Obcym alfabetem. Jak ludzie Kremla i PiS zagrali podsłuchami - Grzegorz Rzeczkowski - ebook

Obcym alfabetem. Jak ludzie Kremla i PiS zagrali podsłuchami ebook

Grzegorz Rzeczkowski

4,4

Opis

Afera podsłuchowa, która pięć lat temu wywołała jeden z największych kryzysów w historii Trzeciej Rzeczpospolitej, miała być historią biznesowej zemsty Marka Falenty. Tę wersję z małymi wyjątkami kupili wszyscy – od dziennikarzy po prokuratorów i sądy – choć skala tego procederu podsłuchowego jest w historii zachodnich demokracji bezprecedensowa.

Niewielu zadało sobie trud, by choć spróbować wejść w tę sprawę głębiej. Nikt do końca nie zbadał, dokąd tak naprawdę prowadzą tropy z restauracji „Sowa & Przyjaciele”, choć premier Donald Tusk mówił o scenariuszu pisanym „obcym alfabetem”.

Ta książka dowodzi, że łańcuszek powiązań prowadzi do Rosji, a konkretnie do osób związanych z Kremlem i jego tajnymi służbami. Odsłania słabość państwa i niemoc jego instytucji, które skompromitowały śledztwo w sprawie podsłuchów, oraz bulwersującą rolę w tej sprawie ludzi bliskich PiS, którzy wykorzystali „rosyjskie” nagrania z restauracji do uderzenia w rząd RP.

Falenta był w tej rozgrywce pionkiem – zdeprawowanym i zdemoralizowanym – ale jednak tylko pionkiem. Prawdziwi zleceniodawcy i beneficjenci afery podsłuchowej są lokatorami gmachów przy placu Czerwonym. A ich wspólnicy w tym procederze rządzą Polską.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (30 ocen)
15
13
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
patrycjasmaza

Dobrze spędzony czas

Bardzo dużo detali, ale w sumie o to chodzi. Rzetelne dziennikarstwo śledcze, warto przeczytać, warto wiedzieć.
10
Fizjoterapeuta

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam warta przeczytania
10

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Arbitror sp. z o.o. 2019

Projekt okładki i stron tytułowych

Łukasz Stachniak

Redakcja

Jacek Kowalczyk

Skład, łamanie, korekta

Witold Kowalczyk

Przygotowanie wydania elektronicznego

Michał Nakoneczny, Hachi Media

Wydanie I

ISBN 978-83-66095-15-1

Wydawnictwo Arbitror spółka z o.o.

www.arbitror.pl

e-mail:[email protected]

Pamięci

Anny Politkowskiej, Aleksandra Litwinienki i Siergieja Magnickiego oraz wszystkich reporterów i aktywistów, którzy oddali życie, dociekając prawdy

Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło.A my z księciem wojewodą powiedzieliśmy sobie,że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło;dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy.

Książę Bogusław Radziwiłł w rozmowie z Andrzejem Kmicicem(Henryk Sienkiewicz, Potop)

Wstęp

Jestem wściekły. Na moje państwo, jego instytucje, oportunistycznych oficerów służb i policji, prokuratorów, urzędników, polityków. Na ludzi, którzy dopuścili do tego, że przez co najmniej rok dwóch pracowników restauracji nagrywało elitę naszego państwa podczas prywatnych spotkań. Na ludzi odpowiedzialnych za to, że choć od wybuchu afery podsłuchowej minęło pięć lat, wciąż nie wiemy, kto oprócz Marka Falenty „stał za kelnerami” i kim są ci „trzymający taśmy”. Na tych wszystkich, którzy nie wywiązali się ze swych obowiązków, by sięgnąć dalej niż „biznesowo-finansowy” wątek afery podsłuchowej; zamiast tego ograniczyli się do tropienia tzw. spisku kelnerów i przebiegłego, choć niezbyt biegłego biznesmena i jego szwagra.

Jestem zły jako człowiek, ale także, a może przede wszystkim jako obywatel. To był największy zamach na struktury państwa i jego najważniejszych przedstawicieli – politycznych i biznesowych. Największa tego typu afera w historii zachodnich demokracji, w której spisek objął urzędującego premiera, byłych prezydentów, ministrów, z szefem MSZ i nadzorcą służb specjalnych włącznie, menedżerów najważniejszych spółek. W sumie grubo ponad 100 osób, a być może znacznie więcej. Do dziś nikt tego nie policzył, co gorsze – nawet nie próbował. W postanowieniu prokuratora o zamknięciu śledztwa w sprawie tzw. organizatorów nagrań widnieje 97 nazwisk osób podsłuchanych. Ale to tylko część „ofiar” tego spisku. Precyzyjniej mówiąc, są to osoby, które wystąpiły z wnioskami o przyznanie im statusu pokrzywdzonych. Jak wielu było podsłuchanych, którzy o to nie wnioskowali? Czy ktoś próbował wykorzystać nagrania, by ich szantażować? Na te pytania nikt nawet nie próbował odpowiedzieć.

Gdy wybuchła „afera kelnerów”, ówczesny premier Donald Tusk na pierwszej konferencji prasowej podkreślał, że sprawę – którą nazwał „próbą zamachu stanu” – trzeba „wyjaśnić szczegółowo i co do milimetra”, nie pomijając żadnego wątku – biznesowego, przestępczego, nielegalnej operacji obcych służb. Stwierdził, że jeśli nie dojdzie do wyjaśnienia wszystkich jej wątków, konieczne będą przyspieszone wybory1.

Tusk jasno dawał do zrozumienia, że podejrzenia padają na służby naszego wschodniego sąsiada. 25 czerwca 2014 r. w sejmowym wystąpieniu wypowiedział słynne słowa o „scenariuszu” afery, mówiąc: „nie wiem, jakim alfabetem jest pisany”. Stwierdził również, że sprawa ma związek „z osobami, które działały w dziedzinie połączeń gazowych” między Polską a Rosją. „Każdy, kto interesował się na tej sali problemem „pieremyczki”, czyli połączenia gazowego, które miało omijać Ukrainę, pamięta także zdarzenia, z którymi związane są niektóre osoby pojawiające się w kontekście afery podsłuchowej” – podkreślał, dodając, że „w tle jest handel węglem zza wschodniej granicy, na wielką skalę”, któremu rząd próbował przeciwdziałać. Co prawda Tusk zastrzegł: „nie ma żadnego powodu, żeby twierdzić, że jest bezpośredni związek między tymi działaniami a akcją podsłuchową i ujawnianiem podsłuchów”, ale – jak zaznaczył – „nie ma też żadnego powodu, aby nie dostrzegać związku między jednym a drugim zdarzeniem”2.

