Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy - Arlie Russell Hochschild - ebook

Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy ebook

Arlie Russell Hochschild

4,5

Opis

Arlie Russell Hochschild, socjolożka z Berkley, spędziła pięć lat w Luizjanie, by zrozumieć o co chodzi Południowcom. Dlaczego sprzeciwiają się federalnej pomocy finansowej, skoro ich stan jest jej największym odbiorcą? Dlaczego sarkają na ekologów i Agencję Ochrony Środowiska, skoro przemysł naftowy truje ich ukochaną Luizjanę na potęgę, nie dając wiele w zamian, bo przy ropie pracuje tylko co dziesiąty mieszkaniec stanu? Wreszcie, w imię czego zagłosowali na Donalda Trumpa, człowieka, który równie dobrze mógłby mieszkać na innej planecie? 
Oczywiście, jak każda podróż, i ta kończy się wewnętrzną przemianą. Hochschild jedzie na Południe wyposażona w bagaż stereotypów – spodziewa się, że w centrach handlowych zastanie półki pełne libertariańskich powieści Ayn Rand i wszechobecny rasizm. Jej reportaż pokazuje, że rzeczywistość komplikuje te tezy. W Luizjanie spotyka osoby o odrażających poglądach, ale też ciepłych i przyjaznych ludzi wierzących w boga, który już za momencik zabierze ich do nieba. Do swojego liberalnego Berkeley wraca z bagażem wiedzy, doświadczeń i zrozumienia dla Południa. Być może to początek czegoś nowego?

Mocne, ale też niepokojące spojrzenie na Tea Party. (…) Inteligenta i fascynująca książka

Jason DeParle, The New York Times Book Review

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 542

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (56 ocen)
33
19
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akloch

Nie oderwiesz się od lektury

O Ameryce, ale metafora żalu za to, że ktoś się wpycha w kolejkę jest bardzo uniwersalna i można ją odniesc do naszej polskiej rzeczywistości.
20

Popularność




Arlie Russell Hochschild, Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy

Tytuł oryginału: Strangers in Their Own Land. Anger and Mourning on the American Right

Warszawa 2017

Copyright © by the Arlie Russell Hochschild, 2016.

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2017

All rights reserved

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-65853-09-7

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

TEJ SAMEJ AUTORKI:

So How’s the Family? And Other Essays

The Outsourced Self: Intimate Life in Market Times

Global Woman: Nannies, Maids, and Sex Workers in the New Economy (współredakcja)

The Commercialization of Intimate Life: Notes from Home and Work (polski tytuł: Zarządzanie emocjami. Komercjalizacja ludzkich uczuć)

The Time Bind: When Work Becomes Home and Home Becomes Work

The Second Shift: Working Families and the Revolution at Home

The Unexpected Community: Portrait of an Old Age Subculture

Coleen the Question Girl

Dla Harolda i Annette Areno

oraz dla Williego, Wilmy, Marylee, Mike’a T., Clary i Generała

Wstęp

Gdy pięć lat temu rozpoczynałam ten projekt badawczy, zaczynała mnie niepokoić narastająca wrogość pomiędzy dwoma obozami, na które podzielił się nasz naród. Po lewej stronie sceny politycznej coraz powszechniejsze było odczucie, że Partia Republikańska i stacja Fox News chcą pozbawić rząd federalny znacznej części prerogatyw, ograniczyć pomoc dla najbiedniejszych, a także wzmocnić finansową i polityczną dominację i tak już niezwykle wpływowego jednego procenta najbogatszych. Zwolennicy prawicy uważali, że to właśnie rząd i elity w Waszyngtonie próbują zagarnąć całą władzę, wymyślając fikcyjne problemy, by mieć pretekst do zwiększania kontroli, i lekką ręką rozdając pieniądze wiernym wyborcom demokratów. Od tamtego momentu obie partie podzieliły się wewnętrznie, a na scenę przebojem wdarł się Donald Trump, gwałtownie podnosząc temperaturę życia politycznego. Sądziłam, że całkiem nieźle rozumiem procesy zachodzące po lewej stronie sceny, ale co właściwie działo się na prawicy?

Większość zadających sobie to pytanie szuka odpowiedzi w sferze polityki. Chociaż sama też mam przekonania, jako socjolożkę interesuje mnie przede wszystkim, jak sympatycy prawicy  o d c z u w a j ą  życie – inaczej mówiąc, ciekawią mnie emocje kryjące się za poglądami politycznymi. By je zrozumieć, musiałam wyobrazić sobie siebie na miejscu tych ludzi. W trakcie poznałam ich „głęboką historię”, narrację na poziomie uczuć.

