Obudzić szczęście - Susan Wiggs - ebook

Obudzić szczęście ebook

Susan Wiggs

3,2

Opis

Sarah Daly, autorka komiksów, ma dwa oblicza. Na pozór jest szczęśliwą kobietą, jednak głęboko skrywa frustrację. Nie ma odwagi mówić o niej głośno, inaczej niż bohaterka jej komiksów Shirl. Shirl, w przeciwieństwie do Sarah, jest bezkompromisowa, mówi i robi to, na co ma ochotę. Na pierwszy rzut oka Sarah prowadzi bajkowe życie, a w rzeczywistości nie znosi pochmurnego i zimnego Chicago, nie umie porozumieć się z mężem, w dodatku mimo usilnych starań nadal nie może zajść w upragnioną ciążę. Pewnego deszczowego dnia Sarah dowiaduje się, że mąż ją zdradza. Rozgoryczona i zraniona rzuca wszystko i jedzie do rodzinnego miasteczka w Kalifornii. Jednak zamiast użalać się nad sobą, powoli nabiera dystansu do swoich problemów. Pragnie rozpocząć wszystko od nowa, poszukać drugiej szansy na szczęście. Powoli odbudowuje więzi z rodziną i dawnymi znajomymi. Kiedy zaczyna wierzyć, że może ułożyć sobie życie na nowo z jednym z nich – Willem Bonnerem, ze zdumieniem odkrywa, że jest w ciąży z byłym mężem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (125 ocen)
28
27
34
17
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aguleczek5

Całkiem niezła

Mocno przeciętna, lekka lecz banalna historia
00

Popularność




Susan Wiggs

Obudzić szczęście

Przełożyła Anna Bieńkowska

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Sarah przychodziła tu od dobrego roku i wystrój kliniki zaczynał coraz bardziej działać jej na nerwy. Może fachowcy od wnętrz uważali, że stonowane barwy ziemi wyciszają emocje zalęknionych przyszłych rodziców. Albo liczyli, że delikatny szum ściennej fontanny sprawi, że bezpłodna kobieta, jak kwoka nioska, spontanicznie wyprodukuje jajeczko. A może mieli nadzieję, że subtelne pobrzękiwanie mosiężnych dzwoneczków skutecznie wskaże właściwą drogę błądzącym po omacku plemnikom.

Była już po zabiegu, lecz na wszelki wypadek wolała jeszcze chwilę poleżeć z uniesionymi biodrami, choć ta chwila była niemożliwie długa. Już dawno odstąpiono od tej procedury, lecz Sarah, jak zresztą wiele kobiet poddających się inseminacji, była przesądna. Trzeba wykorzystać wszystkie możliwości, również siłę ciążenia.

Ktoś lekko zapukał, drzwi otworzyły się cicho.

– Jak się mamy? – usłyszała głos Franka, dyplomowanego pielęgniarza. Frank był ogolony na łyso, miał tylko kępkę włosów nad brodą, kolczyk w uchu i różowy fartuch w króliczki. Fajny gość.

– Mam nadzieję, że tym razem użycie liczby mnogiej jest jak najbardziej uzasadnione – odpowiedziała, wyciągając ręce za głowę.

Jego uśmiech prowokował ją do płaczu.

– Pojawiły się skurcze?

– Nie większe niż zwykle. – Bez ruchu leżała na sterylnym stole, podczas gdy Frank zapisywał w karcie jej temperaturę.

Odwróciła głowę na bok. W sąsiadującej z gabinetem przebieralni widziała starannie ułożone na półce swoje rzeczy: cynamonową torbę od Smythsona z Bond Street, eleganckie ciuszki, oparte o ścianę botki z mięciutkiej skórki. I komórkę, z której mogła natychmiast połączyć się z mężem. Wystarczyło nacisnąć jeden przycisk. Albo powiedzieć słowo.

Na ten widok naszła ją gorzka refleksja. Niczego jej nie brakuje, jest hołubiona, ba, wręcz rozpieszczana. Jednak ta myśl nie sprawiła jej przyjemności czy satysfakcji. Zamiast tego poczuła się... staro. Jakby była panią w średnim wieku, a nie kobietą przed trzydziestką. Najmłodszą pacjentką kliniki. Większość kobiet w jej wieku nadal pomieszkuje ze swymi facetami w skromnie umeblowanych klitkach. Owszem, nie powinna im zazdrościć, czasami nachodziły ją takie ponure myśli.

W zasadzie nie powinny dręczyć ją wyrzuty sumienia, że poddaje się tym kosztownym terapiom. Ona nie miała problemów zdrowotnych, nie dlatego tu przychodziła. I czasami korciło ją, by to wyjaśnić.

Oboje z Jackiem pragnęli dzieci. Ich sytuacja nie była łatwa, więc poprosili o pomoc specjalistów. Sarah zaczęła dostawać clomid, by wspomóc matkę naturę. Początkowo miała opory; była stuprocentowo zdrowa i myśl o stymulacji hormonalnej budziła jej sprzeciw. Z czasem wszystko jej spowszedniało, przyzwyczaiła się do wizyt u lekarzy, skurczy, badań USG, pobierania krwi... i przytłaczającego poczucia zawodu, gdy każde kolejne podejście kończyło się niepowodzeniem.

– Sarah, rozchmurz się – powiedział Frank. – Nie dołuj się, to zła karma. Według mojej absolutnie naukowej opinii.

– Nie łamię się. – Usiadła, uśmiechnęła się do niego. – Jest okay. Tylko że po raz pierwszy Jack nie mógł dziś tu ze mną przyjść. Czyli jeśli teraz się uda, będę musiała kiedyś wyjaśnić dziecku, że jego tatusia nie było przy poczęciu. I co ja mu wtedy powiem? Że wujek Frank go zastąpił?

– Jasne, to mi pasuje.

Powtarzała sobie, że nie powinna mieć żalu do Jacka. Nie jego wina, że nie mógł przyjść. To niczyja wina. Gdy badanie USG wykazywało dojrzały pęcherzyk Graafa, dostawała zastrzyk hCG i w ciągu trzydziestu sześciu godzin musiała poddać się inseminacji domacicznej. Akurat tak się nieszczęśliwie złożyło, że Jack miał umówione spotkanie, którego nie mógł przełożyć, bo klient przyjeżdżał z innego miasta.

– Ale nadal staracie się o dziecko w sposób tradycyjny? – zapytał Frank.

Sarah zarumieniła się. Jack miał z tym problemy, coraz częstsze. Ostatnio zupełnie się poddał.

– Kiepsko nam to wychodzi.

– Przyjdź z nim jutro – rzekł Frank. – Zapiszę was na ósmą rano.

Jutro powtórzą dzisiejszy zabieg IUI, została jej jeszcze rezerwa czasowa. Frank wręczył Sarah kartkę z terminem i ulotnił się, by dać jej trochę oddechu.

Pragnęła dziecka i z każdym miesiącem pragnienie przybierało na sile. To była dwunasta próba. Rok temu nawet nie przeszło jej przez myśl, że to się tak potoczy. Tym bardziej że Jack nie będzie z nią podczas zabiegu. Te wszystkie nieprzyjemne rzeczy były już przykrą rutyną, z którą wciąż trudno się godziła. Choć po tylu miesiącach nie powinna aż tak się przejmować. Poza tą całą wiedzą i technologią było przecież coś więcej, coś głęboko ludzkiego i zasadniczego – pragnienie posiadania potomstwa. Ostatnio nie mogła spokojnie patrzeć na matki z dziećmi. Nawet przelotne spojrzenie budziło dziką tęsknotę i sprawiało niewysłowiony ból.

Byłoby jej lżej, gdyby Jack był tu z nią. Zawsze ją wspierał i podnosił na duchu, we dwójkę jest raźniej. Jednak rano sama mu powiedziała, by nie robił sobie wyrzutów, że nie może przyjść.

– Nie ma sprawy – rzekła przy śniadaniu, uśmiechając się z lekką ironią. – Kobiety codziennie zachodzą w ciążę bez obecności męża.

Jack ledwie podniósł wzrok znad swego BlackBerry.

– Piękna uwaga.

Szturchnęła go nogą pod stołem.

– Powinniśmy nadal próbować tradycyjną metodą.

Popatrzył na nią, w jego oczach przemknął jakiś cień.

– Jasne – rzekł, podnosząc się i pakując teczkę. – Po co innego nam seks?

Już od kilku miesięcy był taki zgryźliwy. Sarah też czuła, że seks ukierunkowany wyłącznie na ciążę stał się bardziej obowiązkiem niż przyjemnością. I nie mogła się doczekać, kiedy to się zmieni, kiedy znów będzie jak dawniej.

Wciąż pamiętała tamte cudowne czasy, gdy Jack widział w niej boginię. Rozkwitała pod jego spojrzeniem, czuła się piękna. Ale tak było, zanim zachorował. Trudno myśleć o seksie po naświetlaniach jąder, powtarzał ostatnio Jack. I po usunięciu jednego z nich. Już wcześniej ustalili, że jeśli Jack przeżyje, zrobią wszystko, by spełnić marzenie o dziecku. Wielu dzieciach. Po zakończeniu chemii lekarze zapewniali, że ma szanse na odzyskanie płodności. Niestety, tak się nie stało. Jego sprawność seksualna również nie powróciła do normy.

Zdecydowali się na sztuczną inseminację nasieniem Jacka pobranym przed rozpoczęciem agresywnej terapii. Sarah zaczęła przyjmować clomid i regularnie odwiedzać klinikę na North Shore. Rachunki za leczenie były tak monstrualne, że szybko przestała je otwierać.

Na szczęście ubezpieczenie Jacka pokrywało te wydatki, bo prawdopodobieństwo zachorowania na raka w tak młodym wieku nie było brane pod uwagę.

Ich dramat zaczął się we wtorek o jedenastej dwadzieścia siedem. Sarah dokładnie zapamiętała ten moment. Wbiła wzrok w komputer i próbowała normalnie oddychać. Wyraz twarzy Jacka wystarczył, by zalała się łzami, nim jeszcze powiedział słowa, które zmieniły całe ich życie:

– To rak.

Gdy łzy obeschły, poprzysięgła sobie, że nie odstąpi Jacka ani na moment, przejdzie z nim przez jego cierpienie. Z wypracowanym uśmiechem trwała przy nim, wspierając go i dodając otuchy nawet w tych najgorszych chwilach, gdy wyczerpany chemią był ruiną człowieka.

