Obrazki z natury - Klemens Junosza - ebook

Obrazki z natury ebook

Junosza Klemens

0,0
3,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

Klemens Junosza, właściwie: Klemens Szaniawski (1849-1898) – powieściopisarz, nowelista i felietonista polski. Szaniawski celował przede wszystkim w małych formach prozatorskich: noweli, opowiadaniu, obrazku, szkicu. W swoich utworach chętnie portretował środowiska chłopskie, drobnoszlacheckie, ale także mieszczan i Żydów warszawskich. Niniejsza publikacja zawiera utwory: „Niekosztowna kuracja” i „Grabarz książek”. Zachęcamy do lektury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 33

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Klemens Junosza

 

Obrazki z natury

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji:

Klemens Junosza

Obrazki z natury

Nakładem Rodziny

Warszawa 1899

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-875-4

 

NIEKOSZTOWNA KURACJA

 

 Na niewielkim dziedzińcu, rozciągającym się przed skromnym dworkiem szlacheckim, zatrzymała się przechodząca piękność wiejska.

 Postawiła konewkę z wodą na ziemi, oczy przysłoniła ręką czerwoną, muskularną, obnażoną po łokcie i bacznie przypatrywała się tumanowi kurzu na drodze.

 Wśród tego tumanu, jak w obłoku widniał zdaleka punkt drobny zrazu, potym większy, większy, aż nareszcie zarysowały się dość widocznie sylwetki trzech koni i wozu, na którym siedziało dwuch ludzi.

 Przysadzista piękność przymrużyła oczy i poznała przedewszystkim fornala Maćka, potym konie dworskie i wóz, klasnęła w ręce i pobiegła pędem do kuchni, wołając na cały głos:

 — Pan jedzie! pan jedzie!

 Wieść ta rozbiegła się lotem błyskawicy po folwarczku, dworku, ogrodzie. Kto żył, powtarzał: pan jedzie!

 — Tatuś jedzie! — zaśpiewała melodyjnym sopranem panienka z dużym warkoczem barwy lnu, pełną, niby świeżo upieczona bułka, buzią i habrowemi oczami.

 Pan wracał z Warszawy, po całotygodniowej nieobecności — nic więc dziwnego, że go z podwójną czułością witano.

 Taka podróż przecież nie trafia się codzień. Z zapadłych kątów, od dróg żelaznych oddalonych, rzadko wyruszają ludzie; chyba ważny bardzo interes może ich skłonić do takiego kroku.

 Wybiera się więc szlachcic do Warszawy, jak do Kamerunu; a sprawunki! Boże miłosierny, czyż można obejść się bez sprawunków?

 Maciek jeszcze wczoraj rano wybrał się po pana na kolej i, naturalnie nie wybrał się bryczką, ani koczem, ale długim wozem w drabinach, jak do siana. Sama pani tak kazała i zaleciła, żeby słomy nabrać dużo, bo sprawunków będzie moc, a co jeden, to delikatniejszy.

 Maciek medytował godzinę przynajmniej, zanim wóz jak się należy, narządził. Rozpuścił go na całą długość drabin, lusznie wybrał, co najmocniejsze, zaopatrzył się w postronki i w słomę... boć to warszawskie sprawunki na byle jakim wozie wieźć ryzyko. Licho wie, z czego one są, ale najprędzej ze szkła, bo warszawiacy, wiejskim ludziom na psotę wszystko ze szkła robią, żeby się tłukło w drodze.

 Sama pani mówiła, że tego będzie sporo, a pani zwykle dobrze wie, co mówi...

 Przed tygodniem, gdy mąż miał do Warszawy wyjeżdżać, pani wypisała litanję przerażająco długą — aż jegomość jęknął, ujrzawszy taki cyrograf.

 Ale w błogim stanie małżeńskim nie można się lada czym przerażać, przeciwnie, trzeba być nieustraszonym a cierpliwym.

 Wiedział dobrze o tym pan Ignacy (właśnie ten pan Ignacy, którego powrót do domu anonsowano tak głośno) i jak tylko przybył do Warszawy i ulokował się w Saskim hotelu, w tej chwili uzbroił się w okulary i zaczął odczytywać rękopis swej małżonki wraz z licznemi komentarzami.

 Czego tam nie było?... Począwszy od igieł i nici, a skończywszy na najmodniejszym kapeluszu dla Zosi, tej jasnowłosej śpiewającej dzieweczki; od bucików dla najmniejszego chłopca, aż do materjału na suknię dla samej pani; od mosiężnego żelazka do jakichś walansjenek, filozeli, sznelek, miniardizy i tym podobnych dziwolągów, których nazwy pan Ignacy nietylko, że spamiętać nie mógł, ale nawet wymówić nie potrafił.

 A przy każdej pozycji przerażającego regiestru były jeszcze obszerne komentarze, w tym rodzaju naprzykład:

 «Przedewszystkim pamiętaj, że jedziesz do Warszawy głównie dla zdrowia. Prosto więc z wagonu idź do doktora; nie żałuj, daj mu choćby rubla więcej, ale niech cię na wszystkie strony opuka; niech cię opuka nawet dwa, albo choćby i trzy razy, a co ci powie, to sobie napisz, a recepty nie zgub...

 «Tylko proszę pamiętać, żebyś się nie dał oszukać; najlepiej to kupisz na Żabiej ulicy, albo za Żelazną Bramą, a targuj się do upadłego i powiedz żydom, że temu lat pięć, pani Michałowa kupowała takie same po złotemu groszy trzy... Dobrze pamiętaj, że teraz nie noszą nic w zęby, tylko w kliny, i żeby miało drobny deseń. Masz tu załączone próbki i staraj się znaleźć takie same, albo w podobnym rodzaju, a swoim gustem nie rządź się, bo znowuż kupisz takie czupiradło, że tylko w konopiach jako strach na wróble postawić. Guziki wybieraj ładne i stosowne do materjału, a pytaj się w sklepie jakie teraz noszą.

 «Za kapelusz