. Stawiająca nas przed wyborem albo żyjemy z Bogiem albo przeciw niemu. Warta uwagi i zatrzymania się na chwilę aby móc w ciszy i spokoju kontemplować jej treść.
00
Talara

Nie oderwiesz się od lektury

Prawda.
00
kasialegiec

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca
00
Karolpiotr70

Nie oderwiesz się od lektury

Kościół jest jakby wielką łodzią płynącą po morzu tego świata. Gdy uderzają weń liczne fale doświadczeń, nie wolno jej porzucać; trzeba natomiast kierować". św. Bonifacy. Tu rzecz o tym "kierowaniu" właśnie, o papierzu ( to nie błąd ortograficzny, a skojarzenie z papier- papierowy jak najbardziej słuszne) z Argentyny i jego encyklikach gdzie jest wszystko od ekologii, ekumenizmu na siłę ( nawet z tymi co mordują chrześcijan), po ...pachamamę zamiast NMP i gdzie nie pada ani razu Słowo: Jezus Chrystus. Polacy patrzą na stolicę św.Piotra przez pontyfikat JPII, dla części z nich będzie to książka ...obrazoburcza. Ci jednak zapominają ( lub nie chcą pamiętać), że pierwsze decyzje papy z Argentyny to zmuszenie Benedykta XVI do abdykacji (emerytury sic!) i wkroczenie do Kongregacji
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

o. Augustyn Pelanowski

OCALENIE

Zdjęcia opublikowane dzięki uprzejmości bliskich ojca Augustyna Pelanowskiego

Strona redakcyjna

Projekt okładki: Mikołaj Mościcki

Skład i łamanie: Anna Smak-Drewniak

© copyright Augustyn Pelanowski 2019

© copyright Klara i Tomasz Olszewscy 2019

© copyright paganini 2019

ISBN 978-83-66464-00-1 druk

ISBN 978-83-66464-01-8 pdf

ISBN 978-83-66464-02-5 epub

ISBN 978-83-66464-03-2 mobi

paganini

Wydawnictwo paganini

ul. Bosaków 11, 31-476 Kraków

www.wydawnictwopaganini.pl

[email protected]

Księgarnia internetowa

www.paganini.com.pl

[email protected]

Dział handlowy

[email protected]

12 423 42 77 577 134 277

z o. Augustynem Pelanowskim rozmawiają Klara i Tomasz Olszewscy

O TEJ ROZMOWIE

Dlaczego w ogóle zdecydowałem się podjąć próbę odnalezienia „zaginionego zakonnika”, którego słucha prawie połowa katolików w Polsce? Dlaczego wraz z moją żoną spakowaliśmy pewnego dnia do naszego auta dyktafon oraz stos kartek z pytaniami i pojechaliśmy zobaczyć na własne oczy Ojca, co do którego losów snuje przypuszczenia i tajemnicze historie spora część wiernych Kościoła?

Dlatego właśnie, że pytań jest mnóstwo, a tych, którzy chcieliby na nie odpowiedzieć – prawie nikogo. Pewien teolog powiedział mi kiedyś, że wierni – świeccy, nie muszą znać Katechizmu Kościoła Katolickiego, nie muszą znać dogmatów, mają W WIERZE się poruszać, żyć, wychowywać swe potomstwo, a w razie wątpliwości MAJĄ PASTERZY – księży, kapłanów, którzy ich poprowadzą. Nie na darmo Jezus porównywał nas do owiec. Owce są głupawe, nawet gdy są chore czy wymagają strzyżenia, pasterz musi je przytrzymać na siłę, choć wierzgają, bo one nie rozumieją, że to dla ich dobra. No ale czy ktoś nas na siłę przytrzyma i nas przystrzyże, wyleczy? Mamy w Kościele czas „róbta, co chceta, tylko nie zaśmiecajta planety”... Nadto owce reagują tylko na głos swego pana. Bezdyskusyjnie. Więc czyżby głosu Pana nie było słychać w ustach pasterzy, jeśli owce rozpraszają się i nie wiedzą, dokąd iść? Czyżby pasterze nie potrafili tak przemawiać w imieniu Pana, że owce szukają głosu Pana w Internecie, wynajdują nagrania sprzed 10 lat jakiegoś zakonnika, który teraz nie wiadomo, gdzie się podziewa, bo w Jego głoszeniu jeszcze słychać Głos Pana?

Jakich to czasów doczekaliśmy, że sami musimy wertować Katechizm Kościoła Katolickiego, żeby sprawdzać czy nie powariowaliśmy, słuchając biskupów zza Odry? I dlaczego nasi biskupi w żaden sposób nie zajmują stanowiska, gdy łódź Kościoła chybocze się i woda wlewa się za burtę? Co to za czas, że jedni organizują nabożeństwa ekumeniczne pełne happeningów, oklasków i tańców, a inni zaciągają na siebie dawne kroje ornatów i wracają do sprawowania Eucharystii tyłem do wiernych. Co z nami? Zwykłymi parafianami, którzy martwią się o przyszłość swoich dzieci, i nie mówię tu o mieszkaniach dla nich albo studiach za granicą. Martwię się, jak oni w Kościele mają zachować czystą wiarę? Czy w ogóle takie pojęcie ma jeszcze rację bytu? Potrzeba nam, Boże, autorytetu. Jakże tęsknię za Janem Pawłem II, który będąc tam daleko, w Rzymie, swą modlitwą, swymi wówczas oczywistymi, krótkimi sentencjami, podtrzymywał Polaków na duchu. Jak bardzo chcę, by Polska miała kolejnego księdza Popiełuszkę, nie w sensie losu, który Go spotkał, lecz odwagi. Albo kardynała Wyszyńskiego? Patrzę na Asię Bibi, na Mary Wagner i nie jestem pewien, czy miałbym odwagę być jak one. Benedykt XVI nie bez powodu w swym ostatnim liście podkreślał rolę męczeństwa. Chciałbym mieć tę odwagę, ale wiem, że do tego potrzeba nam łaski od Boga ale również ojców duchowych, którzy pokażą nam głupim owcom, świadectwo swego męstwa w wierze, że Chrystus jest dla nich większą wartością niż poklepywanie po plecach wpływowych parafian albo nie wiem kogo jeszcze.

Tomasz Olszewski

14 sierpnia 2019

i jeszcze kilka słów

Siedzę nad tekstem – spisaną rozmową – miał to być zwyczajny dialog o życiu, o tym co się dzieje z ojcem Augustynem, gdy nagle zniknął jakby zapadł się pod ziemię. Kierowała mną chęć ocalenia jakiejś tajemniczej przeszłości, która mogłaby bezpowrotnie zostać utracona. Ponadto ta aura niedopowiedzeń, porozumiewawczych spojrzeń, gdy pada nazwisko: Pelanowski. Kto to jest i co takiego zrobił, że mimo olbrzymich sukcesów na polu ewangelizacji zniknął z dnia na dzień?

Czym się stała ta rozmowa, w co się przerodziła, przeczytasz... Pytam sama siebie, czy powinna ujrzeć światło dzienne, wszak treści, jakie zawiera, nie należą do najłatwiejszych. Jak zresztą większość publikacji ojca Augustyna – to wymagająca lektura, dla szaleńców, którzy są bardzo zdeterminowani, by poznać Boga i samych siebie. Ale książka, którą masz w ręku jest, nazwijmy rzeczy po imieniu, arcytrudna... Nie ze względu na język, bynajmniej...

Jest to rozmowa do szpiku kości prawdziwa, jak do szpiku kości niektórzy są zepsuci, a prawda nie zawsze jest słodka, więc nie wszyscy ją przyjmą. Niemiły smak prawdy doczekał się nawet w naszym języku idiomu: gorzka prawda. Ta książka mogłaby mieć równie dobrze taki tytuł, byłby tak samo dobry.

