Obława. Manhunt W jaki sposób oddałem w ręce sprawiedliwości seryjnego zabójcę Leviego Bellfielda - Colin Sutton - ebook

Obława. Manhunt W jaki sposób oddałem w ręce sprawiedliwości seryjnego zabójcę Leviego Bellfielda ebook

Sutton Colin

3,7

Opis

Pasjonująca historia ujęcia Leviego Bellfielda, jednego z najbardziej osławionych brytyjskich seryjnych zabójców ostatnich pięćdziesięciu lat.

21 marca 2002 roku o godzinie 15.07 Milly Dowler po raz ostatni wyszła ze szkoły w Surrey. Niecałą godzinę później została porwana i zamordowana w najokrutniejszy możliwy sposób. Mimo rozpoczętych natychmiast poszukiwań, minęły miesiące nim odnaleziono jej ciało.

W ciągu następnych dwóch lat w wyniku napaści o brutalności, którą trudno opisać, zginęły kolejne dwie młode kobiety: Marsha McDonnell oraz Amélie Delagrange.

Choć w przypadku trzech morderstw może się to wydać dziwne, śledczy dysponowali znikomą ilością tropów i wkrótce zaczęło im brakować pomysłów oraz opcji – do chwili, aż w sprawę morderstwa Amélie Delagrange włączony został nadkomisarz Colin Sutton. Nie tylko dostrzegł on związek między trzema przypadkami, ale także presja, pod jaką się znalazł, kierując ściganiem seryjnego zabójcy okazała się dla niego na tyle inspirująca, że choć sprawa nieraz wydawała się beznadziejna, w końcu doprowadził mordercę przed oblicze sprawiedliwości.

Opowieść Colina Suttona, będąca równocześnie chwytającym za gardło dokumentem procedur policyjnych, jak i spojrzeniem na życie człowieka przepełnionego złem, ujawnia kulisy pojmania skrajnie agresywnego mordercy, zanim ponownie uderzy.

NA PODSTAWIE KSIĄŻKI POWSTAŁ BESTSELLEROWY MINISERIAL TELEWIZYJNY OBŁAWA. MANHUNT

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (18 ocen)
4
7
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Colin Sutton Obława. Manhunt W jaki sposób oddałem w ręce sprawiedliwości seryjnego zabójcę Leviego Bellfielda Tytuł oryginału Manhunt ISBN Text copyright © Colin Sutton 2018 Originally published in the English language in the UK by John Blake Publishing, an imprint of Bonnier Books UK The moral rights of the authors have been assertedAll rights reserved Copyright © 2020 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redakcja Agnieszka Zienkowicz Konsultacja kryminologiczna Podkomisarz Robert Ziółkowski Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

PROLOG

Trzeci tydzień sierpnia 1979 roku. Świeciło słońce, w szkołach trwała przerwa, a życie — choć tak naprawdę dopiero się zaczynało — było doskonałe. Dobre stopnie na maturze, miejsce na wydziale prawa przyzwoitego uniwersytetu, perspektywa kariery, wspaniali przyjaciele i rodzina, ukochana dziewczyna.

Tak, życie było fantastyczne, ja zaś aby nieco zarobić przed pójściem na uniwersytet — w odróżnieniu od moich szkolnych kolegów — nie sprzątałem w szpitalu ani nie taszczyłem dachówek. Wykonywałem „prace urzędnicze w terenie” dla kancelarii radców prawnych, siedząc w sądzie za adwokatem, asystując, nawet nosząc garnitur, i ucząc się, jak będzie wyglądać moje życie adwokata.

Duszne popołudnie w Sądzie Koronnym Snaresbrook okazało się jednak początkiem końca dawno wyznaczonej ścieżki. Oskarżony, nasz klient, należał do miejscowej rodziny, którą dobrze znałem i której unikałem jak ognia. Był on — mówiąc północnolondyńskim żargonem owych czasów — jobberem1, prymitywem w mowie i zachowaniu, któremu, sądząc po wyglądzie, nieobca była ciężka przemoc, o którą go oskarżano. Twarz znaczyły mu liczne blizny po przebytych starciach, a jego garnitur, choć drogi i modny, przekraczał pewną granicę; nie był elegancki, raczej impertynencki — kostium, w którym wyraźnie czuł się nieswojo.

Jego wersja była niewiarygodna — było to oczywiste nawet dla kogoś takiego jak ja, o światopoglądzie osiemnastolatka wychowanego w cieplarnianych warunkach. Szklanki do piwa nie trafiają ludzi w twarz same z siebie. Popełnił czyn, o który go oskarżano, co było tak samo oczywiste jak to, dlaczego nochal na jego przypominającej patchwork twarzy jest płaski jak zdeptana purchawka.

Nasz adwokat był podobny do mnie, choć dwadzieścia pięć lat starszy — liceum, uniwersytet z cegły, potem sąd karny. Prezentował bajeczkę oskarżonego bystro, elokwentnie i z przekonaniem. Zapewnił wysoki sąd, że jak najbardziej logiczne jest, że w chwili, gdy zaczęła się bijatyka, oskarżony ruszył do wyjścia, potknął się na dywanie i pinta Whitbread Trophy wyleciała mu z dłoni. No i, zwrócił się do członków ławy przysięgłych, to oczywiste: nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że szklanka trafiła w głowę całkowicie postronną osobę — która przypadkiem przed chwilą założyła „krawat” na głowę brata oskarżonego — i się o nią rozbiła.

Niewiarygodne, ale to zadziałało i ławnicy szybko wrócili z wyrokiem „niewinny”. Podano sobie ręce i poklepano się po plecach w typowy dla gangsterów sposób, a ja z adwokatem wycofaliśmy się do pubu Eagle. „No cóż — pomyślałem. — Jestem tu, aby się uczyć, więc zapytam”.

— Jak pan to zrobił?

— Pewność siebie, chłopcze. Patrz im prosto w oczy i wal z obu luf — padła zadowolona, niemal pyszałkowata odpowiedź. Odchylił się do tyłu na ławce, zapalił cygaro i mocno wydmuchał dym.

— Nie to miałem na myśli… panie mecenasie — stwierdziłem, szybko dodając grzecznościowy tytuł, aby ostrość pytania nie sprawiała wrażenia braku szacunku. — Jak może pan pracować tak ciężko, wykorzystując swoje umiejętności, wiedzę i doświadczenie, aby pomóc takiemu draniowi wykręcić się od bicia ludzi szklanką po głowie?

— Na tym polega ta gra, czyż nie? Wyjątkowa gra. Bez względu na to, co sądzisz, niezależnie od tego, jakie brednie ci opowiadają, robisz, co w twojej mocy, aby to uwiarygodnić. Przekonać członków ławy przysięgłych, użyć tych elementów systemu, które się da, i wyrwać ich. I przyjmować spływające szerokim strumieniem nowe sprawy.

— Ale… no cóż… co z prawdą? Z uczciwością?

Na twarz wypłynął mu uśmiech i wypuścił kolejną porcję dymu.

— No tak, masz ideały. Ideały to dobra rzecz. W twoim wieku też je miałem, wierzyłem w nie. Aż dostrzegłem, że choć są świetne, nie spłacą hipoteki tak jak pieniądze z funduszu pomocy prawnej.

Dokładnie w tym momencie moje życie się zmieniło. Uświadomiłem sobie, że po prostu nie mogę należeć do tych, którzy pozwalają pozostawać na wolności niepożądanym elementom, takim jak nasz klient. Zamierzałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby pójść w przeciwnym kierunku. Zamierzałem dołączyć do tych dobrych.

Pierwszy tydzień stycznia 2003 roku. Było zimno, szaro i zapowiadało się na opady śniegu. Staliśmy we czterech w dużej, lecz obskurnej kuchni wartej milion funtów posiadłości przy Seymour Street, rzut beretem od Marble Arch. Razem ze mną byli detektyw komisarz2 tutejszego komisariatu, mój zastępca Tony McKeown i Michael, lokator. Michael był młodym adwokatem, który właśnie wrócił do swojego mieszkania po spędzeniu ferii świątecznych z rodziną. Z punktu widzenia policji nie mógł wrócić w lepszym momencie.

Bridie Skehan, trzydziestodziewięcioletnia właścicielka mieszkania, zaginęła w Wigilię Bożego Narodzenia 2002 roku — ostatni raz widziano ją, gdy wychodziła z pasterki w katedrze westminsterskiej. Szła piechotą, wiek bowiem zmusił ją kilka lat wcześniej do rezygnacji z jazdy wielkimi amerykańskimi samochodami — niechętnie, gdyż uwielbiała je i przypominały jej o życiu towarzyskim, jakie prowadziła w latach 50. i 60. XX wieku, gdy najpierw pracowała w amerykańskiej ambasadzie, a potem była wziętą dekoratorką wnętrz dla nadzianych mieszkańców Mayfair.

Od tego momentu ślad po Bridie zaginął. Nie było nawet pewne, czy dotarła z mszy do domu. Jej przyjaciółka i sąsiadka, Molly, zgłosiła jej zaginięcie w Boxing Day3 — miała klucz do jej mieszkania i weszła do środka, gdy Bridie nie zareagowała na dzwonek do drzwi. Molly powiedziała miejscowej policji, że zarówno Michael, jak i drugi lokator, księgowy John, pojechali do domów i ich powrót jest spodziewany w pierwszym tygodniu stycznia 2003 roku, jest jednak jeszcze dwójka lokatorów — para obcokrajowców, i o ile wie, cały czas powinni przebywać w rezydencji.

Wydział kryminalny komisariatu Paddington Green skontaktował się z wydziałem zabójstw i poprosił o pomoc we wtorek rano, 3 stycznia 2003 roku. Był to mój pierwszy dzień pracy z zespołem w Barnes i zamierzałem go spędzić na nadzorowaniu wyjątkowych śledztw i spotkaniach z funkcjonariuszami, których dowódcą zostałem. O czwartej po południu zostaliśmy jednak wezwani w teren i zamiast teoretycznie poznawać silne i słabe strony mojego zespołu z ust przełożonych, miałem oglądać ich w akcji, w prawdziwym, prowadzonym na żywo śledztwie.

Podczas gdy po raz trzeci albo czwarty przepytywaliśmy Michaela, co robił i co wie o Bridie, stracił zainteresowanie naszymi cierpliwie zadawanymi pytaniami i wbił wzrok w szereg haczyków wkręconych w spód wiszącej na ścianie szafki. Trójka detektywów odruchowo podążyła za jego spojrzeniem.

— Chwileczkę… czegoś tu brakuje. Przełożyliście gdzieś klucz do szopy? — spytał Michael, nieoskarżająco, raczej oczekując potwierdzenia.