Paradoksalnie więc – w świetle późniejszych ustaleń – Tusk na początku całkiem precyzyjnie i raczej celnie wytypował potencjalnych sprawców. Dowodów miały dostarczyć służby podległe szefowi MSW Bartłomiejowi Sienkiewiczowi, co zresztą budziło ogromne kontrowersje. Wiele osób wskazywało nie tylko na to, że podsłuchy, których sam padł ofiarą, stawiały go w nie najlepszym świetle jako koordynatora służb specjalnych. Podkreślano, że minister występował w podwójnej roli – zaangażowanego w śledztwo ważnego urzędnika państwa, a równocześnie świadka i poszkodowanego. Obawiano się, że zamiast patrzeć na sprawę chłodnym okiem, będzie ją odbierał poprzez krzywdę, która została mu wyrządzona. Zarówno jako ministrowi, jak i człowiekowi.

Te obawy, niestety, się potwierdziły. Minister nie ufał ABW i CBA, przez co każda ze służb z policją włącznie robiła tę sprawę po swojemu. Nawet jeśli miał powody, by podejrzewać je o nieprzejrzyste działania czy wręcz uwikłanie w relacje ze sprawcami nagrań, przy takim nastawieniu wyjaśnienie sprawy musiało się zakończyć porażką. Daleki jestem od tego, by oskarżać Bartłomieja Sienkiewicza i wskazywać go jako winnego nieudolności służb czy fiaska całego śledztwa podsłuchowego. Ale to, że pozostał wtedy na stanowisku, nie było dobrym rozwiązaniem. Widać to z perspektywy tych pięciu lat wyraźnie.

Ta sprawa przerosła wszystkie najważniejsze osoby, które się nią zajmowały. Począwszy od ówczesnego premiera, którego niechęć do służb była powszechnie znana, na skandalicznie nieudolnie prowadzącej śledztwo prokuraturze skończywszy. Sami się prosiliśmy o kłopoty.

Stara zasada mówi, że pierwsze dni dochodzenia są kluczowe dla wskazania sprawców. Jeśli wtedy popełni się błąd, nie zbierze dowodów lub pójdzie złym tropem, później trudno jest wrócić na właściwą ścieżkę. Co takiego się stało, że wszystkie postawione na początku przez Donalda Tuska hipotezy rozmyły się w tak kompromitujący dla państwa sposób? Czy komuś udało się sparaliżować działalność polskich służb, a jeśli tak – komu? Do tej pory te pytania pozostawały bez odpowiedzi. Ta książka na wiele z nich – lepiej lub gorzej – stara się odpowiedzieć. Jednak nie zastąpi ona tego, czego państwo nie zrobiło, nie robi, ale co będzie kiedyś musiało zrobić – napisać rzetelny i bezstronny raport na temat okoliczności tego, co wydarzyło się w Polsce późną wiosną 2014 r.

Jeszcze 27 sierpnia 2014 r. ówczesny premier zapowiadał, że „we wrześniu szef MSW przedstawi szczegółową informację na temat podsłuchów”3. Szybko okazało się to obietnicą bez pokrycia. Premier już wtedy myślami był zupełnie gdzie indziej. Trzy dni później media obiegła informacja o tym, że zostanie nowym szefem Rady Europejskiej, który zastąpi odchodzącego Hermana Van Rompuya. Niedługo potem dowiedzieliśmy się, że stanowisko szefa rządu i partii przypadnie marszałek Sejmu Ewie Kopacz. A w jej rządzie, powołanym 22 września 2014 r., ostatnim gabinecie PO-PSL, nie było już miejsca dla Bartłomieja Sienkiewicza. Gdy skończyło się zamieszanie związane ze zmianą władzy i opadł kurz, nikt nie był zainteresowany drążeniem sprawy, wręcz przeciwnie – wydaje się, że wszystkim zależało, by ją jak najszybciej zakończyć. Na jednym wątku. Od wybuchu afery do wyroku skazującego jej wykonawców w pierwszej instancji minęło zaledwie 2,5 roku. To bardzo niewiele. Dla porównania – samo śledztwo w sprawie tzw. małej afery podsłuchowej, obejmujące 11 nagrań odzyskanych przez CBA na początku 2015 r., trwa już ponad cztery lata i jego końca nie widać.

Obiecana przez Tuska informacja nigdy nie została przedstawiona, tak jak nie powstała mapa zagrożeń czy strat, jakie państwo polskie mogło ponieść w związku z potencjalnym ujawnieniem tajemnic czy użyciem nagrań do szantażu przez obce służby. W ten sposób „państwo teoretyczne” objawiło się w całej pełni.

Państwo oraz jego służby nie potrafiły i do dziś nie potrafią – albo nie chcą – zbadać innych wątków sprawy, jak pijany płotu trzymając się tylko jednego, biznesowego. Nie widzą albo nie chcą widzieć zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa, które brak rzetelnego zbadania sprawy tylko potęguje.

Za kpinę z opinii publicznej trzeba uznać to, że Marek Falenta i jego trzech współpracowników odpowiadało za naruszenie tajemnicy korespondencji. Ani prokuratura, ani sąd nie znalazły podstaw, by pociągnąć ich do odpowiedzialności chociaż za udział w zorganizowanej grupie przestępczej. To obciąża polski wymiar sprawiedliwości.

Ci, którzy na takie zawężenie problemu się godzili, wykorzystując aferę do swoich celów, zostali nagrodzeni. Tych zaś, którzy próbowali zrobić coś więcej niż tylko oskarżyć kelnerów i biznesmena ze szwagrem, spotykają szykany. Jednego z oficerów ABW, który badał udział ludzi PiS w „rozsiewaniu taśm”, próbowano skompromitować i zmuszono do odejścia ze służby. Wszczęto wobec niego tzw. postępowanie kontrolne, czego efektem było odebranie dostępu do informacji niejawnych, złożono też kilka zawiadomień o popełnieniu przestępstwa. Żadne z podjętych przez prokuraturę postępowań do dziś się nie skończyło. W jednym z nich oficer usłyszał kuriozalny zarzut przekroczenia uprawnień, i to w celu osiągnięcia korzyści majątkowej przez inną osobę, za to, że jako pełnomocnik do spraw ochrony informacji niejawnych ABW wydał tzw. poświadczenie bezpieczeństwa byłemu szefowi agencji Krzysztofowi Bondarykowi. Dokument był potrzebny Bondarykowi, by mógł wykonywać obowiązki szefa Rady Fundacji Pomocy Rodzinom Funkcjonariuszy i Pracowników UOP i ABW (w skrócie PRoFiP). Fundacja, która działa ponad politycznymi podziałami, współpracuje z ABW przy wykonywaniu swoich statutowych zadań (m.in. pomoc w leczeniu i rehabilitacji czy zaspokojeniu potrzeb edukacyjnych dzieci funkcjonariuszy), a jej siedziba mieści się w budynkach ABW. Bez poświadczenia dającego dostęp do informacji niejawnych Bondaryk nie mógłby nawet wejść do biura ani zaglądać do danych funkcjonariuszy, które chroni tajemnica. Z wnioskiem o wydanie mu certyfikatu wystąpił w maju 2015 r. wiceprezes PRoFiP – zdaniem prokuratora osoba nieuprawniona, bo spoza ABW. Skąd się wzięła „korzyść majątkowa”? To już kuriozum, bo prokurator uznał, że korzyść tę miała osiągnąć inna osoba niż oficer, któremu postawił zarzut. Śledczy wyliczył, że wystawienie poświadczenia kosztuje kilka tysięcy złotych. A fundacja przecież nie zapłaciła nawet złotówki. Tyle że PRoFiP jest organizacją non profit, w dodatku blisko współpracującą z ABW – jej kluczowe decyzje, m.in. powoływanie i odwoływanie członków zarządu, muszą uzyskać akceptację szefa ABW. Z tego choćby powodu wiceprezes fundacji miał prawo złożyć wniosek o wydanie certyfikatu Bondarykowi.