Trudność tej książki polega na tym, że nie jest możliwe, aby o niej zapomnieć, aby ją pominąć, by nie zobowiązać siebie osobiście do zajęcia stanowiska wobec tego, o czym mówi ojciec Augustyn. Paradoksalnie ten ciężar pozostawia Cię z Bogiem w sytuacji sam na sam. Już tylko On może Ci dać odpowiedzi. Nie otrzymasz tu uniesień typu euforia uwielbienia, co też jest ważne, wiem o tym. Po lekturze tych treści stajesz na Golgocie z tym, od czego uciekasz – z doszczętnie zmiażdżonym Bogiem, zmiażdżonym i poranionym na śmierć. I masz opcję bycia Marią Magdaleną, świętym Janem albo nie daj Boże żołnierzem rzucającym los o szatę Chrystusa bądź Judaszem – tym, kto chce coś na tej bezlitosnej śmierci ugrać dla siebie.

Idąc na tę rozmowę towarzyszyło nam przekonanie, że jesteśmy jakimiś figurami, głosem ludu, gdyż pytania do i o ojca Augustyna pojawiają się co rusz w różnych rozmowach – nas zwykłych wiernych z piątej lub dwunastej ławki od końca, którzy patrzą z zaniepokojeniem na sytuację w naszym domu – naszej Matce – Świętym Kościele Katolickim. Odbijamy się od zachowawczych i politycznie poprawnych odpowiedzi, które można sprowadzić do stwierdzenia: „tak, tak... (zamyślenie/pauza) – trzeba się modlić za Kościół”. Wiadoma sprawa! Wiemy, że trzeba, ale brak nam przywódców. Jeśli dwaj biskupi na równie ważnych stanowiskach potrafią głosić sprzeczne ze sobą nauki – to komu, my świeccy, mamy być posłuszni?

Poznaliśmy co najmniej kilkanaście osób, które nawróciły się słuchając ojca Augustyna, a często nie znając Go osobiście. Ze zdumieniem odkryliśmy, że nawet takie projekty jak piosenki naszego późnego dzieciństwa śpiewane przez Arkę Noego, 2Tm2,3 czy niedawne projekty Panny Wyklęte lubProroctwo, wszystko to nosi ślad obecności modlitwy tego kapłana. Nawet niezwykle popularny internetowy kaznodzieja, ojciec Adam Szustak, jak się okazuje, także czerpał z nauczania ojca Augustyna, który nie miał (i do tej pory nie ma) swojego okienka na Facebooku i YouTubie. Dopiero od kilku lat ludzie zaczęli kolekcjonować jego homilie, nagrywać je w kościołach gdzie odprawiał Msze święte. My też wielu z tych homilii wysłuchaliśmy, gdyż jest w nich coś, co dotyka najgłębiej ukrytych obszarów serca. Intuicyjnie czuć w tym nauczaniu modlitwę i prawdę.

Jeden z kapłanów, których szanuję mawia, że ksiądz głosi najpierw do samego siebie i to u ojca Augustyna słychać, że on odpowiada na pytania z głębin swej duszy, a że jest to prawdziwe to następnie promieniuje i przemienia także inne dusze. Dlatego chcieliśmy zapytać tego Paulina o jego życie i o to, jak to się stało, że został tak płodnym głosicielem Ewangelii. Ale że wachlarz pytań, które zanieśliśmy w swych sercach, był dużo większy, powstała rozmowa. Rozmowa długa jak rzeka, ożywiająca jak strumienie i rwąca jak potok. Przede wszystkim rwąca... na strzępy rwąca wygodne koryta myślenia, w którym łatwo nam trwać i nie widzieć. Albo, co jeszcze gorsze, udawać, że nie widzimy. Ta rozmowa zmusza do decyzji: albo... albo. Dla każdego to „albo” będzie czymś innym, ale będzie na pewno, to obiecuję. Niezależnie więc, na ile jesteśmy gotowi, by tę rzekę przepuścić przez swoje wnętrze, ostrzegam, że nie będzie to smaczny drink z palemką odcinający od rzeczywistości. Zamknijmy się zatem po lekturze na adoracji Najświętszego Sakramentu, z różańcami w ręku i powierzmy Panu swe troski, On wszystko nam wyjaśni, nawet to, czego od razu nie będziemy w stanie przetrawić. Wierzę w to i ufam Ci, Jezu.

Klara Olszewska

15 sierpnia 2019

KORZENIE

Ojcze Augustynie, niełatwo Cię znaleźć, ale szczęśliwie udało się... Spotykamy się z Tobą przynosząc pytania, które nurtują wielu, lecz chcielibyśmy wrócić do początków, bowiem znany jest Twój głos, nauczanie, rekolekcje, ale o Tobie samym prawie nic nie wiadomo. Skąd pochodzisz, skąd pochodzi Twoja rodzina?

Oczywiście drzewo można poznać po owocach, ale i owoce świadczą o korzeniach. Moi przodkowie ze strony ojca pochodzili z Włoch – łatwo rozpoznać pochodzenie mojej rodziny po mojej twarzy; twarz ma „wyraz”, nawet gdy jest to twarz niemego. Nie wiem wszystkiego o mojej rodzinie, gdyż jak w każdej rodzinie są fakty przekazywane z dumą i sekrety ukrywane ze wstydem. Są portrety Doriana Graya na pełnym pajęczyn strychu i lorda Byrona namalowanego w stroju albańskim eksponowane w holu reprezentacyjnym.

Tak było i w rodowodzie Jezusa: są tam przecież trzej niezapisani z imienia królowie i jedynie pięć kobiet wśród wymienionych aż czterdziestu dwóch pokoleń.

W drugiej połowie XVIII wieku król Stanisław August Poniatowski sprowadził antenatów mojego ojca w okolice Miedzianej Góry w województwie świętokrzyskim, gdzie była kopalnia miedzi. Poniatowskiego otaczało wielu Włochów, tak znamienitych jak Canaletto albo Bacciarelli, ale i nieznanych lub zapomnianych. Modne było wówczas bycie mecenasem, czyli człowiekiem, który wspiera artystów, popiera rozwój głównych gałęzi gospodarki kraju, umożliwia literatom rozwój. Zatem dba o rozwój wszelkiej działalności w kraju począwszy od artystycznej, a skończywszy na przemysłowej. Być może ostatni król Polski był mecenasem, by jakoś rekompensować na innych polach to, co miał na sumieniu? Nie tylko wspierał artystów czy poetów, ale także interesował się alchemią, chemią, literaturą, historią i geologią, geografią, a chcąc podnieść Rzeczpospolitą z zapaści finansowej, uruchomił dwie narodowe mennice już w 1765 roku, w Krakowie i Warszawie. Już wtedy, w Rzeczpospolitej znajdowały się w obiegu fałszywe monety, wprowadzane przez kraje ościenne, których wywiady dobrze wiedziały, jak ten „zdewaluowany” w Europie kraj zasypać fałszywą monetą.

Działo się tak właściwie od początku XVIII wieku. Zamiast kupować srebro, złoto czy nawet miedź u sąsiadów i bić z nich monety, Poniatowski zarządził powołanie krajowych mennic, które ufundował, a do tego były potrzebne własne, narodowe kopalnie. Już w 1764 roku Stanisław August zainicjował wydobywanie srebra w Olkuszu, a cztery lata później, w 1768 roku, jeszcze przed konfederacją barską, do Miedzianej Góry właśnie został sprowadzony Giovanni Pella, człowiek o zdolnościach artystycznych, medalier z północnych Włoch. Zawodowo miał zająć się produkcją monet o pięknym artystycznym kształcie. Był więc „wyklepywaczem monet”, jak to pisał Jeremiasz, co stało się tematem pewnej mojej medytacji [1].