Ta poranna wymiana zdań obudziła w niej skruchę; by załagodzić sytuację, sięgnęła po broszurę reklamującą aktualne przedsięwzięcie Jacka – luksusowe osiedle na przedmieściach Chicago. “Osiedle dla koniarzy projektu Mimi Lightfoot”.

– Mimi Lightfoot? – zagadnęła, przyglądając się rozmytemu zdjęciu przedstawiającemu sadzawki i zielone pastwiska.

– W tym środowisku to wielkie nazwisko – zapewnił. – Dla miłośników koni jest taką szychą, jak Robert Trent Jones dla golfistów.

Co to za trudność zaprojektować tor dla koni? Zachowała to pytanie dla siebie.

– Jaka ona jest?

Jack wzruszył ramionami.

– Kobieta w końskim typie. Sucha skóra, zero makijażu. Włosy związane w koński ogon. – Wydał dźwięk podobny do rżenia.

– Jesteś okropny. – Odprowadziła go do drzwi. – Ale pachniesz pięknie. – Wciągnęła zapach wody Karla Lagerfelda. Dała mu ją w czerwcu. W tajemnicy kupiła tę wodę i pudełko czekoladowych cygar w nadziei, że może będą świętować Dzień Ojca. Niestety, znów okazało się, że nic z tego. Wodę dała Jackowi, a czekoladki zjadła sama.

Spostrzegła, że dziś Jack ubrał się wyjątkowo starannie. Spodnie w kant, droga koszula i krawat.

– Ważni klienci? – zapytała.

– Słucham? – Zmarszczył czoło. – Tak, bardzo ważni. Mamy omawiać strategie marketingowe związane z naszym projektem.

– W takim razie powodzenia. A ty życz mi szczęścia.

– Słucham? – zapytał, wkładając płaszcz Burberry.

Sarah potrząsnęła głową, cmoknęła go w policzek.

– Mam dziś gorącą randkę z siedemnastoma milionami twoich rozszalałych plemników.

– O, psiakość. Naprawdę nie mogę przełożyć tego spotkania.

– Nie ma sprawy. – Pocałowała go jeszcze raz. Jack był myślami gdzieś indziej, ale próbowała przejść nad tym do porządku dziennego.

Wyszła z gabinetu, zjechała windą do garażu. Mogła skorzystać z pomocy parkingowego, lecz nie zrobiła tego. Już i tak czuła się wystarczająco rozpieszczana. Założyła mięciutkie, podbite kaszmirem rękawiczki z jeleniej skórki i usiadła na podgrzewany fotel swego srebrnego terenowego lexusa. Zerknęła na wbudowany fotelik dla dziecka. Jack chyba zbytnio się z tym pośpieszył, ale kto wie, może za dziewięć miesięcy będzie jak znalazł?

Na tylnym siedzeniu piętrzył się papier kreślarski, zakupy ze sklepu dla plastyków i stary faks, który chciała oddać do naprawy, choć Jack ją do tego zniechęcał. Wprawdzie w dzisiejszych czasach już nikt nie wysyłał faksów, lecz miała sentyment do tego urządzenia. Kupiła je za pierwsze pieniądze zarobione na rysunkach. Może jeszcze nie rozwinęła skrzydeł, ale teraz, gdy Jack już wrócił do zdrowia, skoncentruje się na swoich pomysłach. Spróbuje rozszerzyć krąg klientów, sprzedawać swoje historyjki obrazkowe do większej liczby gazet. Wielu ludziom wydaje się, że to nic trudnego zrobić rysunki publikowane sześć dni w tygodniu. Przysiąść jednego dnia, a potem cały miesiąc nic nie robić. Nie mają pojęcia, jak ciężko się przebić, zwłaszcza na początku.

Wyjechała z parkingu. Pogoda była koszmarna. Wściekły wiatr niósł mokrą breję znad jeziora Michigan, oblepiał nią samochody i pieszych. Nigdy nie przywyknie do tego klimatu. Kiedy rozpoczęła studia i po raz pierwszy przyjechała tu z sielskiego miasteczka w północnej Kalifornii, była święcie przekonana, że trafiła na burzę stulecia. Nie miała wtedy pojęcia, że w Chicago coś takiego to norma.

– Illinois? – zdumiała się mama, gdy pod koniec liceum Sarah dostała list z informacją, że została przyjęta na studia. – Dlaczego akurat tam?

– Bo tam jest University of Chicago – wyjaśniła Sarah.

– Tu mamy pod bokiem najlepsze uczelnie – powiedziała mama. – Jest Cal, Stanford, Pomona, Cal Poly...

Sarah nie dała się odwieść od swego pomysłu. Chciała studiować w Chicago. Niestraszne jej były odległość, fatalny klimat i monotonny płaski krajobraz. Nicole Hollander, jej ulubiona autorka komiksów, też się tam przeniosła. Sarah instynktownie czuła, że w Chicago jest jej miejsce, przynajmniej na cztery lata.

Nigdy nie planowała zostać tu dłużej, zamieszkać na zawsze. Próbowała się przyzwyczaić, poczuć jak u siebie. Ogromne miasto przytłaczało ją i zachwycało, klimat – dobijał. Niektóre miejsca budziły grozę i lęk, inne zapierały dech. Wszędzie doskonałe jedzenie. Ludzie nad wyraz otwarci i życzliwi, co budziło w niej mieszane uczucia. No bo jak poznać, na kogo naprawdę można liczyć?

Po studiach zamierzała wrócić do domu. Nie wyobrażała sobie, by mogła zostać tutaj na stałe. Jednak życie potrafi zaskakiwać, wciąż niesie niespodzianki. Niczego nie sposób przewidzieć.

Jack Daly był właśnie taką niespodzianką. Uległa magii jego uśmiechu i nieodpartego czaru. Pochodził z Chicago, był szefem rodzinnej firmy budowlanej. Tutaj byli jego bliscy, przyjaciele i praca. Z góry było wiadomo, gdzie zamieszkają po ślubie.

Jack nawet przez mgnienie nie myślał, by wynieść się z Miasta Wiatrów. Tu było jego miejsce na ziemi. Kiedyś, w środku przeraźliwej i ciągnącej się w nieskończoność zimy, zasugerowała, by przeprowadzić się w cieplejsze regiony kraju. Uznał, że żartuje. Nigdy później nie wrócili do tego tematu.

– Wybuduję ci prawdziwy dom marzeń – obiecał, gdy się zaręczyli. – Pokochasz Chicago, zobaczysz.

Kochała go. I nie oponowała.

Rak Jacka też był takim zaskoczeniem. Na szczęście przetrwali, co powtarzała sobie każdego dnia. Jednak choroba zmieniła ich oboje.

Dramatycznych momentów nie brakowało również w historii Chicago. W 1871 roku pożar niemal zmiótł je z powierzchni ziemi. Porywisty wiatr podsycał i przenosił płomienie, pozostawiając po sobie morze popiołów i zgliszczy. Zrozpaczeni ludzie krążyli po wypalonych ruinach, szukając bliskich, rozwieszając kartki z informacjami o sobie w nadziei, że rozdzielone rodziny jeszcze się odnajdą.

Czasami wyobrażała sobie, że ona i Jack też przedzierają się przez poczerniałe, sterczące w niebo resztki zabudowań, próbując natrafić na siebie. Oni również przeżyli katastrofę. Przeżyli raka.

Przednie koło wpadło w jakąś dziurę, na szybę chlusnęła przemieszana z błotem śniegowa breja. Z tyłu dobiegł głuchy huk. Sarah zerknęła w lusterko. To faks zleciał z siedzenia na podłogę.

– Pięknie – wymruczała pod nosem. – Po prostu super. – Nacisnęła spryskiwacz, lecz na szybę spadło ledwie kilka kropli. Zapaliła się ostrzegawcza lampka.

Samochody powoli posuwały się na północ. Z irytacją uderzyła ręką w kierownicę.

– Nie muszę stać w korku – warknęła ze złością. – Pracuję u siebie. I może nawet jestem w ciąży.

Jak Shirl postąpiłaby w jej sytuacji? Shirl, bohaterka jej historyjek obrazkowych, była alter ego Sarah. Bardziej pewna siebie, zaczepna i zuchwała, ostrzejsza i impulsywniejsza niż jej twórczyni.

– Co Shirl by teraz zrobiła? – zastanowiła się na głos. I od razu znalazła odpowiedź. – Kupiłaby pizzę.

Na samą myśl o pizzy poczuła taki głód, że aż się roześmiała. Królestwo za pizzę. Już ma takie zachcianki? Może to znaczy, że naprawdę jest w ciąży.

Zjechała w boczną uliczkę i wbiła do GPS-u “pizza”. Jest! Ledwie kilka przecznic dalej powinna być Pizzeria Luigi. Brzmi nieźle. I całkiem nieźle się prezentowała, gdy po kilku minutach Sarah zaparkowała pod wejściem. Czerwony neon oznajmiał, że lokal jest czynny do północy, a pizzę podają tu od 1968 roku. W dodatku najlepszą.

Nasunęła na głowę kaptur i pobiegła do drzwi. Po drodze ją olśniło. Weźmie pizzę i pojedzie z nią do Jacka. Jego zebranie już pewnie się skończyło i biedak umiera z głodu.

Promiennym uśmiechem obdarzyła chłopaka za ladą. Donnie. Takie imię miał wyszyte na kieszonce koszuli. Wyglądał na miłego dzieciaka. Grzecznego, trochę nieśmiałego i dobrze ułożonego.

– Straszna dziś pogoda – zagaił.

– Niestety – potwierdziła. – W dodatku potworny korek. To dlatego zjechałam i przyszłam tutaj.

– Czym mogę służyć?

– Proszę pizzę na cienkim cieście, na wynos – powiedziała. – Dużą. Do tego colę z dodatkowym lodem i... – Urwała, wręcz czując na języku słodki smak zimnej coli. Równie dobrze mogłoby być piwo czy margarita. Zwalczyła pokusę. Dość się naczytała książek o bezpłodności, by wiedzieć, że powinna trzymać się z daleka od kofeiny i alkoholu. Dla wielu kobiet alkohol był czynnikiem wspomagającym, a nie zakazanym owocem. Zajście w ciążę jest o niebo fajniejsze dla tych, którzy nie czytają takich poradników.

– Proszę pani? – dobiegło ją pytanie sprzedawcy.

Poczuła się staro.

– Jedna cola – powiedziała. Być może właśnie w tym momencie zygota dzieli się na kolejne komórki. Nie może potraktować ich kofeiną.

– Jakie dodatki?