Żeby było jeszcze ciekawiej, nie zostało ono cofnięte, a zarzuty postawił oficerowi sam szef prokuratury okręgowej w Świdnicy Wiesław Dworczak, członek założonego przez ludzi Ziobry stowarzyszenia Ad Vocem4, po tym, gdy jego podwładny, naczelnik wydziału śledczego, nie dopatrzył się przestępstwa i sprawę umorzył. Dlaczego prokurator Dworczak zdecydował inaczej?

To tylko jeden, choć chyba najbardziej drastyczny przykład. Ludzie lojalni wobec PiS próbowali wytropić moich informatorów, a przynajmniej wystraszyć ich na tyle, by przestali się ze mną kontaktować.

To budzi nie tylko złość, lecz także niepokój o przyszłość naszego państwa. Do dziś nie potrafi ono zneutralizować zagrożenia w postaci nagrań, o których wiadomo, że istnieją, ale nie zostały jeszcze opublikowane. Zgoda na to, by ta bomba nadal tykała, to największy chyba skandal i najmocniejszy dowód świadczący o słabości państwa, jego struktur i instytucji. Skandal, który dziś obciąża przede wszystkim rząd PiS. „Taśmowe” ładunki wciąż są aktywne, a eksplodując od czasu do czasu, wyrządzają mniejsze i większe szkody, o czym przekonał się sam Mateusz Morawiecki, którego pozycja mocno się zachwiała po tym, jak nagranie z jego udziałem ujrzało światło dzienne jesienią 2018 r. Ponad pięć lat po rejestracji. Inne nagrania również wyciekają, nikt nie wie albo nie chce wiedzieć skąd.

Nie wyjaśniając wszystkich okoliczności afery podsłuchowej, kierowane przez polityków PiS instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo pozwalają szantażystom trzymać państwo w szachu. To w najlepszym przypadku objaw ogromnej słabości i krótkowzroczności, ale i dowód na brak zainteresowania rozwikłaniem tej zagadki, co może oznaczać, że ci, którzy powinni to zrobić, sami są zamieszani. Ta książka pokaże, jak bardzo.

Jeśli dodamy do tego, że wśród organizatorów spisku są również ludzie Kremla, realia działania naszego państwa zaczynają wręcz przerażać. Zbyt łatwo nasuwają się skojarzenia z tym, co działo się w Polsce w drugiej połowie XVIII w. Chyba nikt trzeźwo myślący nie chce, by Polska, słabnąc, jak 250 lat temu, znalazła się w rosyjskiej strefie wpływów. To wszystko wywołuje frustrację i sprzeciw. Wściekły i rozczarowany postanowiłem napisać tę książkę.

***

Collusion – to słowo, powtarzane w ostatnich latach tysiące razy, zrobiło ogromną karierę po obu stronach Atlantyku za sprawą tajnych negocjacji, a potem zapewne i współpracy między obozem Donalda Trumpa i ludźmi Władimira Putina, co w konsekwencji ułatwiło wejście tego pierwszego do Białego Domu. „Zmowa” była jednocześnie formą zemsty na demokratycznej kandydatce Hillary Clinton, która w 2016 r. rywalizowała z Trumpem o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych. Interesy i stara zasada „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem” połączyła republikańskiego kandydata z jednym z największych wrogów Ameryki. Trump – nieukrywający swego podziwu dla „silnego człowieka” z Kremla, owładnięty wizją budowy Trump Tower w Moskwie i zarobienia wielkich pieniędzy – gotów był na wiele, by cel osiągnąć. Putin również, choć z innych powodów – żądny zemsty na Hillary Clinton i USA jako reprezentantach odrzucanej przez niego liberalnej demokracji.

Putin widział też w Trumpie tego, który złagodzi skutki uchwalenia przez amerykański Kongres w 2012 r. „ustawy Magnickiego”. To właśnie ona wprowadziła sankcje – wizowe oraz finansowe – na ludzi Kremla łamiących prawa człowieka. To właśnie tej sprawie poświęcone było słynne spotkanie, do którego doszło w czerwcu 2016 r. w nowojorskiej Trump Tower. Wzięli w nim udział m.in. syn Trumpa, Donald junior, zięć Jared Kushner, szef sztabu przyszłego prezydenta Paul Manafort oraz związana z Kremlem prawniczka Natalia Weselnicka. Specjalna wysłanniczka złożyła ofertę przekazania „brudów” obciążających Clinton, czyli wykradzionych przez rosyjskich hakerów związanych z GRU e-maili i danych z krajowego komitetu Partii Demokratycznej (DNC) oraz ze skrzynki szefa sztabu wyborczego jej kandydatki Johna Podesty. Weselnicka w zamian chciała głównie jednego – uchylenia ustawy Magnickiego5.

Tak rozkręcała się największa w historii afera, której sednem była tajna operacja rosyjskich służb mająca doprowadzić do wyboru przyjaznego Rosji prezydenta najpotężniejszego mocarstwa świata, a w dalszej perspektywie – rozbić jedność Zachodu. Konsekwencją tej Trumpowsko-Putinowskiej „zmowy” było nie tylko zaskakujące zwycięstwo miliardera celebryty, lecz także wielowątkowe śledztwo prowadzone przez specprokuratora Roberta Muellera. Wina władz Rosji wydaje się dowiedziona – Mueller i jego zespół zidentyfikowali i postawili zarzuty 13 Rosjanom podejrzanym o ingerencję w wybory prezydenckie w 2016 r. A precyzyjniej – o wspieranie Trumpa i podkopywanie pozycji Clinton. Zespół specprokuratora co prawda nie znalazł bezpośrednich dowodów na zmowę po stronie samego Trumpa i jego współpracowników, ale udowodnił, że wielokrotnie kłamali na temat swoich relacji z ludźmi Putina, co zresztą skończyło się formalnym oskarżeniem sześciu z nich. Sytuacja mocno przypominająca okoliczności polskiej „waitersgate”. Z tą różnicą, że w Polsce oskarżono jedynie wykonawców, a nie zleceniodawców. I to bez rosyjskiego kontekstu.