O ile nigdy wcześniej nie zajmowałam się badaniem przekonań politycznych, o tyle metoda bliskiej obserwacji nie była dla mnie niczym nowym. W poprzedniej książce, The Second Shift, skupiłam się na zawsze aktualnym pytaniu, jak rodziny, w których oboje rodzice pracują, dzielą się opieką nad dziećmi i organizują czas na życie osobiste. Przesiadywałam na podłodze w kuchniach pracujących rodziców, aby zobaczyć, którego rodzica zawoła dziecko, które z partnerów odbierze telefon i kto komu jest za co wdzięczny. W poszukiwaniu przyjaznych rodzinie zakładów pracy kręciłam się po parkingach przed fabrykami i siedzibami korporacji w porze, gdy zmęczeni ludzie wychodzili z pracy i wracali do domów (The Time Bind). Analizowałam fantazje pracowników o wakacjach, na które pojechaliby, i o nauce gry na gitarze, którą by podjęli, „gdyby tylko mieli czas”. Przeprowadziłam wiele długich, wnikliwych wywiadów z filipińskimi nianiami (Global Woman); w małej wiosce w indyjskim stanie Gudźarat rozmawiałam z zawodowymi surogatkami, noszącymi w łonach biologiczne dzieci zachodnich klientów (The Outsourced Self). To wszystko przywiodło mnie do głębokiej wiary w sens płatnych urlopów rodzicielskich po porodzie i po adopcji, funkcjonujących we wszystkich zamożnych krajach uprzemysłowionych z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych. Zważywszy, że obecnie większość amerykańskich dzieci dorasta w rodzinach, gdzie wszyscy dorośli pracują, wprowadzenie płatnych urlopów rodzicielskich wydaje mi się znakomitym, humanitarnym i potrzebnym od dawna rozwiązaniem. Pomysł ten koliduje jednak z pewnym dość nowym zjawiskiem, a mianowicie gwałtowną niechęcią, jaką w zwolennikach prawicy budzi idea pomocy państwa dla pracujących rodziców. W istocie woleliby ograniczyć kompetencje władz federalnych niemal wyłącznie do sfery armii. Także inne ideały – skutecznej ochrony środowiska, przeciwdziałania globalnemu ociepleniu, likwidacji bezdomności – natrafiają na ten sam nieprzebyty mur. Zdałam sobie sprawę, że jeśli chcemy, by państwo zrobiło coś w tych sprawach, musimy zrozumieć ludzi, którzy postrzegają rząd bardziej jako źródło problemów niż rozwiązań. Dlatego postanowiłam wybrać się w podróż do matecznika amerykańskiej prawicy.

Już pod koniec lat 60. ja i mój mąż Adam, dostrzegając pęknięcie kulturowe w amerykańskim społeczeństwie, wprowadziliśmy się na miesiąc do apartamentu w ekskluzywnym osiedlu Kings Kauai Garden Apartments (gdzie mieszkańcy mogli odpoczywać na imitującym dżunglę patio przy wtórze odtwarzanych z taśmy odgłosów ptaków i dzikich zwierząt) w Santa Ana w Kalifornii. Chcieliśmy poznać członków John Birch Society, prekursora prawicowej Partii Herbacianej. Chodziliśmy na spotkania JBS i rozmawialiśmy z kim tylko się dało. Wielu naszych nowych znajomych dorastało w małych miasteczkach Midwestu i nie potrafiło się odnaleźć na anomicznych przedmieściach Kalifornii. Uczucia dezorientacji i niepokoju przekuli w przekonanie, że amerykańskiemu społeczeństwu zagraża przejęcie kontroli przez komunistów. Wystarczyło rozejrzeć się wokół, by zrozumieć, dlaczego czuli, że tracą kontrolę – w ciągu kilku poprzednich lat zniknęły całe gaje pomarańczowe, wycięte pod parkingi i centra handlowe w ramach dzikiej, nieplanowanej urbanizacji. My też czuliśmy, że coś przejmuje nad nami kontrolę, ale nie był to komunizm.