Popatrzyłem na kolegów i zgodnym ruchem pokręciliśmy głowami.

— Chyba nawet nie wiemy, że jest tu szopa — powiedziałem, patrząc na miejscowego detektywa komisarza, uzyskując potwierdzające wzruszenie ramion.

— W zaułku od tyłu jest ich cały szereg, właściwie to nie tyle szopy, ile przybudówki — wyjaśnił Michael.

Poprosiliśmy go, aby nam je pokazał, więc wyprowadził nas frontowym wejściem i zaprowadził do ciemnego i mroźnego zaułka biegnącego wzdłuż zachodniej ściany budynku, a następnie skręcającego za kwartał budynków. Doszliśmy do niewielkiego ciągu zbudowanych z cegły szop o rozmiarach mniej więcej trzy na dwa metry, z których każda miała solidne drzwi i małe okienko. Michael wskazał na szopę Bridie i ostrożnie, w rękawiczce, spróbowałem otworzyć drzwi. Były zamknięte. Dokładnie w momencie, gdy spotkały się nasze zaniepokojone spojrzenia, zaczął padać śnieg, smagając nam twarze wielkimi płatkami.

Wezwałem detektywa posterunkowego4 Dave’a Leacha, przydzielonego nam jako technik. Wyjął silną przenośną lampę i zajrzeliśmy przez brudne okienko do środka. Wędrując po ciasnej, zagraconej przestrzeni, snop światła wydobył stojące w rogu wielkie kartonowe pudło z nadrukiem SONY na boku. Sprawiało wrażenie opakowania po telewizorze, wielkim i pękatym, z epoki sprzed płaskich ekranów i plazm.

— Czy Bridie ma wielki telewizor marki Sony? — spytałem Michaela.

Mogliśmy wrócić do domu i to sprawdzić, nie uśmiechała mi się jednak wędrówka w śnieżycy.

— Ma, dostała w zeszłym roku — odparł Michael.

Pudło powinno więc być puste. Drzwi szopy poddały się mocnemu naciskowi barku Dave’a Leacha i byliśmy w środku. Zwisająca z sufitu goła żarówka dawała mało światła, lampa Leacha pozwoliła nam jednak dobrze przyjrzeć się pudłu. Zostało mocno wciśnięte w dalszy kąt szopy i chaotycznie przykryte szmatami i mniejszymi kartonami, boki były jednak dobrze widoczne. A w jego dolnym prawym rogu widać było — najoczywiściej mokrą — plamę rozchodzącą się od miejsca, w którym pudło stykało się z betonową podłogą; ciemny wycinek przypominający kwadrant, który krzyczał: „kłopoty!”.

Leach wrócił do swojej wielkiej torby ze sprzętem i wyjął z niej papierowy kombinezon ochronny, lateksowe rękawiczki i maskę. Nie była to zabawa, prawdopodobnie znajdowaliśmy się na miejscu zbrodni i konieczne było zachowanie odpowiednich środków ostrożności. Leach wszedł do brudnej szopy i postawił lampę tak, aby jasno oświetlała róg kartonu. Pozwoliło to dostrzec, nawet tym, którzy obserwowali scenę w milczeniu z odległości ponad trzech metrów, że to, co poplamiło karton, wyciekło na podłogę. I miało złowieszczo czerwonobrązowy odcień.

Papierowy kombinezon Leacha szeleścił, gdy specjalnie szurając nogami, wrócił do drzwi i wyjął z torby skalpel. Wrócił do kartonu, ukląkł i zaczął wyjaśniać, co zamierza.

— Wytnę poplamioną część i schowam do torebki, aby oddać ją do analizy. Powinno nasunąć nam to jakiś pomysł, co jest w środku bez naruszania górnego zamknięcia, na którym może uda się znaleźć jakieś odciski palców lub ślady DNA.

Nie wiem, czy zawsze zapowiadał, co będzie robił, czy było to przeznaczone dla mnie jako nowego szefa, tak czy owak, byłem pod wrażeniem, że robi dokładnie to, co należy, a opowiadając o swoich zamiarach, daje nam możliwość akceptacji albo przedyskutowania zaplanowanych przez siebie kroków.

— Jasne, niech pan tnie — wybełkotałem, chcąc zapewnić, że wyrażam zgodę.

— Postaram się nie naciskać zbyt mocno, aby ostrze nie dotknęło czegokolwiek, co znajduje się w środku — dodał Leach.

Faktycznie był bardzo ostrożny. Wycięcie fragmentu mokrego kartonu o średnicy mniej więcej dziesięciu centymetrów zajęło mu trzy albo cztery minuty. Gdy zamknął go starannie w plastikowej torebce, zaczęliśmy wyciągać szyje, aby dostrzec, co zostało odsłonięte. Widok nieco przypominał sztuczne futro na tanich przytulankach, jakie dzieci wygrywają w wesołym miasteczku. O długim, delikatnym i srebrnobiałym włosiu. Gdy Leach przestawił lampę bliżej otworu w pudle, stało się oczywiste, że to, co znajduje się pod siwymi pasmami, jest różowe. Oglądaliśmy głowę Bridie.

W środę o drugiej w nocy, 4 stycznia 2003 roku, aresztowaliśmy oboje „zaginionych” lokatorów Bridie: Irańczyka Ahmeda Al Haddada i jego znacznie starszą filipińską kochankę Nymphę Ong. Al Haddad zrzucił winę na nią i zeznał, w jaki sposób zaplanowali kradzież dokumentów własności mieszkania, wierząc, że uda im się ich użyć jako zabezpieczenia przy pozyskaniu dużej sumy pieniędzy, z którą uciekną. Zeznał, jak pobili ofiarę na śmierć jej własną laską i po tym, jak nie udało im się usunąć ciała w pożyczonej walizce, ukryli je w opakowaniu po telewizorze. O mało się nie załamał, gdy dowiedział się od nas, że w trakcie przeszukania mieszkania znaleźliśmy za kanapą Bridie schowaną tam przez nią reklamówkę, w której znajdowało się 42 000 funtów szterlingów w gotówce.

Ong, co można było przewidzieć, zrzuciła winę za poroniony plan na Al Haddada, jednak — co też można było przewidzieć — ława przysięgłych uznała oboje za winnych morderstwa i jeszcze w tym samym roku zostali skazani na dożywocie.

Były to niezapomniane pierwsze dni w nowej pracy. Choć znalezienie ciała, rozwiązanie zagadki straszliwego morderstwa i aresztowanie sprawców było podniecające, ważniejszy był dla mnie sposób, w jaki pracował zespół. Każdy wiedział, co ma robić, podejmował prawidłowe decyzje i miał wkład w odniesiony sukces. Byłem rozradowany perspektywą pracy z tymi utalentowanymi i oddanymi ludźmi w najbliższej przyszłości. Miałem wrażenie, że wspólnie możemy się podjąć każdego zadania, i rok później moja największa sprawa dokładnie to udowodniła.

ROZDZIAŁ 1 – Wezwanie — operacja Yeaddiss

Trzeci tydzień sierpnia 2004 roku. Słońce świeciło, a życie — szczęśliwie dopiero w połowie — było doskonałe. Miałem pracę, której tak długo pragnąłem — starszego oficera śledczego, dowodzącego jednym z zespołów do spraw zabójstw Metropolitalnej Służby Policyjnej5 — dwójkę wspaniałych dzieci, wspaniałych przyjaciół i ukochaną żonę, a tydzień temu przeprowadziłem się do nowego domu.

Moja kariera w policji, choć nie tak lukratywna, jaka mogłaby być w sądzie, rozwijała się zadowalająco. Stosunkowo szybki awans na komisarza, potem możliwość osiągnięcia trwającego od dawna pragnienia, aby prowadzić śledztwa w sprawach morderstw. Służyłem w Met, potem w policji hrabstw West Yorkshire i Surrey, by we wrześniu 2002 roku wrócić do Met. Od 1996 roku miałem stopień detektywa nadkomisarza6 i przeszedłem pełne szkolenie jako SIO7, odpowiedzialny za prowadzenie najpoważniejszych śledztw, niemal wyłącznie w sprawach morderstw.

Wydział zabójstw i ciężkich zbrodni Met8 składał się w owym czasie z dwudziestu siedmiu głównych zespołów śledczych, a każdym dowodził SIO. Podzielone zostały one na trzy grupy po dziewięć zespołów, a każda grupa odpowiadała za mniej więcej jedną trzecią Londynu. Mój zespół stacjonował w Barnes, dochodzącym do Tamizy zamożnym i modnym przedmieściu na południowym zachodzie Londynu. Nasz teren rozciągał się jednak dość daleko na północ od rzeki, obejmując także takie trudne gminy, jak Camden, Brent i Ealing oraz Westminster pośrodku. Tam zaczynała się większość naszych dochodzeń; w Richmond i Heathrow na zachodzie oraz Barnet na północy, za które także odpowiadaliśmy, morderstwa były tak rzadkie, że czasami zapominaliśmy o istnieniu tych miejsc.

Każdy zespół do spraw zabójstw co dziewiąty tydzień „dyżurował”, mając obowiązek pierwszy reagować w razie podejrzanej śmierci. Czasami skutkowało to podejmowaniem przez ten zespół śledztwa, zazwyczaj jednak zgłoszenie przekazywano zespołowi mającemu „przydział”. Status ten oznaczał, że dany zespół ma obowiązek przejąć śledztwo w następnej sprawie, jaka pojawi się na jego terenie, która po analizie jego „mocy przerobowych” zostanie mu przydzielona przez kadrę dowódczą. O ile „dyżur” ograniczał się do jednego tygodnia na dziewięć, o tyle „przydział” nie był ograniczony czasowo, co oznaczało, że jeżeli przez kilka tygodni (bardzo rzadko miesięcy) nic się nie działo na danym terenie, cały zespół był zmuszony do pozostawania w stałej gotowości do natychmiastowej reakcji na wezwanie, co mocno ograniczało życie prywatne.

Na szczęście, nie mając 20 sierpnia 2004 roku ani „dyżuru”, ani „przydziału”, o siódmej rano po prostu drzemałem, myśląc nie o morderstwach, lecz o zbliżającej się przeprowadzce zaplanowanej na przyszły tydzień. Gdy dzwonek domowego telefonu stacjonarnego gwałtownie doprowadził mnie do pełnej świadomości, byłem całkowicie zdezorientowany. W sprawach zawodowych zawsze używano komórki, w dodatku dlaczego ktoś miałby dzwonić o tej porze, jeśli nie miałem ani dyżuru, ani przydziału? Poza tym pod numer mojej komórki dzwoniło pół świata, mało więc brakowało, abym nie oparł się pokusie i pozwolił osobie, która źle wybrała numer — sprzedawcy podwójnych okien czy komuś innemu — odbić się od poczty głosowej. Zwyciężyła jednak moja obsesja, że zawsze powinienem być uchwytny, i dotarłem do aparatu, zanim włączyła się sekretarka.