Dochodzenia dotyczące tajnych działań rosyjskich władz mających wpływać na procesy wyborcze lub pogłębiać społeczne podziały i osłabiać zaufanie do władz prowadzone były w kilku europejskich państwach. Wystarczy wspomnieć Wielką Brytanię i parlamentarne śledztwo dotyczące wspierania przez Rosję kampanii przed referendum w sprawie brexitu czy prowadzone w Czarnogórze dochodzenie, które ujawniło, że rosyjskie służby brały udział w nieudanym zamachu stanu w tym kraju w październiku 2016 r. Jego głównym organizatorem był Eduard Szyszmakow, funkcjonariusz GRU, były zastępca rosyjskiego attaché wojskowego w Warszawie, wydalony z Polski dwa lata wcześniej.

Rosyjską wrogą ingerencję tropiły również służby francuskie, hiszpańskie i niemieckie, a także ukraińskie, gruzińskie czy estońskie. Specjalny urząd do spraw obrony psychologicznej, mający chronić przed obcymi wpływami o charakterze dezinformacyjnym, powołała w 2018 r. Szwecja. Tymczasem nasze władze udają, że Polska nie mogła być celem działań sterowanych przez Kreml. Ślady aktywności rosyjskich służb zauważyć można w wielu krajach Europy, tymczasem my żyjemy w przekonaniu, że jesteśmy samotną wyspą, jakimś cudem omijaną przez potężnego sąsiada. To absurd, w który mogą wierzyć tylko ludzie zupełnie niezdający sobie sprawy z tego, jak działają rosyjskie służby – takie opinie słyszałem z ust wielu mniej lub bardziej ważnych oficerów polskiego wywiadu i kontrwywiadu, którzy pracowali na kierunku wschodnim.

Gorsze jest jednak co innego. Afera, która doprowadziła do zmiany władzy w Polsce, w dalszej konsekwencji spowodowała rozbicie polskich służb, CBA, ale i cywilnego kontrwywiadu, do których trafiły osoby zamieszane w rozgrywanie „taśm Falenty”. Całkowite désintéressement oraz przebieg karier wielu osób – awanse bliskich władzom Prawa i Sprawiedliwości oraz degradacje i ściganie tych, którzy próbowali tę zagadkę rozwikłać – nakazuje przynajmniej postawić pytanie, czy w 2014 r. lub wcześniej przypadkiem nie doszło do czegoś w rodzaju „zmowy” między ówczesną opozycją a ludźmi Moskwy. Pytanie jak najbardziej zasadne, nawet jeśli była to tylko wspólnota interesów, która znalazła odzwierciedlenie w operacji wysadzenia w powietrze rządu przy użyciu podsłuchanych rozmów.

Czy więc w przypadku polskiej „afery kelnerów” też można mówić o zmowie? Na pewno zarówno PiS, jak i Kreml mieli powody, by chcieć pozbawić władzy rządzącą PO, a Tuskowi wybić z głowy myśli o brukselskich stanowiskach. Co do PiS, sprawa jest jasna – osiem lat w opozycji i seryjnie przegrywane wybory wywołały ogromną chęć rewanżu, tak dużą, że partia i jej prezes Jarosław Kaczyński nie mieli skrupułów, by do walki politycznej użyć największej tragedii, jaka wydarzyła się w Polsce po 1989 r., czyli katastrofy smoleńskiej.

W przypadku Rosji motywacja była również silna: wsparcie polskiego rządu dla powstania na Majdanie, wygrana w sporze o ceny gazu połączona z rezygnacją z „pieremyczki”, czyli biegnącego przez Polskę gazociągu, który omijałby Ukrainę, wreszcie zapowiadana na początku 2014 r. walka z rosnącym importem rosyjskiego węgla. Kremlowi wyrósł silny przeciwnik, któremu należało utrzeć nosa. Tym bardziej że – jak się okazało – kolos ten stał na glinianych nogach, a na pewno na jednej, którą były służby bezpieczeństwa państwa.

Do dziś brzmią mi w uszach słowa, które usłyszałem od dwóch znaczących niegdyś postaci w polskim państwie. – PiS i środowisko Kamińskiego chcieli załatwić Tuska wielokrotnie. Aferą hazardową, aferą stoczniową, a jak się nie udało, spróbowali jeszcze raz, tym razem taśmami, które okazały się świetnym materiałem do wywalenia całego rządu i otwarcie im drogi do władzy – mówił urzędnik, który prosił o zachowanie anonimowości.

– Rosjanie mieli motyw, by uderzyć w polski rząd, szczególnie po tym, gdy zaangażowaliśmy się w sprawy ukraińskie. Polska była krajem, który głośno protestował i domagał się nałożenia sankcji na Rosję. Wyobrażam sobie, że gdzieś wysoko w Moskwie odbyła się wówczas narada na temat tego, jak można by wyłączyć Polskę z tej aktywności – to słowa płk. Pawła Białka, wiceszefa ABW w latach 2007–2012.

Ta książka pokaże prowadzące do PiS oraz bliskich Kremlowi oligarchów nowe tropy i poszlaki. Z wielu z nich nikt wcześniej nie zdawał sobie sprawy, nawet polskie służby. Omówię je tu po raz pierwszy. Rzuci ona również światło na zmowę milczenia: służb, prokuratury, polityków. Jakby wyjaśnienie wszystkich kontekstów tzw. afery podsłuchowej nie było w niczyim interesie. Jak to się stało, że zawiodły służby i prokuratura – zarówno za rządów PiS, jak i wcześniej PO? Że mimo deklaracji premiera Tuska o śladach „obcego alfabetu” ten wątek nigdy nie został do końca zbadany (a przynajmniej nic o tym nie wiadomo)?

W tej sprawie ważne są i inne kwestie, przede wszystkim dotyczące związków najważniejszej postaci w podsłuchowym procederze, czyli Marka Falenty, z ludźmi bliskimi prezesowi PiS, w tym wywodzącymi się ze służb funkcjonariuszami wiernymi Mariuszowi Kamińskiemu. A co z Rosjanami? Przede wszystkim chodzi o rosyjski koncern węglowy KTK oraz związanego z tamtejszymi oligarchami, a przez nich również z ludźmi Kremla, tajemniczym biznesmenem Robertem Szustkowskim. To właśnie odkrycie tych powiązań było impulsem, który późną zimą 2018 r. kazał mi się zająć tą sprawą. Sprawą, która pochłonęła mnie i do dziś nie daje mi spokoju. Sądzę zresztą, że nie powinna dawać spokoju nikomu, komu zależy, by decyzje o losach naszego kraju nie zapadały w innych stolicach.

