Obsesja Apolla - Lena Borwic - ebook

Obsesja Apolla ebook

Lena Borwic

0,0

Opis

Charyzmatyczny wykładowca oskarżony o morderstwo swojej studentki. Sprawę próbują rozwikłać — młoda adwokatka oraz cyniczny śledczy, para którą niegdyś łączył gorący romans. Obydwoje racjonalni, mocno stąpający po ziemi. Tym razem przyjdzie im wkroczyć do świata ludzi, którzy swoje życie kreują niczym teatr, nie chcąc dostrzec granicy między tym co dzieje się na jawie, a co w ich umyśle. Do świata tych, którzy czują więcej…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lena ‌Borwic

Obsesja Apolla

© Lena Borwic, 2016

Charyzmatyczny wykładowca ‌oskarżony ‌o morderstwo ‌swojej studentki. Sprawę próbują ‌rozwikłać — młoda adwokatka oraz ‌cyniczny śledczy, para którą ‌niegdyś ‌łączył gorący romans. Obydwoje ‌racjonalni, ‌mocno ‌stąpający po ‌ziemi. ‌Tym razem przyjdzie im ‌wkroczyć do ‌świata ludzi, którzy ‌soje życie kreują ‌niczym teatr, nie ‌chcąc dostrzec ‌granicy między tym co ‌dzieje się ‌na ‌jawie, a co ‌w ich umyśle. Do ‌świata ‌tych, ‌którzy czują ‌więcej…

ISBN 978-83-8104-154-6

Książka powstała w inteligentnym ‌systemie wydawniczym ‌Ridero

Rozdział pierwszy

Sobota ‌noc z 14 na 15 ‌styczna 2012

Usłyszała kroki. Przystanęła ‌i spokojnie, bez ‌nerwowego pośpiechu, ‌odwróciła ‌się. Nic, zupełna ‌cisza, tylko gdzieś ‌w oddali rozbrzmiewał nocny gwar ‌żyjącego miasta. Wokół niej ‌zaś panował ‌aż niepokojący spokój. Okrągły ‌księżyc oświetlał ‌drzewa, ‌które ‌rzucały złowieszcze cienie ‌na aleję. Za dużo ‌horrorów — uspokajała się w myśli. ‌Ruszyła ponownie wzdłuż wąskiej ‌drogi. Skostniałe od zimna ‌palce schowała ‌do kieszeni, a nos ‌ziejący parą wtuliła w szalik. ‌Przyśpieszyła kroku. ‌Klaksony ‌taksówek, sygnał karetki, śmiech ‌pijanych ludzi poszukujących lepszej ‌dyskoteki, ‌cały ten ‌wielkomiejski szum ‌powoli cichł, tłumiony ‌pokonywaną ‌odległością. Oby szybciej ‌być w już domu — myślała, — nalać wody do wanny i zanurzyć się w pianie z kieliszkiem wina w jednym ręku, a „Ucztą” Platona w drugim, poczuć przyjemne, otulające ciepło. Znowu usłyszała skrzypienie śniegu pod ciężarem kroków, tym razem już wyraźnie. Powoli odwróciła głowę:

— Jerzy, to ty?

Niedziela 15 stycznia

— Kobieta, lat 24, studentka polonistyki, zamieszkała przy ul. Kościuszki — policjant zdający raport spojrzał na trzymany w prawej ręce dowód osobisty i dodał:- Ewa Zamrocka. Nie ma śladów gwałtu, nie było też rabunku, portfel wraz z zawartością znajdował się w torebce, torebka rozpięta tuż przy ciele. Zginęła prawdopodobnie od postrzału w głowę, nie widać żadnych innych obrażeń.

Śledczy Hojarski nachylił się nad całkiem już zimnym ciałem dziewczyny. Lekko oszronione włosy i rzęsy sprawiały, że wyglądała niczym Królowa Śniegu. Tak właśnie wyobrażał sobie w dzieciństwie tę postać z baśni Andersena, baśni, którą, matka czytała mu na dobranoc. Królowa Śniegu wydawała się także pokryta szronem, ale dodatkowo była kobietą z kategorii bezwzględnych suk, zimną także z zachowania, wyniosłą, ze zwężającymi się w złości oczami i wąskimi bladymi ustami. A nieżyjąca dziewczyna leżąca u jego stóp miała sine, ale pełne usta i duże brązowe oczy, które wpatrywały się prosto w niego. Była ubrana bardzo gustownie, w jasny płaszcz ściągany w talii z wywiniętym brązowym szalem. Nogi opinały dopasowane także brązowe kozaki na wysokim dość mosiężnym obcasie. Takie buty musiały sporo kosztować, minimum 1000 złotych. Nie miała rękawic, jej dłonie były zadbane, paznokcie długie, ale nie za bardzo, pomalowane kolorem śliwkowym. Nie miała żadnej biżuterii, jedynie złoty łańcuszek z medalikiem. Napad na tle rabunkowym można zdecydowanie wykluczyć. Z torebki wypadła zawartość, ale raczej na skutek upadku niż ingerencji napastnika. Na śniegu leżały jakieś notatki, pewnie z zajęć, chusteczki higieniczne, cienkie papierosy i błyszczyk. Dziewczyna z pewnością nie wyglądała na dilerkę, ćpunkę, dziwkę czy wariatkę. Była niewątpliwie piękna, choć dość pospolita. Komu mogła aż tak zajść za skórę? Morderstwo nie wyglądało na przypadkowe.

— Kościuszki to chyba ulica znajdująca się w dość luksusowej dzielnicy — Hojarski raczej głośno myślał niż szukał potwierdzenia.

— Tak — odezwał się jeden z policjantów, — niedaleko stąd. Same wille, mieszkają tam politycy, lekarze, znani prawnicy.

— Kto ją znalazł? — zapytał ekipę, która była tu już dwie godziny przed nim.

— Starsza kobieta wyprowadzającego psa, o 4 nad ranem — odpowiedział ten sam policjant co poprzednio, widocznie najbardziej rozmowny.

— Ktoś coś widział, słyszał?

— Na razie nikt, ale jeszcze sprawdzamy.

— Dobrze. Przy wyjściach z parku powinien być monitoring. Sprawdźcie czy działał, jeśli tak przejrzyjcie taśmy. Dajcie mi informację, jak tylko zostanie ustalona godzina zgonu. Powiadomcie uczelnię, rodzinę biorę na siebie — ostatnie zdanie Hojarski musiał prawie wykrzyknąć, ponieważ odwrócony już tyłem do policjantów udawał się w kierunku swojego starego i wysłużonego forda focusa zaparkowanego tuż za bramą.

— Zaraz przyjedzie prokurator — usłuszał już w oddali głos jednego z funkcjonariuszy. Nie zdążył odpowiedziedzieć, klapnął za sobą z impetem drzwi i odpalił silnik.

— Zadzwonię do niego — mruknął pod nosem sam do siebie. Domyślał się jednak jednak, że użył nieodpowiej formy osobowej. — Do niej — Poprawił się i ruszył z piskiem opon.

Rozdział drugi

Sobota 14 stycznia

— Czyli jeszcze raz za Lenę i jej zwycięstwo — Michał, który jako jedyny na studiach zbierał same piątki i nie miał ani jednej poprawki uniósł kieliszek w geście toastu. Lena ujęła też swój i wstając poczuła lekki zawrót w głowie. Ostatni — pomyślała, choć sama w to nie wierzyła. Dzisiaj jednak dość łatwo się rozgrzeszała. Wczoraj wygraną zakończyła się jej pierwsza samodzielna sprawa. To był jeden powód do dumy, drugi to jej własna kancelaria. Taki dorobek w tak młodym wieku to niebywały sukces. Obiecała sobie, że pierwszą wygraną sprawę będzie świętowała do rana i nie zamierzała z tego rezygnować.

— To opowiadaj jak było, miałaś tremę? — zapytała Aśka, koleżanka która zdaniem Leny zaprzepaściła swoją szansę. Po studiach przyjęła ciepłą i pewną posadę w urzędzie. Zapowiadała, że będzie jeszcze robiła aplikację, że wróci do zawodu. Wyszła jednak szybko za mąż, urodził dziecko i plany odeszły w bliżej nieokreśloną przyszłość.

— Właściwie nie, sąd to od dawna prawie mój drugi dom. Trochę się jednak bałam, że przegram, sprawa nie była łatwa i w dodatku dość nagłośniona przez media.