— Witam pana, mówi Brent.

Od razu rozpoznałem charakterystyczny ton głosu Brenta Hyatta, jednego z detektywów komisarzy z mojego zespołu. A więc chodziło o pracę. Przyszło mi do głowy, że któryś z moich zespołów musiała dotknąć jakaś katastrofa, Brent zaraz jednak zaczął wyjaśniać.

— Ma pan wyłączoną komórkę, a Nigel Counsell próbuje sprzedać panu robotę. Mógłby pan do niego przekręcić?

Kompletnie tego nie rozumiałem — po pierwsze, nie spodziewałem się żadnego zadania, a po drugie, dlaczego miałem wyłączoną komórkę? Drugie pytanie wyjaśniło się szybko: zepsuła mi się ładowarka i bateria się rozładowała. Co jednak z „robotą”? Zadzwoniłem do Nigela, zaprzyjaźnionego SIO, który „chwilowo awansował” — objął w zastępstwie funkcję inspektora dyżurnego. Szybko streścił mi najważniejsze fakty. Na samym środku parku Twickenham Green znaleziono w stanie agonalnym młodą Francuzkę, Amélie Delagrange, ciężko pobitą w głowę.

I tak o dziewiątej rano siedziałem na komisariacie w Twickenham na odprawie służącej przekazaniu sprawy, z p.o. inspektorem, Nigelem Counsellem, i dyżurnym SIO, detektywem nadkomisarzem Dave’em Cobbem. Szanowałem i lubiłem Nigela, człowieka o reputacji fachowca zwracającego uwagę na szczegóły. Jeśli chodzi o Dave’a, to przed awansem był zastępcą SIO w operacji Upwey — śledztwie dotyczącym bardzo podobnego morderstwa Marshy McDonnell, do którego doszło w lutym 2003 roku w pobliskim Hampton. Mogłem więc być pewien, że wszystko, co zostanie mi przekazane, będzie efektem prawidłowych, jak dotychczas, działań, i okaże się pomocne. Z rozmów między kolegami wiedziałem, że podejrzanym o szokujące morderstwo Marshy jest mieszkający w okolicy szesnastolatek, którego będę tu nazywał Sharpe. Istniały dowody poszlakowe, że sprawcą jest Sharpe, którym wagi dodawała opinia bardzo uznanego profilera psychologicznego. Stan zdrowia psychicznego chłopaka był jednak taki, że go nie oskarżono, lecz zatrzymano na mocy ustawy o zdrowiu psychicznym. Zanotowałem sobie, aby najpierw sprawdzić, czy minionej nocy był na pewno pod kluczem. Potwierdziło się, że przebywał w zabezpieczonym obiekcie gdzieś w hrabstwie Durham.

Na początek opatrzyliśmy operację nazwą. Wszystkie duże śledztwa w Met otrzymują w sposób losowy nazwę — nie tyle dla zachowania tajemnicy, ile po to, aby funkcjonariusze mieli do dyspozycji neutralne, krótkie określenie, za pomocą którego mogą odnosić się do sprawy. Nazwy bierze się z tak zwanego gazetera, czyli spisu nazw obiektów geograficznych, a wszystkie operacje rozpoczynane w całym roku mają tę samą literę początkową. W owym czasie używano nazw brytyjskich, ale ponieważ w 2004 roku przyszła kolej na miejsca zaczynające się od Y, brakowało brytyjskich lokalizacji i zaczęto korzystać z gazetera amerykańskiego. Tak więc śledztwo w sprawie morderstwa Amélie stało się operacją Yeaddiss — od miasteczka w stanie Kentucky, leżącego niecałe dwieście pięćdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Lexington. Nie sądzę, aby mieszkańcy byli zachwyceni, że stali się specyficznego rodzaju miastem partnerskim brytyjskiego śledztwa w sprawie morderstwa, zdecydowanie jednak także ta nazwa — jak to się dzieje we wszystkich najlepszych nazwach operacji — dawała doskonałe możliwości przejęzyczania się i mogła frustrować, jeśli nie dezorientować. W każdym razie na jakiś czas dwa „d” i dwa „s” stały się dla mnie nową mantrą.

Odprawa okazała się znacznie obszerniejsza, niż oczekiwałem. Zaczął Dave Cobb. Skrzętnie notowałem:

Operacja Upwey była śledztwem w sprawie trzech powiązanych ze sobą napaści w okolicy leżącej między parkiem Twickenham Green a dzielnicą Hampton.

Marsha McDonnell została zamordowana w Hampton 4 lutego 2003 roku, a śledztwo w tej sprawie wykazało powiązanie z incydentem sprzed miesiąca, który przestano traktować jako wypadek i zaczęto uważać za napaść. Dotyczy on szesnastoletniej Jesse Wilson, która w pobliżu domu w Strawberry Hill doznała znacznego stopnia obrażeń głowy i twarzy. Lekarze i rodzina uznali, że dziewczyna poślizgnęła się na oblodzonym chodniku, morderstwo Marshy rzuciło jednak na to nowe światło i nabrano przekonania, że ona także była ofiarą straszliwej napaści. Podobnie jak Marsha [i jak mieliśmy się wkrótce dowiedzieć, także zamordowana Francuzka, Amélie Delagrange], Jesse otrzymała potężny cios w potylicę tępym i ciężkim przedmiotem — z wszelkim prawdopodobieństwem jakiegoś rodzaju młotem. Obrażenia twarzy zostały prawdopodobnie spowodowane upadkiem do przodu na płyty chodnikowe.

Wszystkie dowody wskazywały na Sharpe’a, który od marca 2003 roku przebywa w zabezpieczonym ośrodku na północnym wschodzie kraju. Zarówno członkowie ówczesnego zespołu śledczego, jak i eksperci byli przekonani o jego odpowiedzialności, nie zebrano jednak wystarczającej ilości dowodów, aby go oskarżyć. Wiązano ze sobą napady na podstawie profilu ofiar — wieku, płci i wyglądu, faktu, że w chwili napadu wszystkie miały na sobie ciemny płaszcz z kapturem, a w uszach słuchawki walkmana albo iPoda; znaczenie miała też bliskość miejsc, w których doszło do zdarzeń.

Następnie przemówił detektyw komisarz Tim Dobson z wydziału kryminalnego gminy Richmond nad Tamizą. Gdy zaczął opisywać fakty związane z trzecią napaścią, od razu wywarł na mnie wrażenie spokojnego, cierpliwego i szczegółowego śledczego.

W niedzielę, 14 kwietnia 2004 roku, Edel Harbison, księgowa tuż po trzydziestce, wyszła z restauracji znajdującej się po północnej stronie parku Twickenham Green. Zmierzała do domu odległego o około czterysta metrów. Jej zwykła droga prowadzi ścieżką biegnącą w poprzek znajdującego się pośrodku parku boiska, nie była jednak w stanie przypomnieć sobie niczego, co wydarzyło się po tym, jak około dziesiątej wieczór opuściła restaurację, w której przebywała z przyjaciółmi.

Została znaleziona w pobliżu przez przejeżdżającego kierowcę — ze znaną policji masywną raną na potylicy i obrażeniami twarzy na tyle poważnymi, że wymagały chirurgii plastycznej.

Szczegółowe badanie obrażeń wykazało trzy albo cztery rany pochodzące od silnych uderzeń. Miejsce, w którym dokonano napaści, zidentyfikowano dopiero następnego dnia, gdy na pobliskiej ulicy znaleziono jej rzeczy leżące w kałuży krwi. Telefon komórkowy, torebka i torba z zakupami były nienaruszone, niczego nie ukradziono, ponieważ jednak znajdujący się w zakupach karton soku pomarańczowego był otwarty i naruszony, zabrano go z zamiarem wysłania do badania laboratoryjnego. Nadgorliwe porządki w magazynie, jakie przeprowadził następnego dnia sierżant z Richmond, spowodowały jednak jego zniszczenie i okazja została zmarnowana.

Uznano za mało prawdopodobne, aby napaści były ze sobą powiązane, choć nie dało się wykluczyć działania „naśladowcy”. Nie znaleziono dowodów przeciwko jakiejkolwiek osobie, nagrania z kamer były bardzo skąpe — pochodziły jedynie z kamery w pobliżu restauracji oraz z kamer autobusów lokalnej komunikacji.

Wraz z rozwijaniem się śledztwa miałem odkryć, że karton z sokiem pomarańczowym był najnowszą (i na szczęście ostatnią) straconą okazją z całej serii, w tamtym jednak momencie po prostu przestałem o nim myśleć. Bardziej zainteresowało mnie założenie, że związek między napaściami jest mało prawdopodobny. Na szczęście przestępstwa, gdy nieznany sprawca dokonuje morderczego ataku na ulicy, są niezwykle rzadkie. Tu mieliśmy do czynienia z trzema bardzo podobnymi napaściami dokonanymi w podobnych okolicznościach, ofiary były bardzo podobne, a wszystko odbyło się w małym, bezpiecznym zakątku na przedmieściach Londynu. A teraz doszło do czwartego incydentu. Jak na mój gust, istniały wszelkie podstawy, aby uznać wszystkie za sprawkę tej samej osoby, patrzyłem na to jednak jako ktoś, kto nie uczestniczył w pierwotnym śledztwie dotyczącym Marshy. Co gorsza, można było odnieść wrażenie, że część policjantów, uprzednio przekonanych, iż to Sharpe zamordował Marshę, uważa za niewygodny — niemal naganny — fakt, że wbrew ich niezachwianemu przekonaniu doszło do kolejnych dwóch ataków w czasie, gdy on siedział zamknięty pięćset kilometrów na północ od Londynu.

Choć od razu dostrzegłem możliwości tkwiące w całej sytuacji, były one nieistotne. W sprawie poprzednich przestępstw przeprowadzono dochodzenia, które nic nie dały. Moim zadaniem było zajęcie się nowym przypadkiem, w którym mogłem zacząć wszystko od początku i który najprawdopodobniej otworzy nowe możliwości. Ponowne zajęcie się starszymi atakami będzie miało jakiekolwiek znaczenie dopiero po znalezieniu zabójcy Amélie Delagrange. Właśnie nią zajął się Dave Cobb, gdy ponownie zabrał głos.