Zdaję sobie sprawę, że na wiele z pytań nie znalazłem odpowiedzi lub odpowiedziałem jedynie częściowo. Pełnego obrazu pewnie nie zobaczymy nigdy. Choć rozwikłaniu zagadek związanych z „nagraniami kelnerów” poświęciłem ponad rok, odbywając w tym czasie dziesiątki spotkań w całej Polsce, spędzając długie dni na analizie akt sądowych „afery podsłuchowej” i danych z rejestrów spółek z różnych krajów, wiele przeszkód okazało się nie do pokonania. W przypadku amerykańskiej Russiagate, afer związanych z brexitem czy choćby przeprowadzonego przez GRU zamachu na Skripalów dziennikarze mogli liczyć na pomoc państwa lub jego instytucji. Na ludzi pracujących w nich, którzy mają dostęp do wiedzy, czasem nawet tajnej. W przypadku polskiej „waitersgate” dziennikarz może liczyć na bardzo niewiele. Na pewno na obojętne milczenie służb, które powinny wrócić do sprawy już dawno, najpóźniej po pierwszych moich artykułach na ten temat, które ukazały się w „Polityce” jesienią 2018 r.

PiS, choć w 2014 r. domagał się powołania komisji śledczej, dziś zbywa wszystkie wątpliwości stwierdzeniami sprowadzającymi się do tego, że nie ma co wyjaśniać, bo sprawa już została wyjaśniona, a ci, którzy się tego domagają, próbują zatuszować odpowiedzialność ludzi PO.

Zastraszeni, skorumpowani stanowiskami i apanażami politycy PiS, funkcjonariusze służb oraz prokuratury, którzy mieliby coś do powiedzenia, w tej sprawie milczą. Dlatego praca nie tylko nad książką, lecz także nad kolejnymi artykułami, które opublikowałem w „Polityce”, przypominała robotę archeologa, który kopiąc w ziemi, wydobywa na powierzchnię jedynie drobne kawałki. I dopiero złożenie ich w całość ukazuje coś, co przypomina poszukiwaną rzecz, choć nadal pełną ubytków. Jak dziecięce puzzle, w których brakuje niektórych części zaginionych w zakamarkach szuflad i szafek.

Tych kawałków jest jednak na tyle dużo, że wyłania się z nich przerażający obraz cynicznej rosyjskiej ingerencji w polską demokrację i jej procesy.

I last but not least – napisałem tę książkę także trochę ze strachu: nie chcę, by Polska przestała być krajem rządów prawa, równowagi władz i szacunku dla państwa oraz jego instytucji. Także tych o specjalnym charakterze i przeznaczeniu. Nie chcę więc tego, czego chce Rosja i czego chcą politycy o autorytarnych lub antysystemowych skłonnościach. Ale jeśli w tej sprawie nasze państwo nadal będzie się zachowywać jak „kamieni kupa”, po które każdy może sięgnąć i zrobić, co zechce, katastrofa prędzej czy później stanie się nieunikniona. Jak w XVIII w. Jeśli historia lubi się powtarzać, zróbmy wszystko, by nie stało się to w tym wypadku. Zmuśmy polityków, by wyjaśnili wreszcie do końca aferę, która jest jednym wielkim sygnałem alarmowym, że sprawy poszły za daleko, w złym kierunku. Piąta rocznica jej wybuchu to odpowiedni moment, by im o tym przypomnieć.

ROZDZIAŁ IUcieczka

Marek Falenta zniknął gdzieś między walentynkami a końcem lutego 2019 r. Niedługo przed tym, gdy policja ponaglana przez sąd wreszcie zdecydowała się ścigać go listem gończym. Pytanie, gdzie jest Marek Falenta, zadawało sobie wiele osób. Od polityków, przez osoby podsłuchane na jego zlecenie, po część z tych, którzy rozpracowywali aferę podsłuchową.

Odpowiedzi padało wiele. W tym podejrzenia, że Falenta wylądował z fałszywym paszportem gdzieś w Rosji lub kraju zaprzyjaźnionym, gdzie nie obowiązują procedury ekstradycyjne, jak na przykład nieuznawany przez społeczność międzynarodową, w pełni zależny od zaprzyjaźnionej z Rosją Turcji Cypr Północny. Gdy Komenda Główna Policji pod koniec lutego 2019 r. publikowała list gończy za Falentą, biznesmena nie było już w Polsce. Poszukiwania zbiega stały się jednym z głównych tematów na Twitterze. Od chwili, gdy stało się pewne, że uciekł, nie było chyba dnia, by nadzorujący policję minister spraw wewnętrznych i administracji Joachim Brudziński nie musiał odpowiadać na pytanie, kiedy Falenta zostanie zatrzymany.

Sprawa poszukiwań biznesmena pełna była dziwnych decyzji i nieporadności ze strony policji – jak cała sprawa podsłuchowa.

31 stycznia 2019 r. warszawski sąd apelacyjny podtrzymał stanowisko sądu okręgowego, który orzekł jesienią poprzedniego roku, że Falenta może pójść do więzienia. Skazany w 2016 r. na 2,5 roku odsiadki główny bohater afery podsłuchowej prosił o odroczenie kary. Równocześnie jego była partnerka w imieniu kilkuletniej córeczki poprosiła prezydenta o ułaskawienie.

Falenta, jego adwokaci i bliscy twierdzili, że jest w złym stanie psychicznym. Pełnomocnicy w pismach do sądów wskazywali na ciężką depresję ich klienta, wspominali nawet o chorobie dwubiegunowej i myślach samobójczych. Wielu umknęło, że Falenta zaczął skarżyć się na te przypadłości dopiero po wydaniu prawomocnego wyroku za jego udział w podsłuchowym procederze, gdy stało się jasne, że musi pójść do więzienia. W tym czasie widywany był też w różnych miejscach Warszawy, a ci, którzy go spotykali, twierdzili, że wyglądał raczej na wyluzowanego i zadowolonego z życia. Koniec końców sąd 31 stycznia 2019 r. uznał, że Falenta może być leczony w warunkach więziennych, i odrzucił jego wniosek.

Niektórzy prawnicy twierdzą, że już wtedy dla każdego, kto zna proceduralne triki stosowane przed sądami, nieobecność Falenty na posiedzeniu decydującym o odroczeniu kary była ostatecznym sygnałem alarmowym, że za kraty w żadnym wypadku iść nie zamierzał. Decyzja w sumie zrozumiała. Szanse na to, że sąd zmieni orzeczenie pierwszej instancji, były minimalne, a ukrywając się, Falenta niczego nie ryzykował – polskie prawo nie przewiduje właściwie żadnych reperkusji za unikanie odsiadki. Co ciekawe, nie groziły mu inne sankcje – choć ciążył na nim 2,5-letni wyrok i miał na głowie drugie śledztwo w sprawie podsłuchowej, prokuratura nie zastosowała wobec niego poręczenia majątkowego, jedynie dozór policyjny i zakaz opuszczania kraju połączony z zatrzymaniem paszportu.

Intrygujące, jak mocno działania prokuratury i policji różniły się od postępowania sądu. Ten najwidoczniej zdawał sobie sprawę z tego, co się święci, bo po wyroku z 31 stycznia zareagował błyskawicznie – jeszcze tego samego dnia wysłał akta do sądu okręgowego, który dzień później, czyli 1 lutego wystawił policji nakaz doprowadzenia Falenty. Jednak – jak twierdzi policja – nakaz doprowadzenia dotarł do komendy dopiero 6 lutego i wtedy policjanci zaczęli szukać Falenty pod adresami, pod którymi mógł przebywać – najpierw zapukali do domu w Konstancinie pod Warszawą. Tam jednak go nie zastali i prawdopodobnie na pewien czas na tym poprzestali. Komisarz Sławomir Marczak, rzecznik komendy stołecznej, która prowadziła poszukiwania, zapewniał mnie wówczas, że sprawdzili również szpitale psychiatryczne w całej Polsce.