I tak rodzina o włoskich korzeniach i wyraźnie plastycznych zdolnościach, sprowadzona zapewne bezpośrednio przez Komisję Kruszcową, która organizowała poszukiwania i eksploatację złóż górniczych w Rzeczypospolitej, znalazła się pod samym Świętym Krzyżem, a ja jestem zapisanym, w siódmym pokoleniu, potomkiem tamtego artysty-medaliera albo pracownika mennicy. Kiedy myślę, wcale nie bez odpowiedzialności katolickiej i kapłańskiej: pracownik mennicy, który miał za zadanie podnieść wartość kruszcu i zaradzić fałszywym monetom, jakie zalewały kraj. Hm, hm, hm, stwierdzam, że to zobowiązujący korzeń genealogiczny! Prawda? W czasie swego niedługiego istnienia Komisja Kruszcowa (1782-1787) zajmowała się szczególnie kopalniami miedzi w Miedzianej Górze i Niewachlowie pod Kielcami, a to moje strony rodzinne. Jej prezesem był między innymi Hiacynt Małachowski – nota bene również Małachowscy są skoligaceni z przodkami rodziny mojej prababci.

Ostrowiec Świętokrzyski, z którego bezpośrednio pochodzę, to miasto o bardzo starożytnej tradycji metalurgicznej, sięgającej swymi początkami neolitu. Minerały, między innymi miedź, ale też rudy żelaza były w tym regionie wydobywane od dawna i dlatego w moim mieście istniała huta, działająca od drugiej dekady XIX wieku. Otoczenie pełne pieców hutniczych, wielkich temperatur daje powody do duchowych przemyśleń o przemianie tego, co jest brudne, co zostało wydobyte z głębi i co zostało zmieszane, w coś, co jest lśniące i nie jest fałszywe.

Z tej części rodziny Pellów, która pozostała we Włoszech, pochodzi kilku bardzo ciekawych ludzi, choć oczywiście tych nieciekawych zawsze było więcej. Pod koniec XIX wieku urodził się Giuseppe Pella, który w rządzie prezydenta Alcide Amedeo De Gasperiego (nota bene kandydata na ołtarze), był aktywnym, chrześcijańskim politykiem. W rządzie De Gasperiego, Giuseppe Pella zajmował się sprawami zagranicznymi i budżetem – dbał o to, by pieniądze miały właściwą wartość, a kraj nie był zalewany fałszywkami. Zbieg okoliczności? Nie uległ też presji rządów Tito, który groził zajęciem Triestu po wojnie i był gotowy wysłać wojsko, by komuniści nie zgarnęli okręgu Triestu.

W tej rodzinie byli zarówno bohaterowie jak i tchórze, ludzie wierzący jak i więcej niż niemoralni. Tak jak to bywa w każdej rodzinie. Jedni ratowali ludzi, inni ich ścigali. Łatwo się przyznać do tego, że mój ojciec czy jego brat byli w podziemiu antykomunistycznym, trudniej do tego, że ich stryjowie w tym samym czasie byli urzędnikami UB.

Rodzina ojca matki, czyli dziadka Piotra Andryka, pochodziła z okolic Ostroga na Ukrainie, gdzie miała swoje gniazdo rodzinne już w XVIII wieku. Nazwisko to ma pochodzenie jak najbardziej ukraińskie i etymologicznie ma związek z jakimś protoplastą o imieniu Andriej – zdrobniale i po ukraińsku: Andriejko. Rodzina czuła i uważała się za Polaków, więc w czasie zawieruch wojennych na Kresach w XIX wieku utraciła swoje majątki. W 1863 roku jeden z moich przodków jako powstaniec, za przewożenie broni do oddziałów powstańczych został żywcem wkopany w mrowisko przez carskich kozaków. Inny z krewnych, ksiądz Piotr Paweł Andryka, w kwietniu 1939 roku, mianowany został kapelanem rezerwy Wojska Polskiego, a zginął w Gułagu, bo chciał... dalej walczyć, a nie poddać się. Ta rodzina była bardzo pobożna, katolicka. Na przykład matka mojego dziadka Piotra Andryka – oczywiście nie tego samego co wyżej wspomniany – Franciszka, która zmarła w 1943 roku, codziennie odmawiała brewiarz tercjarski na własnym klęczniku w kościele oraz cały różaniec. Podobnie zresztą jak inni członkowie tej rodziny. Brat dziadka, Paweł Andryka walczył pod Falaise, Chambois, a wcześniej zahaczył o Archangielsk w przymusowej wywózce po 1939 roku. Potem był oczywiście Anders, Bliski Wschód, D-Day i powrót do Ludowej Polski oraz „nagroda” w postaci rocznej odsiadki w więzieniu za to, że walczył o Polskę w dywizji generała Maczka, a nie pod „gienerałem” Świerczewskim...

Ojciec, Włodzimierz Pelanowski

Matka Anna, kruczowłosa i czarnooka dziewczyna, często w dzieciństwie, w czasie okupacji, przygotowywała kolacje ze smażonej kiełbasy „Ponuremu” – Janowi Piwnikowi. W domu jej rodziców często bywali partyzanci w czasie zgrupowań albo zimowych kwater. Dziadkowie mieli sklep, więc po cichu zaopatrywali partyzantów AK w prowiant. W domu jej rodziców miały miejsce sztabowe decyzje i wiele innych ważnych faktów, o których zapomina historia, ale nie Bóg.

Moja rodzina nie tylko miała swoje piękne karty, ale i mroczne, tragiczne. Sądzę jednak, że lepiej o nich nie mówić, nie dlatego, że o zmarłych źle się nie mówi, ale dlatego, że niektóre fakty z życia zmarłych mogą zaszkodzić jeszcze żywym.

Ojciec mój Włodzimierz Pella (nazwisko zostało spolszczone na Pela, a w 1971 roku na Pelanowski, dla zmylenia władz komunistycznych) i Anna Andryka poznali się w 1953 roku i po dwóch tygodniach się pobrali. Nie było szans na inną decyzję i to nie dlatego że „wcześniej pojawiło się dziecko w łonie niż zapowiedź na ambonie”, ale dlatego, że bardzo się pokochali. To właśnie wtedy mój ojciec wyszedł z więzienia po amnestii, jaka uwolniła tysiące żołnierzy wyklętych w 1953 roku. Za udział w walce zbrojnej przeciw reżimowi komunistycznemu dostał wyrok 40 lat więzienia i dopasowywał się do roli widma w kazamatach Kielc i Rawicza oraz ciężko pracował w kopalni w Jastrzębiu. Potem była inwigilacja, dręczenie, rozpijanie ojca, permanentny stres. Ten, kto jest wnukiem lub dzieckiem żołnierzy wyklętych, wie, co znaczy przeklęte życie przez dziesiątki lat. Nie będę tego tłumaczył szerzej, zostawiam to historykom i Sądowi Ostatecznemu – bo na pewno nie trybunałowi w Hadze. Właściwie, jak się później dowiedziałem, nie byłoby ani mnie, ani moich sióstr na tym świecie, ponieważ w chwili okrążenia domu na Stawkach (na przedmieściach Ostrowca) przez KBW w 1947 roku, ojciec i jego brat nie chcąc iść do więzienia, zastanawiali się nad odebraniem sobie życia! Mój ojciec zdecydował się na rosyjską ruletkę... I mimo, że w bębnie brakowało tylko jednego naboju, a iglica uderzyła nabój, ten okazał się niewypałem. Zaskoczenie było chyba wielkie, gdy usłyszał suchy trzask w komorze lufy zamiast wybuchu pocisku. Jestem więc „owocem niewypału”, trochę tak mogę powiedzieć o sobie. Dzięki niewypałowi, 16 lat później począłem się pod sercem matki, a gdy się urodziłem, ojciec miał akurat 33 lata.

Matka, Anna Pelanowska z d. Andryka

W 1989 roku po pozornym uwolnieniu się z pęt komunizmu, założono Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej – ojciec został zweryfikowany i od tej pory publicznie mógł się przyznawać do podziemnej przeszłości. W czasie rozprawy weryfikacyjnej zdarzył się incydent – ojciec publicznie sprzeciwił się wpisania na listę Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej (ŚZŻAK) człowieka, który dopuścił się gwałtu – zapadło mi to w pamięć.