– Kiełbasa – powiedziała bez zastanowienia – i papryka. – Tęsknym wzrokiem obrzuciła menu. Czarne oliwki, karczochy, pesto. Uwielbiała te dodatki, ale Jack ich nie znosił. – To wszystko.

– Przyjąłem. – Chłopak oprószył ręce mąką i zabrał się do pracy.

Poczuła ukłucie żalu. Powinna dorzucić przynajmniej czarne oliwki na połowę pizzy. Jednak nie. Podczas leczenia Jack stał się wyjątkowo wyczulony na jedzenie. Nawet sam widok niektórych rzeczy przyprawiał go o mdłości, a nakłonienie go do jedzenia było wtedy koniecznością. To wtedy zrezygnowała z wielu smaków, byle tylko on zechciał coś zjeść. Z czasem tak jej to weszło w krew, że zapomniała o swoich upodobaniach.

Jack już nie jest chory, upomniała się w duchu. Zamów sobie te cholerne oliwki.

Zwalczyła pokusę. Była jedna rzecz, o której nikt wcześniej jej nie powiedział: gdy ktoś zapada na nowotwór, choroba dotyka wszystkich jego bliskich. Matka Jacka nie mogła spać, ojciec co wieczór zagłuszał smutek w barze, rozrzucone po kraju rodzeństwo Jacka natychmiast przyleciało, by być przy chorym bracie. A jak choroba odbiła się na jego żonie... Stanowczo odpychała od siebie takie myśli, nigdy nie pozwoliła sobie na ich rozpamiętywanie.

Kiedy Jack zachorował, wszystkie jej plany natychmiast legły w gruzach. Kariera i praca przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, zrezygnowała z malowania salonu i sadzenia roślin w ogrodzie, zdusiła w sobie marzenie o dziecku. Nic już nie było ważne, tylko mąż. Jack walczył o życie, a ona paktowała z Bogiem. Przysięgała, że już zawsze będzie dobra. Nigdy nie wpadnie w gniew. Nigdy nie będzie żałować ich wcześniejszego udanego pożycia. Nigdy nie będzie się skarżyć. Nigdy nie zapragnie czarnych oliwek na pizzy. Wszystko, byle tylko Jack wrócił do zdrowia.

Dotrzymała obietnic. Z jej ust nie padło jedno słowo skargi. Była zrównoważona, cierpliwa, oddana. Nie wspomniała o seksie, a właściwie o jego braku. Nie zjadła ani jednej oliwki. I proszę, Jack zakończył leczenie i miał doskonałe wyniki badań.

Razem się cieszyli i płakali ze szczęścia. A gdy obudzili się nazajutrz, oboje nie wiedzieli, jak dalej być razem. Kiedy Jack walczył z chorobą, stali razem ramię przy ramieniu, jak żołnierze w morderczym boju. Gdy najgorsze minęło, nie mieli pojęcia, co dalej. Pokonali raka. Nie tylko Jack, ona również, w takim samym stopniu. Jak po czymś takim można normalnie żyć?

Minęło półtora roku i nadal nie znali odpowiedzi. Sarah pomalowała dom, posadziła rośliny. Podwinęła rękawy i wzięła się ostro do pracy. Starali się o dziecko, które obiecali sobie tak dawno.

Jednak coś między nimi się zmieniło. Może tylko tak się jej wydawało, ale czuła, że zaczynają się od siebie oddalać. Podczas choroby zdarzało się, że Jack był od niej niemal całkowicie zależny. Być może to normalna kolej rzeczy, że teraz chce odzyskać dawną niezależność. Nie może mu tego bronić. Powinna zagryźć usta i nie mówić, jak bardzo za nim tęskni, jak bardzo brakuje jej dawnej czułości i bliskości.

W powietrzu zaczął unosić się apetyczny zapach pieczonej pizzy. Sarah wyjęła komórkę. Żadnych wiadomości. Zadzwoniła do Jacka, lecz był poza zasięgiem. Czyli jeszcze nie wrócił z budowy. Schowała telefon i otworzyła leżącą na stoliku gazetę. Od razu popatrzyła na trzecią stronę, gdzie zamieszczano jej cykl komiksowy “Po prostu żyj”. Był gdzie zawsze, na dole strony.

Na dole ostatniego rysunku jej podpis. Sarah Moon.

Mam najfajniejszą pracę na świecie, pomyślała. Dzisiejsza scenka przedstawiała kolejną wizytę w klinice leczenia niepłodności. Jack wciąż miał o to do niej pretensje. Nie znosił, gdy w swe historyjki wplatała ich prawdziwe życie. Nie mogła nic na to poradzić. Shirl była niezależna od niej, a jej świat czasami wydawał się Sarah bardziej realny niż ten, w którym sama żyła. Kiedy Shirl zaczęła starać się o ciążę metodą sztucznej inseminacji, dwie gazety publikujące jej cykl uznały to za zbyt śmiały pomysł i zrezygnowały ze współpracy. Za to cztery inne chętnie podpisały umowę na kolejne odcinki.

– Nie mieści mi się w głowie, że dla ciebie to jest zabawne – zżymał się Jack.

– Nie chodzi o to, by coś było zabawne – tłumaczyła. – To ma być prawdziwe. Dla niektórych osób to będzie zabawne. – Przypomniała mu, że publikuje pod panieńskim nazwiskiem, a mało kto wie, że Sarah Moon jest żoną Jacka Daly'ego.

Zastanawiała się, jak sprawić, by jej historyjki bardziej do niego przemawiały. Może Richie, mąż Shirl, powinien mieć bardziej imponujący tors. Albo rozbić bank w kasynie w Las Vegas. Mieć fantastyczną łódź motorową. Albo erekcję.

Wydawcy nigdy na to nie pójdą, ale zawsze można pomarzyć. Rozważając w duchu te pomysły, podeszła do okna. Przez mokrą od deszczu szybę widziała wysokie biurowce w centrum. Gdyby Monet malował wieżowce, pewnie wyglądałyby właśnie tak.

– Cola normalna czy dietetyczna? – pytanie wyrwało ją z zamyślenia.

– Normalna. – Jackowi kalorie nie zaszkodzą. Jeszcze nie doszedł do wagi, jaką miał przed chorobą, i powinien przytyć. Niesamowite. Jeść, żeby przytyć. Nigdy czegoś takiego nie robiła od czasów, gdy jako niemowlę była karmiona przez mamę. Ludzie, którzy jedzą, co dusza zapragnie, i nadal są szczupli, z pewnością trafią do piekła. Bo teraz są w niebie.

– Pizza zaraz będzie gotowa – zaanonsował chłopak.

– Dzięki.

Przyglądała mu się, gdy podliczał na kasie jej rachunek. Miał jakieś szesnaście lat i był uroczo niezgrabny, jak to bywa z chłopcami w jego wieku. Długie chude ręce i nogi. Telefon na ścianie zadzwonił, przerywając ciszę. Od razu się domyśliła, że dzwoni ktoś prywatnie, na pewno dziewczyna. Donnie pochylił głowę, zarumienił się.

– Jestem zajęty – rzekł, ściszając głos. – Zadzwonię do ciebie później. Aha. Ja też.

Wrócił do stołu i zaczął składać pudełka, podśpiewując. Chyba nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy ostatni raz czuła się tak beztroska i szczęśliwa? Może to kwestia wieku, może zależy od stanu cywilnego. Może dorośli nie doświadczają takiego stanu, nie śmieją się do siebie bez powodu. Jednak cholernie jej tego brakowało.

Mimowolnie dotknęła dłonią brzucha. Kiedyś nadejdzie dzień, że będzie miała takiego syna jak Donnie. Szczerego, pracowitego dzieciaka, rozrzucającego po podłodze brudne skarpetki, podnoszącego je z uśmiechem, gdy mama go przyciśnie.

Wrzuciła do słoika przy kasie hojny napiwek.

– Bardzo dziękuję – rzekł Donnie.

– Proszę.

– Zapraszam ponownie.

Z pudełkiem i colą wyszła na zewnątrz. Zimno i ponuro jak diabli.

Wkrótce w samochodzie rozszedł się zapach pizzy, a szyby zaparowały. Sarah włączyła odmrażanie i skierowała się na zachód. Mijała peryferie i satelickie miasteczka otaczające metropolię. Co i raz pożądliwie spoglądała na colę kupioną dla Jacka. Ależ miała na nią ochotę! Pohamowała się.

Dwadzieścia minut później zjechała z autostrady. Teraz droga wiodła do spokojnych rejonów, gdzie Jack wznosił osiedle luksusowych domów. Zwolniła, przejeżdżając przez imponującą bramę, którą już wkrótce będą mogli otworzyć jedynie posiadacze magnetycznej karty. Nad bramą widniał gustowny napis “Shamrock Downs. Prywatna wspólnota jeździecka”.

Tu zamieszkają milionerzy ze swymi wychuchanymi wierzchowcami. Firma Jacka zadbała o najdrobniejsze szczegóły. Na nic nie skąpił pieniędzy. Ogromny, doskonale utrzymany teren, sadzawka, kryty tor treningowy oświetlony i otoczony otwartymi trybunami, ultranowoczesna stajnia z boksami dla czterdziestu koni, wijące się wśród zarośli ścieżki wysypane piaskiem.

Było już późne popołudnie i deszcz najwyraźniej przegonił robotników. Przed stajnią stał zaparkowany subaru forester. Przy przyczepie kierownika nie było nikogo. Może minęła się z Jackiem? Może oprzytomniał i wcześniej zakończył spotkanie, by dotrzeć do kliniki, ale utknął w korku? Nie zostawił jej na komórce żadnych wiadomości, ale to nic nie znaczy. Miała awersję do komórek. Nie działają, gdy człowiek ich potrzebuje, za to zawsze dzwonią w nieodpowiednim momencie.

Niewykończone domy wyglądały upiornie. Drewniane szkielety wznosiły się w niebo, ciemniały na tle ołowianego mokrego nieba. Wszędzie stały wielkie maszyny budowlane, bezładnie, jak zabawki porozrzucane w piaskownicy. Obok wypełnione śmieciami i gruzem kontenery. Przyszli mieszkańcy tego osiedla nawet nie mają pojęcia, jak na etapie budowy wygląda ich raj. Dla Jacka to pestka, potrafi zdziałać cuda. Dzikie pustkowie umie przeobrazić w czarodziejski ogród. Już wiosną ten teren stanie się sielską krainą, z dziećmi biegającymi po trawie, źrebakami hasającymi na padokach, kobietami bez makijażu w jeździeckich strojach, śpieszącymi do stajni.