Warszawski sąd okręgowy najwidoczniej – mówiąc oględnie – nie był zadowolony z poczynań policji. Konkretnie – jak tłumaczy sąd – z tego, że brak było „informacji od policji dotyczących zleconych czynności”. Dlatego 21 lutego wysłał ponaglenie. 26 lutego posłowie Platformy Cezary Tomczyk i Paweł Olszewski wystąpili w Sejmie do szefa MSWiA z wnioskiem o objęcie sprawy poszukiwań osobistym nadzorem. Presja rosła, także w mediach społecznościowych, gdzie brylował Bartłomiej Sienkiewicz publikujący na swoim profilu twitterowym kpiące wpisy adresowane do szefa MSWiA Joachima Brudzińskiego.

Policja zareagowała wreszcie 27 lutego, gdy poprosiła o wystawienie listu gończego, co sąd zatwierdził kolejnego dnia. Jak zapewniali przedstawiciele policji, dopiero wtedy mogli sięgnąć po metody operacyjne w poszukiwaniach Falenty, czyli np. podsłuchy czy obserwację. Od tego momentu zadanie odnalezienia Falenty i doprowadzenia go za kraty przejął zespół poszukiwań celowych z Wydziału Kryminalnego Komendy Stołecznej Policji, czyli specjalna grupa pościgowa, wspierana m.in. przez wyspecjalizowany w poszukiwaniu groźnych zbiegów zespół z Poznania.

Ale wtedy Falenta zapadł się już pod ziemię. Jak w przewidywalnym scenariuszu niezbyt wyrafinowanego filmu akcji. Jeden z jego znajomych w rozmowie ze mną przyznał, że po raz ostatni rozmawiał z nim przez telefon „tuż przed walentynkami”. Czyli 12–13 lutego. Wtedy jeszcze Falenta nie był ścigany listem gończym, więc teoretycznie mógł dzwonić z dowolnego miejsca w Polsce. Jak się później okazało, najpewniej dzwonił z oddziału wewnętrznego szpitala w Bytomiu, w którym leżał przez nikogo nie niepokojony między 5 a 13 lutego.

Jednak już tydzień później, a więc gdy sąd zaczął dociskać policję, telefon Falenty zamilkł. Niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy Falenta w ogóle jeszcze żyje, inni, czy już jest w Rosji, czy dopiero w drodze na Wschód. Nikt nie obstawiał tak banalnego zakończenia tej ucieczki – z finałem w Hiszpanii, gdzie szukało schronienia wielu przestępców z Polski.

Większość moich rozmówców związanych ze służbami była zgodna, że nie przebywał już wtedy w Polsce. Zdołał wyjechać nie niepokojony, bo co prawda od stycznia 2018 r. nie mógł się posługiwać paszportem, ale ten byłby mu potrzebny tylko w razie wyjazdu poza strefę Schengen, oczywiście przy założeniu, że nie dysponował fałszywym dokumentem na inne nazwisko. Telefon – rzecz jasna – wyłączył, by utrudnić zadanie policji. Jak tu jednak mówić o utrudnianiu czegoś, co i tak szło jak po grudzie? To właśnie policji dostało się w tej sprawie najbardziej.

Niektóre decyzje funkcjonariuszy były zastanawiające. Choćby to, dlaczego list gończy, który umieszczony został na stronie internetowej komendy głównej, zawierał zdjęcie Falenty sprzed dobrych kilku, jeśli nie kilkunastu lat, gdy poszukiwany ważył kilkadziesiąt kilogramów więcej. Nawet jego znajomi z trudem go rozpoznawali. Dziwne tym bardziej, że podczas procesu w sprawie afery podsłuchowej Marek Falenta był jedną z najczęściej fotografowanych osób w Polsce. Można powiedzieć, że to drobiazg, ale są też zagadki większego kalibru.

Nie do końca na przykład było jasne, dlaczego policja od razu nie wystąpiła z wnioskiem do sądu o wystawienie europejskiego nakazu aresztowania (ENA), co umożliwiałoby poszukiwania na całym terytorium UE. Policja tymczasem mówiła o rozpoczęciu poszukiwań międzynarodowych, ale dopiero wtedy, gdyby potwierdziła, że Falenta przebywa za granicą. Nieoficjalnie można było usłyszeć, że ENA nie bardzo się przydaje w poszukiwaniach i że mógłby tylko wzmóc czujność ściganego biznesmena. A jednak kilka dni po wystawieniu ENA Falenta został zatrzymany.

Dlaczego w ogóle Falencie pozwolono umknąć? Właśnie za to policja była najmocniej krytykowana. – Nie potrafiła upilnować Falenty i to są po prostu jaja. Mówimy o osobie skazanej na 2,5 roku więzienia w bardzo ważnej z punktu widzenia państwa sprawie, którą media na bieżąco relacjonują od ponad trzech lat – mówił mi ważny niegdyś policjant. – Policja powinna mieć go na oku. Nie znam podobnego tak głośnego przypadku osoby z wyrokiem, której pozwolono by uciec. Bo tak na to trzeba patrzeć – nie że Falenta się ukrywa, ale że państwo go wypuściło. Czy Gerald Birgfellner [oskarżający Jarosława Kaczyńskiego o niedotrzymanie umów finansowych – przyp. red.] wyjechałby nie niepokojony z kraju, gdyby ciążyły na nim jakiekolwiek prokuratorskie zarzuty? Sprawa ewidentnie śmierdzi.

Podobnych głosów było więcej. Powtarzała się w nich opinia, że w prokuraturze i w policji nie ma determinacji do odnalezienia człowieka, który na długo przed wybuchem afery kontaktował się z ludźmi Nowogrodzkiej. – Za kratami mógłby mu się trafić słabszy dzień, zacząłby mówić o czymś, czego nie chciał wyjawić podczas śledztwa i procesu [Falenta odmówił składania zeznań – przyp. red.]. Więc wygodniej trzymać go na wolności – twierdziło jedno z moich źródeł w służbach. Od jednej z osób, która zna Falentę, usłyszeliśmy, że do końca liczył na to, że „ktoś mu pomoże” i że uniknie odsiadki.