— Ale ani trochę nie wątpiłaś, nie myślałaś, że jednak może być winny? — dociekała Aśka. Lena przez chwilę musiała skupić swoje już z lekka roztańczone myśli. Czy zastanawiała się nad winą swojego klienta, gdy pierwszy raz z nim rozmawiała? Nie, po prostu mu uwierzyła. Nie wyglądał na gwałciciela. Był eleganckim mężczyzną, wykładowcą, całkiem przystojnym. Ktoś taki nie musi przecież nikogo gwałcić. Pozory często mylą, ale jego wersja wydawała się spójna i wiarygodna. Ale mogła jednak przegrać. Sądy w takiej sprawie bardzo często stają po stronie rzekomych ofiar. Spokojna studentka, żadnych problemów z nauką, z dobrego domu. Kluczowy jednak okazał świadek, który sam się do niej zgłosił — jej najlepsza przyjaciółka. Zeznała, że pokrzywdzona miała romans ze swoim wykładowcą. Ta wersja zgadzała się z tą, którą on przedstawił Lenie. Gdy mężczyzna chciał zakończyć związek, ona zapowiedziała, że tego pożałuje. Ze wszystkiego zwierzała się przyjaciółce, tej której Lena zawdzięczała zwycięstwo.

— Starałam się o tym nie myśleć, tak jak uczył mnie mój poprzedni szef, słuchasz wersji klienta i robisz wszystko by ją udowodnić. Ale teraz jestem już pewna, był niewinny — odpowiedziała tonem profesjonalistki po czym pośpiesznie wypiła wódkę z porcelanowego kieliszka.

— Masz intuicję, przed tobą świetlana przyszłość — Michał już raczej bełkotał niż mówił. Spatif, w którym siedzieli nie był jednak ostatnim klubem. Tej nocy odwiedzili jeszcze trzy, w każdym pijąc kolejkę. Lena o godzinie 3:14, jak później dowiodła jej komórka, zamówiła taksówkę. Jeszcze sporo czasu minęło jednak zanim dotarła do łóżka. Najdłużej zeszło jej przy zamku do drzwi wejściowych w bloku, nie mogła trafić do niego kluczem. W końcu napatoczyła się roześmiana grupa studentów. Jeden z nich otworzył drzwi i ją przepuścił.

Całe szczęście, że trafiła na nich, a nie na przykład na grupę emerytów wracających z potańcówki w „Pałacu magnackim”, musiałaby znosić karcące kręcenie głowami — myślała Lena, z trudem w windzie ukrywając odruch wymiotny. Na szczęście młodzi ludzie na tyle zajęci byli sobą i śmianiem się do rozpuku, że nikt na nią nie zwracał uwagi. — Dla nich alkohol to chyba już relikt, którym delektują się takie staruszki jak ja — poplątane myśli kłębiły się w głowie Leny. Odsuwające się drzwi kabiny były ostatnim momentem, który utkwił jej w pamięci.

Niedziela 15 stycznia

O godzinie 7 obudził ją telefon. Przetarła oczy i spróbowała trafić ręką w aparat znajdujący się na półce obok. Spadł i rozpadł się na dwie części, wypadła bateria. Lena opadła na poduszkę. — O Boże, co za ból — złapała się za głowę. Pokój wciąż wirował. Spojrzała na siebie — była ubrana w piżamę i chyba miała zmyty makijaż — nie jest źle. Sięgnęła po zegarek i natychmiast zrobiła się wściekła. Kto dzwoni o tej porze w niedzielę? Za chwilę złożyła telefon do kupy. Skoro ktoś dzwoni tak rano, to musi być coś ważnego. Włączyła go, ale nie czekała aż przyjdzie wiadomość, poszła wziąć prysznic. Odkręciła kurek i poczekała aż napłynie gorąca woda. Uwielbiała właśnie, nie letnią, nie ciepłą, ale gorącą kąpiel. Włożyła rękę pod strumień. Tak, o to chodziło. Zsunęła spodnie od piżamy i zostawiała na podłodze, obok rzuciła górę. Weszła pod wodę, poczuła przyjemne ciepło, jej ciało robiło się czerwone pod wpływem temperatury, a łazienka zapełniała się parą. Usłyszała dzwonek telefonu. Nie zmierzała wyskakiwać, później oddzwoni. Po kilku minutach była już otulona ręcznikiem, a na jej głowie widniał zawinięty turban. Gdy przetarła zaparowane lustro ręką znowu usłyszała sygnał dzwonka. Tym razem wybiegła z łazienki, w sypialni rzuciła się na łóżko, chwytając telefon leżący na pościeli.

— Słucham?

— Dzień dobry — usłyszała niski męski głos. — Czy rozmawiam z panią Leną Ojchart?

— Tak, przepraszam, zapomniałam się przedstawić. O co chodzi?

— Nazywam się Piotr Kulski. Dzwonię w sprawie przyjaciela, który potrzebuje adwokata. Przepraszam, źle się wyraziłem, potrzebuje pani.

Lena czekała już trzecie światła na skrzyżowaniu, a przed nią stało jeszcze jakieś siedem albo osiem samochodów. Zastanawiała się, gdzie ci wszyscy ludzie mogą jechać w niedzielę rano. To jest czas, w którym albo się śpi, albo spędza z rodziną przy śniadaniu ze świeżymi bułeczkami i kremem czekoladowym, jak w reklamie. Wreszcie coś się ruszyło i tym razem udało jej się zjechać. Zresztą, co ona się dziwi. Dzisiaj ludzie pracują nawet w niedziele, takie czasy. Ona też przecież jechała na spotkanie służbowe. Jedna wygrana w głośnej sprawie i proszę, teraz nie opędzi się od klientów. Ale nie powinna kręcić nosem, utrzymanie kancelarii to dość kosztowny interes. Szkoda tylko, że niewiele wiedziała na temat swojego nowego klienta, mogłaby się przygotować do rozmowy. Właściwie nie wiedziała nic, pan Kulski był niezwykle tajemniczy przez telefon, powiedział tylko tyle, że będzie czekał o 10 w kawiarni Krezus. Dobra nazwa, nie ma co. Lena spojrzała na zegarek, 9:48. Zdąży, to dobrze. Nigdy się nie spóźniać, to jej naczelna zasada. Zaparkowała pod galerią handlową, jeszcze o tej porze były wolne miejsca, i udała się w kierunku kawiarni. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie dopytała swojego rozmówcy, po czym go pozna. Na miejscu okazało się, że z pewnością jeszcze nie dotarł. Zajęte były tylko dwa stoliki i przy obu siedziały kobiety. Lena zdjęła płaszcz i usiadła przy oknie. Nie zdążyła jeszcze nic zamówić, gdy podszedł do jej stolika wyskoki mężczyzna około czterdziestki z lekko rozczochranymi szpakowatymi włosami.

— Pani Lena?

— Tak, witam — dygnęła niczym pensjonarka.

— Dzień dobry — Kulski usiadł naprzeciwko. Sprawiał wrażenie człowiek pewnego siebie, a może nawet odrobinę nadętego. Lena szybko jednak skarciła się w myślach za tę opinię. Już nieraz przekonała się, że nie warto nikogo oceniać po pozorach. Gdy podszedł kelner obydwoje zamówili podwójne espresso z mlekiem.

— Zatem, o co chodzi? –niczym początkujący alpinista nie mogący doczekać się drugiej poważnej wyprawy na górski szczyt, Lena chciała jak najszybciej poznać szczegóły kolejnej sprawy, którą miała się zająć.

— Mój najlepszy przyjaciel trafił do aresztu. Liczy na to, że wyciągnie go pani z kłopotów.

— O co jest oskarżany?

— O morderstwo — Lena poczuła zimny dreszcz przechodzący od czubka głowy do palców stóp.

— Może trochę więcej szczegółów — poprosiła starając się nie zdradzać, jakie wrażenie wywarło na niej poprzednie zdanie.

— Mój przyjaciel jest wykładowcą na uczelni wyższej, podobnie jak ja. Obaj wykładamy literaturę Młodej Polski. On na dodatek sprawuje wysoką funkcję, jest kierownikiem zakładu.

„Oho, znowu wykładowca. Może pora na specjalizację, na przykład taką: doradca profesorów i doktorów. Morderców i gwałcicieli” — pomyślała Len. Na kacu zawsze trzymał się jej czarny humor.

— Oskarżany jest o morderstwo swojej studentki — kontynuował Kulski. — oczywiście o morderstwo, którego nie popełnił.

— Na jakiej podstawie?

— Monitoring miejski uwiecznił ich jak wchodzili na teren parku w nocy. Za pół godziny dziewczyna już nie żyła. Ktoś zabił ją strzałem prosto w głowę z bliskiej odległości.

— Co ma na swoją obronę, jakieś alibi?

— Niestety nie, ale on tego nie zrobił. Znam go kupę lat, wierzę mu — Kulski oparł się o spocone czoło na dłoni w geście załamania. — Podejmie się pani jego obrony?

— Dlaczego ja? W mieście jest wielu wybitnych adwokatów z większym doświadczeniem — Lena zdawała sobie sprawę, że tym zdaniem nie wygrałaby konkursu na sprzedawcę roku.

— Bo tylko pani może uwierzyć człowiekowi, którego wszyscy już osądzili.

Facet znał tajniki psychologii, wiedział jak ją podejść.

— To wymaga głębszego zastanowienia, muszę lepiej przyjrzeć się sprawie. Proszę o nazwisko podejrzanego.