Robiło się coraz ciemniej. Pizza zaraz ostygnie.

Nagle dostrzegła samochód Jacka. Pieczołowicie odremontowany i podrasowany pontiak GTO. Formalnie należał do niej. Kupiła go dla Jacka za pieniądze zarobione na komiksach. Na ten kosztowny prezent wydała wszystkie oszczędności. Jack był wtedy w fatalnym stanie, a ona desperacko chciała poprawić mu humor. Była gotowa poświęcić dla niego wszystko, byle tylko poczuł się lepiej. Oddałaby ostatni grosz, gdyby mogła kupić mu zdrowie.

Teraz, kiedy wyzdrowiał, ten szpanerski samochód był jego oczkiem w głowie. Używał go tylko na specjalne okazje. Czyli dzisiejsze spotkanie z klientem naprawdę było dla niego bardzo ważne.

Czarno-czerwony samochód czaił się na podjeździe domu pokazowego, jak dzika bestia prężąca się do skoku. Dom był już prawie wykończony. Przywodził na myśl pawilon myśliwski. Na sterydach. Wszystko, co Jack budował, było większe niż normalnie – taras obiegający dom, wejście, garaż na cztery samochody. Ogród był jeszcze błotnistym ugorem z wielkimi dołami wykopanymi na drzewa. Które wkrótce zostaną tu zainstalowane, jak mówił Jack. Sarah powiedziałaby, że zostaną posadzone. Wielkie wyrośnięte drzewa już leżały na ziemi, z korzeniami w płóciennych workach. Ten widok był przygnębiający.

Zaparkowała i wyłączyła światła. Deszcz jeszcze się wzmógł. W bladym świetle latarni gazowej ledwie można było przeczytać odręcznie wypisaną tabliczkę “Ulica marzeń”. Wiedziała, że w domu pokazowym były co najmniej dwa kominki z rzecznych kamieni. W jednym z nich chyba płonął ogień, sądząc po ciepłej poświacie w oknie na piętrze.

Balansując colą ustawioną na wierzchu pudełka z pizzą, Sarah otworzyła parasolkę i wysiadła. Gwałtowny poryw wiatru szarpnął tkaniną parasolki, wywracając ją na drugą stronę. Krople zimnego deszczu uderzyły Sarah w twarz, pociekły po szyi.

– Nienawidzę tej pogody – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Nienawidzę, nienawidzę.

Po podjeździe płynęły strugi błota. Obok, na przemokniętej ziemi, poniewierały się jeszcze niezainstalowane rurki do spryskiwacza. Nie było szans, by przejść suchą nogą.

Mam dość, pomyślała. Zmuszę Jacka do spędzenia urlopu w Kalifornii. Wychowała się w Glenmuir w hrabstwie Marin. Jack nie przepadał za tym miejscem. Wolał białe plaże Florydy, ale nadszedł czas, by teraz ona zaczęła o czymś decydować.

Przez ostatnie półtora roku jej życie było całkowicie podporządkowane potrzebom Jacka i walce o jego zdrowie. Teraz, gdy przezwyciężył chorobę, to powinno się zmienić. Ona również ma prawo głosu. Może to trochę egoistyczne podejście, lecz jednocześnie przyjemne. Chce spędzić wakacje z dala od chicagowskiego klimatu, nacieszyć się dobrą pogodą. Chce cieszyć się każdym dniem, już wolna od obaw i lęków, które przez tyle miesięcy nie dawały jej chwili spokoju.

Wyjazd do Glenmuir to chyba niezbyt wielkie poświęcenie. Jack oczywiście będzie się opierać; zawsze jęczał, że w sennej mieścinie nie ma co robić. Jakoś go przekona, znajdzie sposób.

Podeszła do drzwi. Zamków jeszcze nie było.

Uśmiechnęła się, wchodząc do środka wielkiego domu. Odetchnęła z ulgą. Zaraz usiądzie z Jackiem przy kominku. Wsłuchując się w deszcz za oknem, będą rozkoszować się pizzą. Co może być przyjemniejszego? Przypuszczalnie ten dom to jedynie ciepłe i suche schronienie w całej okolicy.

– To ja! – zawołała, ściągając zabłocone botki, by nie pobrudzić świeżo położonego parkietu. Nikt nie odpowiedział. Z góry dochodziła jedynie cicha muzyka z radia.

Poczuła nieprzyjemny skurcz w dołku, lecz nie przejęła się tym. To nic dziwnego, uboczny efekt inseminacji. Namacalny dowód, jak poważnie podchodzi do swej misji, jak bardzo pragnie dziecka.

Otrzepała się z wody i zaczęła wchodzić po schodach. Nie była tu wcześniej, ale z grubsza orientowała się w planie domu. Jack miał kilka sprawdzonych projektów, które stale powielał. Dziwne, że klienci nigdy się w tym nie połapali. Domy były przestronne i luksusowo wykończone, ale generalnie bardzo do siebie podobne. Kiedy go spytała, czy ta powtarzalność go nie nudzi, wyśmiał ją. Ten aspekt go nie interesował, ważne, że zarabiał wielką kasę.

Lubił pomnażać majątek. I miał do tego dryg. Na szczęście, bo ona nie radziła sobie zbyt dobrze. Patrząc na jej zeznanie podatkowe, Jack uśmiechał się i mówił, że zawsze chciał być mecenasem sztuki.

Zatrzymała się na piętrze. Z otwartej sypialni dobiegała sentymentalna piosenka. Jack zawsze miał fatalny gust muzyczny. Rozbrajał ją tym.

Popatrzyła na ciepłą poświatę padającą z sypialni na puszystą wykładzinę podestu. Zawahała się, tknięta dziwnym przeczuciem.

Jakby ostrzeżenie. Krew zadudniła jej w uszach.

Weszła do sypialni. Stopy tonęły w miękkiej wykładzinie. Chwilę trwało, nim jej wzrok przyzwyczaił się do ciepłego, złocistego półmroku. Delikatne płomyki buzujące na gazowym kominku oświetlały wnętrze. Tuż przed nim, na wełnianych kocach jaśniały dwa splecione w uścisku nagie ciała.

Przez chwilę stała jak skamieniała. Obraz przed jej oczami rozmywał się i chwiał, zrobiło się jej niedobrze. Coś jest nie tak, chyba pomyliła dom. To jacyś obcy ludzie. Nie mogła zrobić kroku, nie mogła zebrać myśli. Nie mogła nawet oddychać.

Po kilku trwających wieczność sekundach zauważyli ją i usiedli, okrywając się kocami. W radiu znów ktoś śpiewał rzewnie i ckliwie.

Mimi Lightfoot, olśniło ją. Dokładnie taka, jak opisywał ją Jack: sucha skóra, bez makijażu, włosy zebrane w koński ogon. Za to z wielkim biustem.

Wreszcie odzyskała głos.

– Przywiozłam ci pizzę. I colę. Z dodatkowym lodem, jak lubisz. – Nic innego nie przyszło jej do głowy.

Nie rzuciła pudłem, nie wylała coli. Starannie ustawiła je na wbudowanej konsoli. Wprawnie i dyskretnie jak idealna kelnerka.

Odwróciła się i wyszła.

– Sarah, poczekaj!

Słyszała, jak woła jej imię. Zbiegła po schodach, błyskawicznie założyła botki i po sekundzie była na zewnątrz.

Włączyła silnik w chwili, gdy Jack wypadł na dwór. Był w spodniach, tych ze starannie zaprasowanym kantem, które podziwiała dziś rano. Nic więcej na sobie nie miał. Widziała, jak porusza ustami, wołając ją. Włączyła światła i wykręciła. Tylny zderzak uderzył w skrzynkę pocztową osadzoną na postumencie z rzecznych kamieni, co sprawiło jej satysfakcję. Jasne światła przesunęły się po froncie domu, wydobywając z mroku taras, drewniane okna i imponujące wejście.

Przez moment w światłach widziała oślepionego Jacka. Jak zwierzę na szosie.

Co Shirl by teraz zrobiła? – pomyślała mimowolnie. Zacisnęła palce na kierownicy, wrzuciła bieg i nacisnęła pedał gazu.

CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ DRUGI

Po rozwaleniu świeżo wzniesionej skrzynki na listy i ścięciu słupka z nazwą ulicy przez moment miała dziką chęć przyprzeć Jacka do ściany. Czuła się dokładnie jak jedna z tych rąbniętych kobiet, które udzielały wywiadów zza krat. “W ogóle nie myślałam. Moja noga sama nacisnęła na gaz, a on upadł na chodnik...”.

Jakimś cudem zmusiła się, by zakręcić i ruszyć do autostrady. Nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Była tak zdenerwowana, że nie mogła myśleć. Jechała do domu, nie zważając na ograniczenia prędkości, jak koń, który po długiej wędrówce wyczuł bliskość stajni.

Jak mogła się spodziewać, zadzwoniła jej komórka. Jack pewnie jeszcze nadal był półnagi. I przesycony zapachem Mimi po ich miłosnych igraszkach. Zdecydowanym ruchem wyłączyła komórkę i jeszcze mocniej nacisnęła na gaz. Byle tylko dostać się jak najszybciej do domu, odetchnąć spokojniej i zastanowić się, co dalej.

Wjechała na eleganckie osiedle w drogiej dzielnicy nad jeziorem, na podjazd prowadzący pod dom. Dziwne, ale dopiero teraz ją uderzyło, że dla niej to nigdy nie był prawdziwy dom, jedynie miejsce, w którym przyszło jej mieszkać. To był dom zbudowany przez Jacka. Mieszkała w nim jako jego żona. A poza żoną była też kochanka...

Całe osiedle było starannie zaprojektowane, ulice jak pod sznurek wysadzane drzewami, gustowne skrzynki na listy, każdy dom w równej odległości od jezdni. Projektant osiedla pracował dla Daly Construction, firmy Jacka.

Zaparkowała w przestronnym garażu, o milimetry mijając robioną na zamówienie półciężarówkę Jacka, i wbiegła do domu. Zatrzymała się nagle. Czuła się dziwnie, jakby była ofiarą napadu i jeszcze nie otrząsnęła się z szoku.

Na telefonie w kuchni migała lampka. Ktoś się nagrał. Może powinna zadzwonić... ale do kogo? Jej mama zmarła kilka lat temu. Ze znajomymi z Kalifornii kontakt się urwał, zaś tutejsi byli bardziej przyjaciółmi Jacka niż jej.