Niemal od zawsze identyfikuję się z obozem postępowym, ale w ostatnich latach zapragnęłam lepiej poznać zwolenników prawicy. Jaką drogą doszli do swoich przekonań? Czy moglibyśmy wypracować w niektórych kwestiach wspólne stanowisko? Te pytania zawiodły mnie na ponure przemysłowe obrzeża Lake Charles w stanie Luizjana, gdzie przez cały dzień jeździłam od fabryki do fabryki z Sharon Galicią, ciepłą, filigranową białą samotną matką, piękną blondynką sprzedającą ubezpieczenia medyczne. Ignorując ogłuszający jazgot pił tarczowych, rozmawiała z robotnikami, którzy słuchali jej z rękami założonymi na piersiach i odsuniętymi na czoło ochronnymi osłonami twarzy. Była urocza, wygadana i miała dar przekonywania. („A co, jeśli ulegniesz wypadkowi, nie będziesz miał z czego zapłacić rachunków i nie będziesz mógł czekać przez miesiąc na wypłatę odszkodowania? Nasza polisa uaktywnia się w ciągu dwudziestu czterech godzin”). Gdy sięgali po długopis, by podpisać papiery, Sharon paplała o polowaniach na jelenie, właściwej proporcji mięsa aligatora w boudin – pikantnej kiełbasce, przysmaku mieszkańców Luizjany – albo ostatnim meczu Tigers z Uniwersytetu Stanowego Luizjany.

Podczas jazdy samochodem Sharon opowiadała mi po kawałku historię swojego życia. Dowiedziałam się, że jej ojciec, małomówny robotnik fabryczny, rozwiódł się z jej wiecznie zafrasowaną matką, ożenił ponownie i zamieszkał w przyczepie, pół godziny jazdy od domu byłej żony, nie informując o tym córki ani syna. Kiedy się pożegnałyśmy, zostałam z głową pełną pytań. Co się przydarzyło jej ojcu? Jak rozwód rodziców wpłynął na Sharon jako na małą dziewczynkę, a później żonę i matkę? Jak wyglądało życie młodych mężczyzn, z którymi rozmawiała w fabrykach? Dlaczego ta bystra, myśląca, zdeterminowana młoda kobieta – której bardzo pomógłby urlop macierzyński – była zagorzałym członkiem Partii Herbacianej, sprzeciwiającej się wprowadzeniu tego świadczenia?

Przy rozstaniu oczywiście podziękowałam Sharon za to, że pozwoliła mi sobie towarzyszyć, a później jeszcze nie raz dziękowałam jej w myślach za zaufanie, jakim mnie obdarzyła. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałam, że zbliżenie między nami, które było możliwe dzięki jej otwartości, jest znacznie cenniejsze, niż pierwotnie sądziłam. Stworzyło rusztowanie dla mostu empatii. Po obu stronach podziału błędnie sądzimy, że empatia dla strony „przeciwnej” oznacza koniec trzeźwego rozumowania. W rzeczywistości dopiero po drugiej stronie mostu empatii możemy rozpocząć prawdziwie wartościową analizę.

W języku angielskim brakuje słów, którymi można opisać uczucie towarzyszące nam, gdy próbujemy zbliżyć się do osoby z innego świata i nasze zainteresowanie spotyka się z  ż y c z l i w y m   p r z y j ę c i e m.  Rodzi się szczególnego rodzaju wzajemność. Cóż za wspaniały dar. Czujemy wdzięczność, podziw, uznanie; mogłabym użyć każdego z tych określeń i trudno mi między nimi wybrać. Myślę, że potrzebujemy jednak specjalnego słowa, któremu powinniśmy dać honorowe miejsce w naszym słowniku, by uzupełnić brakujący klawisz w kulturowym fortepianie anglojęzycznego świata. Polaryzacja społeczeństwa i coraz bardziej widoczny fakt, że się po prostu nawzajem nie znamy, sprawiają, że zbyt często poprzestajemy na niechęci i pogardzie.

Moje pierwsze doświadczenia z nawiązywaniem kontaktów z osobami z zupełnie innego świata sięgają czasów, gdy byłam córeczką dyplomaty. W dzieciństwie uważałam, że zaprzyjaźnianie się z mieszkańcami tych wszystkich krajów, do których zawiodła nas praca taty, jest moją misją. Rozmawianie z ludźmi, którzy mówili, ubierali się, chodzili, wyglądali i modlili się inaczej niż my, traktowałam jak powierzone mi zadanie. Czy mój ojciec rzeczywiście mnie o to prosił? Chyba nie. Dlaczego czułam, że muszę to robić? Nie wiedziałam. Zrozumiałam to dopiero po jakimś czasie. Co ciekawe, to samo uczucie wdzięczności za dopuszczenie mnie do swojego świata towarzyszyło mi kilkadziesiąt lat później, gdy jeździłam od fabryki do fabryki z Sharon i gdy rozmawiałam z wieloma innymi osobami, które poznałam w trakcie zbierania materiałów do tej książki. Czułam się, jakbym znów przebywała w obcym kraju, tyle że tym razem był to mój własny.