Przypomniało mi się to akurat w chwili, gdy rozważałem słowo Boże o tym, co się stało w Gibea (zob. Sdz 19, 11-30). Medytacja mówi przecież o gwałcie na kobiecie i jej poćwiartowaniu, co w sensie symbolicznym można odnieść do ćwiartowania i gwałcenia ciała Kościoła przez herezje, korupcje, zboczenia i to wszystko, co teraz ma miejsce. Wtedy przypomniałem sobie sprzeciw mojego ojca... Mój sprzeciw na bezczeszczenie Kościoła ma więc swoje źródło w jego sprzeciwie. Takie postawy przodków, ojców wpływają na budowę upartych zachowań potomstwa. I choćby nawet wszyscy przymykali oczy na to, co się działo i dzieje z Kościołem, to ja będę o tym mówił, nawet jeśli miałbym przez to ponieść śmierć, tak jak to się zdarzyło niektórym kapłanom. Pomyślcie tylko chwilę... Ksiądz Popiełuszko nie dożył nawet kwadratury koła w Magdalence, a ksiądz Tischner został figurką przylepioną do „Solidarności”, robił karierę i nikt go nie tknął nawet palcem. Kto dziś robi karierę w Kościele, a kto musi się ukrywać?

Zadaję sobie pytanie: czy mnie ktoś zabije? Wystarczy tylko pomyśleć komu jestem niewygodny, a będziecie wiedzieli, kto wyśle tych, którzy mi pomogą dostać się do Królestwa Niebieskiego. Oto chyba najkrótsza notka genealogiczna o rodzinach mojej matki i ojca, zaledwie szkic. Jedno jest pewne, najważniejszy etap ich życia przebiegał w komunizmie. W nas, dzieciach tamtych rodziców, szczególnie tych wyklętych przez partię, wytworzyło się obronne zachowanie, by w każdej rozmowie z ludźmi obcymi, spoza kręgów zaufanych ludzi, starać się nie zapominać, iż postrzegają nas jak mięso do pożarcia, nawet jeśli byliby wegetarianami.

Jeśli dobrze zapamiętaliśmy, urodziłeś się, Ojcze, w 1963 roku. Jakie były okoliczności Twoich narodzin?

Tak. 23 stycznia 1831 roku Belgia zmieniła paski na fladze z poziomych na pionowe... a ja się urodziłem 23 stycznia 1963 roku. Czy mają związek zbieżności dat zamachów na Lincolna i Kennedy’ego? To nie ma znaczenia, nie o takie skojarzenia chodzi, które przygnębiają albo podniecają, ale o takie, które wzmacniają albo przynoszą pokój.

Bóg każe nam kojarzyć podobieństwa w Biblii, które nas uzdrawiają i przynoszą pokój. Na przykład ta scena Ewangelii – ognisko, na którym Jezus ułożył rybę, oraz ognisko, przy którym Piotr wyparł się Jezusa, co było traumą dla Piotra (zresztą w języku greckim mamy w tych miejscach podobne określenia). To szatan narzuca nam skojarzenia, które nas przerażają albo grzesznie podniecają. Dlatego właśnie niezbędne jest dla nas diakrisis, czyli rozeznawanie duchów, co związane jest z selekcją skojarzeń, myśli, uczuć, narzucających się zbieżności, dziwnych powiązań, uderzających podobieństw. Jedne pochodzą od Boga, inne – od złego.

23 stycznia 1963 roku urodziłem się i mogę oczywiście skoncentrować się na pewnych okolicznościach przykrych i je rozpamiętywać żałośnie albo skoncentrować się na zbawczych szczegółach, które mnie podnoszą na duchu. W pewnych okolicznościach nadmierne rozpamiętywanie, myślenie, myślenie i jeszcze raz myślenie, analizowanie, cofanie się w przeszłość, bywa mylące. Od myślenia do mylenia się, jak widzimy, jest wcale niedaleko, to zaledwie brak jednej litery.

Piotruś Pelanowski

Urodziłem się ponieważ lekarz stwierdził, że „nie było innego wyjścia i jest za późno na aborcję”. Inaczej mówiąc: już przyszłość nadeszła i wyprzedziła przeszłość, stając się zaskakującą teraźniejszością. Bóg moich rodziców zaskoczył, a oni pokornie to przyjęli. Nie mam pretensji ani absolutnie żalu do rodziców, którzy byli zmuszeni drastyczną sytuacją materialną i presją społeczną, by trzecie dziecko wysłać w lepszy świat, zanim zobaczy gorszy. Tak, miałem być abortowany i matka znalazła się w zimnym gabinecie, a ojciec przed nim zlany gorącym potem. Lekarz powiedział matce, że „jest za późno na aborcję”, a po latach oboje rodzice bardzo żałowali, że w ogóle dopuścili do siebie możliwość aborcji. Chwała Bogu, że tym ginekologiem nie była Emma Bonino [2] tak chwalona przez biskupa Rzymu Bergoglio. Rodzice wyspowiadali się z tego i żałowali za każdym razem, kiedy na mnie patrzyli, a nie mogli odczuć tego żalu, dopóki mnie nie ujrzeli.

Choć nie byłem idealnym dzieckiem, czyli dobrym i pobożnym chłopcem, a nawet byłem powodem łez rodziców, to jednak nigdy mi nie wyrzucali, że żałują, że mnie wtedy nie zabili – żałowali tylko, że podjęli straszną decyzję o aborcji. Jestem im wdzięczny, bo przełamali się, by mi otworzyć drogę przez ten świat na tamten świat, a nie wysłać mnie na tamten świat bez ukształtowania się na tym. Żeby być dojrzałym do wieczności trzeba przyjmować rok po roku swoją niedojrzałość w czasie. Czas jest ważny, bardzo ważny, ponieważ jest możliwością wieczności szczęśliwej i nie wolno go tracić przez lenistwo lub zajęcioholizm. Kiedy nie czytam przez kilka godzin Biblii albo pozwolę sobie zabrać czas na adorację, mam poczucie nieodwracalnej straty, bez względu na to, czy to z mojej winy, czy z winy innych. Dzień bez Mszy Świętej, adoracji, Biblii czy różańca jest otwarciem się na potworność grzechu.

Nie ma żadnego wehikułu czasu, który umożliwiałby naprawienie krzywdy w przeszłości, można co najwyżej w przyszłości dokonać więcej z powodu tego, że zbyt mało czyniło się w przeszłości. Jest oczywiście spowiedź, która „dopełnia się” w Eucharystii. Kiedy się jedzie samochodem, mamy przed sobą szybę przednią, która jest wielka, i lusterka boczne, które są stosunkowo małe – w szybie widzimy przyszłość, a w lusterkach przeszłość, wszystko jest potrzebne, ale przyszłość jest ważniejsza, decydująca, natomiast przeszłość maleje w miarę, jak się posuwamy naprzód. Żeby jednak odkryć przyszłość jako pewne zaskoczenie, musimy być TERAZ. Co to znaczy być teraz? Ludzie żyją przeszłością, kiedy faworyzują wspomnienia zarówno piękne, jak i jątrząco krzywdzące albo żyją tylko przyszłością, kiedy rozmywają się jak na wycieraczce szyby samochodowej w dżdżystych fantazjach i łzawych marzeniach. Nie rozumiem, jakim prawem jakiś duchowny może obsesyjnie namawiać ludzi do ucieczki od teraźniejszości w marzenia? A jest ktoś taki, kto bez przerwy namawia do marzeń i osłabia wolę tysięcy, a nawet milionów.

Nie mogę nie odwołać się w tym miejscu do małej medytacji na temat Eucharystii – wyjątkowego czasu w każdym dniu, który sprawia, że za szybą przednią mamy cel uświęcania, a w lusterku – widok mijanych i wyznanych grzechów.

Każda Msza Święta jest PASCHĄ, więc przede wszystkim w czasie Wielkanocy uświadamiamy sobie, że każda Msza jest partycypacją w tej wyjątkowości Paschy Chrystusa. Na każdej Mszy jest „teraz” albo „dziś”, co podkreślają modlitwy i czytania. Na przykład modlitwę Ojcze nasz odmawia się w czasie teraźniejszym, tak samo Credo (wyznanie wiary odmawiane w niedzielę), bo mówimy: „wierzę”, a nie: „wierzyłem” albo „wierzyliśmy kiedyś” lub „będziemy wierzyć”.