ROZDZIAŁ 2 – Amélie Delagrange

Amélie Delagrange urodziła się na obrzeżach Paryża 8 lutego 1982 roku. Jej ojciec, Jean-François, był architektem, a matka, Dominique, asystentką dyrektora. Drugie i trzecie imię dostała po babciach, Martine i Josette. Była pierwszym dzieckiem państwa Delagrange, a jej przyjście na świat skłoniło ich wreszcie do realizacji trwającego od dawna pragnienia, aby wyprowadzić się z miasta. Jean-François zaprojektował dla rodziny dom w maleńkiej miejscowości Hanvoile, położonej w przepięknej Pikardii. Mała Amélie okazała się inteligentnym dzieckiem, tak kochanym, jak tylko można sobie życzyć, ale dość niezależnym i obdarzonym bystrym dowcipem. Była dobrą studentką we wszystkich przedmiotach, ze szczególnym talentem do języków. Mając więc perspektywę płynnego opanowania zarówno angielskiego, jak i hiszpańskiego, zamierzała robić karierę jako trzyjęzyczna sekretarka lub asystentka dyrektora.

Amélie przebywała przez jakiś czas zarówno w Hiszpanii, jak i w Manchesterze, a gdy postanowiła ponownie wyjechać do pracy za granicą, aby szlifować język, wybrała Anglię. Jak twierdziła, wolała angielski styl życia; ceniła sobie jego wygody i czuła się tu bezpiecznie. I tak ta ładna dwudziestodwuletnia blondynka z Francji, o promiennym uśmiechu i szelmowskim poczuciu humoru, przybyła w kwietniu 2004 roku do Londynu. Oczywiście nie do centrum miasta, pełnego pośpiechu, rozgardiaszu i przestępców. Znalazła pracę jako kelnerka w Le Maison Blanc, francuskiej kawiarni przylegającej do budynku dworca w pełnym życia, ale zamieszkanym przez solidną klasę średnią Richmond nad Tamizą. Wynajęła pokój przy Gould Road 66 w pobliskim Twickenham i pracowała wzorowo oraz z typowym dla siebie poczuciem humoru. Dzięki pracy zdobyła kilku francuskich przyjaciół, weszła nawet w związek z młodym Francuzem, Olivierem Lenfantem. Była szczęśliwa, czuła się jak u siebie w domu i cieszyła się życiem, nie zapominając jednak o rodzinie — niemal codziennie rozmawiała przez francuską komórkę z rodzicami i siostrą, Veronique. Stwierdziwszy, że utrzymywanie kontaktu z mieszkającymi w Anglii przyjaciółmi sporo ją kosztuje, kupiła w końcu kartę SIM English T-Mobile i używała jej w pożyczonym aparacie marki Sony Ericsson. Fakt ten był pierwszym łutem szczęścia, jaki mieliśmy, próbując ustalić, w jaki sposób Amélie spotkała się ze śmiercią.

Piątek 19 sierpnia 2004 roku był pięknym dniem niewyróżniającego się niczym lata. Amélie pracowała w Maison Blanc, potem zrobiła krótkie zakupy w Richmond i zakończyła dzień spotkaniem z grupką przyjaciół w Cristalz9, winiarni przy głównej ulicy Twickenham, kilka budynków od komisariatu policji. Około wpół do dziewiątej zadzwoniła do Oliviera i zapytała, czy zechciałby się z nią spotkać, ponieważ jej gospodyni wyjechała i na noc miała zostać sama w domu. Nie przewidując, co z tego wyniknie, Olivier odrzucił zaproszenie — był zmęczony po pracy — i umówili się na spotkanie w weekend.

Jej przyjaciele zeznali później, że po wypiciu około czterech kieliszków wina niegustująca zbytnio w alkoholu Amélie po mniej więcej kolejnej godzinie postanowiła, iż czas iść do domu. Przeszła przez ulicę na przystanek autobusowy, znajdujący się przed Sorting Rooms, wielkim pubem mieszczącym się w dawnej poczcie, i zaczęła czekać na jeden z wielu autobusów, by przejechać mniej więcej dwa kilometry do parku Twickenham Green. Wtedy jej znajomi widzieli ją po raz ostatni. Musimy kontynuować jej historię na podstawie notatek, jakie zrobiłem następnego poranka w komisariacie w Twickenham, słuchając opowieści detektywa nadkomisarza Dave’a Cobba.

Minionego wieczoru, około godziny 22.20, niejaki Tristram Beasley-Suffolk spacerował wzdłuż płotu otaczającego park Twickenham Green, gdy dostrzegł ją w okolicy boiska do krykieta. Leżała twarzą do dołu, żywa, w pozycji „wypoczynkowej”. Przeciął boisko w poprzek, w stronę winiarni i barów, i zadzwonił po pomoc. Dziewczynę zawieziono do szpitala West Middlesex, gdzie stwierdzono wielką ranę z tyłu głowy i gdzie wkrótce zmarła.

Była ubrana jak na całonocną wyprawę na miasto. Nie miała niczego przy sobie, leżała dokładnie pod liną okalającą bramki do krykieta. Czarną kurtką, którą znaleziono, przykrył ją pan Beasley-Suffolk. Obok leżała plastikowa reklamówka, w której znajdowała się kartka z zapisanymi dwoma numerami telefonów. Nic więcej, nic pozwalającego na dokonanie identyfikacji.

Oficerowie dyżurni zadzwonili pod oba numery i porozmawiali z Francuzem, który podał, że wieczorem dzwoniła do niego dziewczyna, informując, że jest w Twickenham, i pytając, czy nie przyszedłby do niej do domu. Nie znaleziono jej telefonu komórkowego, w dalszym ciągu jest zaginiony. Zawiadomiono TIU10, która pracuje nad jego lokalizacją. Mężczyzna podał, że dziewczyna ma na imię Amélie i pracuje we francuskich delikatesach w Richmond. Kobieta stamtąd podała jej szczegółowe dane jako:

Amélie Martine Josette Delagrange

ur. 08.02.82, czyli 22 lata

z przedmieść Paryża

W Anglii 2 miesiące, pracuje w delikatesach

w Richmond — Maison Blanc.

Właściciel sklepu dokonał identyfikacji wzrokowej i mamy zdjęcie jej chłopaka. Jej rodzice przebywają w Paryżu; rozmawia z nimi 3-4 razy w tygodniu. Adres zamieszkania: Gould Road 66, Twickenham (2 ulice na północ od parku).

Dziś po południu przeprowadzona zostanie w szpitalu Kingston sekcja, patolog dr Rob Chapman. Jak na razie zabezpieczono park i First Cross Road.

Inne sprawy do ewentualnego rozpatrzenia:

• Kałuża krwi (jak się sądzi) na ulicy przy Cross Deep, w odległości ok. 700 m.

• O pierwszej w nocy, gdy do parku dotarł Dave Cobb, w parku było ciągle jeszcze sporo ludzi.

• Miejscowi funkcjonariusze przeprowadzili kilka rozmów z okolicznymi mieszkańcami.

• W winiarni i innych okolicznych firmach mogą być kamery monitoringu.

• Wprowadzono w sprawę 2 POLSA [specjalistyczne zespoły poszukiwawcze], które przeczeszą park.

• Zeszłego wieczoru była z Amélie prawdopodobnie Vanessa, przyjaciółka.

Będę miał wypożyczonych czterech ludzi z operacji Upwey, śledztwa w sprawie Marshy McDonnell; poinformowany został i rozważa fakty profiler psycholog, dr Adrian West, który pomagał w sprawie Marshy, w drodze do mnie jest rzecznik prasowy.

I to by było tyle, naprawdę. Całkowita suma wiedzy o tym, kim była i co się z nią stało, zebrana przez dwanaście godzin od chwili, w której ktoś dosłownie wgniótł jej czaszkę. Dobry obraz moich pierwszych myśli dają notatki, które zrobiłem zaraz po odprawie: zaczynające się od P — dotyczą spraw, które chciałem zapisać w aktach, do których SIO wpisują swoje istotne decyzje oraz ich uzasadnienie; zaczynające się od A — dotyczą działań, które chciałem, aby zespół zaczął najszybciej, jak to możliwe.

P - Drugie miejsce zbrodni (Cross Deep) — technik do pobrania próbek krwi do badań DNA

P - FOO [Formularze Opisu Osoby — funkcjonariusze będą mieli obowiązek opisywania wyglądu każdej osoby, z którą będą rozmawiać w trakcie dochodzenia]

A - Dane telefoniczne z T-Mobile — poprosić TIU o pozyskanie danych dot. rozmów telefonicznych i całych obszarów stacji przekaźnikowych, nie tylko billingów

A - Sprawdzić banki, bankomaty itd. — zachować dane z nich oraz z kamer monitoringu w okolicy pod kątem ofiary albo podejrzanych

A - DC Neil Jones ma być odpowiedzialny za kamery monitoringu

Gdy się zastanawiałem, co dalej, lista utworzyła się w mojej głowie niemal sama — prawdopodobnie wskutek przebytego szkolenia, zebranego doświadczenia i zwykłej intuicji. Perspektywa czasowa udowodniła, że dwa punkty: dotyczące danych telefonii komórkowej oraz mianowania detektywa posterunkowego Jonesa jako osoby odpowiedzialnej za zajęcie się danymi z monitoringu — choć nie było w nich nic rewolucyjnego — okazały się decydujące dla sposobu, w jaki sprawy się potoczyły.

Choć korciło mnie, aby udać się na miejsce zdarzenia i się mu przyjrzeć, następną godzinę spędziłem na porozsyłaniu kilku ludzi do najpilniejszych zadań: rozmowy z Olivierem, Vanessą i pracownikami Maison Blanc, na nasiadówce z szefem, detektywem nadinspektorem11 Andym Murphym, aby powybierać, powyznaczać role i określić strukturę, z jaką będziemy pracowali.

ROZDZIAŁ 3 – Dzień pierwszy

Znaliśmy się z Andym Murphym kopę lat. Nie byliśmy kumplami od serca ani nie piliśmy razem, ale na początku lat 90. pracowaliśmy w Islington, wiedzieliśmy o sobie to i owo i rozumieliśmy się wzajemnie, co mogło tylko pomóc. Co ważniejsze, Andy miał doświadczenie jako SIO w dużym śledztwie dotyczącym seryjnego zabójcy, dzięki czemu dysponował doświadczeniem z pierwszej ręki w zagadnieniach, których pojawienia należało się spodziewać, a w których zakresie inni mogli jedynie szukać po ciemku.