— Jerzy Zaracewicz.

— Tylko jeszcze jedno króciutkie pytanie. To chyba nie jest naturalne, by wykładowca spacerował po nocy ze studentką, za moich czasów nie było takich praktyk, a może wyda się to panu dziwne, ale nie studiowałam aż tak dawno temu. Co w takim razie co łączyło pana Zaracewicza ze swoją studentką?

— O to już sama go pani zapyta.

Aula powoli zapełniała się ludźmi. Lena obserwowała rudowłosą dziewczynę w zielonej sukience i czerwonych kozakach, która zajęła miejsce w pierwszym rzędzie i szeptała coś do chłopaka siedzącego obok. Znała ją, z pewnością skądś ją znała. Starała sobie usilnie przypomnieć skąd. Musiała z nią rozmawiać, bo pamięta mimikę jej twarzy i chyba nawet głos, taki lekko ochrypnięty. Lena zastanawiała się, czy za dziesięć lat będzie znała już wszystkich bywalców konferencji prasowych oraz co ważniejsze, czy oni będą znali ją. Zaczęła wyobrażać sobie jak oblegają ją, niczym harpie, tłumy, chcące za wszelką cenę wydrzeć choć skrawek informacji na temat spraw, które prowadzi. I wtedy nie będzie, jak teraz, chowała się w najdalszym kącie sali. Zasiądzie po drugiej stronie, przy tym podłużnym stole, mając przed sobą mikrofon i karteczkę z nazwiskiem. Wytężyła wzrok, by przeczytać, kto dzisiaj poprowadzi konferencję. Podejrzewała, że detektyw kierujący śledztwem i dziekan albo rektor z uczelni, na której pracował podejrzany. Może jeszcze ktoś z rodziny ofiary, media miałyby cenny spektakl. Bo chyba po to zwołane zostało to widowisko jeszcze w niedzielę, zaraz po tym, jak wiadomość o morderstwie obiegła miasto. Ostatnio takie łzawe, emocjonalne konferencje prasowe stały się modne. Ludzie żerują na cudzym nieszczęściu. Im tragiczniej tym lepiej. Jak morderstwo to dobrze, gdyby okazałoby się, że z gwałtem. Tym razem zawiodą się. Lena czytała już protokół z oględzin, dzięki uprzejmości jakiegoś młodego policjanta, któremu chyba musiała wpaść w oko, skoro odważył się jej go pokazać bez żadnego upoważnienia. Nie było żadnych śladów przemocy, Na ciele ofiary zauważono liczne otarcia w miejscach intymnym oraz ślad ugryzienia na sutku, co mogło wskazywać na stosunek płciowy, ale poza tym żadnych naskórków za paznokciami, siniaków, obrzęków, ani zadrapań. Nie było mowy też o nekrofilii, dziewczyna była kompletnie ubrana aż po płaszcz zapięty na ostatni guzik. Odzież pozostała nienaruszona w idealnym stanie.

Lena wyjęła z torebki okulary, jednak i one niewiele pomogły, za nic nie mogła odczytać nazwisk na wizytówkach. Trzeba było usiąść bliżej, a nie uciekać na koniec sali. W dodatku tutaj była jeszcze bardziej widoczna. Tam miała szanse wtopić się w tłum, a teraz wyglądało to tak, że wszyscy skupili się w trzech pierwszych rzędach, a ona jedyna, jak spóźniony student na wykład, siedziała skulona w siódmym. Już chciała się przesiąść, dojrzawszy jedno opuszczone miejsce, jakby specjalnie na nią czekające, w samym środku drugiego rzędu. W tej jednak chwili do auli pewnym krokiem weszło trzech mężczyzn i jedna kobieta, po czym zajęli miejsca za podłużnym stołem. Minęła jeszcze chwila, w czasie której nowoprzybyłe towarzystwo rozglądało się po sali, rozmawiało między sobą i dopiero za chwilę głos zabrała kobieta.

— Witam serdecznie na konferencji prasowej zwołanej z powodu bardzo tragicznego wydarzenia mającego niestety związek z naszą uczelnią, bijącego w jej dobre imię. Nazywam się Małgorzata Magnowska i, jak zapewne większość z państwa wie, jestem rzecznikiem prasowym uczelni. Będzie to prawdopodobnie formalność, ale pozwolą państwo, że przedstawię resztę osób, które zabiorą głos w dzisiejszej konferencji.

Dla Leny nie była to formalność. Nigdy wcześniej nie widziała owej pani, ani dziekana, rzecznika prasowego policji spotkała tylko raz i z pewnością bardzo by się natrudziła zanim przypomniałaby sobie kim jest. Dobrze znany był jej natomiast detektyw prowadzący śledztwo, Marek Hojarski, ostatnia osoba, którą miała ochotę tu spotkać. On również ją dostrzegł, trudno było tego nie uczynić, skoro siedziała na takim odludziu. Z pewnością taka konfrontacja nie była i jego największym marzeniem. W jego wzroku dojrzała lekkie niedowierzanie i wytężoną pracę umysłu starającego się odpowiedzieć na pytanie, co ona tu robi. Nie zamierzała mu ułatwiać i zostawać po konferencji, by pochwalić się, że właśnie otworzyła własną kancelarię i została obrońcą Jerzego Zaracewicza. Nie miała w ogóle zamiaru z nim rozmawiać, choć dobrze wiedziała, że wkrótce będzie to nieuniknione, skoro jest on detektywem prowadzącym śledztwo. Nawet przez chwilę przemknęło jej przez myśl, by zrezygnować z obrony tego wykładowcy, którego nawet jeszcze nie poznała, ale zaraz zdała sobie sprawę, że było by to nieprofesjonalne i z takim podejściem do swojej pracy nieszybko zrobiłaby karierę. Hojarski jeszcze raz podniósł głowę, by na nią spojrzeć, tym razem się uśmiechnął. Odwzajemniła uśmiech, niech myśli, że jest ponad tym, że przeszłość niewiele ją obchodzi. Poznali się dwa lata temu, gdy pracowała u mecenasa Kręglickiego. Jej szef był wtedy adwokatem kobiety, która podczas kłótni, ugodziła śmiertelnie swojego męża tyrana. Jak zwykle w takich sytuacjach wysłał ją na komendę, by przejrzała akta i porozmawiała z policją. Lekko rozczochrany detektyw w wyraźnie zbyt szerokich spodniach, ten który miał udzielić jej informacji, wydawał się akurat bardzo zajęty przeglądaniem jakiś dokumentów. Najwidoczniej irytowała go swoją dociekliwością. Prawie na każde pytanie odpowiadał „Ma pani to w aktach” i robił znudzoną minę, która miała wyrażać „dziewczyno użyj inteligencji i nie zawracaj mi dupy, tu się pracuje nad poważnymi sprawami”. Gdy po kilku takich odpowiedziach dodał podnosząc lewą brew: coś jeszcze?, ona obdarzyła go wzrokiem pełnym urazy i odpowiedziała spokojnie: „nie, już nic”, po czym natychmiast udała się do wyjścia. Ale on wybiegł także, zatrzymał ją już przy bramie, przepraszając za swoje zachowanie. Tłumaczył się nawałem pracy i sytuacją w innej, prowadzonej przez niego sprawie, którą określił jako patowa, a następnie poprosił o jej numer telefonu obiecując, że osobiście przekaże jej istotne dane, które uda mu się zebrać. Tak właśnie poznała Marka Hojarskiego. Za dwa dni zadzwonił z informacją, że nieżyjący już mąż klientki Kręglickiego w dniu śmierci uczestniczył w libacji alkoholowej, podczas której żalił się jednemu ze swoich kompanów na swoją żonę i jej rzekome zdrady. W takim awanturniczym nastroju opuścił imprezę i udał się prosto do domu. To nie był ostatni telefon od detektywa. Od tej pory stało się normą, że raz na jakiś czas dzwonił do niej, pytał czym teraz się zajmuje i zdobywał przydatne informacje. Jeżeli sam nie prowadził sprawy, podpytywał kolegów, grzebał w dokumentach. Stał się jej informatorem. Przy dwóch poważniejszych przypadkach, wymagających poufności, umówili się w kawiarni. To drugie spotkanie znacznie się przedłużyło i choć nic na to wcześniej nie wskazywało, skończyło się u niej w mieszkaniu, a dokładniej w sypialni. Cały wieczór rozmawiali jedynie na tematy służbowe. Dopiero, pod blokiem, gdy ją odwoził, zanim wyszła zapytał, czy może wejść. Była nieco zdumiona, ale musiała przyznać, że gdzieś w głębi czekała na podobne pytanie. Marek już podczas ich telefonicznych rozmów zainteresował ją bardziej niż wymagała tego sytuacja. Był rzeczowy ale uprzejmy, jednocześnie nieco tajemniczy. Mówił tylko tyle, ile miał do powiedzenia na dany temat, nigdy więcej, żadnych osobistych wycieczek, jednak na końcu zawsze dodawał „dobrych snów”, bez względu na porę. Uśmiechała się wtedy do słuchawki i odpowiadała „wzajemnie”. Zazwyczaj trzymała potem przez chwilę aparat w ręku, bezmyślnie wpatrując się w wyświetlacz. Bezskutecznie broniła się przed tą fascynacją, prawnicy i policjanci to przecież inna liga, podobno nie łączą się w pary. Tej nocy, gdy się kochali, wyszedł nad ranem. Obudził ją mówiąc, że jest wzywany do pracy, po czym zniknął. Zadzwonił za kilka dni i jak jakby nigdy nic, tak zwyczajnie zapytał nad czym pracuje. Odpowiedziała: nad niczym ważnym. Nie chciała już żadnej informacji od niego, ale czekała na kolejny ruch. Nie nadszedł, nie usłyszała nawet „dobrych snów” na koniec. To była ich ostatnia rozmowa. Nie zamierzała teraz, gdy nadarzyła się okazja stawiać go pod ścianą, żądać wyjaśnień, z drugiej strony obawiała się, że ich nie usłyszy, a Hojarski będzie udawał, że nic ich nie łączyło, że tamta noc to nieprawda, pomyłka. Tak, zdecydowanie, musi uciec przed końcem konferencji. Teraz jednak pora się na niej skupić, przyszła tu po informacje i nie zamierzała wychodzić bez niczego.