OBCY WE WŁASNYM KRAJU

CZĘŚĆ PIERWSZAWIELKI PARADOKS

1Podróż do matecznika

Czerwona półciężarówka Mike’a sunie powoli gruntową drogą pomiędzy wysokimi rzędami trzciny cukrowej, porastającej równinę aluwialną po sam horyzont. Srebrzyste pióropusze liści na końcach łodyg kołyszą się buńczucznie w promieniach październikowego słońca. Znajdujemy się na terenie dawnej plantacji Armelise. Kilka mil na zachód płynie rzeka Missisipi. Jej potężne wody mijają Nowy Orlean, niosąc ogromne ilości namułów i odpadów z Midwestu aż do Zatoki Meksykańskiej.

– Ganialiśmy na bosaka po polach – wspomina Mike.

Wysoki biały sześćdziesięcioczterolatek o serdecznym sposobie bycia zdejmuje z nosa okulary przeciwsłoneczne i błądzi wzrokiem po morzu trzciny cukrowej. Samochód zwalnia, prawie staje.

– Moja babcia mieszkała… o tam. – Mike wysuwa rękę przez otwarte okno po stronie kierowcy. – A gdzieś tam… – tym razem pokazuje w prawo – był zakład stolarski mojego stryjecznego dziadka Taina.

Niedaleko mieszkał drugi stryjeczny dziadek, Henry, mechanik o przezwisku „Puk”. Niejaki „Piroga” miał kuźnię, gdzie Mike i jego kumpel polowali na kawałki metalu, które w ich dziecięcych oczach „błyszczały jak złoto”. Jego dziadek, Bill, był zarządcą na plantacji. Tam, z boku, mieszkała panna Ernestine, wspominał dalej Mike. Szczupła czarna kobieta z włosami przewiązanymi białą bandaną.

– Lubiła wrzucać dogumbo1 mięso szopów i oposów. Przynosiliśmy jej, co nam się udało upolować. I ryby, miękławki. Do dziś słyszę, jak woła przez okno do męża, który nie może odpalić silnika: „Coś  d o l e g a  temu autu”.

Mike pokazuje, gdzie była kiedyś gruntowa droga do domu, w którym mieszkał w dzieciństwie.

– To był shotgun house2 – mówi w zadumie. – Można się było przestrzelić na wylot. Ale dawał dach nad głową dziewięcioosobowej rodzinie.

Mieszkali w odnowionym baraku dla niewolników na plantacji Armelise. Ojciec Mike’a był hydraulikiem serwisującym instalacje wodno-kanalizacyjne we wszystkich okolicznych domach. To oczywiste, że za oknem półciężarówki Mike i ja widzimy zupełnie co innego. Mike – tętniący życiem ukochany świat, który odszedł w przeszłość. Ja z kolei przestwór zieleni.

Zjeżdżamy na pobocze, wysiadamy z szoferki i podchodzimy do najbliższego rzędu trzciny cukrowej. Mike ścina łodygę, ostruguje ją i przełamuje na dwie włókniste pałki. Żujemy je, wysysając słodycz. Po powrocie do samochodu podejmuje przerwaną opowieść o małej osadzie Banderville, która ostatecznie przestała istnieć dopiero w latach 70. Jej mieszkańcy, w mniej więcej trzech czwartych czarni i w jednej czwartej biali, żyli ze sobą w ścisłej harmonii, która nie miała jednak nic wspólnego z równością. Dzieciństwo Mike’a to epoka cukru, bawełny i zaprzęganych w muły pługów, dorosłość – era ropy naftowej. Jako nastolatek podczas wakacji zarabiał na studia układaniem desek pod platformy wiertnicze na rojących się od komarów bayous. Już po studiach wyszkolił się na kosztorysanta budowlanego, specjalistę od obliczania ilości, parametrów wytrzymałościowych i ceny materiałów do konstrukcji wielkich platform wiertniczych na wodach Zatoki Meksykańskiej oraz gigantycznych białych cylindrycznych zbiorników do przechowywania olbrzymich ilości substancji chemicznych i ropy.

– Kiedy byłem dzieciakiem, wystawiało się kciuk i łapało podwózkę. Albo podwoziło się innych, jeśli się miało samochód. Jak ktoś był głodny, karmiło się go. Człowiek był częścią społeczności. Wiesz, kto to wszystko zniszczył? – Robi dramatyczną pauzę. – Wielki rząd w Waszyngtonie.

Wdrapujemy się z powrotem do samochodu, pijemy łyk wody (Mike zabrał dla nas dwie plastikowe butelki) i po chwili znów suniemy bez pośpiechu przez pola trzciny cukrowej. Rozmowa schodzi na politykę.