A policja? Wszystkie zarzuty pod swoim adresem zdecydowanie odrzucała. Ograniczała się jednak do zapewnień, że prowadzi „intensywne czynności w celu ustalenia miejsca jego pobytu”, ale o szczegółach nie może mówić. Słowa tych, którzy uważali, że policja powinna mieć Falentę „na oku”, gdy sąd decydował o odrzuceniu jego wniosku o odroczenie kary, przedstawiciele policji nazywali „tłumaczeniem pseudoekspertów”. Ale gdy wyszło na jaw, że latem 2017 r., podczas pamiętnych protestów pod Sejmem przeciwko zmianom w sądownictwie, policja inwigilowała polityków opozycji, tłumaczono, że robiła to „dla ich dobra”. Pilnowaniu przez całą dobę pomnika smoleńskiego, domu prezesa PiS na warszawskim Żoliborzu czy budynku spółki Srebrna też policja jakoś podołała.

Falentę w końcu udało się namierzyć po ponad dwóch miesiącach od chwili, gdy miał się stawić w więzieniu. Zgodnie z przypuszczeniami wyjechał swoim audi A6 do innego kraju Unii Europejskiej – ukrył się w położonej na hiszpańskim wybrzeżu Morza Śródziemnego miejscowości Cullera. To 20-tysięczne miasto oddalone o kilkadziesiąt kilometrów na południe od Walencji. Ironia losu – niespełna 18 lat wcześniej w sąsiedniej miejscowości został zatrzymany poszukiwany listem gończym jeden z liderów gangu pruszkowskiego Andrzej Z., pseudonim „Słowik”.

Podróż miała coś z romantycznej ucieczki w stylu Bonnie i Clyde’a. Falencie towarzyszyła kobieta, zresztą jego prawniczka, z którą wynajął apartament na dziewiątym piętrze budynku blisko morza. Gdy przyszli po niego policjanci, najpierw przez niemal dwie godziny nie chciał ich wpuścić, a potem, gdy już udało im się wejść do środka, usiadł na balkonowej balustradzie, grożąc, że skoczy. Tyle że, jak twierdzili policjanci, siedział na niej okrakiem, kurczowo się jej trzymając i przechylając w stronę mieszkania.

Po zatrzymaniu nie zgodził się na ekstradycję, co przeciągnęło procedurę w czasie, ale też skupiło na nim i sprawie podsłuchów uwagę największych zachodnich mediów6. Pojawiły się kolejne pytania i wątpliwości, szczególnie po tym, gdy w „Gazecie Wyborczej”7 poznańscy policjanci – uczestnicy poszukiwań biznesmena – odsłonili kulisy operacji. Najwyraźniej chcieli się pochwalić tak bardzo, że ujawnili kilka szczegółów, które stawiały policję w nie najlepszym świetle.

Jeden z funkcjonariuszy przyznał, że Falenta miał nad nimi „ponad miesiąc przewagi”. Chodziło o to, że dopiero 1 marca policyjna specgrupa złożona z funkcjonariuszy z Warszawy i Poznania wyspecjalizowanych w poszukiwaniach zbiegów rozpoczęła pościg. W konsekwencji „nagrania z kamer monitoringu, po które moglibyśmy sięgnąć, w większości już przepadły, zostały skasowane”8 – jak stwierdził jeden z mundurowych z grupy poszukiwawczej. Miesiąc przewagi i skasowane nagrania z monitoringu. Wyglądało to tak, jakby ktoś z MSWiA lub policji specjalnie zwlekał z wydaniem polecenia rozpoczęcia pościgu, by dać Falencie czas na zatarcie śladów. I dopiero gdy presja ze strony opinii publicznej stała się wystarczająco duża, nastąpiła reakcja. Jej siłę odczułem na własnej skórze – gdy w serwisie Polityka.pl9 napisałem o swoich wątpliwościach, na oficjalnym profilu poznańskiej komendy wojewódzkiej zaatakował mnie – anonimowo – serią tweetów „naczelnik wydziału poszukiwań”, który zarzucił mi m.in., że „chciałem zaistnieć”.

Opóźnianie poszukiwań na nic się zdało, bo najwidoczniej były inwestor giełdowy nie był aż tak dobrym organizatorem, jak niektórzy sądzili. Jak na „mózg” afery – bo tak był przecież nazywany – który doprowadził do politycznego trzęsienia ziemi w ważnym unijnym kraju, i to z trwającymi lata wstrząsami wtórnymi, zachowanie Falenty było cokolwiek dziwne. Czy człowiek, który zaplanowałby i przeprowadził tak skomplikowaną operację, uciekałby w tak pokraczny sposób? Czy pokonywałby tylko po 500 km dziennie, bo jego partnerka nie była w stanie przejechać więcej? Czy wybrałby tak banalne miejsce na kryjówkę jak kurort na hiszpańskim wybrzeżu?

Miało ono tylko jeden atut – widok cudzoziemca, który nie wychodzi z apartamentu, całe dnie spędzając w czterech ścianach, raczej nikogo nie dziwi. Lokalni mieszkańcy są przyzwyczajeni do turystów, więc przyjezdnym łatwiej się wtopić w otoczenie. Ale naiwnością ze strony Falenty było liczyć na szczęśliwy koniec – polska i hiszpańska policja mają dobre relacje, przynajmniej od czasu, gdy na początku XXI w. wspólnie zaczęły tropić ukrywających się tam bossów gangu pruszkowskiego.

Są też pytania ważniejsze dla całej sprawy – dlaczego Falenta tak bardzo chce uniknąć więzienia? Przecież 2,5 roku za kratami, na jakie skazał go sąd, to kara względnie łagodna. Wyszedłby z pewnością dużo wcześniej, może nawet po odbyciu połowy wyroku, czyli po kilkunastu miesiącach. Jednak biznesmen, który sam siebie przedstawiał jako „inwestor”, nie ukrywał, że uważa się za niesprawiedliwie potraktowanego, ba – że został „wrobiony”, bo to nie on był inicjatorem i pomysłodawcą nagrań. A skoro tak, to oczywiste jest, że nie chciał „cierpieć za innych”. Z kolei jeśli przyjąć, na co jest wiele dowodów i poszlak, że nie tylko nagrywał, lecz także przekazał nagrania ludziom PiS, to jego opór wygląda jak sygnał – „nie tak się umawialiśmy, macie mi pomóc”.

Tak czy inaczej, poszukiwania biznesmena skazanego na 2,5 roku więzienia za udział w aferze podsłuchowej przebiegały irytująco nieporadnie. Podobnie jak całe śledztwo w sprawie podsłuchów. Choć jego początki były obiecujące.

ROZDZIAŁ IIKto chciał zabić Marka F.