— Przykro nam, że w sprawę zamieszany jest profesor naszej uczelni — w tej chwili przemawiał dziekan. — Chciałbym jednak jeszcze raz zapewnić wszystkich studentów, że nikomu nic nie grozi. Podejrzany jest zawieszony, rozważamy rozwiązanie z nim umowy o pracę, póki co jednak czekamy na wyrok sądu.

Na te słowa kobieta w zielonej sukience nachyliła się i zaczęła szeptać coś do sąsiada. Na sali zapanował gwar, który ucichł, gdy głos zabrał rzecznik policji.

— Media i opinia publiczna mają w tej sprawie, która nabrała już rozgłosu, ogromne znaczenie… — zaczął, jednak w tym momencie przerwał mu Hojarski.

— Bardzo państwa proszę o nieprzesądzaniu czyjejkolwiek winy bez prawomocnego wyroku, co miało już miejsce. Odnoszę się do dzisiejszych doniesień mediów na stronach internetowych. Póki co mówimy o podejrzanym, nie o sprawcy. Trzeba pamiętać, że sprawa jest poszlakowa. Dziękuję. — detektyw zakończył i oparł się o krzesło.

Wypowiedź najwyraźniej zmieszała rzeczniczkę uczelni i dziekana. Kobieta natychmiast wstała i zaproponowała przejście do zadawania pytań przez dziennikarzy, na co o głos poprosił jeszcze Hojarski, który przed momentem, wydaje się, dostał jakiegoś smsa.

— Bardzo państwa przepraszam, ale to było wszystko co ja miałbym do powiedzenia. Muszę państwa opuścić, obowiązki służbowe wzywają. Rzecznik prasowy odpowie na wszystkie zadane pytania.

Po tych słowach natychmiast wstał, zgarnął kurtkę zawieszoną na oparciu krzesła i wyszedł.

Rozdział trzeci

Niedziela 15 stycznia, wieczór

Nadeszła pora, by kupić w końcu nowe buty. Chodził już trzecią zimę w tych samych i bynajmniej nie dla tego, że były solidne. Od początku przemakały, a w dodatku suwak ciągle się rozjeżdżał i mijało kilka minut zanim zdołał go zapiąć. Nie kupił do tej pory nowych z dwóch powodów: Hojarski nie znosił zakupów równie bardzo jak włóczenia się w deszczu piechotą i nie miał na nie czasu. Przez dziesięć lat małżeństwa miał problem z głowy. To żona wybierała mu ubrania i obuwie, ona je też kupowała. Zawsze trafiła z rozmiarem, natomiast gdy on sam zamierzał sprawić sobie nawet najprostsze dżinsy, co zdarzało się niezmiernie rzadko, najczęściej wybierał za małe bądź za duże albo z jakąś cholerną wadą fabryczną, na co dopiero ona w domu zwracała uwagę. I to ona chodziła je odmieniać. To był jedyny plus jego małżeństwa, który potrafił sobie w tej chwili przypomnieć. Teraz w kwestii ubioru musiał radzić sobie sam, co jak widać nie szło mu najlepiej. Ale kto mógł przewidzieć, że będą roztopy, może jedynie ci należący do uprzywilejowanego towarzystwa bezrobotnych, rencistów, emerytów i matek na wychowawczym, którzy zazwyczaj śledzą z zaciekawieniem godnym zjawisk przesądzających o losach świata, pogodę na kolejny dzień. On zwyczajnie nie miał na to czasu. Jeszcze wczoraj trzaskał mróz, a jego buty w minusowej temperaturze sprawiają się całkiem dobrze. Jedno jest pewne, gdyby Ewa wciąż była jego żoną, z pewnością nie czułby teraz wody przelewającej się w jego obuwiu. Ale nie byli razem już prawie trzy lata. Był czwartek godzina 16, gdy odeszła, tak po prostu. Spakowała swoje rzeczy i wyprowadziła się do innego mężczyzny Tego dnia padał deszcz, jaki zdarza się chyba raz na sto lat. Dudnił w szyby i w okna, woda lała się rzeką po ulicy. Obserwował ją, jak w strugach wynosiła walizki do swojego Land rovera. Była cała przemoczona, krople kapały jej z włosów, ubranie przykleiło się do ciała. A on stał w oknie za firanką i palił papierosa, nie próbował jej zatrzymać, wiedział że nie zdoła. Było za późno, za późno o kilka lat, w czasie których nie był mężem. Był tylko policjantem. Nawet nie miał do niej pretensji o romans. Znał ją, wiedział, że taka kobieta jak ona potrzebuje przy swoim boku mężczyzny, który będzie wracał wieczorami do domu, rozpalał w kominku i jadł na kolację sushi wspólnie z nią. Nigdy tego od niego nie otrzymała. Życie lubi być jednak przewrotne, rozstali się z powodu jego pracy. Zdawałoby się, że teraz, gdy jest sam, może poświęcić się jej bezgranicznie, a zamiast tego myślał o swojej byłej żonie tak często, jak nigdy wcześniej. Nie była to tęsknota, bynajmniej. Nie był to też żal za tym, co stracił, jego małżeństwo nigdy nie należało do udanych. Spokoju nie dawało mu jedno tylko pytanie, czy z natury jest samotnikiem niezdolnym do nawiązania relacji wykraczających poza przypadkowy seks, najlepiej niezobowiązujący w hotelu za odpowiednią sumę pozostawioną na stoliku. Może lepiej w ten sposób, niż poprzez tworzenie złudnych nadziei. Jego sumienie tym razem było kąsane na skutek nieoczekiwanego spotkania. Widok Leny gryzł, szczypał i drażnił obszary strącone dawno w otchłań niepamięci.

Nie wiedział jak się zachować i po prostu stchórzył, uciekł. Jeszcze jak dzieciak udawał, ze dostał smsa, wymigał się pracą, jak zwykle, ehh. Może to lepiej. Miał na głowie to fatalne śledztwo. Z pozoru wszystko wyglądało dobrze i tak właśnie sprawę próbowały przedstawić władze uczelni. Zaracewicz siedział w pierdlu, monitoring złapał go prawie na miejscu zabójstwa chwilę przed śmiercią Ewy Zamrockiej (no właśnie, może to imię sprawiało, że wspomnienie żony wracało…). Ale nic poza tym nie trzymało się kupy. Gdzie motyw, gdzie narzędzie zbrodni, gdzie przemoc. Nagranie nie kłamało, ofiara szła z Zaracewiczem z własnej woli, mało tego była we wspaniałym humorze. Wiła się jak kotka w czasie rui, zachwycona niewiadomo czym, chwytała za pasek u jego spodni przeczesywała ręką włosy, gest jednoznaczny. Ale ten bawidamek, pożal się Boże, wypiera się wszystkiego i obstaje, ze była to zwykła relacja wykładowcy ze zdolną studentką, która potrzebowała głębszej analizy literatury. Tylko czy spotkania czysto naukowe odbywają się w środku nocy, i czy normalne jest, ze studentka pozwala sobie na tak wiele? W jego głowie krążyło mnóstwo pytań i żadnych odpowiedzi. Niewiele powiedziała mu także wizyta w jej domu. Jak zwykle sam chciał być posłańcem przynoszącym tragiczne wieści. Oczywiście nie był psychopatą, nie miał upodobań do tego typu rozmów. Dobrze jednak wiedział z doświadczenia, że widząc pierwszą reakcję najbliższych można w sporo wywnioskować, a niewielu było już na tym świcie tak genialnych aktorów, którym udałoby się go zwieść. Smutną prawdą, wiadomą każdemu śledczemu, jest fakt, że w większość spraw o zabójstwo zamieszany jest ktoś z rodziny lub przyjaciół, ktoś dobrze znany ofierze. Nic szczególnego jednak u Zaracewiczów nie zauważył, poza bólem rodziców rozszarpującym wnętrzności patrzącego, ale wciąż nie było to nic szczególnego. Matka nie powiedziała nic, niczym Niobe stała i patrzyła przed siebie. Ojciec coś krzyczał, dzwonił do córki. Wreszcie opadł na kanapę prężąc się w głośnym płaczu. Hojarskiemu to wystarczyło. Wiedział, że przesłuchanie ich i tak będzie konieczne, jednak wtedy postanowił dać już spokój. Zapytał jedynie o osobę najbliższą ich córce, przyjaciółkę, chłopaka. Ojciec przyznał, że miała narzeczonego. Zapisał jego imię i nazwisko wraz z adresem oraz numerem telefonu na kartce, ale dzisiaj nie miał jeszcze czasu by z nim porozmawiać. Włożył rękę do kieszeni kurtki, świstek papieru na szczęście nie zaginął, cały czas tam był razem z kluczykami do samochodu. Wyjął kartkę i z trudem rozczytał zapisane na niej dane, następnie przeniósł wzrok na zegarek. 19.30. jeszcze nie jest za późno, by złożyć wizytę Grzegorzowi Ramerowi.