Pascha Jezusa była zainicjowaniem całego ciągu uchwytności wiecznego TERAZ Boga w nieuchwytności przemijania czasu. Po raz pierwszy i jedyny TERAZ BOGA stało się dostępne dla wszystkich, którzy zechcą z tego skorzystać, biorąc najpełniejszy udział w każdej sprawowanej Mszy Świętej. Exodus Mojżesza był tylko zapowiedzią tego przedarcia się do wieczności. Możemy na ten Exodus popatrzeć jak w lusterko boczne samochodu: było to TERAZ ALBO NIGDY, by jedynie stworzyć nową przestrzeń – swoisty terminal – dla PASCHY CHRYSTUSA, którą widzimy przez szybę przednią każdej Eucharystii, każdej Najświętszej Ofiary. Karl Jaspers pisał o „doniosłym momencie”, który zapewne może odpowiadać greckiemu kairos. Ów „doniosły moment jest tym, co ostateczne, bezpośrednie, żywe cieleśnie obecne, intensywne, jest totalnością tego, co realne, tym, co jedynie konkretne. Człowiek znajduje egzystencję i absolut ostatecznie tylko w doniosłym momencie, nie zatracając się w przeszłości bądź przyszłości, w których unieważnia się teraźniejszość. Przeszłość i przyszłość są ciemnością, przepaścią niepewności, są czasem bez końca, podczas gdy doniosły moment to zniesienie czasu, obecność wieczności”.

Być może moi rodzice idąc do gabinetu wyobrażali sobie pusty grób, który miał zapełnić się małym ciałkiem dziecka, które miało umrzeć jak mały Mojżesz... być może? Sknocone życie miało znaleźć się w koszu na śmieci, w metalowym koszyku przy stole aborcyjnym. Iluż niedoszłych Mojżeszów skończyło przez upór rodziców w taki sposób? Ale oto stało się coś doniosłego, coś, co towarzyszy mi całe życie, można by rzec: zmartwychwstałem, zanim umarłem. Moje życie jest jednocześnie znikome i majestatyczne, nędzne i piękne, grzeszne i łaskawe, raniące i leczące. Pusta nędza grobu wyraża dla mnie niemożliwość uchwycenia i pomieszczenia przez zmysły całego dostojeństwa zmartwychpowstania. Istnieje pustka nieobecności i pustka, która została pokonana przez Obecność, którą Obecność pochłonęła i przekroczyła. Mój grób został w lusterku przeszłości, zanim się urodziłem, a ponieważ się urodziłem – przednia szyba przyszłości daje mi nadzieję, że gdy naprawdę dosięgnie mnie agonia biologiczna, zobaczę światło wieczności prędzej, niż zdąży mnie ogarnąć mrok śmierci. Wierzę (a nie: będę wierzył) w zaskoczenie ZMARTWYCHWSTANIEM. Wierzę, że ono będzie szybsze niż pełnia świadomości tej śmierci, która będzie usiłowała mnie połknąć w paszczy otchłani. Pustka grobu Chrystusa wyraża najplastyczniej nieudany zamach śmierci na życie. Paszcza śmierci jest pusta, grób jest pusty, to znaczy, że śmierć została okradziona z tego, co ukradła Życiu – nawet z ciała! Dobrzy katolicy często martwią się tym, czym powinni się cieszyć i zachęcać samych siebie. Kobiety na przykład zmartwiły się pustym grobem, a powinny się cieszyć z pustego grobu – jak mi napisał ojciec Adam Czuszel, który zapytał: czy martwisz się pustką, pozorną nieobecnością Jezusa?

Każdy dzień jest święty, ale urodziny szczególnie są uświęcone, prawda? A urodziny dla Nieba? Urodziłem się więc, zanim umarłem, 23 stycznia 1963 roku, zmartwychwstanę zanim umrę. Czy to nie piękne? To tylko dzięki Chrystusowi, który na każdej Mszy staje przed nami, zanim Go zobaczymy. Zaskakuje nas teraźniejszością, której dopiero się spodziewamy jako przyszłości. Czy ktoś myśli o wieczności jako o TERAZ, czy raczej jako o niedosiężnej przyszłości? Urodziłem się więc, zanim umarłem, zostałem nadłamany widmem aborcji, ale nie załamany śmiercią. Nadłamany, krzywy badyl jest ciekawszy w formie niż prosty kołek. Na przykład pastorał biskupa jest krzywy, nigdy nie powinien być prostym kołkiem. Ciekawe? I chwała Bogu pięknemu, który czyni najpiękniejsze rzeczy!

Jeszcze pozwolę sobie na przypomnienie jednego tekstu z Biblii w związku z moimi urodzinami. W Księdze Izajasza zapisano takie słowa: „Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi knotka o nikłym płomieniu” (Iz 42, 3). Co za delikatność wobec tych, którym zawsze „knoci” się życie! Mnie zaś knociło się, zanim się urodziłem. Naprawdę, ale mówię to z radością, bo patrzę w przednią szybę, a nie w tylne lusterko. Kierowca, który nieustannie patrzy w lusterko wsteczne, niechybnie spowoduje katastrofę – nie można ugrzęznąć w przeszłości. Pamiętać to nie to samo, co żyć przeszłością – powiedział profesor psychiatrii Irvin Yalom. To gasi ducha. Nie można zgasić w kimś zapału ducha, nawet jeśli się ledwo tli. Chrystus potrafi z taką troską otoczyć maleńki ogieniek z Ducha ukryty w człowieczej lampce jak górnik, który zszedł do nieoświetlonej sztolni i znalazł mały, krzywy, wykręcony fragment świeczki. Bierze ją w dłonie i jakże chroni jej zapalony płomień wilgotnymi dłońmi i troszcząc się, by nie zagasł. Zaskoczony słyszy, jak świeczka niepewna swego losu przemawia: „Potrzebuję Cię! Z dna kanału podniosłeś mnie, niepotrzebny knotek nadłamany, kulfon, skręcony bólem”. Ale On przerwał jej zdziwione wyznanie i mówi: „Bez Ciebie nie byłoby już nic oprócz CIEMNOŚCI...”. To mnie rozpala. Ważniejsze niż pokręcony mój życiorys jest to, czy przyjmuję Jego płomień. Tak widzę swoje urodziny. I dedykuje je tym, którzy zbyt często patrzą w lusterko wsteczne, a za mało w przednią szybę. Choć mama i tata dali sobie wmówić, że lepiej będzie, jeśli tego okropnego świata nie zobaczę, to jednak Bóg ich zaskoczył swoją decyzją, a oni nie byli uparci.

Podejrzewam, że tak jest ze wszystkimi abortującymi swoje dzieci, nie tylko matkami, ale i ojcami – bo z liczby winnych nie można wykluczać ojców. Bóg zawsze do końca stara się człowieka zaskoczyć inną wersją, lecz miliony ludzi uparcie nie chcą, stawiają na swoim i sami stają się ofiarami tłumionych wyrzutów sumienia, nie tylko do końca życia, ale co najgorsze, w wielu wypadkach, na wieczność. Na szczęście zawsze można zaskoczyć diabła spowiedzią i solidnie spojrzeć w lusterko sumienia... spowiedź z przeszłości trwa tak naprawdę porównywalnie do nowej przyszłości, krótko, a obdarowuje wiecznym życiem. Czy to nie jest korzystne zaskoczenie?

Twoja mama, nie dała sobie wmówić, że jej macica to jej wybór?