Wszystko zaczęło się 14 czerwca 2014 r. Tego dnia tygodnik „Wprost” wypuścił zapis pierwszych rozmów: szefa MSW i koordynatora do spraw służb specjalnych Bartłomieja Sienkiewicza z prezesem NBP Markiem Belką oraz byłego ministra transportu Sławomira Nowaka z wiceministrem finansów Andrzejem Parafianowiczem. Do akcji ruszyły służby, czyli najpierw Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, potem Centralne Biuro Śledcze Policji oraz prokuratura. Już w dniu publikacji pierwszych rozmów ABW weszła do restauracji Sowa & Przyjaciele, choć efekt tej wizyty był żaden. Stało się to zresztą w trakcie imprezy, na której 50. urodziny świętował Robert Oliwa, znany warszawski prawnik, mąż byłej prezes PGNiG Grażyny Piotrowskiej-Oliwy. Sprawa do dziś jest przedmiotem anegdot, bo tuż przed tym, gdy około godz. 23 funkcjonariusze weszli do restauracji – zresztą podobno tylnym, vipowskim wejściem – by „porozmawiać” z Robertem Sową, na salę, gdzie odbywała się impreza, wjechał podarunek od przyjaciół – włoski skuter marki Vespa. – Atmosfera trochę „siadła”, nikt już nie myślał o prezencie. Jubilat zabrał go następnego dnia – wspomina uczestnik tamtej imprezy, którą zresztą obsługiwał Łukasz N., główny menedżer odpowiedzialny za najważniejszych gości i vip-roomy.

Również już wtedy zaczęły się dziać rzeczy, które odstawiały sprawę na boczny tor. Funkcjonariusze zaprosili Łukasza N. do samochodu na tzw. rozpytanie. Ale długo nie porozmawiali. Jak twierdzi jeden z moich rozmówców z ABW, ktoś miał się z nim skontaktować i poinstruować, by nie rozmawiał z funkcjonariuszami.

Już w poniedziałek, 16 czerwca, czyli w dniu publikacji papierowego wydania „Wprost”, warszawska delegatura ABW w poufnej notatce wytypowała N. jako potencjalnie zamieszanego w nagrywanie. Jeszcze tego samego dnia funkcjonariusze przeszukali jego dwa warszawskie mieszkania – jedno wynajmowane, drugie własne, w trakcie wykańczania – i zabezpieczyli m.in. komputery i pendrive’y. Jednak dowodów, które świadczyłyby przeciwko N., nie znaleźli, a on konsekwentnie zaprzeczał, nawet w rozmowach ze znajomymi, że miał cokolwiek wspólnego ze „studiem nagrań”.

Dziś wiadomo, że „abwera” nabrała podejrzeń wobec menedżera po rozmowie z Bartłomiejem Sienkiewiczem. – To on nam powiedział, że salę w Sowie, w której miał się spotkać z prezesem NBP, sprawdził BOR. A jedyną osobą, która później miała do niej dostęp, był N. Sprawa wydawała się więc ewidentna – mówi funkcjonariusz ABW, który znał szczegóły dochodzenia.

Choć ABW od początku określała Łukasza N. jako „menedżera sal VIP”, w mediach został nazwany kelnerem, co jest kolejnym przykładem zafałszowywania rzeczywistości w tej sprawie i językowych manipulacji. Sprowadzały one podsłuchowy skandal do obyczajowej aferki z udziałem zblazowanych elit zajadających ośmiorniczki podlewane wódką i okraszane soczystymi przekleństwami. Trochę dramatycznej, ale mającej wiele z taniej komedii.

Wbrew temu, co się mówi, Łukasz N. nie był kelnerem, który zbierał zamówienia i roznosił dania. Był kimś znacznie ważniejszym – menedżerem, który odpowiadał za obsługę najważniejszych gości w Sowie & Przyjaciołach. To właśnie on kierował vipowską częścią Sowy, a nie szef całej restauracji, czyli Robert Sowa. Co ciekawe, N. tego nie ukrywał, mówił o tym podczas śledztwa. Mimo to przyklejono mu etykietę „kelnera”.

Rocznik 1981, wielbiciel siłowni i drogich zegarków. Pochodzący z Ryk, niespełna 10-tysięcznego miasta w zachodniej Lubelszczyźnie, gdzie do czasu przeprowadzki do Warszawy mieszkał z rodzicami i trójką braci w czteropiętrowym bloku w centrum miejscowości. Jeden z nich, Marcin, jest policjantem – pilotem śmigłowców. To on według niektórych relacji miał później odegrać ważną rolę w namówieniu Łukasza do tego, by przyznał się do winy i opowiedział o podsłuchach.

Gdy ABW weszła do Sowy, Oliwa (współwłaściciel warszawskiej kancelarii specjalizującej się w sprawach podatkowych) zarekomendował Łukaszowi N. prawnika, krakowskiego adwokata Pawła Knapa, który na początku rzeczywiście bronił N.10 Ale N. już po dwóch tygodniach z niego zrezygnował. Sam Oliwa, z którym spotkałem się w jednej z warszawskich kawiarni, zdecydowanie zaprzecza, by udzielał szerszych porad „kelnerowi”, przyznaje jedynie, że rzeczywiście rekomendował mu usługi mecenasa Knapa.

Już kilka dni później u śledczych – ale i u dziennikarzy – pojawiły się kolejne teorie, które zatruły jednych, sparaliżowały drugich, a innych zachęciły, by zamknąć sprawę jak najszybciej, bez zawracania sobie głowy badaniem wielu wątków. Tak zrodził się zamęt, który przysłonił istotę sprawy niczym burza piaskowa.

Jedną z rozpatrywanych początkowo teorii była teza o spisku służb. W mediach niedługo po publikacji pierwszych taśm rzeczywiście pojawiły się informacje, że jednym z organizatorów procederu miał być któryś z byłych oficerów BOR. Teza zupełnie się nie potwierdziła, ale – jak mówią moi rozmówcy ze służb, pracujący przy śledztwie podsłuchowym – już na samym początku zasiała nieufność, która później tylko rosła. Jej kulminacja nastąpiła na przełomie czerwca i lipca, gdy do prokuratury trafiła poufna notatka szefa ABW gen. Dariusza Łuczaka, który opisywał relacje funkcjonariuszy agencji z głównym nagrywającym, czyli Markiem Falentą. – W centrali już w pierwszych dniach po publikacji nagrań wiedzieliśmy, że Falenta był źródłem jednego z naszych funkcjonariuszy na Dolnym Śląsku i że prawdopodobnie współpracował z CBA. Gdy przekazaliśmy tę informację do ministra Sienkiewicza i do prokuratury, oni kompletnie stracili do nas zaufanie. Kompletnie – podkreśla jeden z oficerów „abwery”. I dodaje: – Z drugiej strony czemu się dziwić, skoro nas od początku traktowano jak potencjalnych podejrzanych? Do dziś nie wiem na przykład tego, kto rozsiewał te pogłoski, że podsłuchy to była robota służb.

W takich warunkach funkcjonariuszom ABW przyszło szukać sprawców i mocodawców nagraniowego spisku. I bynajmniej nie była to jedyna przeszkoda, którą musieli pokonać. W śledztwie szybko pojawiła się też teza o „biznesowo-finansowych” motywacjach działania Falenty, współpracującego z nim szwagra Krzysztofa R., menedżera Łukasza N. i kelnera z Amber Room – czyli z drugiej „okablowanej” restauracji – Konrada Lasoty. Teza, chętnie przyjęta głównie przez policję i prokuraturę, uwzględniana również w ABW, zdominowała wyjaśnianie afery podsłuchowej. –