– Mieszkają tu głównie Kajuni, katolicy i konserwatyści – wyjaśnia. – Jestem za Partią Herbacianą – dodaje z entuzjazmem.

Pierwszy raz zobaczyłam Mike’a Schaffa kilka miesięcy wcześniej, na wiecu obrońców środowiska. Stał na schodach siedziby władz stanu, Louisiana State Capitol, w Baton Rouge i łamiącym się z emocji głosem przemawiał do mikrofonu. Był ofiarą jednej z najdziwniejszych katastrof ekologicznych w historii Ameryki, która dosłownie wstrząsnęła ziemią, pozbawiając go domu i społeczności: zapadlisko w Bayou Corne pochłonęło grupę trzydziestometrowych drzew i wywróciło na lewą stronę, że się tak wyrażę, szesnaście hektarów podmokłego lasu. Skłoniło mnie to do postawienia fundamentalnego pytania. Winę za katastrofę ponosiła firma wiertnicza podlegająca bardzo liberalnym przepisom. Jednak jako zwolennik Partii Herbacianej Mike domagał się ograniczenia kontroli rządu federalnego oraz drastycznego zmniejszenia wydatków państwa, także w dziedzinie ochrony środowiska. Jak to możliwe, że ze łzami w oczach wspominał utracony dom i jednocześnie propagował wizję świata, w którym rola rządu sprowadza się do zapewnienia państwu bezpieczeństwa militarnego i pomagania ofiarom huraganów? Byłam zdumiona. Czułam, że między nami jest mur.

Mury empatii

Można by rzec, że do Luizjany przywiodło mnie zainteresowanie murami. Nie fizycznymi, widocznymi gołym okiem, jak te, które oddzielają katolików od protestantów w Belfaście, Amerykanów od Meksykanów na granicy Teksasu czy – w niedalekiej przeszłości – mieszkańców wschodniego i zachodniego Berlina. Interesowały mnie mury empatii. Mur empatii uniemożliwia głębokie zrozumienie drugiej osoby i może powodować, że odnosimy się z obojętnością czy nawet wrogością do ludzi wyznających inne poglądy lub wywodzących się z innego środowiska niż my. W okresach politycznych niepokojów chwytamy się łatwych pewników. Nowe informacje wpychamy w utarte koleiny myślenia. Wystarcza nam, że znamy naszych przeciwników z zewnątrz. Czy bez zmiany własnych przekonań można poznać ich od wewnątrz, spojrzeć na rzeczywistość ich oczyma, zrozumieć związki pomiędzy życiem, emocjami i polityką? Inaczej mówiąc, przeskoczyć mur empatii?3 Sądziłam, że tak.

Poprosiłam Mike’a Schaffa, by pokazał mi, gdzie spędził dzieciństwo, ponieważ chciałam, na ile to możliwe, zrozumieć, jak postrzega świat. Gdy przedstawiłam mu się jako socjolożka z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, wyjaśniłam:

– Próbuję zrozumieć pogłębiający się podział naszego społeczeństwa. Dlatego staram się wychodzić ze swojej politycznej bańki i poznawać ludzi w pana bańce.

Mike kiwnął głową przy słowie „podział”, a potem błysnął dowcipem:

– Z Berkeley? Więc jesteś  k o m u n i s t k ą! 

Uśmiechnął się szeroko, jakby chciał powiedzieć „My, Kajuni, umiemy się śmiać. Mam nadzieję, że ty też to potrafisz”.

W jego towarzystwie nie było to wcale trudne. Był wysokim, krzepkim mężczyzną, nosił okulary w jasnobrązowych oprawkach, mówił zwięźle i cicho, niemal mamrocząc, i miał skłonność zarówno do sentymentalnych, niekiedy autoironicznych refleksji, jak i kategorycznych, facebookowych sądów.

– Moja mama była Kajunką, a ojciec Niemcem – poinformował mnie, opowiadając o swoim dzieciństwie. – My, Kajuni, mówimy o sobie coon asses4. Jestem pół-Kajunem i pół-Niemcem, więc mama nazywała mnie półdupkiem (half-ass). – Roześmieliśmy się. Mike był jednym z siedmiorga dzieci, które ojciec utrzymywał z zarobków hydraulika. – Nie wiedzieliśmy, że jesteśmy biedni – wyznał.

Ten refren będzie się stale powtarzał w opowieściach moich nowych znajomych z prawicy o własnym dzieciństwie albo o dzieciństwie ich rodziców. Mike miał oko inżyniera, zamiłowanie do łowienia ryb i polowań i ucho przyrodnika, bezbłędnie wyławiające nawoływania rzekotki. Nie znałam żadnego członka Partii Herbacianej, w każdym razie nie na tyle, by móc swobodnie zagadać, a on miał kontakt z niewieloma osobami takimi jak ja.