Widocznie do końca nie dała sobie wmówić. Choć dała się zwieść całej tej ideologii cywilizacji śmierci. Nawet idąc do gabinetu aborcyjnego, nie do końca był to jej wybór, lecz wybór systemu. Tak naprawdę ludzie, którzy krzyczą na ulicach: „Macica to mój wybór”, wcale nie dają upustu swojej wolności, ale wręcz przeciwnie, oni dali sobie wmówić, że to, co im się wcisnęło do głowy na siłę, to ich wybór. Są jak niewolnicy na smyczach swoich smartfonów. Aborcja to nie wybór tych, którzy krzyczą, że to ich wybór: to trend wymuszony psychotechniką zarządzających globalnymi strategiami, mającą na celu depopulacje ludzkości. Dlaczego biskup Bergoglio z taką radością zaprosił Paula Ehrlicha [3] do Watykanu? Jaką ma dla mnie wiarygodność hierarcha, który brata się z depopulatorem, który uważa, że ludzie są złowrogim wirusem na tej planecie, a cała przyroda jest ofiarą ludzkiej złości? Jeśli tak uważa, to niech sam sobie odbierze życie, bo przecież jest człowiekiem, czyli według niego: zbrodniarzem ekologii! Mam z posłuszeństwa papieżowi także puszczać oko do Emmy Bonino, wspomnianej wcześniej, która pompką wyssała z łon matek tysiące dzieci? Mam być posłuszny papieżowi, a jej gratulować? Ona dosłownie pompką do roweru to czyniła, jest to na zdjęciach.

Zresztą „mój wybór” jest jedynie moim, gdy jest zgodny z powołaniem danym przez Boga, jest odpowiedzią na zaskakujące działanie Boga. Moja matka i ojciec pozwolili się zaskoczyć Bogu i przyjęli Jego wolę; dokonali wreszcie swojego wyboru: życie! Mój wybór istnieje tylko w granicach działania Bożego powołania, w przestrzeni uzgodnienia swojej woli z Jego wolą, poza tym istnieje tylko bezbożna przemoc.

Wielu ludzi daje się zwieść, ale problem tkwi raczej w tym, czy są w tym krnąbrni. Jeśli nie, to Bóg zaingeruje, a jeśli są uparci, to Bóg nie sprzeciwi się ich zdemonizowanej woli. Wymuszą na sobie samych to, w czym się mimo ingerencji Boga uparli. Bo może nas dziwić, dlaczego tylu ludzi dziś dokonuje rzeźni swoich dzieci – od końca lat sześćdziesiątych jest to ponad dwa miliardy dzieci na całym świecie – dzieci, które zostały abortowane. Czy Bóg nic nie zrobił, by te dzieci uratować? Otóż przypadek moich rodziców jest dowodem, że Bóg do ostatniej chwili ingeruje, nie zmusza, zaskakuje, nie popycha, daje do myślenia, nie pozbawia inteligencji, lecz ją budzi.

Bóg ingeruje z misją ratunkową do po-ostatniej chwili, zaskakuje, daje do myślenia, stawia przeszkody, by matka i ojciec dziecka nie dokonali tego czynu, choć mogli ulec presji, dali się zwieść szatańskiej propagandzie, która wmawia ludziom, że żadnej osoby ludzkiej nie ma do dziewiątego miesiąca ciąży. Ta sama propaganda natomiast podnosi larum z powodu odstrzału owłosionych loch, które są w ciąży albo organizuje akcje ratunkowe dla karpi, które męczą się w akwariach sprzedawców ryb w grudniu, itd. Dziś jako dumna rasa ludzka wysyłamy misje na Marsa, by znaleźć tam bakterie – życie najprymitywniejsze i chcemy je umieścić w laboratoryjnych inkubatorach, w technologicznych „macicach”, by chronić życie. Jednocześnie organizuje się marsze proaborcyjne „czarnych wdów”, by zniszczyć istoty, które mają w sobie potencjał do niezwykłego, inteligentnego życia i są powołane do współuczestnictwa w boskiej naturze. Ale te kobiety, które chcą uniknąć trudu ciąży, skazują się na cierpienie okaleczonego wnętrza. Unikając trudu, skazujemy się na cierpienie.

Jean-Didier Vincent wskazał kiedyś pewien absurd ślepego oddania się nauce z posłuszeństwa wobec autorytetu Darwina: „Z niezrozumiałych przyczyn naukowcy dokładają wszelkich starań, aby nauczyć języka małpy człekokształtne, najczęściej szympansy. Co powiedziano by o biologu, który uczyłby latać krokodyla pod pretekstem, że posiada on wspólnego przodka z ptakiem: dinozaura?”. Rozwinę tę demaskującą ślepe posłuszeństwo uwagę: co by powiedziano o ludziach, którzy mordując swoje dzieci z powodu trudu porodu i wychowania, motywowali to istniejącą w przyrodzie walką o przetrwanie, zauważalną w ich domniemanych przodkach, czyli stadach szympansów bonobo?

A może mamy też w imię posłuszeństwa i solidarności uczyć się od bonobo stosunków kazirodczych i ocieractwa seksualnego nawet z potomstwem, by oddać hołd Darwinowi?

Chcemy na siłę uczłowieczyć zwierzęta i jednocześnie zezwierzęcamy się w tym samym momencie jak Tony McGinn, kobieta, która postanowiła najpierw być mężczyzną, a teraz chce być psem albo Eric Yeiner Hincapié Ramírez z Kolumbii, który odciął sobie uszy i nos, bo chciał wyglądać jak „żywy trup”. Jak z kimś takim się dogadać, zastanawia się zapewne Bóg?

Cóż to za fala samookaleczeń ogarnęła tę planetę? Czy to ostatnia fala? Czy ktoś pomyślał o powszechności tego zjawiska i zaczął bić na alarm, zamiast przejmować się ekologią?

Ludzie okaleczają masowo swoją płciowość w imię hasła „mój wybór”, przeszczepiają sobie różne części ciała. Niebawem będziemy widzieli istoty po ingerencjach w DNA z oczami na rękach i pośladkami zamiast policzków jak na obrazach Arcimboldo. Jeśli ktoś widział obraz Ogrodnik Arcimboldo, to może ze zdziwieniem rozpoznać wiele żywych modeli z tego obrazu w czasie tak zwanych marszów dumy, jakie wyparły katolickie procesje w kilkadziesiąt lat. Co będzie potem? Żniwa? Nie chcieliśmy procesji Bożego Ciała, to będziemy musieli przyglądać się innym ciałom na różnych marszach równości! Hannibal ante portas![4]

W Łodzi, w 2011 roku, odbyło się 340 zabiegów zmiany płci w szpitalu im. Barlickiego. Napisałem tak w wywiadzie o książce Testament duchowy i dziś to powtórzę: co będzie, kiedy noszenie uszu nie będzie w modzie? Wyrośnie pokolenie van Goghów? Na pewno nie. Nie zapraszam do oglądania „dzieł sztuki” body artu wiedeńskich eksperymentatorów, dla których niewystarczającym było wypinanie tyłka albo picie własnego moczu, to jeszcze rozcinali sobie skórę, a słynny Rudolf Schwarzkogler dokonał samokastracji i w końcu popełnił samobójstwo. To jest sztuka? Czyli wzorzec dla innych, mający wzbudzić zachwyt? Raczej obrzydzenie. Wybryki Mariny Abramowic czy Fakira Musafary, to już ostatni stopień do piwnic piekła, a nie akme artyzmu. Orlan – francuska artystka, znana z akcji „święta reinkarnacja Orlan” – wcale zresztą nieświęta – tak majstrowała przy chirurgii plastycznej, że trudno już ją zidentyfikować. To wszystko jednak sygnalizuje, że jesteśmy na skraju wytrzymałości jako ludzkość.

Wrogość kierujemy do siebie, a ekstremalnym wyrazem tego jest aborcja! Boję się, że niebawem jakiś artysta zechce zrobić publiczny performance, dokonując aborcji własnego dziecka, a media oczywiście okrzykną ten mord arcydziełem. Rien ne peut dépasser la joie – jak miały informować nagłówki francuskiego pisma w 22 marca 1815 roku o tryumfalnym pochodzie Napoleona. Cesarz czy potwór?