Pierwszym punktem12, który należało rozwiązać, była obsada ludzi. Potrzebowałem zastępcy, ale mój człowiek pierwszego wyboru — detektyw komisarz Tony McKeown — był na urlopie. Mój drugi detektyw komisarz, Brent Hyatt, który rano mnie obudził, był zajęty innymi sprawami, a na dodatek Andy Murphy wątpił w jego doświadczenie i przydatność do tak poważnego śledztwa, które — jak należało oczekiwać — będzie bardzo dynamiczne. Miałem wtedy na dostawkę jeszcze jednego p.o. detektywa komisarza, był jednak niewystarczająco przeszkolony i niesprawdzony w środowisku, w którym mieliśmy pracować. Oddelegowano więc do mnie detektywa komisarza Richarda Ambrose’a z zespołu do spraw zabójstw, stacjonującego w Hendon. W pierwotnym śledztwie w sprawie Marshy Richard był kierownikiem biura w randze detektywa sierżanta, miał więc dogłębną wiedzę o tamtym dochodzeniu. W pierwszych słowach dotyczących tematu stwierdził, że nigdy nie był przekonany o odpowiedzialności Sharpe’a. Cynik we mnie uznał, że nie miał innego wyboru, niż to powiedzieć. Kiedy zacząłem go jednak lepiej poznawać, uświadomiłem sobie, że jest na tak wyrafinowane gierki zbyt prostolinijny. Od razu go polubiłem — w owych czasach potrzebowaliśmy takiej postawy, takiego sposobu bycia i poczucia humoru jak jego (biorąc pod uwagę, że codziennie dojeżdżał do naszego biura w Barnes ponad sto kilometrów, sam też potrzebował poczucia humoru). Nieoceniona także była jego niezachwiana lojalność wobec mnie i fakt, że miał karnet na mecze Tottenhamu Hotspur.

Mickey Singh, tymczasowo przydzielony do mojego zespołu p.o. detektyw komisarz, miał pokierować stroną wywiadowczą naszych działań. Pomoc obiecali mi ludzie na stanowiskach niższego stopnia — z lotnej brygady13, z wydziału porwań i bry-

gady ds. zakładników, oczywiście także z innych zespołów ds. morderstw. Nawet twardzi, czasem wręcz przerażający funkcjonariusze lotnej brygady, spędzający zwykłe dnie pracy na ściganiu najgorszych uzbrojonych bandytów, cieszyli się, że będą mogli być pomocni.

— Dobra robota, szefie, wszyscy mamy żony, siostry albo córki — powiedział mi jeden z detektywów posterunkowych lotnej brygady.

Mieli oni legendarną reputację w zakresie wykorzystywania budżetu na nadgodziny i okazało się, że w tym zakresie nieustannie trzymają wysoki poziom, mało mnie to jednak obchodziło. Jakość ich pracy była pierwsza klasa.

Drugiego dnia śledztwa mój zespół liczył ponad siedemdziesięciu ludzi — mniej więcej dwa razy tyle co zwykle — szybko jednak uświadomiono sobie, że nie będzie ono typowe, więc szarże w Scotland Yardzie zaakceptowały powagę sprawy i możliwe zagrożenia, zatem zasoby ludzkie przestały być problemem. Przynajmniej w pierwszych tygodniach, jeżeli czegoś potrzebowałem, to prosiłem i dostawałem.

Wypożyczono mi tego dnia dwóch innych bardzo ważnych funkcjonariuszy, którzy wkrótce zostali formalnie przeniesieni do mojego zespołu i przeszli ze mną całą drogę, do samego końca. Clive Grace był gminnym posterunkowym, po napaści na Edel Harbison w kwietniu 2004 roku pełnił funkcję oficera łącznikowego. Miał ogromne doświadczenie, świetne oko do szczegółów i — jak dumnie o sobie mówił — „był ze starej szkoły”. Został ściągnięty po to, aby dostarczyć wiedzy o sprawie Edel, i szybko wywarł na mnie wrażenie swoim zaangażowaniem oraz umiejętnościami; nie potrwało długo, jak stał się nieodzownym członkiem mojej jednostki wywiadowczej. Wzorowo wykonał jedno z najtrudniejszych i najbardziej pracochłonnych zadań w całym śledztwie, wymagające złożenia w jedną całość wielu najróżniejszych przypadków. Odegrał kluczową rolę w procesie dochodzeniowym. Nie mniej kluczową rolę dla mnie i zarządzania śledztwem odegrała druga policjantka.

Detektyw sierżant Jo Brunt była członkinią sztabu detektyw nadinspektor Sue Hill, która w dniu rozpoczęcia sprawy Amélie przebywała za granicą. Nie mając zbyt wiele do roboty, Jo w typowy dla siebie sposób uznała, że zaoferuje swoje usługi, bo — jak to ujęła: „Sądziłam, że może pan być trochę zapracowany”. Przez pierwszych kilka dni pełniła funkcję mojego skryby, robiąc notatki zarówno na miejscu zdarzenia, jak i na spotkaniach oraz odprawach, po czym została oficerem prowadzącym — przygotowywała akta i dokumenty do złożenia ich w Koronnej Służbie Prokuratorskiej, po czym, gdy pojawił się na tym stanowisku wakat, dodatkowo działała jako moja zastępczyni. Jo miała niezasłużoną reputację osoby negatywnie nastawionej do świata, zimnej i nietolerancyjnej, uważano ją jednak równocześnie za wyśmienitego detektywa. W trakcie naszej współpracy stało się jasne, że tak naprawdę dominuje w niej i napędza ją troskliwość. Miała lepszą zdolność rozumienia dynamiki zespołu niż którykolwiek inny policjant, z którym miałem dotychczas do czynienia, była dokładniejsza i lepiej niż ktokolwiek inny dostrzegała wszystkie implikacje działań, które trzeba było podjąć. Także ona była wobec mnie całkowicie lojalna i pomagała mi przez całe dochodzenie — nawet w najgorszych i najmroczniejszych chwilach. Wiele razy mówiłem jej, że bez niej nie dokonałbym tego, czego dokonałem, w dalszym jednak ciągu nie jestem pewien, czy mi uwierzyła.

Po tym jak wykrystalizował się zespół, Andy Murphy przeszedł do omawiania, w jaki sposób może mi najlepiej pomóc — zwłaszcza w najbliższym tygodniu, podczas nieobecności mojej przełożonej, Sue Hill. Podkreślił, że nie będzie ingerował w moje decyzje operacyjne — „Ty jesteś SIO” było często powtarzanym zwrotem. Obiecał spróbować zdjąć ze mnie nieco presji, biorąc na siebie kontakty z najwyższymi szarżami, które bez wątpienia będą bardzo zainteresowane postępami w sprawie, oraz — przynajmniej przez kilka pierwszych dni — wziąć na siebie kontakty z prasą. Zwłaszcza pierwsza obietnica była mi bardzo na rękę. Co do drugiej — przyznam — miałem pewne podejrzenia, nieraz bowiem widziałem funkcjonariuszy na stanowiskach znacznie wyższych od SIO dających wywiady i składających oświadczenia w kilwaterze ważnych spraw. Ponieważ zawsze robiłem to sam i uważałem to za część mojej pracy, zdziwiło mnie, dlaczego Andy się na to pisał. Czyżby chodziło o coś tak przyziemnego jak prężenie szefowskich muskułów dla chwały? Znając jednak Andy’ego Murphy’ego i wiedząc, że nigdy nie było to jego celem, musiałem przyznać, że posiadanie przestrzeni, w której będę mógł kierować śledztwem, uwolniony od nieustannych żądań ze strony mediów, może mieć pewne zalety. Wystarczyło dwanaście godzin, abym uświadomił sobie, jak bardzo było to zasadne. Obserwując, z jaką regularnością przedstawiciele prasy, radia i telewizji dzwonili do Andy’ego, stało się oczywiste, że przy nawale pracy śledczej nie byłbym w stanie robić tego sam, i zacząłem być mu bardzo wdzięczny. Andy spełniał tę funkcję w najlepszy możliwy sposób: nie tylko jeśli chodzi o dobór słów, lecz także o wprowadzenie zwyczaju krótkiego spotykania się ze mną przed każdym kontaktem z mediami, dzięki czemu wiedziałem, co zamierza powiedzieć, i mogłem skorygować jego wypowiedź w sposób, jaki uważałem za konieczny z punktu widzenia śledztwa.

Zjawiłem się na miejscu zdarzenia około pierwszej po południu, w piątek 20 sierpnia, mniej więcej piętnaście godzin od napaści na Amélie. Twickenham jest sławne na cały świat ze stadionu rugby o tej samej nazwie14, park Twickenham Green leży w odległości niecałego kilometra od niego. Ta oaza zieleni wśród podmiejskiej zabudowy to niemal idealny trójkąt o wysokości półtora raza większej niż podstawa, „leżący na boku” tak, że szczyt trójkąta wskazuje dokładnie na wschód. Wzdłuż obu dłuższych boków biegną w kierunku centrum miasta dwie drogi główne. W poprzek parku, niemal dokładnie z północy na południe, biegnie ścieżka dla pieszych; po jej zachodniej stronie, bliżej podstawy trójkąta, znajduje się boisko do krykieta z ekranami15 i pawilonem klubowym. Mieszkańcy są tak porządni, że liny chroniące bramki16 są generalnie respektowane — choć nie przez stare, ciekawskie psy. Wokół ekranów zwykły się zbierać grupki miłośników picia mocnego cydru na otwartej przestrzeni — wyglądało na to, że w ostatnim czasie w parku zapanował nieporządek. Na prawo od ścieżki trawnik nie ma formalnego przeznaczenia, a wschodni szczyt trójkąta zamyka Arthur’s: niewielkie bistro, najwyraźniej chętnie odwiedzane, choć nie dokonano nawet najmniejszej próby ukrycia jego poprzedniego wcielenia, w którym to budynek był publiczną toaletą.

Przy biegnącej wzdłuż północnej krawędzi trójkąta ulicy The Green znajduje się kilka niewielkich firm. Największymi atrakcjami są chyba restauracja serwująca curry, winiarnia i warsztat motocyklowy, a także sklep z nieco absurdalną wystawą kostiumów z Gwiezdnych wojen. Od tej ulicy odchodzi na północ kilka bocznych uliczek dochodzących do niewielkiego osiedla wiktoriańskich domów szeregowych, w którym jest też Gould Road, gdzie mieszkała Amélie. Wzdłuż zachodniej granicy parku biegnie First Cross Road, a ciągnące się tylko po jednej stronie ulicy domy z widokiem na park wyglądają na dość porządne. Przy ulicy biegnącej wzdłuż południowej granicy parku, także o nazwie The Green, przechodzącej potem w Hampton Road, znajdują się duże pojedyncze domy, kościół i szkoła podstawowa. Po obu stronach parku jeżdżą autobusy kursujące z Twickenham do Hampton, Hounslow i dalej.