– Jestem za ochroną życia, prawem do posiadania broni i za wolnością. Wolno nam żyć tak, jak nam się podoba, pod warunkiem że nie krzywdzimy innych. Jestem przeciwko tyranii federalnej biurokracji – oświadczył Mike. – Jest zbyt rozdęta, zbyt chciwa, zbyt nieudolna, zbyt przekupna i już nas nie reprezentuje. Musimy odbudować lokalne społeczności, jak ta, którą mieliśmy kiedyś w Armelise. Słowo daję, lepiej byśmy na tym wyszli.

Dwie główne partie polityczne naszego kraju coraz bardziej oddalają się od siebie w tego rodzaju kwestiach, a poza tym polityka budzi dziś znacznie silniejsze emocje niż dawniej. Gdy w 1960 roku zapytano dorosłych Amerykanów, czy „przeszkadzałoby” im, gdyby ich dziecko zawarło związek małżeński z członkiem przeciwnej partii, tylko pięć procent respondentów odpowiedziało „tak”. W 2010 roku na to samo pytanie odpowiedzi „tak” udzieliło trzydzieści trzy procent zwolenników demokratów i czterdzieści procent zwolenników republikanów5.  P a r t y i z m,  jak niektórzy nazywają to zjawisko, zajmuje dziś pierwsze miejsce wśród dzielących społeczeństwo uprzedzeń6.

W przeszłości Amerykanie zmieniali miejsce zamieszkania w poszukiwaniu lepszej pracy, tańszych mieszkań albo łagodniejszego klimatu. Dziś jednak, jak piszą Bill Bishop i Robert G. Cushing w The Big Sort: Why the Clustering of Like-Minded America Is Tearing Us Apart7, częściej przeprowadzają się po to, by mieszkać w pobliżu osób o zbliżonych poglądach. Osiedlają się w enklawach, które różnią się zabarwieniem emocjonalnym – w jednym miejscu dominuje gniew, w innym optymizm i zaufanie. Grupa libertarian z Teksasu nabyła grunty na pustkowiu na wschód od El Paso i założyła tam osiedle o nazwie Paulville, zarezerwowane dla „miłujących wolność” żarliwych zwolenników Rona Paula. Zamykanie się w gronie podobnie myślących prowadzi do radykalizacji poglądów. Według badań przeprowadzonych w 2014 roku przez Pew Research Center na próbce ponad dziesięciu tysięcy Amerykanów najbardziej zaangażowani w politykę przedstawiciele obu stron nie tylko uważają, że zwolennicy „drugiej partii” nie mają racji, lecz wręcz są przekonani, że „ich błędne myślenie stanowi zagrożenie dla dobra państwa”8. W porównaniu z przeszłością obie strony coraz częściej czerpią wiadomości wyłącznie z własnych kanałów telewizyjnych – prawica z Fox News, lewica z MSNBC. I przepaść się pogłębia.

Jak ujął to „New Yorker”, żyjemy „w epoce Partii Herbacianej”. Ugrupowanie to liczy około 350 tysięcy czynnych członków, ale według innego sondażu Pew Research Center cieszy się poparciem mniej więcej dwudziestu procent – czterdziestu pięciu milionów – Amerykanów9. Wachlarz dzielących społeczeństwo zagadnień jest zdumiewająco szeroki. Jak ujawniło badanie, dziewięćdziesiąt procent demokratów wierzy, że do zmian klimatycznych przyczyniła się działalność człowieka. Podobnie sądzi pięćdziesiąt dziewięć procent umiarkowanych republikanów, trzydzieści osiem procent konserwatywnych republikanów i tylko dwadzieścia dziewięć procent zwolenników Partii Herbacianej. W istocie sympatie polityczne są najważniejszym czynnikiem określającym stanowisko wobec zmian klimatycznych10.