— Policja, proszę otworzyć — Hojarski jeszcze raz mocno zastukał do drzwi. Wyraźnie słyszał muzykę dobiegającą z wewnątrz. Wreszcie w progu ukazał się wysoki chłopak z piwem w ręku.

— O co chodzi, jeszcze nie ma dwudziestej drugiej, a moi sąsiedzi dali się już przecież wam poznać jako wariaci, którym przeszkadza nawet lanie do klozetu.

— Śledczy Marek Hojarski, wydział zabójstw — Hojarski jakby na potwierdzenie swoich słów uniósł legitymację w geście wyuczonym z amerykańskich filmów, geście który zawsze robił wrażenie na takich młodzieniaszkach jak ten.

— Zaskoczony?

Mieszkanie Ramera wyglądało, jakby nikt go nie sprzątał przynajmniej kilka miesięcy, co wydało się Hojarskiemu dość dziwne, Zamrocki wyraźnie podkreślał, że jego niedoszły zięć mieszka jeszcze z rodzicami. Na kanapie dwóch chłopaków wyglądających co najwyżej na uczniów szkoły średniej, w pozycjach półleżących wpatrywało się w telewizor, na ekranie którego kilku czarnoskórych raperów wyginało się w nienaturalny sposób. Wokół unosił się wyraźnie wyczuwalny zapach marihuany.

— Cóż, muszę przyznać, że w nietypowy sposób przeżywa pan żałobę po swojej dziewczynie, zamordowanej niespełna dobę temu. Jak pan to wyjaśni? — zapytał chłopaka rozsiadając się bezceremonialnie w fotelu. Jego dwaj kumple jakby nie zauważyli nowego gościa, wciąż gapili się w telewizor, lekko tylko kiwając się w rytmie muzyki.

— Głęboko dotknęło mnie to co się stało, nie mogę się pozbierać. Koledzy przyszli, by mnie pocieszyć, oderwać od tych myśli — Ramer mówił jakby cytatami z podręcznika etykiety dla żałobników, w dodatku cały czas strzelając palcami. Hojarski zastanawiał się, czy przyczyną tego zdenerwowania mógł być zapach tak wyczuwalny, że aż prawie piekący w oczy, czy może coś więcej. Na jego słowa dwóch młokosów ocknęło się i zaczęło potwierdzać to, co powiedział Ramer.

— Grzesiek całkiem się załamał — odezwał się blondyn w zielonej bluzie z wielką szóstką na torsie.

— Jeszcze mógł coś sobie zrobić, to przyszliśmy — dodał jego kolega.

Ramer zaprosił śledczego do kuchni, gdzie zostali sami.

— Twoja narzeczona jeszcze nie ostygła, a ty puszczasz MTV w towarzystwie chłoptasiów, którzy raczej nie wyglądają na twoich kolegów — Hojarski w typowy dla siebie sposób zaczął zwracać się do chłopaka po imieniu. — Przyznasz, że sytuacja wygląda dziwnie. Wszczęte zostało postępowanie w sprawie jej śmierci. Lepiej powiedz mi coś wiarygodnego, jeśli nie chcesz mieć problemów.

— To chłopaki z sąsiedztwa, przychodzą do mnie na telewizję. W domu mają syf, to wolą u mnie siedzieć — Ramer wciąż wyglądał na spiętego.

— A ty tak masz ochotę im towarzyszyć żłobiąc piwo?

— Nie towarzyszę im, siedziałem u siebie w pokoju, przy komputerze, jest jeszcze włączony, może pan sprawdzić.

— Masz delikatny burdel w mieszkaniu — Hojarski wymownie rozejrzał się wokół.

— Mama wyjechała do sanatorium, a tato do chorego dziadka, na Śląsk. Nie należę do pedantów, a odkąd dowiedziałem się o śmierci Ewy, straciłem ochotę do życia, a tym bardziej do sprzątania — Ramer mówił już spokojniej, pewniej.

— Co robiłeś wczorajszej nocy, gdy została zamordowana?

— Siedziałem do późna przy komputerze, potem poszedłem spać. Nie mam z jej śmiercią nic wspólnego, przysięgam. Nie skrzywdziłbym jej.

— Nawet gdyby okazało się, że się puszczała? — Hojarski spojrzał swojemu rozmówcy prosto w oczy. Chłopak wyraźnie się zmieszał.

— Jak puszczała? Ona mnie nie zdradzała. Pan coś wie?

— Pozwól, że ja będę zadawał pytania. Kto mógł chcieć jej śmierci?

— Nie mam pojęcia. Nikt.

Hojarski wstał, wyjął swoją wizytówkę i podał Ramerowi.

— Tak na wszelki wypadek, gdyby coś ci się jednak przypomniało. I zapewniam cię, jeszcze się spotkamy.

Udał się w kierunku wyjścia. Zanim zamknął za sobą drzwi, krzyknął:

— Wywietrzcie mieszkanie, cuchnie tu trawą gorzej niż rastamańskiej chacie!

Hojarski ostatnio cierpiał na bezsenność, żeby nie tracić bezproduktywnie czasu w domu postanowił po drodze wstąpić jeszcze do prosektorium. Podejrzewał, spotka tam Parnickiego, lekko świrniętego patologa który uwielbiał pracować sam, najlepiej nocą. Kiedyś w przypływie szczerości ten podstarzały doktor, który dawno już powinien powiększyć klub emerytów wyznał mu, że codziennie nie może się doczekać momentu, gdy wszyscy udają się już do domów. Koledzy dobrze znali go z tej strony, pozostawiali więc niezszyte ciało na stole, myli ręce i czym prędzej udawali się do mam, żon lub kochanek. Wtedy on, już bez pośpiechu zabierał się jeszcze raz do pracy. Ujmował w rękę pęsetę chirurgiczną i z precyzją zegarmistrza zaczynał od początku plądrować wnętrzności nieszczęśników nie mogących w żaden sposób zaprotestować przeciwko tym barbarzyńskim praktykom. Tkanki kości i narządy były dla niego niczym zapisana księga tajemnic, on sam zaś jawił się jako mag usiłujący ją rozszyfrować. Większość prokuratorów w mieście, choć było to dla nich wielce niewygodne, godziło się na tę pewnego rodzaju samowolkę. Jedni zostawali po pracy i nadzorowali sekcję, inni podpisywali się pod protokołem następnego dnia, zawierzając lekarzowi i nadstawiając głowy. Nikt nie oponował. Parnickiemu pozwalało się na wiele, ponieważ uznawany był za prawdziwego czarodzieja medycyny sądowej. Widział to, co dla innych było niewidoczne, rozwiązywał zagadki nie do odgadnięcia. Nigdy się nie mylił, przynajmniej Hojarski nie przypominał sobie takiej sytuacji. I choć nie mógł odmówić temu dziwacznemu doktorowi niebywałego talentu, w głębi duszy nad wyraz go nie znosił razem z jego niewybrednymi komentarzami. Parnicki krótko mówiąc nie owijał w bawełnę, był rubaszny a nawet wulgarny. Nigdy nie omieszkał pożartować sobie z nieboszczyków pozostawionych na stole do jego dyspozycji.