Co Shirl by teraz zrobiła? – pomyślała, czując narastającą panikę. Shirl jest bystrą dziewczyną. Ostrą i bezkompromisową. Shirl kazałaby jej skoncentrować się na konkretach, takich jak własne konto bankowe. Założyli je, gdy Jack zachorował, by miała bezproblemowy dostęp do pieniędzy, gdyby zdarzyło się coś złego, coś, czego w ogóle do siebie nie dopuszczali.

No i właśnie coś takiego się stało. Choć nie to, czego tak strasznie się bała.

Poczuła skurcz w brzuchu. Jeszcze niedawno tylko by się z tego cieszyła, uznała, że to dobry znak. Teraz wszystko wyglądało inaczej.

Zadzwonił telefon. Na ekranie wyświetlił się numer Jacka. Nie odebrała. Niech się nagra, jeśli chce.

Przez jakiś czas siedziała nieruchomo, nie zapalając światła, nie zdejmując mokrego płaszcza i botków. Mężowie od zawsze zdradzają żony. W telewizji ciągle pokazują naiwne żony dzielące się swymi przeżyciami z wielomilionową widownią. Problem stary jak świat. Tyle że jej nigdy to nie dotyczyło. Wiedziała, że takie sprawy się zdarzają, teoretycznie mogłaby postawić się w sytuacji tych kobiet, wydawało się jej, że je rozumie.

Był tylko jeden problem: żaden z prowadzących czy uczestników takich programów nigdy nie wyjaśnił, jak człowiek powinien się zachować w chwili, gdy dowiaduje się o zdradzie. Raczej nie powinien zostawiać kochankom pizzy.

Miała już za sobą ciężkie przeżycia, doświadczyła żalu i rozpaczy, bezsilnego gniewu, targowania się z Bogiem... Tak było, gdy straciła mamę, gdy u Jacka zdiagnozowano nowotwór. Tylko że wtedy wiedziała, co powinna czuć. Było strasznie, ale przynajmniej miała jakąś wiedzę. Teraz jej cały świat wywrócił się do góry nogami. Szok to pierwsza reakcja, po nim powinno nastąpić zaprzeczenie. Tak nie było. To zbyt rzeczywiste, zbyt realne.

Do późnej nocy rozważała różne opcje – picie, histeria, zemsta – lecz nic do niej nie przemawiało. Wreszcie, śmiertelnie wyczerpana, postanowiła iść spać. Leżała nieruchomo, czekając na wybuch niepohamowanego płaczu. Tak się nie stało. Nie uroniła ani jednej łzy. Wpatrywała się w cienie na ścianie, póki nie usnęła.

Przebudził ją odgłos szumiącej wody. Przekręciła się w łóżku. Po stronie Jacka nikogo nie było. Wrócił w nocy, lecz nie spał tutaj. Błyskawicznie przypomniała sobie wydarzenia wczorajszego dnia i z miejsca straciła ochotę na sen.

Przez ostatni rok Jack codziennie wracał bardzo późno, tłumacząc się nawałem pracy. Zwykle szła spać, nie czekając na jego powrót. Ile małżeństw rozpadło się właśnie z takiego powodu?

Jesteś idiotką, pomyślała. Wstała, umyła zęby i włożyła szlafrok. Jej wzrok padł na buteleczkę z witaminami. Zawsze po zabiegu ochoczo je łykała, pełna nowej wiary i nadziei. Kiedy stało się tak, że inseminacja zaczęła kojarzyć się jej z normą?

Wlepiła wzrok w buteleczkę.

– Lepiej, żebym nie była w ciąży – wyszeptała.

Jej żarliwe marzenie o dziecku wyparowało jak płatek śniegu rzucony na rozgrzaną patelnię.

Jedyna pociecha, że wszystkie dotychczasowe próby spełzły na niczym. Czyli teraz szansa jest bardzo niewielka. Zawsze to coś.

Zadzwoniła do kliniki i zostawiła wiadomość, że nie pojawi się dzisiaj na powtórnym zabiegu. Zdecydowanym ruchem odkręciła butelkę i zaczęła wysypywać witaminy do toalety. Nagle, całkiem bezwiednie, przerwała. W środku zostało jeszcze kilka tabletek. Ostrożnie zakręciła korek. Może lepiej je zostawić. Na wszelki wypadek.

Powoli poczłapała w stronę gościnnej sypialni. Jack wrócił późno. Udawała, że śpi, gdy stanął w drzwiach. Czuła na sobie jego wzrok. Wiedział, że udaje. Była druga w nocy, i nie miała ochoty na dyskusje. Teraz, za dnia, wcale nie czuła się silniejsza. Wczorajszy szok i niedowierzanie zmieniły się w tępy, spalający ją gniew. Nigdy w życiu nie przepełniały jej tak gwałtowne, mordercze uczucia.

Weszła do pokoju. Jack był świeżo po prysznicu, z ręcznikiem owiniętym wokół szczupłych bioder. W normalniej sytuacji wydałby się jej seksowny, może nawet spróbowałaby go uwodzić, choć jej starania już dawno nie przynosiły rezultatów. Teraz wiedziała, co było powodem jego obojętności. Patrzyła na niego zupełnie innymi oczami. Wcale nie wyglądał seksownie.

– No więc – zagadnęła. – Kto zacznie? – Gdy nie odpowiedział, spytała: – Od kiedy to trwa? Ile razy w tygodniu? – W głowie kotłowały się jej dziesiątki pytań, ale znienacka uświadomiła sobie to najważniejsze: dlaczego niczego nie widziała, niczego się nie domyśliła?

Jack spuścił głowę. Żałuje, pomyślała. To już jakiś początek. Chociaż, szczerze mówiąc, wcale jej nie zależy, by zaczął ją przepraszać i błagać o wybaczenie. Chciała... sama nie była do końca pewna, czego naprawdę chce.

Gdy podniósł głowę, w jego oczach nie było skruchy, lecz wrogość. Aha, czyli wcale nie poczuwa się do winy.

– Moment. – Wpadł do łazienki i po chwili wynurzył się z niej, zawiązując biały szlafrok przeznaczony dla gości. Trochę na niego za mały.

Chyba nie ma określonego stroju na taką okazję jak rozpad małżeństwa. Niech więc będą szlafroki. Może to ich powstrzyma przed wybiegnięciem z domu z dzikim wrzaskiem. A może nie. Bo teraz wolałaby być daleko, jak najdalej stąd.

– Oboje byliśmy nieszczęśliwi – rzekł prosto z mostu. – Nie powiesz, że tak nie było.

Chciałaby zaprzeczyć. Zaklinać się, że była absolutnie zadowolona ze swego życia. Wtedy to on byłby winny. Jednak teraz docierało do niej, że prawda była inna. Oboje robili dobrą minę, lecz ziemia stopniowo usuwała się im spod nóg, grzęźli coraz bardziej.

– Nie zaprzeczę, ale pod pewnym warunkiem. Przyznaj, że wybrałeś najgorszy z możliwych sposobów zademonstrowania swego niezadowolenia.

Nawet nie kiwnął głową. Jakby jej słowa w ogóle nie padły.

– Nie prosiłem się o chorobę. Ani ty o męża chorego na raka. Ale tak się stało i to zniszczyło nasze życie.

– Nie, to ty wszystko zniszczyłeś.

Zmrużył oczy. Patrzył na nią chłodno.

– Przeszliśmy naprawdę ciężkie chwile. To nas zmieniło. Przestaliśmy być mężem i żoną. Byliśmy raczej jak... matka i dziecko. Nie mogę się z tego otrząsnąć. Przy tobie wciąż czuję się jak człowiek chory na raka.

Poczuła ucisk w żołądku. Czas, gdy walczyli z chorobą, był dla nich naprawdę ciężki. Jednak to już przeszłość. Jack już nie był bezbronną, odartą z godności istotą.

– To już jest za nami – oświadczyła. – Powinniśmy na nowo odbudować nasze relacje, stać się mężem i żoną. Jak widzę, pracujesz nad tym, by znowu być mężczyzną, tylko że nie ze mną.

Zaskoczył ją jad w jego spojrzeniu.

– Przez ostatni rok próbujesz zajść w ciążę – odparował. – I nie jest dla ciebie istotne, czy z moją pomocą, czy bez.

– Pragnąłeś mieć dzieci, mówiłeś o tym, odkąd się zaręczyliśmy – przypomniała.

– Ale to nigdy nie stało się moją obsesją.

– A moją?

Zaśmiał się szyderczo.

– No to popatrzmy. – Minął ją i ruszył do ich sypialni, wszedł do garderoby Sarah. Z niepewną miną podążała za nim. Jack zerwał kalendarz ze ściany i cisnął go na podłogę. – Twój kalendarz owulacyjny. – Ściągnął kolejny arkusz. – Wykres temperatury. – Kartka wylądowała na podłodze. Jack podszedł do toaletki. – Twoje termometry, każdy specjalnego przeznaczenia, i twoje leki na bezpłodność. Kolejnym krokiem będzie zainstalowanie kamery w sypialni, by nie przepuścić optymalnego momentu, w którym powinienem zrobić swoje. Czy nie tak to wygląda na farmie rozpłodowej?

– Gadasz bzdury. – Policzki jej płonęły z upokorzenia. Broń się, pomyślała. Ale niby czemu miałaby się bronić?

– Bzdury? Powiem ci, co jest prawdziwą bzdurą: bycie z tobą. Bo jesteś tak skoncentrowana na dziecku, że zapominasz o mężu.

– Dla ciebie zmieniłam całe moje życie. Jak możesz mówić, że o tobie zapominam?

– Masz rację. Nie zapominasz. Gdy przychodzi odpowiedni moment, mam odegrać swoją rolę. I to skutecznie. Nie widzisz, że to może być stresujące? Za każdym razem, gdy oczekujesz, bym się sprawdził?

– Ty tak to widzisz?

– Na Boga, nic dziwnego, że cię rozczarowuję. Ale co to dla ciebie, czy to cię powstrzyma? Co tam mąż, skoro można to zrobić inaczej? Masz materiał na masę kolejnych prób.

– To był twój pomysł, by skorzystać z pomocy kliniki. Miesiąc w miesiąc siedziałeś tam przy mnie, trzymałeś mnie za rękę.

– Bo liczyłem, że w ten sposób sam się wybronię.

O Boże. A tak się starała... By mu się podobać. By ją rozumiał.

– Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?

– Bo to by niczego nie zmieniło, przecież doskonale wiesz. – W jego głosie brzmiał gniew. – Może to ja pobłądziłem...