Obie strony sceny politycznej oddaliły się od siebie, ale to prawica jeszcze bardziej przesunęła się na prawo, a nie lewica na lewo. Republikańscy prezydenci Eisenhower, Nixon i Ford byli zwolennikami wprowadzenia do Konstytucji poprawki gwarantującej równe prawa mężczyznom i kobietom. W 1960 roku Grand Old Party (Partia Republikańska) uwzględniała w swoim programie prawo pracowników do negocjacji zbiorowych z pracodawcą. Republikanie chwalili się, że dzięki nim „płaca minimalna objęła kolejne kilka milionów pracowników” oraz że „wzmocnili system ubezpieczeń od bezrobocia11 i rozszerzyli jego świadczenia”. Za prezydentury Dwighta Eisenhowera najwięcej zarabiający płacili dziewięćdziesiąt jeden procent podatku12; w 2015 już tylko czterdzieści procent. W kampanii wyborczej w 2016 roku prawie wszyscy republikańscy kandydaci na prezydenta ostro atakowali organizację Planned Parenthood, działającą na rzecz kontroli urodzeń, założoną w 1968 roku przez Peggy Goldwater, żonę republikańskiego kandydata Barry’ego Goldwatera. Generał Eisenhower był zwolennikiem ogromnych inwestycji w infrastrukturę, jednak obecnie prawie wszyscy republikańscy kongresmeni uważają, że takie działania stanowiłyby niebezpieczne przekroczenie kompetencji rządu federalnego. Ronald Reagan zwiększył dług narodowy i opowiadał się za ograniczeniem prawa do posiadania broni. Teraz prawo stanu Teksas pozwala na tak zwane open carry, wnoszenie widocznej załadowanej broni do kościołów i banków. Wczorajsi konserwatyści dziś uchodziliby za umiarkowanych albo wręcz liberałów.

Skrajna prawica domaga się zlikwidowania całych segmentów rządu federalnego, takich jak Departamenty Edukacji, Energii, Handlu i Zasobów Wewnętrznych. W styczniu 2015 roku pięćdziesięciu ośmiu republikańskich członków Izby Reprezentantów zagłosowało za zniesieniem Federalnego Urzędu Podatkowego (Internal Revenue Service, IRS)13. Niektórzy republikańscy kandydaci na kongresmenów domagają się zamknięcia wszystkich szkół publicznych14. W marcu 2015 roku zdominowany przez republikanów Senat Stanów Zjednoczonych zagłosował 51 przeciwko 49 za przyjęciem poprawki do ustawy budżetowej umożliwiającej sprzedaż lub bezpłatne przekazanie wszystkich terenów państwowych nieużytkowanych przez wojsko (z wyjątkiem monumentów i parków narodowych), a więc także lasów, rezerwatów zwierząt i dzikiej przyrody15. W 1970 roku Senat przyjął ustawę Clean Air Act [ustalającą standardy czystości powietrza] bez jednego głosu sprzeciwu. Senator David Vitter z Luizjany, jednego z najbardziej zanieczyszczonych stanów Ameryki, wraz z grupą dziewięćdziesięciu pięciu kongresmenów z Partii Republikańskiej wezwał do zlikwidowania Agencji Ochrony Środowiska (Environmental Protection Agency, EPA)16.

Zwrócenie się Partii Herbacianej przeciwko rządowi federalnemu może być przejawem szerszej tendencji. Podczas Wielkiej Depresji w latach 30. XX wieku Amerykanie zwracali się do rządu federalnego o wsparcie, oczekując, że pomoże im stanąć na nogi. Jednak po Wielkiej Recesji 2008 roku większość Amerykanów odwróciła się od Waszyngtonu17. Podział w społeczeństwie się pogłębia, poglądy radykalizują, gra toczy o coraz wyższą stawkę. Ani zwykli obywatele, ani przywódcy polityczni nie starają się „porozumieć ponad podziałami”. Podkopuje to zaskakująco wrażliwy proces rządzenia państwem. Oczywiście Stany Zjednoczone już wcześniej bywały podzielone. W czasie wojny secesyjnej różnice poglądów doprowadziły do śmierci 750 tysięcy obywateli. W burzliwych latach 60. również dochodziło do ostrych spięć na tle wojny w Wietnamie, praw człowieka i praw kobiet. Ale przecież warunkiem zdrowej demokracji jest zdolność zbiorowości do rozstrzygania tego rodzaju sporów. By go spełnić, musimy najpierw zrozumieć, co się dzieje, zwłaszcza na gwałtownie przeobrażającej się i rosnącej w siłę prawicy.

Wielki Paradoks

Zainspirowana książką Thomasa Franka Co z tym Kansas? udałam się w pięcioletnią podróż do matecznika amerykańskiej prawicy, wioząc ze sobą jak plecak Wielki Paradoks. W 2004 roku, kiedy ukazała się praca Franka, z rozłamem pomiędzy prawicą a lewicą wiązał się pewien paradoks. Od tamtej pory rozłam przerodził się w przepaść.