Tego słonecznego sierpniowego popołudnia miejsce było oazą podmiejskiego spokoju, ekrany krykietowe i pawilon klubowy dodawały wszystkiemu typowo brytyjskiej atmosfery, ostatnim miejscem, które można by wyobrazić sobie jako scenę serii morderczych napaści na młode kobiety. Biały namiot kryminalistyczny, rozstawiony kilka metrów od centrum boiska krykietowego, oraz łopocząca na letnim wietrze plastikowa taśma odgraniczająca szybko mi jednak przypomniały o przyczynie mojego przybycia tu. W promieniu energicznego uderzenia pałką krykietową w piłkę przez ambitnego niedzielnego sportowca od miejsca, w którym stałem, dla zabawy zaatakowano ciosami w głowę przynajmniej trzy młode kobiety. Jedna z nich nie żyła, a pozostałe dwie już nigdy nie będą takie same jak przed napadem. A mniej więcej trzy kilometry stąd w taki sam sposób straciła życie Marsha McDonnell. Zwrot „mało prawdopodobne, aby napaści były ze sobą powiązane” wydawał się jeszcze mniej zasadny niż kiedykolwiek.

Gdy chodziłem wokół, nieustannie dzwonił mój telefon. Informacje, sugestie. Masowo zgłaszali się tutejsi mieszkańcy, zszokowani, przerażeni i bardzo chcący pomóc. Większość tego, co mieli do przekazania, nie miała zbyt wiele sensu, jednak w zalewie szczegółów, jaki zawsze powstaje po takich czynach, mogło się kryć coś kluczowego. Tak więc każda rozmowa telefoniczna i każda wizyta były rejestrowane, zapisywane i rozważane w mobilnym posterunku policji ustawionym tuż obok bistra Arthur’s.

Jedna z pierwszych informacji, która zdawała się tropem, dotyczyła obecności mężczyzny kręcącego się dość długo w okolicy jednego z ekranów krykietowych około godziny dziesiątej wieczór, palącego samodzielnie skręcane papierosy. Świadek stwierdził, że mężczyzna przypominał z wyglądu Diego Maradonę, okrytego niesławą argentyńskiego piłkarza. Była to mile widziana odmiana, gdyż chyba w większości poważniejszych śledztw w owym czasie świadkowie „widzieli” podejrzanych, którzy pasowali do rysopisu Phila Mitchella z EastEnders17. Tak więc poza zebraniem w okolicy wszystkich petów i przeprowadzeniem badania DNA potrzebowałem wyników badania ekranu pod kątem pozostawionych tam odcisków palców. Nikt nie miał oczywiście pojęcia, czy „Maradona” ma cokolwiek wspólnego ze sprawą, ale w ówczesnej fazie musiałem zabezpieczyć wszelkie możliwości zidentyfikowania go — na wszelki wypadek. Problem praktyczny numer jeden: ekrany krykietowe są wielkie, przynajmniej w porównaniu z policyjnymi furgonetkami. Ponieważ jedna z najczulszych metod ujawniania odcisków palców polega na „odymieniu” obiektu rozpylonym klejem superglue, nie było także możliwości szczegółowego zbadania obiektu na miejscu. Nadszedł czas na myślenie lateralne18. Rozpatrzony został pomysł odholowania ekranu do laboratorium, odrzucono go jednak, uznając, że po pierwsze nieresorowane żelazne koła ekranu mogą nie wytrzymać podróży, a po drugie wpływ, jaki może mieć wleczenie ekranu przez policyjny samochód z prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę przez niemal dwadzieścia kilometrów, może szybko zakończyć ogromne wsparcie ze strony społeczeństwa, jakim się cieszyliśmy. Znalezienie odpowiedniego pojazdu niskopodłogowego okazało się trudne, wezwana więc została miejscowa straż pożarna. Używając sprzętu zarezerwowanego zwykle do wycinania ofiar z rozbitych samochodów, ekrany zostały rozebrane z niezwykłą dla strażaków troską, starannie owinięte na czas transportu i wywiezione. Nie wiem, czy utrudniło to do końca lata grę w krykieta, wiem jednak, że Metropolitalna Służba Policyjna kupiła klubowi nowe ekrany — wystarczająco wcześnie, aby stanęły przed nowym sezonem. Nie stwierdziliśmy na ekranach obecności żadnych odcisków palców, więc i nie ustaliliśmy tożsamości „Maradony”.

Przybyły ekipy POLSA. W nieco wymuszonym i bezsensownym dążeniu języka policyjnego do stosowania chwytliwych skrótów POLSA jest tak samo dobry jak cokolwiek, co ktoś mógłby wymyślić na określenie specjalistycznej jednostki policyjnej. W rozwinięciu oznacza mniej więcej: policyjny doradca do spraw poszukiwań (Police Search Advisor), co w ścisłym znaczeniu tego określenia powinno oznaczać dowodzącego komisarza, nie zaś całą jednostkę. Zespoły te składają się z gminnych posterunkowych przeszkolonych w prowadzeniu niezwykle dokładnych, wścibskich i czasami niszczycielskich przeszukiwań, a stworzono je w celu upewnienia się, że w obiektach służących do wizyt państwowych oraz w podobnych, potencjalnie interesujących z terrorystycznego punktu widzenia obiektach nie ma podejrzanych urządzeń.

W sierpniu 2004 roku pozyskanie do takiej sprawy jak zabójstwo Amélie dwóch tego rodzaju zespołów było stosunkowo łatwe; po 7 lipca 2005 roku19 stało się znacznie trudniejsze. Nie było innej możliwości niż ręczne przeczesanie bezpośredniego otoczenia miejsca napaści, którą określiłem roboczo mianem „zachodnia połowa” parku Twickenham Green — od First Cross Road do przecinającej park ścieżki. Posłałem z przeszukiwaczami dwóch swoich doświadczonych techników, detektywów posterunkowych, Paula Carrutha i Simona Rogersa, aby gromadzili i pakowali wszystko, co mogłoby mieć wartość.

W tamtej fazie nie wiedzieliśmy oczywiście, co może mieć wartość. Pierwszym znakiem zapytania były niedopałki, często zresztą stanowiące kość niezgody. Z jednej strony są one znakomitym źródłem pochodzącego ze śliny DNA i dzięki temu mogą udowodnić obecność danej osoby w miejscu, gdzie zostały znalezione, z drugiej jednak strony powodują wnioski o wyłączenie z materiału dowodowego: ponieważ są małe, lekkie i łatwo się przenoszą w inne miejsca, niekoniecznie stanowią jednoznaczny dowód na obecność tego, kto je palił, akurat tam, gdzie je znaleziono. Poza tym w miejscu publicznym jak ten park należało się spodziewać tysięcy niedopałków, a każdy podejrzany mógł dowolną liczbę razy przebywać tu przed morderstwem z legalnych i niewinnych powodów, więc wszelka wartość dowodowa znaleziska znacznie by spadła.

Z tajemniczym „Maradoną” sprawa miała się inaczej. Świadek widział podejrzaną osobę na stosunkowo małym terenie — palącą papierosy. Czyniło to zbieranie śmieci wokół ekranu sensownym działaniem, nie zamierzałem mimo to zbierać każdego peta w parku. Nigel Counsell miał jednak najwyraźniej inny pomysł i, nie informując mnie o tym, kazał zespołom POLSA tak właśnie robić. Wiem, kierował się entuzjazmem i pragnieniem zrobienia wszystkiego, co tylko możliwe, naprawdę jednak nieco przesadzał z rolą p.o. inspektora, zwłaszcza nic mi o tym nie mówiąc. Dowiedziałem się o sprawie, gdy zdecydowanym krokiem podszedł do mnie przez trawnik rozogniony Paul Carruth. Paul, wysoki, ciemnowłosy były piłkarz z Glasgow, przeszedł do nas niedawno z innego zespołu ds. zabójstw i był bardzo doświadczonym policjantem. Nigdy nie bał się mówić, co ma na myśli; mogło to robić złe wrażenie, znałem jednak opinię o nim, że jest znakomitym funkcjonariuszem. Zaczął, będąc trzy metry ode mnie.

— Do jasnej cholery, szefie, wie pan, ile petów jest na tej łące?

— Jeśli po raz drugi przerwał pan pracę, to chyba znacznie mniej, niż sądziliśmy.

Uśmiechnął się i mruknął pod nosem kilka bardziej łagodnych przekleństw. Uprzejmie wysłuchałem jego zdania, że zbieranie wszystkich jest niepraktyczne i stanowi stratę czasu, po czym zmieniłem instrukcję dla POLSA, zrobiłem wpis do bazy danych i poszedłem poinformować o tym Nigela. Nigdy mnie do tego nie zmuszał, musieliśmy jednak jasno stwierdzić, że się nie zgadzamy. Chodziło o ważną zasadę: to ja byłem SIO i dopóki tak będzie, musiałem mieć zgodę na kierowanie operacją i zajmowanie się związanymi z nią zagrożeniami w taki sposób, w jaki ja to widziałem. Każdy inny układ burzyłby moje myślenie i moje strategie. Było mi miło, że wkrótce potem Andy Murphy zgodził się ze mną.

Popołudnie szybko mijało: konferencja prasowa Andy’ego Murphy’ego, niekończące się, prowadzone na czworakach poszukiwania przez ludzi POLSA, potem sekcja w szpitalu Kingston. Konferencja prasowa poszła dobrze — w tak wczesnej fazie nie mieliśmy zbyt wiele do powiedzenia: jedynie zwykły apel o zgłaszanie się ewentualnych świadków oraz wyrazy niepokoju z powodu tak straszliwej zbrodni. Sprawa wzbudzała pewne zainteresowanie zarówno mediów ogólnokrajowych, jak i londyńskich oraz lokalnych. Poinformowaliśmy, że bierzemy pod uwagę możliwość powiązania bieżącej sprawy ze sprawą Marshy McDonnell, ale Andy szybko zaprzeczył, że myślimy także o powiązaniu z porwaniem i morderstwem Milly Dowler w Walton nad Tamizą w 2002 roku. Zastanawiające było, dlaczego media coś takiego sugerują — co prawda wydarzyło się to tylko kilka kilometrów od miejsca obecnego zdarzenia, ale przestępstwo było uderzająco inne w swej naturze, ofiara była w innym wieku20 i zginęła w zupełnie odmienny sposób. Związek między tymi dwoma przypadkami nigdy nie przyszedł nam do głowy i mieliśmy poczucie, że spekulacje w tym kierunku mogą jedynie przeszkadzać, więc szybko porzuciliśmy ten kierunek.