– Nie może, a na pewno.

– Takie rzeczy nie zdarzają się w próżni.

– Nie. Zdarzają się w niewykończonych domach. – Czuła się strasznie, upokorzona i głęboko dotknięta. Oboje się dobijali. Zaśmiała się gorzko. – Teraz już rozumiem, czemu tak słabo ci szło. A tyle się nad tym zastanawiałam. Twoich klientów nie rusza, że w ich nowym domu pieprzyłeś się z dziewką stajenną?

– Mimi nie jest...

– Milcz. – Wyciągnęła dłoń, by go uciszyć. – Nie mów mi, że nie jest stajenną dziewką, zdzirą, która rozbija rodzinę. Nie tłumacz, jaką ma renomę. Ani jak bardzo jest czuła i wyrozumiała.

– Dlaczego? Chcesz powiedzieć, że to ty taka byłaś? Zaskoczę cię w takim razie. Nie odpowiada mi rola ogiera. Może gdybyś bardziej się wczuła...

– No tak, nie rozumiałam cię – powiedziała. – Jakie to typowe. W każdej chwili mogłeś do mnie przyjść i o tym pogadać. Ale łatwiej szukać winy we mnie, nie w sobie.

– Widzę, że nie chcesz dostrzec w tym swojej roli.

– Mojej roli? Ja miałam w tym jakiś udział? Super. No to teraz jestem na środku sceny.

Przechylił głowę na bok.

– W porządku. Rób tak dalej. Nie poprzestawaj na rozwalaniu lexusem skrzynek na listy. Idź na całość.

– To twoja specjalność – odpaliła. Wzmianka o lexusie sprawiła jej przewrotną satysfakcję. – Czy może być coś gorszego niż scena, jaką wczoraj mi zafundowałeś?

Na chwilę umilkł.

– Przepraszam.

No, nareszcie. Już prawie odetchnęła lżej. Wreszcie choć odrobina skruchy.

Jack ruszył do sypialni, wsunął ręce w kieszenie.

– Naprawdę mi przykro – zaczął. – Przepraszam, że tak to wyszło. Powinienem powiedzieć ci wcześniej.

Zaraz, zaraz. Coś ją tknęło. Oczekiwała zapewnień, że się pozbierają, że będzie dobrze, że to jednorazowy wyskok, za który szczerze żałuje. Z tego, co powiedział, wynika, że ten układ już trwa od jakiegoś czasu. Ścisnęło ją w żołądku.

– Co powinieneś mi powiedzieć?

Odwrócił się, popatrzył jej w oczy.

– Chcę rozwodu.

No nie, super. Zmusiła się, by wytrzymać jego wzrok. Znokautował ją. Jakimś cudem wciąż stała. I wciąż była spokojna.

– To ja powinnam coś takiego powiedzieć.

– Przykro mi, że cię skrzywdziłem.

– Ty wcale nie żałujesz. Jest ci głupio, bo cię przyłapałam na gorącym uczynku. I przykro, że mnie zraniłeś. Ale czy również dlatego, że rozbiłeś nasze małżeństwo? Czemu nie wyznałeś mi swej tajemnicy, zanim zaczęłam starać się o dziecko, przechodzić te wszystkie badania i zabiegi? Może zamierzałeś zmienić zdanie, gdyby mi się poszczęściło i zaszłabym w ciążę?

– O Boże, nie zastanawiałem się nad tym. – Przesunął palcami po czuprynie.

– Nie? Miesiąc w miesiąc ciągnąłeś mnie do kliniki i nigdy nie pomyślałeś, czy rzeczywiście tego chcesz?

– Miałem wątpliwości, ale tobie tak zależało na dziecku... Sarah, na jakiś czas wyniosę się stąd.

– Nie wygłupiaj się. To twój dom. – Omiotła szerokim gestem elegancko urządzone wnętrze. Wbrew zapewnieniom Jacka to nigdy nie był dom jej marzeń. Piękny i bezosobowy jak ze zdjęć w prestiżowym magazynie wnętrzarskim. Udekorowany kosztownymi meblami, dziełami sztuki i drobiazgami, które wybierał ktoś inny. Nigdy nie czuła się tutaj u siebie. Jest jak gość luksusowego hotelu, może się stąd wynieść bez żalu.

Wynieść się stąd. Rozwiązanie, nad którym nie musiała się zastanawiać, bo samo się nasuwało. Jack ją zdradził. Naturalną konsekwencją jest opuszczenie tego miejsca.

Mogłaby zostać i walczyć o ich małżeństwo. Szukać profesjonalnej pomocy, dróg porozumienia, wyprowadzenia ich związku na prostą. Ludzie przecież tak robią. Jednak nie czuła się na siłach, by stawić temu czoła. I gdzieś w środku wiedziała, jaka jest prawda. Jack chce rozwodu, ale to ona ma dość, to ona chce od niego odejść. Kiedy ich drogi zaczęły się rozchodzić? Nie potrafiła wskazać tego momentu. Było im dobrze, ale szczęście ich opuściło. Może to choroba tak ich wyczerpała, że nie zostało im już nic więcej?

– Jack, to jest twoje życie. Nie możesz od niego odejść.

– Chciałem tylko...

– Ale ja mogę. – Powiedziała to. Słowa padły, rękawica została rzucona.

– Jak mam to rozumieć? Dokąd chcesz iść? Nikogo tu nie znasz. Chodzi mi o to...

– Wiem, o co ci chodzi. Nie ma się co silić na dyplomację. Całe nasze małżeństwo kręciło się wokół ciebie, twojego domu, twojego miasta, twojej pracy.

– Dzięki tej pracy mogłaś siedzieć w domu i rysować.

– Za co powinnam ci być wdzięczna, jak się domyślam. Może te rysunki to był mój sposób na radzenie sobie z samotnością, bo ciebie nigdy nie było w domu.

– Nie wiedziałem, że przez moją pracę czujesz się samotna.

– Nie wiedziałeś, jak działa na mnie wiele innych rzeczy. Na przykład niewierność. Gdybyś to wiedział, pewnie odszedłbyś ode mnie, zanim zacząłbyś się z kimś pieprzyć.

Znów zadzwoniła jego komórka.

– Muszę jechać do pracy. – Zaczął się ubierać.

Kilka minut później wyszedł z garderoby, elegancki i pachnący.

– Sarah, musimy się dogadać. Nie denerwuj się. Wieczorem o tym porozmawiamy.

Patrzyła przez okno, jak lśniący samochód Jacka sunie po mokrym asfalcie. Stała tam jeszcze, gdy Jack dawno zniknął. Nie mogła pozbierać myśli, wciąż buzował w niej gniew. Jeszcze raz powtarzała w myślach słowa, które padły. I nie mogła odmówić Jackowi racji. Byli tak skoncentrowani na dziecku, że nawet nie zauważyli, kiedy ich drogi zaczęły się rozchodzić, kiedy przestało im na sobie zależeć.

To słabe i naciągane wytłumaczenie zdrady. Jack jest dorosłym facetem. To nie usprawiedliwia jego postępku ani nie jest podstawą do żądania rozwodu.

Nabrała powietrza. I co, ma teraz cały dzień czekać, aż wróci i ją stąd wykopie? Piękny plan.

ROZDZIAŁ TRZECI

Autostrada wiodła przez płaską jak stół prerię. Po obu stronach drogi ciągnęły się bezkresne pola zboża i kukurydzy poprzecinane szachownicą dróg. Niesamowite, jak szybko zmienił się krajobraz i przedmieścia Chicago ustąpiły miejsca rozległym równinom.

Późnym popołudniem odezwała się komórka; to był dzwonek Jacka. Sarah odebrała i powiedziała bez wstępów:

– Odchodzę.

– Nie wygłupiaj się. Uzgodniliśmy, że pogadamy na ten temat. – W głosie Jacka zabrzmiała gniewna nuta. I niepokój.

– Ja niczego z tobą nie uzgadniałam, ale chyba wcale tego nie zauważyłeś. – Kiedy przestał słuchać, co do niego mówi? I dlaczego wcześniej tego nie dostrzegła? – Nie mamy o czym rozmawiać.

– Chyba żartujesz? Przecież dopiero zaczęliśmy.

– Następnym razem będziesz rozmawiać nie ze mną, a z moim prawnikiem. – Tak jakby już miała jakiegoś prawnika. Cóż, trochę zmyśla, jednak chociaż minął dopiero dzień, odkąd nakryła go z inną, nie miała najmniejszych wątpliwości, że musi poszukać pomocy fachowca.

– Sarah, opamiętaj się...

Nacisnęła mocniej na gaz, by wyprzedzić tira.

– Na Boga – z niedowierzającym zdumieniem wykrzyknął Jack. – Tylko mi nie mów, że wzięłaś pontiaka.

– Dobrze. Nie powiem ci. – Cisnęła komórkę przez okno. Głupi, dziecinny gest, bo przecież telefon będzie jej teraz potrzebny.

Zatrzymała się przy centrum handlowym i kupiła tani telefon na kartę; posłuży jej w sytuacjach awaryjnych. Sama była zdumiona spokojem, z jakim wykonywała każdy ruch. Zachowywała się tak, jakby wyłączyła wszystkie uczucia, otoczyła się szczelną skorupą.

Zupełnie jakby już wcześniej przećwiczyła sobie odchodzenie od męża, a teraz tylko powtarzała wypraktykowane czynności: spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, nagranie na płytkę danych, które ewentualnie mogłyby być jej potrzebne, wybranie smętnej muzyki do słuchania po drodze. Poszło jej jak z płatka. Doskonale wiedziała, gdzie czego szukać. Choroba Jacka zmusiła ich do uporządkowania prywatnych spraw i dokumentów. Sarah miała własne niezależne konto bankowe i formalnie była właścicielką pontiaka.

Wpatrując się w drogę, mimowolnie wspomniała rzeczy, które zostawiła za sobą: kryształowe lampy Waterford, włoską skórzaną kanapę, kosztowną porcelanę, komplet kutych noży kuchennych sygnowanych przez Porsche, płaski telewizor. Może kiedyś zatęskni za nimi, lecz teraz nie chciała o nich myśleć. Była jak dzikie zwierzę uwięzione w sidłach, gotowe stracić łapę, byle odzyskać wolność.

Zatrzymała się w miasteczku Chance, by zatankować. Poszła do łazienki i dopiero wtedy uzmysłowiła sobie, że zabrała zbyt wiele spódnic i kardiganów, a zapomniała o takich niezbędnych rzeczach jak szczoteczka do zębów i piżama. Może za szybko się pakowała. Ale kiedy człowiekowi ziemia usuwa się spod nóg, nie ma czasu na myślenie.