Była dwudziesta pierwsza, gdy Hojarski podjechał pod Zakład Medycyny Sądowej. Zaspany dozorca, który przywykł już do wieczornych odwiedzin lekarzy, policjantów, prokuratorów i sędziów bez słowa otworzył mu drzwi. Śledczy, usłyszawszy twierdzącą odpowiedź na pytanie o obecność Parnickiego, udał się wzdłuż długiego ciemnego korytarza. Drzwi do sali sekcyjnej były lekko uchylone, a przez próg cisnął się cienki strumień światła. Już po robocie — pomyślał, dostrzegając ciało nakryte prześcieradłem. Jedynie kasztanowe włosy dziewczyny wysunęły się poza białą osłonę i opadły bezwładnie na stół. Lekarz stał tyłem, dokładnie i w skupieniu dezynfekował narzędzia, jedno po drugim. Nie odwrócił się, mimo, że nie mógł nie usłyszeć odgłosu otwieranych drzwi.

— Mamy coś ciekawego? — Hojarski nawet się nie przywitał, nie zwykł tego robić w pracy. Taki był jego styl, wchodził i zaczynał od pytania. Jakiekolwiek pozdrowienia jego zdaniem byłyby nie na miejscu. Mówić „dzień dobry”, albo co gorsza „jak się masz” gdy właśnie starają się rozwikłać zagadkę czyjejś śmierci, to nietakt. Szczególnie tu, gdy nagie ciało, pozbawiona do cna tajemnicy przynależnej człowiekowi, rzucone zostało jak świńska skóra, tuż przed nim. „Cześć” z kolei wydawało mu się zbyt poufałe, zwłaszcza do patologów, o których nie miał dobrego zdania. Większość niesamowicie się wymądrzała. Parnicki nawet się nie wzdrygnął. Prawdopodobnie spodziewał się tej wizyty. Hojarski był częstym gościem w prosektorium, właściwie zaglądał tu zawsze, gdy badano „jego” zwłoki.

— P-64 — Parnicki wciąż stał tyłem, po chwili odwrócił się i pomachał detektywowi przed oczami foliowym woreczkiem, w którym znajdowała się łuska. Hojarski wiedział co nieco o tej przestarzałej broni, pamiętającej lata sześćdziesiąte. Służyła milicji, ale ostatnio wróciła do łask, sięgnęła po nią policja, gdy P-99 okazały się wadliwe.

— Sądzę, na podstawie tomografu i własnej grzebaniny, że strzał został oddany z bardzo bliska. Byś może nawet dziewczynie przystawiono lufę do głowy. Teoretycznie nie ma to wielkiego znaczenia, zabójca mógł być każdy, ale w praktyce….

— W praktyce obaj wiemy co to oznacza. Był to ktoś dziewczynie dobrze znany — Hojarski przerwał doktorowi, bo nie znosił, gdy ten bawił się w detektywa. Powinien przedstawić wyniki swoich badań i nie tworzyć scenariuszy. To przecież leżało już w jego kompetencjach. Czy ten pajac uważał Hojarskiego za idiotę, który nie potrafi wyciągnąć trafnych wniosków? Wystarczy pomyśleć chwilę i poskładać fakty do kupy, by zrozumieć, że dziewczyna w środku nocy w ciemnym parku mogła pozwolić na podejście tak blisko tylko komuś, z kim czuła się bezpiecznie. Raczej wykluczone jest, by to człowiek którego mijała po drodze wyciągnął nagle broń i strzelił. W ułożenia ciała wynikało, iż ofiara odwróciła się. Gdyby spostrzegła kogoś nieznajomego zmierzającego w jej kierunku na pewno zaczęła by uciekać, zanim pozwoliłaby mu zbliżyć się na taką odległość.

— Dokładnie. Nie był to przecież strzał w tył głowy — Hojarski przez moment pomyślał, że Parnicki czyta w jego myślach. Za chwilę jednak przypomniał sobie, że to jego podpis widniał na protokole z miejsca zbrodni. Musieli się tam minąć.

— To potwierdzałoby winę Zaracewicza — detektyw wypowiedział w głos swoje spostrzeżenie i natychmiast się zreflektował. Parnicki nie był dla niego partnerem do dyskusji. By jej nie rozwijać, zapytał natychmiast. — Co jeszcze?

— Dziewczyna lubiła się zabawić — Parnicki uśmiechną się pod nosem. Hojarski starał się zignorować ten komentarz.

— Znalazłeś nasienie?

— Zgadnij gdzie.

— Nie mam ochoty na tę zabawę. Gdzie?

— W żołądku

Detektyw starał się nie pokazać, że ta informacja wywarła na nim jakiekolwiek wrażenie, bo z resztą nie wywarła. Trzeba będzie pobrać materiał od Zaracewicza — pomyślał jedynie, a głośno powiedział: — Dobrze byłoby, gdyby protokół był na biurku prokuratora jutro z samego rana. I wyszedł nie czekając na odpowiedź.

Rozdział czwarty

Poniedziałek 16 stycznia

Lena spojrzała na zegarek. Była 12:15, miała więc niewiele czasu na rozmowę z Jerzym Zaracewiczem. Posiedzenie sądu w sprawie jego aresztowania miało się zacząć o 14. Oczywiście nikt nie raczył poinformować ją o godzinie rozprawy, sama sprawdziła w sekretariacie sądu, przy okazji odbierania pozwolenia na widzenie, bowiem kolejnego ranka mijało już 48 osiem godzin od zatrzymania Zaracewicza. I nie myliła się, prokurator złożył wniosek o dalsze aresztowanie, a decyzja, jak zawsze w takiej sytuacji, miała zostać wydana na podstawie wyroku. Powinna się więc pośpieszyć. Postanowiła swojego MiniCoopera zostawić przed gmachem sądu i, by było szybciej, dostać się do aresztu taksówką. Po drodze przeglądała notatki, zapisała wszystko, co udało się jej dowiedzieć na temat aresztowania Zaracewicza. Było tego niewiele. Zarys sprawy od Kulskiego i kilka informacji z konferencji. Mogła zadzwonić do Marka, miałaby już pełny ogląd, wolała jednak uniknąć rozmowy, przynajmniej dopóki nie było to konieczne. Nie chciała, by myślał, że szuka z nim kontaktu, szczególnie po jego ostentacyjnym wyjściu. Do tej pory zastanawiała się, czy to ona była tego przyczyną. Chciała wierzyć, że nie, że to jednak powinności go wzywały, w głębi duszy jednak wątpiła w to wątłe tłumaczenie. Powinna jak najszybciej przestać o tym myśleć i skupić się na sprawie. — karciła się w myślach. Co mamy, co mamy? — zastanawiała się, nerwowo stukając palcami o kolano. Trzeba poskładać wszystko do kupy. Jest 23:58. Zaracewicz wchodzi z ofiarą na teren parku, co dokumentują kamery miejskiego monitoringu. O 4 nad ranem starsza kobieta, wychodząc z psem na spacer, znajduje zwłoki dziewczyny. Śmierć nastąpiła chwilę po północy. Godzinę później, czyli kilka minut po piątej, w niedzielę, policja wkracza do domu Zaracewicza i go aresztuje. Od samego rana miasto huczy, internetowe serwisy rozpisują się na temat sprawy, przesądzając o winie wykładowcy. Jeszcze tego samego dnia wieczorem zwołana zostaje konferencja na uczelni, podczas której nawet jej władze odwracają się od swojego pracownika. Jedynie Hojarski namawia do wstrzymania się od rzucania oskarżeń. Podsumowując: nie jest dobrze — pomyślała Lena i zaczęła zastanawiać się, czy może usłyszeć od podejrzanego coś, co pozwoli jej ustalić linię obrony.

Taksówkarz ledwie co zatrzymał się przed murem okrążający budynek z czerwonej cegły, gdy Lena wyskoczyła z samochodu. Zdążyła tylko rzucić pieniądze na przednie siedzenie, krzyknąć, że reszty nie trzeba i w pośpiechu trzasnęła drzwiami. Za chwilę zziajana była już w środku i pokazywała funkcjonariuszowi pozwolenie na widzenie. Opadła bez sił na ławkę, gdy ten poinformował ją, że musi poczekać minimum godzinę. Nie zamierzał jednak odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Na nic zdało się tłumaczenie, że jest obrońcą Zaracewicza, a za godzinę będzie już po sprawie. Poprosiła więc o rozmowę z jego przełożonym. Zdenerwowany policjant niemal wyrwał pozwolenie z jej ręki i zniknął za drzwiami. Za kilka minut wrócił i kazał Lenie udać się za nim. Zaprowadził ją do sali w której stało kilka stołów, przy każdym po dwa krzesła i polecił zająć miejsce na jednym z nich. Po chwili strażnicy przyprowadzili Zaracewicza. Ten przywitał się i usiadł naprzeciwko. Wcześniej Lena nie miała czasu zastanawiać się nad tym, jak wygląda ten słynny już wykładowca, niemniej jednak gdyby to zrobiła z pewnością wyobraziła by go sobie właśnie tak. Ciemne, delikatnie siwiejące włosy miał w nieładzie, ale z pewnością nosił je tak na co dzień. Musiał to być jakiś nowy trend wśród wykładowców, bo Piotr Kulski był przecież podobnie uczesany, a raczej nieuczesany. Lekki zarost to też raczej stylizacja niż skutek prawie już dwudniowego zamknięcia w areszcie. Mężczyzna oparł brodę na pięściach, przez chwilę wpatrywał się w swoją prawniczkę. Lena zwróciła uwagę na jego silne ręce, przez skórę których przebijały się wypukłe, fioletowe żyły.