Sekcja była ponura. Patolog, Rob Chapman, badał także ciało Marshy, więc mógł dokonywać porównań. Był uprzejmym gościem o znakomitej reputacji i już wiele razy z nim pracowałem. Choć zarówno on, jak i ja sam oraz Richard Ambrose jesteśmy ludźmi stosunkowo swobodnymi, panowała nietypowa atmosfera, bez towarzyskich pogawędek, pozbawiona nawet zwykłych prób rozładowania napięcia wisielczym humorem. Było oczywiste, że mamy do czynienia z czymś znacznie poważniejszym niż „zwykłe” pojedyncze morderstwo. Choć przedwczesna śmierć zawsze jest tragedią, niejakie pocieszenie daje świadomość, że już po wszystkim. Trzeba jeszcze oczywiście skazać sprawcę, lecz straszliwy epizod jest zamknięty. Rodzina i znajomi zarówno ofiary, jak i sprawcy odczuwają bezpośrednie skutki tego, co się stało, ale nikt więcej. Tutaj mieliśmy jednak do czynienia z czymś o znacznie większym zasięgu, znacznie poważniejszym, dotyczącym całej społeczności dzielnicy, jeśli nie miasta. Nie mogliśmy zrobić nic więcej dla biednej Amélie, ale wiele musieliśmy zrobić dla innych. Gdy patrzyliśmy na badanie pośmiertne pięknej młodej dziewczyny, zdrowej i idealnej pod każdym względem do chwili, aż jakieś zwierzę zostawiło ją z czaszką przypominającą rzuconą na ziemię pisankę, ta wyczuwana przez nas wszystkich obawa — choć niewypowiedziana — czyniła atmosferę jeszcze bardziej ponurą.

Następna odprawa została wyznaczona na wpół do ósmej wieczorem. Zebraliśmy się w Twickenham w tradycyjną podkowę ze mną i Richardem Ambrose’em pośrodku.

— Czego się dowiedzieliście, co to znaczy i co robimy dalej? — Zdanie to recytowałem niczym mantrę za każdym razem, gdy prowadziłem takie spotkania.

Krótka odpowiedź brzmiała, że mimo mnóstwa ciężkiej pracy, setek telefonów od ludności i złożonych przez mieszkańców wizyt, w dalszym ciągu nie mamy w żadnym zakresie jaśniejszego obrazu tego, co się stało — nie wspominając o tym dlaczego. Szybko się rozeszliśmy, by rozmawiać z kolejnymi ludźmi i szukać kolejnych tropów. Jo Brunt rozmawiała z Vanessą i ustaliła, że wychodząc z winiarni, Amélie miała torbę, walkmana i telefon komórkowy, brakowało nam więc wielu istotnych przedmiotów. Telefon mógł być najłatwiejszy do wyśledzenia — wstępna informacja brzmiała, że ostatni raz logował się do sieci T-Mobile 19 sierpnia o godzinie 22.23, jedynie kilka minut po tym, jak Amélie — wedle naszych założeń — została zaatakowana. W tym momencie aparat znajdował się najwyraźniej w Walton nad Tamizą, mniej więcej dziesięć kilometrów od miejsca napaści. Implikacje tego faktu dla śledztwa mogły mieć duże znaczenie, na szczegóły trzeba było jednak poczekać do rana. Nie bardzo pamiętam, jak to się stało, że kolejne cztery godziny minęły jak z płatka, ale po przeczytaniu pierwszych oświadczeń i sporządzeniu planu na rano, wychodząc do domu, stwierdziłem, że już dość długo była niedziela.

ROZDZIAŁ 4 – Pierwsza noc

Gdy dotarłem do domu, było dobrze po drugiej w nocy, prawdopodobnie bliżej trzeciej. Nie spałem od dwudziestu godzin, a dziewiętnaście z nich pracowałem na wysokich obrotach, nie było jednak możliwości, abym od razu zasnął. W pierwszą noc nowego śledztwa zasypianie zawsze przychodziło mi z trudnością i nie zmieniał tego fakt, że miałem być z powrotem w Twickenham za mniej więcej pięć godzin. Tym razem nie myślałem tylko o dochodzeniu, o tym, co zrobiłem i co należało robić dalej, nawet nie o Amélie i jej rodzinie. Pojawił się wymiar rodzinny, którego nie umiałem wyrzucić z głowy i który sprawił, że siedziałem w ogródku z paczką marlboro light i dumałem.

Zostałem detektywem — śledczym w sprawach morderstw — przez przypadek. Wstępując do policji, sądziłem, że spędzę w niej czas, generalnie mówiąc, w mundurze, a moim celem były awanse, kariera i uzyskanie możliwości robienia czegoś istotnego dzięki panowaniu nad sprawami i kierowaniu nimi z wysokiego stanowiska. Wszystko to się zmieniło dość gwałtownie i bez ostrzeżenia w marcu 1983 roku.

Przyszedłem na przyjęcie z kolegą z pracy i równocześnie przyjacielem, detektywem posterunkowym Andym Taylorem, zaraz po zakończeniu nalotu na klub w Tottenhamie, który nie miał pozwolenia na sprzedaż alkoholu, półtorej godziny wcześniej i wyszliśmy około trzeciej nad ranem. Byłem wykończony i zamierzałem się dobrze wyspać przed zmianą następnego dnia, którą zaczynałem o drugiej po południu. Jadąc przez opustoszałe Enfield Town, dostrzegłem pojemnik na śmieci — stopioną, dymiącą grudę żółtego plastiku, z uporem czepiającą się słupa latarni przy przystanku autobusowym na Little Park Gardens.

— Cholerne łobuzy — powiedziałem do Andy’ego w chwili, gdy uświadomiliśmy sobie, że ogień w śmietniku to jedynie początek — główne wydarzenie odbywało się najwyraźniej po naszej prawej stronie. Od strony drzwi wejściowych znajdującego się tam sklepu pasmanterii, gdzie — jak się później dowiedziałem — sprzedawano głównie firanki, bił jaskrawy pomarańczowy blask.

Dwóch zmęczonych po przyjęciu mężczyzn nagle się obudziło i przemieniło z powrotem w gliniarzy. Andy pognał do najbliższej budki telefonicznej, by zaalarmować kogo trzeba, podczas gdy ja — przepychając się przez zdezorientowany personel kuchenny mieszczącej się przez ścianę chińskiej restauracji — dotarłem na tylne podwórze do załadunku towarów, gdzie otworzyłem drzwi pożarowe i wszedłem do parterowego mieszkania znajdującego się nad sklepem, ogarniętego już całkowicie ogniem. Jedną z dziwnych cech bycia gliniarzem jest to, że płonące budynki, bijący się pijani ludzie, draby z nożami — rzeczy, przed którymi każdy zdrowy na umyśle człowiek ucieka — ciągną nas jak magnes. Jakimś sposobem nie przejąłem się tym, że pojęcie „wyjście ewakuacyjne” dotyczy ucieczki, i wykorzystałem je do uzyskania dostępu.

Sprawa była jednak całkowicie beznadziejna. Płonący papier, wrzucony do środka przez szparę na listy, sprawił, że setki metrów ręcznie robionych tkanin zamieniły się w ciągu pół minuty w szalejący pożar. Tylne drzwi szybko poddały się podsycanym adrenaliną kopnięciom stopy obutej w martensy rozmiar 46. Wszedłem może pięć metrów do środka. Dusząc się rozgrzanym czarnym dymem i czując gorąco na gołych przedramionach i twarzy, uświadomiłem sobie, że to śmiertelna pułapka. Patrząc z perspektywy czasu, prawdopodobnie największe moje szczęście polegało na tym, że następne drzwi miały niewielką szybkę ze zbrojonego szkła, przez którą widać było gwałtowność szalejącego ognia. Przypominało to patrzenie do środka pieca przez wziernik inspekcyjny, choć w większej skali. Tylko Bóg wie, co by się stało, gdybym otworzył te drzwi, jestem jednak przekonany, że zwiększyłbym tamtego dnia liczbę ofiar, nie zaś zmniejszył. Pogodziłem się z porażką i z wdzięcznością uciekłem na świeże powietrze.

Sklep prowadziło małżeństwo Sedlerów — Jack i Pearl — a ich sypialnia, w której zostali zabici, mieściła się na drugim piętrze, czyli na samej górze budynku. Nigdy się nie dowiem, w czym mógłbym pomóc, kontynuując misję ratunkową, i choć najbardziej prawdopodobne jest, że w niczym — jedynie bym zginął lub doznał obrażeń — dręczy mnie to do dziś i zastanawiam się, że być może…

W następny poniedziałek nie patrolowałem ulic Tottenhamu, lecz siedziałem w komisariacie w Ponders End. Po raz pierwszy byłem w sali odpraw wydziału zabójstw i miałem wysłuchać oświadczenia SIO. Był nim uprzejmy, doświadczony detektyw inspektor, którego reputacja jako skutecznego śledczego była dobrze znana — nawet młodym mundurowym posterunkowym jak ja. Na początek zapewnił mnie, że postąpiłem prawidłowo, próbując wejść, a następnie wychodząc. Pozwolił mi napisać oświadczenie, po czym niemal przypadkiem zapytał, czy nie miałbym ochoty pokręcić się u niego kilka dni i popracować dla wydziału zabójstw. „Załatwił sprawę” z moim szefostwem w Tottenhamie, które przyznało, że coś takiego może mi się przydać: jeżeli wezmę udział w szukaniu sprawców, może przestanę się zadręczać tym, co się wydarzyło.

I tak następnego dnia wziąłem udział w moim pierwszym „spotkaniu biurowym”, jak niezmiennie nazywają się odprawy podczas śledztwa. Członkowie zespołu siedzieli mniej więcej w podkowę, SIO i jego zastępca pośrodku. Wszyscy zostali poproszeni o przedstawienie zdobytych przez siebie informacji, co robili, zaglądając do trzymanych na kolanach notesów formatu A4, a następnie mówiąc, czego się dowiedzieli, podkreślając przy tym ważne szczegóły i literując nazwiska oraz wypowiadając liczby cyframi, aby notatki SIO nie miały przekłamań. Nie miałem wiele do powiedzenia, wchłaniałem jednak każde słowo, każdy niuans nowego doświadczenia.

SIO zachwycił mnie, wręcz rozpalił do czerwoności. Siedział cierpliwie, słuchając po kolei wszystkich członków zespołu, i notował. Przysięgam: było widać, jak pracuje jego umysł — szybko, jednak dostrzegając każdy szczegół, zapamiętując każdy fakt, porównując każdy ze wszystkimi innymi, i od czasu do czasu wypowiadał głośno jakąś myśl, po czym zwykle następowało polecenie podjęcia dodatkowego działania. Intelektualne wyzwanie związane z pełnieniem takiej roli zafascynowało mnie i zainspirowało. Choć przypomina to stereotyp chłopca, który chce kierować maszyną, w tamtej chwili w dusznej i zaniedbanej, pochodzącej z lat 60. XX wieku dziurze w Ponders End zakochałem się w tym, co zobaczyłem. Byłem zahipnotyzowany. Wiedziałem, że muszę zostać SIO.