Przegarnęła włosy grzebieniem i zaraz skrzywiła się, gdy niechcący je szarpnęła. Fryzura była w okresie przejściowym, włosy ani interesująco długie, ani ciekawie krótkie. Jack zawsze lubił, gdy miała je długie i jedwabiste. “Moja kalifornijska dziewczyna” – tak o niej mówił.

– Przyjmie mnie pani? – zapytała fryzjerkę w lokalnym zakładzie.

– A jakie ma pani życzenie? – Heather uważnym spojrzeniem obrzuciła jej odbicie w lustrze.

Sarah przesunęła dłonią po włosach.

– Odciąć się od kobiety, jaką nigdy nie byłam.

Fryzjerka z uśmiechem poprowadziła ją do fotela.

– To moja specjalność.

Poczuła ulgę, gdy oparła szyję nad umywalką i zamknęła oczy, a ciepła woda i zapach szamponu rozluźniły ją i uspokoiły.

– Pani jest naturalną blondynką – zauważyła Heather.

– Próbowałam różnych odcieni rudego, ale efekt był marny. Brunetką też już bywałam. Wciąż czegoś poszukuję.

– A teraz? – Fryzjerka wprawnie rozczesała jej włosy.

Sarah nabrała powietrza, popatrzyła na swoje odbicie w dużym owalnym lustrze. Z włosami gładko zaczesanymi do tyłu wyglądała dziwnie.

– Może obetniemy?

Szczęknęły nożyczki, pierwsze pasmo włosów spłynęło na podłogę. Czyli już nie ma odwrotu. Poczuła chłodny powiew na karku i ogarnęło ją poczucie lekkości, jakby już nic nie wiązało jej z ziemią.

W Wal-Markcie pod Davenport kupiła welurowy dres. Posłuży jej za piżamę w podejrzanych przydrożnych motelach, w których śpiącego recepcjonistę trzeba przywoływać dzwonkiem.

Na granicy stanu zjechała do ogromnego autokomisu.

Za pontiaka powinna dostać niezłą sumkę, wystarczy na bardziej odpowiedni dla niej samochód. Z tym rozstanie się bez żalu. Sprezentowała go Jackowi z miłością. Gdzie się teraz podziała ta miłość? Czy mogła tak po prostu zniknąć?

Gdyby niektóre rzeczy można było wymazać jak nieudane teksty na jej rysunkach.

Tylko jaki samochód będzie dla niej dobry? Samochód to samochód, środek transportu. Zaraz, jeśli nie potrafi wybrać auta, to jakie ma perspektywy na ułożenie sobie przyszłości?

Podążała za Doreen, wygadaną pracownicą autokomisu, pod niebiosa wychwalającą każdy mijamy samochód.

– Ten jest przepiękny – wskazała na tradycyjnego luksusowego forda. – Dokładnie takiego samego kupiłam sobie po rozwodzie.

Sarah schyliła głowę. Zmusiła się, by nie zwiesić ramion. Czyżby Doreen domyśliła się, że ucieka od męża? Czy ma to wypisane na czole? Najchętniej by się ulotniła, ale potrzebuje samochodu. I tak powinna się cieszyć, że obsługuje ją Doreen, a nie jakiś wyperfumowany facet w marynarce w kratkę.

Odetchnęła, gdy zadzwoniła komórka Doreen. Spojrzała na wyświetlacz.

– Przepraszam, ale muszę odebrać.

– Nie ma sprawy. Bardzo proszę.

Doreen odwróciła się, ściszyła głos.

– Mama jest teraz zajęta. Co się stało?

Sarah powoli podeszła do srebrnego samochodu, udając zainteresowanie, lecz w rzeczywistości przysłuchiwała się rozmowie. Doreen z nachalnej sprzedawczyni w jednej sekundzie przeobraziła się w przemęczoną samotną matkę. Teraz rozsądzała spór między dziećmi. Widać są gorsze rzeczy niż sam rozwód, uświadomiła sobie Sarah. Na przykład samotne macierzyństwo. Czy może być coś trudniejszego?

Postanowiła dać Doreen pokaźny napiwek. Tylko co kupić? Wszystkie samochody są tak samo nijakie, praktyczne, zwyczajne.

– Jest tu taka masa pojazdów – rzekła, gdy Doreen wreszcie skończyła rozmowę – ale nie widzę niczego dla siebie.

– Może powie mi pani dokładniej, czego pani szuka? Czy to ma być auto z napędem na cztery koła? Może sportowe?

Pomarańczowa poświata sodowej latarni zaczęła rozświetlać zapadający zmrok. Sarah pomyślała o dzieciach Doreen czekających w domu na mamę.

– Odjeżdżam od męża. – Przez chwilę miała wrażenie, że te słowa zawisły w powietrzu jak wypowiedź Shirl w komiksie. – Mam przed sobą daleką drogę. – Dziwne, ale otworzenie się przed tą nieznajomą osobą sprawiło jej ulgę. – Dlatego muszę mieć odpowiedni samochód. Najlepiej... Sama nie wiem. – Uśmiechnęła się z autoironią. – Może szukam latającego dywanu. Czy czegoś w tym stylu. Z otwieranym dachem i dobrym systemem nagłaśniającym.

Doreen nawet nie mrugnęła.

– Momencik. – Zaczęła sprawdzać coś na swoim elektronicznym gadżecie. – Musimy się pośpieszyć – powiedziała nagle. – Mamy najwyżej pięć minut.

Zaintrygowana Sarah ruszyła za nią. Weszły do warsztatu, w którym szykowano auta na sprzedaż.

– Na ten samochód mamy listę chętnych, czekają od roku. Pewna pani wymarzyła sobie to auto, niestety po kilku miesiącach musiała się z nim rozstać.

Mechanik grzebał pod maską ślicznego granatowo-srebrnego autka.

– Mini cooper – powiedziała Sarah.

Doreen uśmiechnęła się dumnie.

– Mam go po raz pierwszy. To cooper S z opuszczanym dachem. Takie samochody to prawdziwa rzadkość. Powinnam zawiadomić pierwszą osobę z listy, ale... o rany... nie mogę znaleźć tej listy, a nie chcę przeszkadzać komuś w trakcie kolacji.

Wymieniły konspiracyjne spojrzenia. Ten angielski samochód z miejsca ją zauroczył. Jack od razu by ją wyśmiał. Już słyszała jego zrzędliwe uwagi: niepraktyczny, mało bezpieczny, przereklamowany, awaryjny, zawyżona cena.

– Jest super – powiedziała. – Ale chciałabym wiedzieć, czemu ktoś się go pozbył.

– Zaraz po zakupie okazało się, że ta pani jest w ciąży z trzecim dzieckiem. Cztery osoby jeszcze się tu zapakują, ale piątkę trudno byłoby zmieścić.

Dla mnie i faksu miejsca będzie aż nadto, pomyślała Sarah.

– Jako zabezpieczenie ma samoczynną blokadę zamka. Niestety, nie jest podłączony do monitoringu OnStar – dodała Doreen.

– To nie problem. Jeszcze nigdy nie zatrzasnęłam kluczyków i nie zamierzam tego robić. GPS-u też nie potrzebuje. Znam drogę.

Godzinę później wyjechała z autokomisu. Samochód był załadowany po dach, nagłośnienie okazało się świetne. Wyjechała na autostradę i ruszyła na zachód. Była na środkowym pasie, gdy nagle z obu stron podjechały tiry. Olbrzymie, zaraz ją zgniotą. Przez chwilę czuła się osaczona, serce podeszło jej do gardła. Cholera, co ja robię?

Zagryzła usta i zdjęła nogę z gazu, by ciężarówki ją wyprzedziły. Potem włączyła radio i zaczęła śpiewać wraz z Rihanną “Shut Up and Drive”. Przepełniało ją przejmujące poczucie straty dziwnie przemieszane z pełnym lęku uniesieniem. Śpiewając, opłakiwała to, co zostawiała za sobą. Małżeństwo, w które do niedawna tak mocno wierzyła. Nadzieję na dziecko, która teraz rozwiała się tak, jak jej miłość do Jacka. Śpiewała dla nieznanej kobiety, która zamówiła autko, a potem musiała się z nim rozstać, bo w jej życiu szykowały się wielkie zmiany.

Zatrzymała się w tanim motelu przy drodze. Leżała, patrząc w sufit i wsłuchując się w odgłosy z autostrady. Czuła się tak, jakby to było nie jej życie, a kogoś całkiem innego.

Kierowała się na zachód. Niebieski samochód przecinał prerię, niekończące się pola zboża, kukurydzy i ryżu. Zastanawiała się nad sobą i życiem. Gdy dojechała do North Platte, uzmysłowiła sobie przykrą prawdę – już od dawna nie była szczęśliwa. Była wdzięczna niebiosom za wyzdrowienie Jacka, nie wypadało przecież narzekać, okazywać niezadowolenia. Wmawiała sobie, że jest dobrze, że jest szczęśliwa. Jack wrócił do zdrowia, świetnie im się powodziło, mieszkali w pięknym domu w dobrej dzielnicy, starali się o dziecko. Ale czy byli szczęśliwi?

Właśnie na tym polega problem, uświadomiła sobie, minąwszy góry i już dojeżdżając do Kalifornii. Natury nie da się oszukać. Można wmawiać sobie, że jest się szczęśliwym, jednak prawda wcześniej czy później zawsze wyjdzie na wierzch. Niezadowolenie i frustracja poszukają ujścia. Dla Jacka to były ramiona innej kobiety, dla niej uporczywe próby zajścia w ciążę.

Wbiła wzrok w daleki horyzont.

Ostatniego dnia podróży wstała skoro świt. Został jej jeszcze jeden odcinek. Przejechała przez porośnięty gęstym lasem park stanowy Samuela P. Taylora, gdzie wysokie drzewa zwieszały gałęzie nad wijącą się drogą. Wreszcie dojechała do cichego, niemal zapomnianego przez Boga i ludzi miasteczka Glenmuir w zachodniej części hrabstwa Marin, otoczonego dziką, nieskażoną przyrodą.

Droga wiła się przez zielone wzgórza, na których z rzadka były rozsiane farmy i rancza, przez spowite mgłą doliny, aż do otoczonej szarymi skałami zatoki z resztkami starego nabrzeża. Już dalej nie mogła uciec od Jacka, to już kres kontynentu.