Ktoś trafnie spuentował obecne czasy mówiąc: nasze pokolenie coraz bardziej przypomina człowieka, który chcąc zatamować toczącą się krew z nosa, założył sobie opaskę uciskową wokół szyi i się udusił.

Przypomnijmy sobie słowa Jezusa: „Bo cóż za korzyść ma człowiek, jeśli cały świat zyska, a siebie zatraci lub szkodę poniesie?” (Łk 9, 25). Po co lecieć na Marsa dla korzyści naukowej i ku uciesze Michaela Finney’a, skoro na Ziemi tracimy dzieci dla produkcji lepszych kosmetyków firmy Neocutis?

Jezus daje wybór dwóch dróg: za Nim, by nie stracić siebie, swojego istnienia i powołania albo za światem, by stracić nie tylko siebie, ale i Chrystusa. Błogosławieństwo i przekleństwo, szczęście i nieszczęście. Wszystko wydaje się jasne.

Ale jest jeszcze ta cena wyrzeczenia się świata: nienawiść światowych autorytetów i to nawet religijnych, bo cóż powiedzieć o autorytecie kardynała, który daje Komunię świętą proaborcyjnym politykom albo biskupa, który urządza uroczysty pogrzeb człowiekowi, który ma na sumieniu wiele aborcji? Czy w imię posłuszeństwa mam też dawać Komunię świętą aborcjonistom, głosić kazania jak James Martin, całować nogi muzułmanom oraz z zaciętą miną adorować Najświętszy Sakrament, nie zginając kolan? Nie będę nikomu całować stóp oprócz stóp Najświętszej Panienki i stóp Jezusowych! Czynię to zresztą codziennie!

Czy takie ludzkie autorytety, które każą mi się wypierać czci do Jezusa i rzucać się do stóp komukolwiek, pochwalać okaleczenia ciała i zabijanie dzieci, mogą być dla mnie autorytetami? Mam na to odpowiedź gwardzisty Cambronne ’a! Nie urząd, ale morale tworzy autorytet. Urząd miał manifestować morale, ale skoro morale ktoś traci, to jego urząd staje strachem na wróble.

Wygląda na to, że tylko wtedy możemy udowodnić sobie i Bogu miłość do Niego, gdy ceną będzie pewien gatunek nienawiści do pewnych nieludzkich ludzi – i to czasami ludzi, którzy udają poświęcenie się Bogu! Ktoś mi powiedział, że przełożony mojego poprzedniego klasztoru, kilka miesięcy po mojej anachorezie z tego klasztoru, publicznie nazwał mnie „sługą szatana”. Zdziwiłem się, że mnie to nie boli, a raczej sprawia mi radość, bo Jezusa też oskarżano, że „ma Belzebuba”. Dziś jest zamieszanie ogromne, bo urzędy tracą morale, a potępiani i prześladowani najczęściej je zyskują. Ale to prześladowani byli faworytami Boga, nie prześladowcy.

Jednak, kto chce uratować swoją szansę na życie wieczne, musi nieraz stracić wszystko w tym życiu, każdą szansę na systemowy awans.

Moja matka nigdy nie dostała ważnego stanowiska, nie tylko dlatego że była żoną żołnierza wyklętego, ale też dlatego, że już nigdy nie poparła żadnej aborcji. Podobnie ojciec. Matka była zwykłą księgową, a ojciec pełnił nieistniejącą już funkcję kontrolera jakości stali, chodził z iskrownicą i po wyglądzie iskry potrafił ocenić jakość stali. Inaczej mówiąc, sprawdzał, która stal zasługuje na swoją nazwę, a która jest niedoróbką. Tę ostatnią dopuszczał na eksport, na Wschód, z podziękowaniem za wyrok 40 lat więzienia.

Dziś wszyscy, którzy tworzą urzędowo system cywilizacyjny, stają się podejrzani przez sam fakt, że nikt ich nie atakuje, a wszyscy chwalą. Zasiadają przed kamerami, by gadać, gadać, gadać... Zresztą, czego się spodziewać po ludziach, którzy nie reagują w ogóle na wyznania przedstawiciela dyrektora zarządzającego firmy ReNeuron. Ten zapytany o to, skąd firma ma komórki macierzyste, wyjaśnił: „Mamy dostęp do ludzkich płodów, a konkretnie mózgów dzieci z aborcji w około 8-10 tygodniu ciąży”.

Wyciągnijmy iskrownicę i sprawdźmy, ile jest Ewangelii w tych, którzy w jej imieniu namawiają do nieewangelicznych zachowań. Buble i niedoróbki też się tu znajdą.

Nigdy nie przypuszczałem, że Pisma w tej kwestii i na mnie się wypełnią, że stanę się zaskoczeniem nie tylko dla rodziców, ale i dla wielu ludzi, którzy chcieliby mnie zamordować na łamach czasopism albo na YouTubie! Czuję się niegodny tego zaszczytu, by być zaszczutym, nawet przez dawnych przyjaciół, którzy okazali się żmijami wyhodowanymi na własnej piersi, jak pewien dziennikarz, który na dźwięk mojego nazwiska dostaje szewskiej pasji! Albo niektórzy kapłani i hierarchowie, którym jestem równie niewygodny, jak zwiedzionej kobiecie płód w macicy. Pytanie: czy uciekłem z klasztoru, czy zostałem z niego abortowany?

O jakże mi to pomaga poczuć się wybrańcem Boga! Nie jestem na smyczy jak niektórzy żurnaliści drżący z lęku przed utratą popularności i miejsca w niedzielnej gazetce. Dziennikarz musi to robić, bo mu każe redaktor naczelny, a temu każe pewna kuria, a za nią stoi nuncjusz itd. Gdyby nie atakował, straciłby posadę, a co najgorsze zniknąłby z medialnego wybiegu, co dla niektórych równa się ze śmiercią w ogóle. Iluż musi mnie atakować, w przeciwnym razie podzieliliby los Jessy Taylor, która – jak twierdzi – straciła „wszystko”, ponieważ jej konto na Instagramie zostało usunięte. Kobieta żyła tylko dlatego, że obserwowało ją ponad 100 tysięcy fanów, ale pewnego dnia powiedziała coś nie tak, coś nie tak napisała i nie spodobało się to tym „naczelnym” z gatunkuhomo sapiens. Straciła konto, została „abortowana” z Instagrama, wpadła w piekielną rozpacz. Wystąpiła w żenującej roli na YouTubie, błagając o kontynuację popularności swojego wizerunku. I co zrobi ów dziennikarz, kiedy pewnego dnia zerwie się przypadkowo ze smyczy swojego naczelnego bonobo? Będzie żebrał o lajki, chlipiąc na YouTubie?

Niech sobie zresztą dalej pisze i udowadnia stopnie mojej nieświętości i upadku. Sprawia mi to apostolską radość jak tym, którzy odeszli od Sanhedrynu i cieszyli się, że byli godni cierpieć dla Chrystusa po ubiczowaniu. Wtedy właśnie padły słowa z ust Piotra: „trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi”... dodam – bezbożnych, ale manipulujących słowem „posłuszeństwo” i występujących w imieniu Boga. Lecz czy Bóg uzna ich imiona jako godne zapisania w Niebie? A trzeba pamiętać, że Sanhedryn był organem religijnej władzy w tamtych czasach dla chrześcijan, bo tkwili jeszcze wewnątrz judaizmu.

W sumie, to może mnie się należą najgorsze kary za grzechy mojego życia, ale im bardziej mnie nienawidzą inni, tym bardziej zaskakuje mnie radość wolności w sercu. Ale to efekt przekonania, że moje życie to nie mój egocentryczny wybór, ale wybranie przez Boga takim jakim jestem, choć nie takim zostanę.

Bóg więc zaskakuje nawet zwiedzionych hasłem (jeśli tylko nie są krnąbrni): mój wybór. Uratował moich rodziców przed skutkami społecznego zwiedzenia i zapewne wszystkich, którzy dają się tylko zwieść będzie ratował, zbawiał. Nie uratuje tylko tych, którzy wbrew faktom, wbrew mądrości, wbrew miłości Boga uparli się wściekle przy swoim zbrodniczym zamiarze zamordowania dziecka, bo jest to „zgodne z prawem”.