Wszystko, co od tej pory robiłem w służbie, robiłem z myślą o tym celu: zostaniu człowiekiem, który siedzi pośrodku pokoju, chłonie wszystko, wyważa, ocenia kolejne etapy działania i dba o to, aby ekipa je wykonała. W tym momencie stopień, status, władza i wszystkie inne aspekty kariery odeszły na bok. Dojście do celu zajęło mi trzynaście lat, kolejne sześć minęło, nim zacząłem pełnić tę funkcję pełnoetatowo. Jak aktor albo atleta chciałem występować i wygrywać na wielkiej scenie, a teraz miałem realną szansę chwycić za nogi to, co dotychczas było mgliste, teoretyczne, wręcz fantastyczne.

Opisanie tego, co owego sierpniowego poranka przypominałem sobie przez dwie minuty, siedząc w ogródku za domem, zajęło znacznie więcej czasu, musiałem jednak klarownie to przedstawić, ukazując kontekst przydzielenia mi zajmowanego stanowiska i wyjaśniając, co znaczyło dla mnie objęcie kierownictwa nad śledztwem w sprawie morderstwa Amélie. Surferzy marzą o megafali, wędkarze o gigantycznej rybie, a golfiści stając przed dołkiem, dla którego przewidywana liczba uderzeń wynosi trzy, wierzą w to, że zaliczą go za jednym uderzeniem. Policjanci niewiele się od nich różnią. W robocie, której wielkim urokiem jest różnorodność i nieprzewidywalność, inspiracją bywa często nadzieja pojmania włamywacza na gorącym uczynku, pedofila albo mordercy i podobnie — rzeczywistość niemal zawsze jest ekwiwalentem tego, czym dla surfera jest wywrotka z wielkim pluskiem, dla wędkarza drobna płotka, a dla golfisty lot piłeczki między drzewa.

Dla starszego oficera śledczego motywacja nigdy nie stanowi problemu. Człowiek nieustannie ma do czynienia z najcięższymi przestępstwami, a więc także najpoważniejszymi konsekwencjami. Nic nie motywuje bardziej i tylko nieliczni z nas — jeśli ktokolwiek — potrzebują dodatkowej zachęty. Zadowolenie z podjęcia intelektualnego wyzwania, z wygrania umysłowego starcia z przeciwnikiem, otoczeniem i — aż nazbyt często — z losem jest nagrodą dodatkową jedynie dla kogoś takiego jak ja, kto ma umysł lubiący quizy, krzyżówki i puzzle.

Dla SIO megafalą, gigapstrągiem i zaliczeniem dołka za jednym uderzeniem są jednak morderstwa kategorii A+, głośne, niewytłumaczalne napaści bez powiązań między zabójcą a ofiarą (poza nieszczęściem, że ich ścieżki się skrzyżowały). A gdy są one elementem serii, no cóż… na szczęście to tak rzadka sytuacja, że choć wielu policjantów zostało przeszkolonych na wypadek podobnej, każdy z nas czuje w głębi serca, że prawdopodobnie nigdy nie będzie mieć z czymś takim do czynienia.

Tak więc, gdy siedziałem w cichym zaułku w Surrey, patrzyłem na wschodzące nad ogródkiem słońce i przebijałem się przez zbyt liczne papierosy, po głowie krążyło mi nie tylko, co robić dalej, kogo wyznaczyć do jakiego zadania i które trwające postępowania odłożyć do zamrażarki. Wypełniała ją myśl o wielkości tego, co mnie czekało. Oczywiste było, że odniesienie sukcesu będzie w tej sprawie skrajnie trudne. Jeżeli wszystkie napaści były ze sobą powiązane i odpowiadał za nie ten sam człowiek, to przeprowadzono już wiele dochodzeń, wszystkie prowadzono z zaangażowaniem odpowiednich sił i — jak należało zakładać — kompetentnie, nie doprowadziło to jednak do ujęcia sprawcy. Był sprytny albo miał szczęście, albo jedno i drugie. A przede mną stało pytanie: byłem sprytny i miałem szczęście? Miejmy nadzieję, że i jedno, i drugie. Tak czy owak zapowiadała się długa praca. W uszach brzmiał mi komentarz mojej szefowej, nadinspektor Sue Hill, wyrażony podczas mojej ostatniej oceny rocznej: „Colin jest znakomity w roli oficera dyżurnego i w zamykaniu krótkich śledztw, mam jednak pewne wątpliwości co do jego cierpliwości i wytrzymałości koniecznych przy dochodzeniach długoterminowych”. Jak każda krytyka, także ta kłuła. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, czy Sue ma rację, czy się myli, nigdy nie miałem bowiem okazji tego sprawdzić. Minęły jednak ledwie dwa miesiące, by się pojawiła — jak na ironię, gdy moja szefowa pojechała na urlop (w innym wypadku być może uznałaby, że nie powinienem podejmować się zadania).

Wniosek był jeden: ktoś musiał tym pokierować, a Andy Murphy, mój detektyw nadinspektor, dał sprawę mnie. O skutecznym rozwiązaniu takich spraw się marzy i zamierzałem to zrobić. Nie, aby komukolwiek cokolwiek udowodnić, ale po to, by oddać seryjnego mordercę w ręce sprawiedliwości. Zadanie było trudne, ktoś musiał je jednak wykonać — dla Amélie i pozostałych, dla ich rodzin, a tym bardziej dla kobiet, które stałyby się w przyszłości ofiarami, gdybyśmy nie złapali sprawcy. Gwarancji sukcesu — co oczywiste — nie było, pewne były za to wzloty i upadki oraz to, że koniec końców cała praca mogła pójść na marne. Do tego zostałem jednak wyszkolony, tego pragnąłem i na to pracowałem. Największy możliwy sprawdzian, najbardziej nieprzewidywalne wyzwanie: wyłączyć z obiegu szaleńca zabijającego młode kobiety — przypadkowo i nie wiadomo z jakich pokręconych powodów. Czy nie po to dołączyłem do tych dobrych?

Wstałem, zdusiłem niedopalonego ostatniego papierosa tego długiego dnia i głośno powiedziałem sam do siebie: „Tak jest!”, po czym z niezmąconym umysłem i zdecydowanie udałem się na czterogodzinny wypoczynek, tak naprawdę nie mogąc się doczekać tego, co przyniesie przyszłość.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Jest to człowiek, który „zawodowo” przegrywa w zapasach. (Jeżeli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2 Detective Inspector (DI). Słowo „detektyw” przed rangą określa w Wielkiej Brytanii funkcjonariusza kryminalnego wydziału śledczego lub innej jednostki śledczej.

3 26 grudnia.

4 Detective Constable (DC) to stopień formalnie równy „mundurowemu” posterunkowemu. DC nie noszą jednak mundurów i są wysoko wyspecjalizowanymi fachowcami uczestniczącymi w śledztwach kryminalnych.

5 Metropolitan Police Service (MPS) — policja terytorialna na obszarze wszystkich gmin Wielkiego Londynu z wyjątkiem City of London. Potocznie określa się ją jako Met, w kulturze popularnej nazywana jest często Scotland Yardem. Zatrudnia ok. 48 500 funkcjonariuszy, teren jej działania obejmuje 1579 km2, na których mieszka ok. 8,2 mln osób.

6 Detective Chief Inspector (DCI).

7 Senior Investigating Officer — starszy oficer śledczy.

8 W Polsce sprawami ciężkich zbrodni, w tym skomplikowanych zabójstw, zajmują się policjanci sekcji i wydziałów kryminalnych policji na szczeblu KWP. Sekcja nosi w strukturze nazwę — sekcji do zwalczania przestępstw przeciwko życiu i zdrowiu. Jedyna tego typu jednostka w Polsce, w randze i wielkości wydziału, to — wydział do walki z terrorem kryminalnym i zabójstw, mieszczący się w strukturze Komendy Stołecznej Policji w Warszawie (przyp. R.Z.).

9 Zarówno Cristalz, jak i Sorting Rooms obecnie nie istnieją, w ich miejsce powstały inne.

10 TIU (Telephone Intelligence Unit) — Jednostka Wywiadu Telefonicznego.

11 Detective Chief Superintendent (DCS).

12 Klasyczne powołanie specgrupy operacyjno-dochodzeniowej, tworzonej w szczególnie skomplikowanych i dużych sprawach, np. brutalnych lub seryjnych zabójstw. W jej skład wchodzą funkcjonariusze różnych wydziałów policji, od pracowników operacyjnych — kryminalnych, przez służbę dochodzeniowo-śledczą i specjalistów z laboratorium kryminalistycznego (przyp. R.Z.).

13 Lotna brygada to rodzaj naszego CBŚ i ZPC, czyli „twardziele” zajmujący się ściganiem bandytyzmu oraz zorganizowanymi grupami przestępczymi (przyp. R.Z.).

14 Twickenham Stadium jest największym stadionem do rugby w Wielkiej Brytanii (82 000 miejsc).

15 Biała, zwykle ruchoma tablica o wysokości kilku metrów, na której tle lepiej widać lecącą piłkę.

16 Bramka (wicket) to trzy wbite obok siebie w niewielkiej odległości paliki o wysokości ok. 70 cm każdy, na szczycie których położone są luźno dwie poprzeczki. Zadaniem miotacza drużyny atakującej jest trafienie piłką w bramkę, a pałkarza drużyny broniącej się odbić ją płaskim kijem.

17 Opera mydlana stacji BBC, nadawana od 1985 roku do dziś.

18 Myślenie lateralne (ang. lateral thinking; lub myślenie w bok) — termin wprowadzony w roku 1967 przez Edwarda de Bono i oznaczający nowe spojrzenie na sytuację (kreatywność), dostrzeżenie nowych możliwości (nowe idee), przeformułowanie problemu dające szansę rozwiązania go nowymi metodami (za: https://pl.wikipedia.org/wiki/My%C5%9Blenie_lateralne).

19 Chodzi o trzy eksplozje w metrze i jedną w miejskim autobusie, które tego dnia sparaliżowały w porannych godzinach szczytu centrum Londynu. Zginęły pięćdziesiąt dwie osoby, co najmniej siedemset odniosło rany.

20 W chwili śmierci Milly Dowler miała 13 lat.