Dojechała do miejsca, które opuściła po skończeniu liceum. Minęła nabrzeże, na którym tak często stała nieruchomo, obserwując toczące się życie. Podjechała pod dom nad zatoką, zatrzymała się i weszła do środka. W tym domu dorastała. Dopiero teraz poczuła znużenie i zmęczenie.

– Zostawiłam Jacka – powiedziała do ojca.

– Wiem. Dzwonił do mnie.

– Puścił mnie kantem.

– O tym też wiem.

– Powiedział ci?

Ojciec nie odpowiedział. Uścisnął ją niezgrabnie, jak zwykle. Potem położyła się do łóżka i przespała dwadzieścia cztery godziny.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zdecydowała się powierzyć swą sprawę Birdie Bonner Shafter. Chodziły razem do liceum, lecz Birdie była od niej o trzy lata starsza i pewnie jej nie pamiętała. Poza tym Sarah zwykle starała się schodzić ludziom z oczu, zaś Birdie przeciwnie, udzielała się we wszystkich organizacjach uczniowskich, działała w szkolnym samorządzie, któremu przewodziła, śmiało stawiała czoła wszelkim wyzwaniom. Co w aktualnej sytuacji Sarah było dużym plusem.

Dopiero teraz zaczynała sobie uświadamiać, czemu zawsze była taką cichą myszką. Bo tak było bezpieczniej. I tego powinna była się trzymać. Uważnie obserwować, nie rzucać się w oczy, co najwyżej wyśmiewać w swoich rysunkach rzeczy, których innym w skrytości ducha zazdrościła. Co ją podkusiło, by nagle rzucić się na głęboką wodę, zasmakować życia i miłości, jakby to było coś dla niej? Jakby miała do tego prawo.

Podeszła do okna, nerwowo uśmiechnęła się do sekretarki.

– Może się pani czegoś napije?

– Nie, dziękuję.

– Pani Shafter powinna zjawić się lada moment.

– Nie śpieszy mi się. – Wysokie okno było ozdobione wyprofilowanymi listwami. Niektóre z szybek były oryginalne, sądząc po ich lekko nierównej fakturze. Kancelaria Birdie mieściła się w jednym z najstarszych budynków w centrum Glenmuir. Miasteczko niewiele się zmieniło, odkąd Sarah stąd wyjechała. Te same domy wokół głównego placu, większość wzniesiona w dziewiętnastym wieku przez przybyłych tu osadników skuszonych żyznymi wodami odizolowanej zatoki Tomales Bay. Kilka pensjonatów dla turystów, między nimi May's Cottage, niski biały bungalow tuż przy plaży, należący do ciotecznej babci Sarah. Cieszył się taką popularnością, że rezerwowano go z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Turyści zwykle nie zagrzewali tu miejsca na dłużej, bo położone na końcu świata miasteczko nie oferowało wielu atrakcji.

Dla Sarah to miejsce było magiczne. Czy spowite mgłami, czy rozjaśnione światłem, jakiego nie widziała nigdzie indziej. Błękitne niebo odbijało się w spokojnych wodach zatoki obramowanej nieskażoną przyrodą. Tak samo musiało tu być pięćset lat temu, gdy sir Francis Drake przybił do brzegu galeonem “Golden Hind” i został powitany przez Indian.

Przesunęła dłońmi po eleganckim żakiecie. Ten strój, idealny w Chicago, tutaj był nie na miejscu. Miejscowi ubierali się w proste rzeczy z naturalnych tkanin, nosili bezpretensjonalne, wygodne buty. Nie miała takich rzeczy. Jack lubił, gdy wyglądała jak modelka z katalogu szpanerskiego sklepu. Nie przyjmował do wiadomości jej wyjaśnień, że przecież pracuje w domu i nie musi się stroić.

Zaraz po ślubie zaczął wprowadzać swoje porządki. Lubiła pracować w wytartym dresie z logo uniwersytetu, z włosami spiętymi klamrą. Tak było jej wygodnie, gdy pochylała się nad stołem kreślarskim. W tym stroju czuła się kreatywna.

Jack nie dał się przekonać.

– Możesz być równie kreatywna w porządnym swetrze i spodniach – zareplikował, wręczając jej kosztowny komplet.

Zacisnęła usta, zapatrzyła się w rozciągający się przed nią widok na zatokę. Jakiś hydroplan zniżał się do lądowania, z daleka niósł się odgłos silnika. Czasami tą drogą przybywali turyści, choć zwykle w ten sposób odbierano transport świeżych ostryg zamawianych przez restauracje z dużych miast. Z portu wyszedł jacht pod żaglami, kierując się w dal. Tuż przy brzegu dostrzegła łódki, którymi tata codziennie wypływał w morze, nim nie przekazał rodzinnego biznesu Kyle'owi, bratu Sarah. Kyle, w przeciwieństwie do niej, zawsze czuł się tutaj u siebie, całkowicie identyfikował się z takim życiem i z zapałem kontynuował rodzinny interes. Ojciec zaś z zapałem remontował czerwonego mustanga z 1965 roku, co pochłaniało go bez reszty.

Do sekretariatu weszła zdyszana kobieta i podeszła do saturatora z wodą. Wysportowana, w obcisłym sportowym czarno-żółtym stroju ozdobionym logo sponsorów, w aerodynamicznym kasku i rowerowych okularach.

Wypiła duszkiem kilka kubeczków wody i odwróciła się do Sarah.

– Przepraszam, ale skończyła mi się woda.

– Och. – Nie wiedziała, co na to powiedzieć. – Też nie lubię, gdy mi się to zdarza.

– Birdie Shafter – przedstawiła się, zdejmując kask i okulary. Kaskada czarnych włosów i twarz supermodelki. – Sarah Moon, prawda?

Sarah starała się nie okazać zaskoczenia. Spodziewała się, że Birdie bardziej się zmieniła przez te lata.

– Tak, to ja.

– Trenuję do triathlonu i mam niesamowicie napięty plan. – Otworzyła drzwi z tabliczką “Bernadette Bonner Shafter. Adwokat”.

Sarah weszła do gabinetu.

– Za dwie minuty jestem – oznajmiła Birdie.

– Może być pięć – rzekła Sarah.

– Jesteś super. – Zniknęła za sąsiednimi drzwiami. Rozległ się szum wody.

W przeciwieństwie do swobodnego stroju Birdie, jej gabinet przytłaczał powagą. Rozwieszone na ścianach dyplomy i certyfikaty wzbudzały zaufanie klientów. Birdie studiowała w Los Angeles i w San Diego, obie uczelnie ukończyła z wyróżnieniem, o czym zaświadczały wyeksponowane dokumenty. Między nimi był też certyfikat Kalifornijskiej Izby Adwokackiej potwierdzający jej nieposzlakowaną opinię.

Na półkach z ciemnego drewna stała galeria zdjęć. Albo Birdie była zauroczona gwiazdami, albo obracała się w wyższych kręgach. Miała zdjęcie z senator Diane Feinstein, na innym obok niej stał kolarz Lance Amstrong i mistrzyni kobiecego futbolu Brandi Chastain. Sfotografowała się również z Francisem Coppolą przy jego wytwórni win, a z aktorem Robinem Williamsem na tle autostrady nad oceanem.

Na masywnym biurku z ciemnego drewna stały bardziej osobiste zdjęcia. Kilka fotek przedstawiających należące do rodziców Birdie gospodarstwo ogrodnicze Bonner Flower Farm. Na innym ona i jej mąż, Ellison Shafter, pracujący jako pilot w liniach United, o czym Sarah wiedziała od taty.

Oczywiście nie zabrakło też zdjęcia brata Birdie, Willa. Albo to zdjęcie sprzed lat, albo Will nic się nie zmienił. Po co się zmieniać, jeśli jest się doskonałym? – podszepnął głos Shirl.

Z całego liceum to Willa pamiętała najlepiej. Co było tym większym paradoksem, że on z pewnością nawet nie znał jej imienia. To oprawione w ramkę zdjęcie mimowolnie przywołało odległe wspomnienia, przebudziło skrywane w głębi serca uczucia obcości i niechęci. Małżeństwo z Jackiem odmieniło życie Sarah, dzięki niemu nawet przeszłość nabrała barw. Być może to dlatego wyszła za Jacka. Bo zabrał ją stąd, od tych ludzi.

Teraz, gdy Jack był daleko, odchodził z jej życia, nic nie oddzielało jej od dawnych wspomnień. Miała wrażenie, że jak Alicja z Krainy Czarów wpadła do króliczej nory i spada, rozpaczliwie chwytając się zielska i trawy.

Skrzywiła się, spoglądając na roześmianą twarz Willa Bonnera. Byli rówieśnikami. Will był szkolnym bożyszczem, do którego wzdychały wszystkie dziewczyny – świetny sportowiec, do tego niesamowicie przystojny. Kruczoczarne włosy, piękne oczy. Od jego spojrzenia nogi robiły się jej miękkie jak z waty. Jednak on rzadko zaszczycał ją chociażby spojrzeniem. Walczyła z tym beznadziejnym zauroczeniem. W sposób, który wydawał się jej najlepszy i jedyny. Ośmieszała Willa w rysowanych przez siebie historyjkach, które drukowała w szkolnej piwnicy na starym powielaczu. Przedstawiała go jako zadufanego w sobie, napakowanego sterydami bęcwała. Will pewnie nawet tego nie zauważył, lecz ona czuła się... może nawet nie tyle lepiej, co pewniej. Odzyskiwała częściową kontrolę nad sytuacją.

Przez cztery lata na lekcjach siedzieli na wprost siebie, czego on pewnie nie spostrzegł. Nie widział, że szkicowała jego portrety, takie niby-wprawki do jej komiksu. Bonner patrzył na nią niewidzącym wzrokiem, nie istniała dla niego.

Przez te kilka lat zmieniło się tylko jedno. Will trzymał na ramieniu ciemnowłose dziecko, wtulone buzią w jego mocne ramię. Pasowało do niego. Wyglądali naturalnie, całkiem na luzie.

W innych okolicznościach miałaby wiele pytań na temat dawnego obiektu westchnień, lecz teraz musi przedstawić swą sprawę i wypracować plan na przyszłość.

Odwróciła wzrok od zdjęć. Musi zachować spokój. W pewnym sensie wciąż była oniemiała. Jak żołnierz, któremu wybuch miny urwał nogę, lecz jeszcze to do niego nie dotarło. Spogląda na puste miejsce i nie czuje bólu. On nadejdzie później. Przejmujący, inny niż wszystko, czego dotychczas doświadczyła.