Jaki zatem był Twój dom rodzinny, Ojcze? Gdzie się mieścił i czy zapamiętałeś coś szczególnego z tego, co można nazwać duchem domu?

Pierwszy dom, jaki pamiętam, to kamienica państwa Leśniewskich przy ulicy Polnej w Ostrowcu Świętokrzyskim, potem fragmenty wspomnień z domu w bloku przy ulicy Sienkiewicza – miałem wtedy trzy, cztery lata i wreszcie dom przy Iłżeckiej, również w tym samym mieście. Na początku były przeprowadzki. Smutny blok komunistycznej architektury, wszystko ujęte w ramy bez ornamentów, szary beton. Ale były wspólne wieczory i poranki, w których symulowałem, że idę do szkoły, a wchodziłem do szafy. Dużo czułości i od czasu do czasu awantury. Jak wszędzie. A koledzy i sąsiedzi? Mogę dziś powiedzieć: wszystkim im za wszystko jestem wdzięczny. Do nikogo nie noszę żadnego żalu, choć wielu może do dziś nosić go do mnie. Najważniejsze, że moi rodzice do końca byli ze sobą i do końca darzyli się miłością. Siostry były dobre i piękne. Ale nie mogę żyć ciągle tą przeszłością. Dom to nie mury, lecz relacje bez obłudy, nieudawana miłość i nieskrywana złość. Dom może mieć trudną atmosferę, ale musi być wspólnotą, która nie zna cynizmu, codziennego kpienia i gardzenia, wykorzystywania i lęku. Tego się nie da znieść. Można znieść grzyb na ścianie, ale zagrzybionej atmosfery nie da się znieść. Na szczęście, u nas tak nie było. Było raniąco, ale prawdziwie.

Pierwsza Komunia Święta

Claude Tresmontant napisał, że wszyscy patriarchowie byli koczownikami, przechodzili z miejsca na miejsce, nie znali domu w sensie zasiedzenia i zakorzeniania w murach, raczej kojarzyli pojęcie domu ze wspólnotą ludzi, którzy się znają, akceptują, kochają, a w razie czego potrafią zakryć czyjś wstyd, a nie czyhać, kiedy się kogoś na czymś przyłapie, by zawstydzić i wydrwić. W alfabecie aramejskim literka BET, która oznacza dom, ma formę namiotu otwartego z jednej strony, jakby podnosiło się okrycie, a z drugiej jest ono jakby przybite ściśle do ziemi – forma litery przypomina namiot w podmuchu wiatru. Podobnie jest w alfabecie hebrajskim. Dom jest otwarty na Boga, ale zamknięty na szatana, jest w nim tchnienie wiatru. Oto dom. Biblia hebrajska zaczyna się od litery BET, czyli „dom”... i wszystko jasne, tam, gdzie jest Biblia, tam jestem w domu. I nawet we wspólnocie zakonnej czy religijnej, jeśli Biblia nie jest językiem, którym się mówi, tylko się cały dzień plotkuje, obgaduje, kontroluje, milczy wyniośle albo wrzeszczy poniżająco i ogląda całymi godzinami wielki ekran telewizora, to już nie jest dom, to jest zdrada domu. Jak się zaczyna Ewangelia Jana? Zaczyna się w ten sposób: „Na początku było słowo”! Ale czyje? Oczywiście Słowo pełne obecności Boga, Słowo, które stało się Ciałem – wyjaśnia Jan i nie potrzeba tu obszernych artykułów prasowych, dekretów, listów okólnych czy setek poradników rodzinnych. Jakim językiem powinno się mówić w domu? Językiem Biblii, a jeśli tak nie jest, to żaden z niego dom.

Z mamą i siostrą nad morzem w Świnoujściu

Dom rodzinny to raczej rodzina mówiąca językiem Biblii niż ściany i konkretny adres. Konkretny adres na przykład „Iłżecka 65/20”, zamienił się w moim losie na konkretny adres biblijny – „Izajasz 65, 20”: „Nie będzie już w niej niemowlęcia, mającego żyć tylko kilka dni, ani starca, który by nie dopełnił swych lat; bo najmłodszy umrze jako stuletni, a nie osiągnąć stu lat będzie znakiem klątwy” i ten tekst to obietnica domu, rodziny, w której dzieci nie umierają, starcy zaś nie mają poczucia niespełnionego życia itd.

Jezus mówi, że lisy mają nory, ptaki gniazda, a On nie ma nawet własnej poduszki. Nie mam własnej poduszki do dziś i nie chcę jej mieć, bo to by znaczyło, że zaczynam sobie wić gniazdko albo norkę. W rodzinie było pięknie i strasznie. I bardzo dobrze, bo jednego i drugiego trzeba doświadczyć, by wiedzieć, co jest dobre, a co złe. Gorzej, kiedy to, co straszne, nazywa się normalnym, a to co piękne, staje się tylko parawanem. Wiele wspomnień znikło, ponieważ nie patrzę w lusterko przeszłości nieustannie, nie mam albumów rodzinnych, pamiątek z domów, w ogóle nie gromadzę relikwii z przeszłości. Po co? Ważna jest przyszłość, która staje się TERAZ. Żyję Biblią, a nie albumami ze zdjęciami albo filmami z uroczystości rodzinnych. Moją rodziną są ci, którzy żyją Biblią i sakramentami bez obłudy. Moim domem stał się Kościół w sensie wspólnoty wiary żyjącej sakramentami. Tu mogę oddać swoje upadki i nikt ich nie wyśmieje jak Cham Noego (zob. Rdz 9, 22) i tu mogę nakarmić się Chlebem Życia, a nie jedynie kiełbasą na Wielkanoc. W Kościele widzę Krzyż, a nie choinkę z prezentami, we wspólnocie kapłanów, którzy myślą jak ja, mam braci, a nie krewnych, z którymi łączy mnie tylko wspólny kod genetyczny; w Kościele odkryłem oddech Biblii, a nie duszące ducha labirynty bez wyjścia Marqueza, Coetzeego czy Atwood. Dom rodzinny to rusztowanie, ale prawdziwym gmachem są prawdziwe relacje. Prawdziwe więzi są tam, gdzie miłość jest uwarunkowana prawdą, a nie udawaniem. Tamte więzi z przeszłości były tylko rusztowaniem.

Nie ma co wspominać, szkoda czasu. Częściej nie chciało mi się żyć w przeszłości, teraz rzadko tego doświadczam, a jeśli już, to przychodzi pomoc, adoracja, w jakimkolwiek kościele, wszystkie są moje, bo jestem człowiekiem Kościoła. Mogę iść do kościoła w Rydze, w Moskwie, w Kijowie, w Londynie, Paryżu, w Trieście albo Warszawie, wszędzie jestem u siebie, bo jestem przy Jezusie.

Kiedy więc napadają mnie myśli, że już nie chce mi się żyć, bo nie mam miejsca, nie mam własnej poduszki, nie mam własnych ścian, idę na adorację tam, gdzie się da i mówię: nie mam ochoty już żyć, a On każe mi czytać i piszę to, co On mi szepcze i nabieram ochoty do życia. Ktoś powiedział: „Kiedy nie mamy ochoty żyć, jakoś mamy ochotę o tym pisać”... Wystarczy obecność z Jezusem, bym w swoim wnętrzu znowu usłyszał akompaniament do tańca życia. Pianista, nawet gdy nie dotyka jeszcze klawiatury, sprawia, że wszyscy wokół odtwarzają w pamięci najpiękniejsze fragmenty utworów, przywołuje swoją osobą to, co może zagrać, chociaż jeszcze nie wydobył dźwięku. Podobnie myśliciel, nawet jak nie myśli, prowokuje innych do myślenia... Patrzę na Chrystusa, wpatruję się godzinę, dwie i zaczynam słyszeć muzykę macierzyństwa, ojcowanie Boga, jestem w domu!