— Dziękuję, że zgodziła się pani zostać moim obrońcą — powiedział w końcu.

— Mamy niewiele czasu — postanowiła przejść od razu do rzeczy. — Zadam to pytanie tylko raz, ale, jeżeli mam pana bronić, muszę usłyszeć na nie odpowiedź. Co więcej, muszę w nią uwierzyć.

— Nie zabiłem jej — powiedział bardzo wyraźnie, oddzielając każde słowo od siebie, a za chwilę dodał już normalnie — Bo zapewne o to zamierzała pani zapytać.

— Poniekąd — starała się nie pozwolić przejąć mu kontroli nad rozmową. — Czy ma pan coś wspólnego z tą śmiercią?

— Nie — odpowiedział natychmiast.

— Proszę opowiedzieć Pana wersję zdarzeń.

— Nie ma żadnej mojej wersji. Odprowadziłem ją do parku…

— I tam ja pan zostawił, w środku nocy, samą?

— Poprosiła mnie o to. Mieszkała nieopodal, drogą przez park chodziła od dziecka. Nie chciała, abym ją odprowadzał dalej, by nikt nas razem o tej porze nie zobaczył, szczególnie jej rodzice.

— Skąd ta obawa?

— Domyśla się pani, jakby to wyglądało.

— Oczywiście. Czy coś was łączyło? — Lena od początku chciała zadać to pytanie. Teraz nadarzyła się okazja.

— Byłem jej wykładowcą, ona moją najzdolniejszą studentką. Uwielbialiśmy wspólne dyskusje na tematy naukowe. Symbolizm, ekspresjonizm, Nietzsche, Bergson, poeci wyklęci… sama pani rozumie, tylko noc i wino pozwala wczuć się atmosferę modernizmu. Namawiałem ją by została moją asystentką po obronie. Nie spałem z nią, jeśli o to pani pyta.

— Nie ma pan żadnego asystenta, ani asystentki?

— Mam asystentkę, ale Ewa była wyjątkowa, genialna. Może udałoby się mi ją również zatrzymać.

— Kim jest pana asystentka, może pan podać jej nazwisko? Chciałabym z nią porozmawiać.

— Oczywiście, Anna Kot.

Ewa zastanowiła się chwilę, o co może go jeszcze zapytać. Chciała się czegoś uczepić, czegoś, coś świadczyłoby na jego korzyść. Póki co, nic takiego nie usłyszała.

— Kto mógłby jej źle życzyć? Jakiś student, może zazdrosna koleżanka.

— Jedynie jej chłopak przychodzi mi do głowy, ale on raczej tego nie zrobił.

— Skąd ta pewność?

— Powiedziałem raczej. Naprawdę ją kochał.

— Z miłości właśnie popełniane były w dziejach świata największe zbrodnie — Lenie przyszło do głowy, że to co powiedziała brzmiało zbyt górnolotnie.

— Być może, ale on nie wygląda na mordercę.

— Oni nie mają tego wypisanego na czole. Wróćmy do tematu. Czyli Ewa nie miała wrogów?

— Nie sądzę.

— Dobrze, zostawił ją pan w parku i gdzie się pan udał? Nagrania nie wskazują na to, by wrócił pan tą samą drogą?

— Wyszedłem od Kruczej i skierowałem się do domu.

— Piechotą? Mieszka pan na… — Lena spojrzała w notatki, — na Lipowej. To dość daleko.

Zaracewicza pytanie najwyraźniej zdenerwowało. Zmrużył oczy i zapytał:

— Czy może pani przestać zachowywać się jak prokurator i zacząć jak adwokat?

Lena musiała przyznać mu rację. Rozmawiała z nim tak, jakby czekała na jakieś potknięcie, na nieścisłość, coś co podważy jego wersję. Ale dlaczego, przecież wierzyła temu człowiekowi. Szybko jednak wybrnęła z zarzutu.

— Chcę pana przyzwyczaić do podobnego stylu rozmowy. W sądzie raczej nikt nie będzie łaskawy.

Chyba tego nie łyknął — pomyślała patrząc na jego minę. Wciąż wpatrywał się w nią przenikliwym wzrokiem, lekko tylko zmarszczył brwi. Coś miał w tych czarnych jak węgle oczach, coś magicznego i wabiącego.

— Dobrze, trochę spuśćmy z tonu. Czy jest ktoś, kto mógł tej nocy pana widzieć? Może podjechał pan kawałek autobusem, albo taksówką? Musimy znaleźć jakiegoś świadka, który potwierdzi, że zachowywał się pan spokojnie, nie był roztrzęsiony, ani na przykład pochlapany krwią.

— Nikogo takiego nie znajdziemy. Nawet żona już spała, gdy wróciłem.

Niedobrze — pomyślała Lena. W tym momencie drzwi do sali się otworzyły i wszedł strażnik.

— Koniec rozmowy — zakomunikował, po czym przekręcił głowę wskazując Zaracewiczowi wyjście. — Pora na wycieczkę, jedziemy do sądu.

— Zaraz się tam zobaczymy — powiedziała Lena. Wykładowca wstał i udał się w kierunku drzwi. Po chwili zawrócił, nachylił się nad Leną i szepną.

— Nie jestem mordercą. — Strażnika ten nagły gest zaniepokoił. Natychmiast podbiegł do podejrzanego, skuł jego ręce z tyłu ciała i wyprowadził.

Kobieta w zielonej sukience, którą Lena widziała na konferencji okazała się być prokuratorem, a nie dziennikarką. Spotkały się przed drzwiami, za którymi miało odbyć się posiedzenie sądu w sprawie Zaracewicza. Na długo tajemnicza dziewczyna przykuła uwagę Leny, dopiero, gdy spostrzegła w lustrze jak głupią minę przybrała, spuściła wzrok. Wcześniej przez jakąś minutę stała bez ruchu i z lekko rozchylonymi ustami zastanawiała się, dlaczego niedzielnego wieczoru dziewczyna, którą brała wtedy za dziennikarkę, nie zasiadła za stolikiem tuż obok Hojarskiego. Lena wciąż była przekonana, że musiały już kiedyś ze sobą rozmawiać, jednak, mimo wysiłków, nie przypomniała sobie w jakich okolicznościach. Przedstawiła się więc, gdy tylko młoda pani prokurator podeszła się przywitać.

— My się chyba znamy — natychmiast odpowiedziała jej oponentka w sprawie.

— Też tak sądzę, proszę mi jednak wybaczyć, ale nie wiem skąd.

— Byłam kiedyś praktykantką u pani szefa, Kręglickiego. Ale bardzo krótko. Różnica charakterów… — rudowłosa dziewczyna uśmiechnęła się znacząco.

— Rzeczywiście — przypomniała sobie Lena. Jak mogła zapomnieć kogoś takiego? „Callgirl”, tak na nią mówili w kancelarii. Lubiła nawijać włosy na palec i wydymać usta. Była bardzo pewna siebie, nawet trochę arogancka, co nie podobało się Kręglickiemu. Nie można było jednak odmówić jej ambicji i pracowitości, zawsze przygotowana, chodziła z kodeksem pod pachą. Mimo wszystko dość szybko wskoczyła na prokuratorski stołek, zadziwiająco szybko… Z pewnością była to jedna z jej pierwszych spraw.

— Może w takim razie, w tych nowych okolicznościach, ja również się przedstawię — dziewczyna obdarzyła Lenę jednym z najszerszych i najsztuczniejszych uśmiechów, jakie prawdopodobnie miała w zanadrzu, po czym wyciągnęła rękę. — Tatiana Ohme i jak się pani pewnie domyśla, jestem z prokuratury.

W momencie, gdy uściskały sobie dłonie, do gmachu sądu wszedł Jerzy Zaracewicz w towarzystwie dwóch funkcjonariuszy.

Dwadzieścia minut później Lena siedziała już w swoim MiniCooperze i ogrzewała ręce przy nawiewie. Gęsty śnieg, który padał od rana, otulił jej samochód puszystą pierzyną i musiała spędzić chwilę na jego zgarnianiu. Włączyła starą płytę Petera Gabriela, oparła się o fotel i zamknęła oczy. Czuła jak spada z niej napięcie budowane od niedzielnego poranka. Wszystko tak szybko się toczyło. Telefon od Piotra Kulskiego, konferencja i spotkanie Marka, rozmowa z Zaracewiczem oraz to ekspresowe posiedzenie, które zakończyło się tak, jak Lena podejrzewała, miesięcznym aresztem dla jej klienta. Przypomniała sobie, że podczas rozprawy ktoś do niej dzwonił. Czuła, jak wibrował jej telefon. Sięgnęła po torebkę rzuconą na tylne siedzenie i zaczęła ją przeszukiwać, po raz kolejny obiecując sobie, że jeszcze dzisiaj zrobi w niej porządek.

Dzwonił Kulski. Natychmiast wybrała numer, by oddzwonić. Odezwał się już po pierwszym sygnale:

— Dzień dobry, cały dzień próbuję się do pani dodzwonić.

— Przepraszam, ale miałam wyłączony dźwięk. Jestem właśnie po posiedzeniu sądu.

— I co? — W głosie jej rozmówcy usłyszała wyraźne ożywienie. — Udało się, zwolnili go?

— Nie i wcale mnie to nie dziwi.

— Wydaje mi się, czy miała go pani bronić?

— Rozmawiałam dzisiaj z pańskim kolegą, nie powiedział mi nic, co mogłoby świadczyć na jego korzyść. Żeby go bronić, muszę mieć jakieś argumenty, a póki co ma je tylko prokurator.

— Mają coś nowego?

— Nic co przesądza o jego winie, ale za to wystarczyło, by go zatrzymać. Na podstawie badań balistycznych stwierdzono, że strzał, który zabił studentkę Zaracewicza padł z bardzo małej odległości. Prokuratura przekonuje, że na spust nacisnął ktoś dobrze jej znany. Poza tym dziewczyna niedługo przed śmiercią miała kontakt seksualny z mężczyzną. Chcą sprawdzić DNA Zaracewicza. Mam nadzieję, że zwolnią go, jak tylko okaże się, to nie jego materiał biologiczny znaleziono. To by było na tyle. Potrzebuję czegoś więcej. Chcę porozmawiać jeszcze z asystentką Zaracewicza, może ona poświadczy za niego.

— Postaram się to załatwić.

— Byłabym wdzięczna. Czekam na wiadomość od pana. — Lena zakończyła rozmowę i delikatnie nacisnęła pedał gazu

Poniedziałek 16 stycznia, wieczór

Niewielka, kameralna knajpka w centrum miasta, którą nazywano „U braci” z zewnątrz nie prezentowała szczególnie zachęcająco. Znajdowała się w starym drewnianym domu. Można było pomyśleć, że to relikt z poprzedniej epoki, zapomniany i zaniedbany. Dlatego przychodzili tam prawie sami stali klienci. Gdy jakimś cudem, najczęściej przez pomyłkę, zajrzał jednak ktoś nowy, niemal zawsze zostawał na dłużej, a za jakiś czas wracał ze znajomymi. Przez lata fanów lokalu przybywało, toteż nie było chwili, by świecił pustkami. Tutaj, w zależności od aktualnego ogólnego nastroju, był albo śpiew, tańce i eksplozja radości, albo refleksja i filozoficzne dyskusje do rana. Prowadzili ją, jak wskazywała na to nazwa, trzej bracia. To ich charyzma i magnetyzm sprawiały, że ludzie za nimi przepadali. Dwaj młodsi, Rafael i Norbi, byli bliźniakami. Mieli wdzięk małych chłopców z łobuzerskim uśmieszkiem i błyskiem w oku. Byli nieomalże jednakowi, jedynie maleńki pieprzyk Norbiego na kości policzkowej, który dodawał mu wiele uroku, pozwalał ich odróżnić. Starszy Marco, ksywka wzięła się z jego hiszpańskiej lub może włoskiej urody, był również przystojny, jednak na sposób bardziej męski. To zrozumiałe, urodził się dekadę wcześniej niż jego bracia, miał 38 lat. Był gejem, czego nie krył, ale też szczególnie się z tym nie afiszował. Czasami, gdy ktoś pyta go o dziewczynę, bez ogródek odpowiada, że ma chłopaka. Rozmówcy najczęściej na początku myślą, że Marco żartuje, ale jego mina nie pozostawia złudzeń. Wtedy następuje moment konsternacji i po chwili wszystko wraca do normy, rozmowa toczy się dalej. Nawet zagorzali homofobi, milkną, bo zależy im na dobrych relacjach z Marco. Poza tym zjednywał sobie klientów swoją postawą, pewnością siebie, a jednocześnie niebywałą życzliwością. Ujął również Lenę, która odwiedzała knajpę „U braci” od czasów studiów. Przychodziła najczęściej sama, siadała przy barze i zostawiała tu swoje sekrety. Marco podawał jej drinki i słuchał, czasami coś radził. Zjawiła się tu również w poniedziałkowy wieczór, po pierwszym spotkaniu z Zaracewiczem. Zmęczona własnymi myślami, opadła na taboret i rzuciła torebkę na bar. Tego dnia nie miała już chęci, ani siły nic opowiadać. Potrzebowała odpoczynku i rozmowy o niczym. Marco świetnie to wyczuł. Zanim się przywitali, obserwował ją w lustrze nalewając drinki. Nagle odwrócił się i puścił szklankę, w której na chwilę wzburzył się napój o kolorze herbacianym, wzdłuż baru. Szklanka podjechała prosto w ręce Leny.

— Zamawiała pani whisky? — zapytał z szelmowskim uśmiechem.

— Wiesz czego mi trzeba, Marco — odpowiedziała.

— A czy ty wiesz, moja droga, że mój ulubiony pisarz Oskar Wilde, siedział w więzieniu za swój związek z Alfredem Dauglasem? Co to były za czasy… Przepraszam, ze tak bez wstępu, ale właśnie czytam jego biografię i nie mam z kim o tym porozmawiać.

— Och, to chyba nie najlepiej trafiłeś. Mam poważne braki w literaturze, w czasie gdy normalni ludzie czytali książki ja wkuwałam prawo rzymskie. Pamiętam chyba jednak jego taką dziwną powieść, a raczej streszczenie, coś o obrazie.

— „Portret Doriana Graya”, nie może być nic innego, bo napisał tylko jedną powieść, ale za to jaką. Musisz ją koniecznie przeczytać, jestem pewien, że wywrze ona na tobie ogromne wrażenie.

Marco był niezwykle oczytany i miał rozległą wiedzę. Lena bardzo chętnie porozmawiałby dziś z nim na taki niezobowiązujący temat dłużej, ale akurat w lokalu zaczął robić się tłok i barman musiał wrócić do pracy. Odchodząc puścił do niej oczko, co miało znaczyć, by przypadkiem jeszcze nie uciekała. Lena nigdzie się nie wybierała. W domu nikt na nią nie czekał, a ona potrzebowała towarzystwa. Marco i Rafael zaczęli uwijać się coraz szybciej za barem. Wszyscy trzej bracia ukończyli szkołę barmańską i ich ruchy naznaczone były profesjonalizmem. Mieli unikalny dar polewania po równo w każdy kieliszek, co do milimetra, mieszali drinki wydobywając z nich prawdziwą eksplozję kolorów i smaków. Poza tym świetnie się rozumieli. Czasami jeden z nich krzyczał na przykład: „hej, koleżko, podaj Aguardiente” i za chwilę butelka hiszpańskiej wódki wirowała w powietrzu z jednego końca baru do drugiego, zawsze celnie w ręce proszącego. Lena uwielbiała podziwiać te popisy wirtuozerii. Zamierzała tak właśnie spędzić wieczór sącząc whisky. Nagle jednak poczuła czyjąś obecność tuż za plecami. Nie zdążyła się odwrócić, gdy usłyszała nad uchem głos Marka.

— Wciąż tu przychodzisz — ponieważ wszystkie stołki były zajęte, stanął obok i wyciągną palec dając znać Marco, by ten również jemu nalał whisky.

— Nie powinno cię to dziwić, za to twoja obecność wygląda podejrzanie — odpowiedziała cały czas wpatrując się w swoją szklankę.

— Miałem nadzieję, że cię tu spotkam — wyznanie to brzmiało dziwnie w ustach Hojarskiego, Lena była jednak przekonana, że podyktowane było wyłącznie służbowymi motywami. Gdy za chwilę spytał, czy podjęła się obrony Zaracewicza, utwierdziła się w tym przekonaniu. Potwierdziła bez zbędnego komentarza.

— Zdajesz sobie sprawę, na co się porwałaś dziewczyno?

— Wykonuję swoją pracę, to wszystko.

— Okej, poprzednią sprawę wygrałaś, ale tutaj mamy inną sytuację. Diametralnie inną. — Lenę zdumiały jego słowa. Oznaczały, że sporo wiedział. Wiedział, że ma kancelarię i śledził jej pierwszy proces. — Widzisz jakieś szanse? Prowadzę to śledztwo i nie mam nic, co by świadczyło o jego niewinności. Poza tym facet coś kręci.

— Jest niewinny — starała się odpowiadać spokojnie.

— Jesteś tego pewna? — Hojarski odpalił papierosa i spojrzał na nią miną Humphreya Bogarta.

— Mam intuicję — Lena zdała sobie sprawę, że brakuje jej argumentów.