Czerwone stany18 są biedniejsze, mają większą liczbę nastoletnich matek, więcej rozwodów, gorsze wskaźniki zdrowia, większy odsetek osób otyłych, więcej zgonów wskutek urazów, więcej dzieci z niską wagą urodzeniową i niższy procent dzieci objętych edukacją szkolną. W czerwonych stanach ludzie żyją średnio pięć lat krócej niż w niebieskich. Różnica między oczekiwaną długością życia w Luizjanie (75,7) i Connecticut (80,8) jest taka sama jak między Stanami Zjednoczonymi i Nikaraguą19. Czerwone stany bardziej cierpią też wskutek innego niezmiernie groźnego, choć gorzej rozpoznanego zjawiska, które ma bezpośredni wpływ na życie i zdrowie mieszkańców: zanieczyszczania środowiska przez wielkie zakłady przemysłowe.

Skrajnym przykładem paradoksu jest Luizjana. The Measure of America, raport Rady Badań Społecznych (Social Science Research Council, SSRC), ocenia poszczególne stany pod względem stopnia „rozwoju społecznego” (human development). O miejscu w rankingu decydują oczekiwana długość życia, odsetek dzieci objętych edukacją szkolną, wyniki w nauce i mediana zarobków. Ogólnie Luizjana znalazła się na czterdziestym dziewiątym miejscu wśród pięćdziesięciu stanów USA, a pod względem zdrowotności – na ostatnim20. Według Nation’s Report Card, oceniającej na bieżąco wyniki w nauce amerykańskich uczniów, w 2015 roku stan ten zajmował czterdzieste ósme miejsce w kraju pod względem umiejętności czytania i ostatnie, pięćdziesiąte, pod względem umiejętności matematycznych uczniów klas ósmych. W Luizjanie tylko ośmiu na dziesięciu uczniów kończy szkołę średnią, a zaledwie siedem procent zdobywa dyplom ukończenia uczelni albo wyższe kwalifikacje zawodowe. KIDS COUNT Data Book, opracowana przez fundację Annie E. Casey, umieszcza Luizjanę na przedostatnim miejscu pod względem sytuacji dzieci. Problem nie ma wyłącznie charakteru rasowego; czarnoskóry mieszkaniec Maryland żyje średnio cztery lata dłużej, zarabia dwa razy więcej i ma dwukrotnie większą szansę na ukończenie studiów wyższych niż w Luizjanie. Również wskaźniki poziomu życia białych mieszkańców Luizjany są niższe niż w Maryland i we wszystkich pozostałych stanach, z wyjątkiem Missisipi21. Ponadto Luizjana ma niekorzystne warunki naturalne – niemal sześćset kilometrów niskiej, płaskiej linii brzegowej – i co godzina traci obszar gruntu wielkości boiska do piłki nożnej. Poważne zagrożenia stanowią podnoszący się poziom morza i gwałtowne huragany, które czołowi naukowcy z całego świata wiążą z zachodzącymi zmianami klimatycznymi.

Należałoby sądzić, że mieszkańcy stanu, który boryka się z taką liczbą poważnych problemów, będą patrzyli przychylnym okiem na pomoc rządu federalnego. W istocie znaczna część budżetów czerwonych stanów – czterdzieści cztery procent w przypadku Luizjany – pochodzi ze środków federalnych. Rząd w Waszyngtonie dokłada dwa tysiące czterysta dolarów na głowę mieszkańca Luizjany rocznie22.

Jednak Mike Schaff nie cieszy się z federalnych pieniędzy i nie wierzy w to, co naukowcy mówią o zmianie klimatu.

– Będę się martwił globalnym ociepleniem za pięćdziesiąt lat – mówi.

Mike kocha swój stan i uwielbia życie na łonie natury. Nie oczekuje pomocy od rządu, lecz jak inni zwolennicy Partii Herbacianej wierzy w zbawczą moc wolnego rynku. Jego matka głosowała na luizjańskiego demokratę Eda Edwardsa, bo był Kajunem, i na Jacka Kennedy’ego, bo był katolikiem. Kiedy Mike był dzieckiem, słowo „demokrata” nie uchodziło jeszcze za obelgę. Ale teraz już tak. Mike wiele lat przepracował w małych firmach i jest orędownikiem swobody rynkowej dla przedsiębiorstw każdej wielkości, co prowadzi nas do kolejnego paradoksu. Entuzjaści Partii Herbacianej często są pracownikami lub właścicielami małych firm. Ale popierani przez nich politycy opowiadają się za zmianami prawnymi umożliwiającymi konsolidację wielkich przedsiębiorstw, które tylko czekają na to, by połknąć mniejszych konkurentów. Drobni farmerzy głosujący na Monsanto? Właściciele sklepików na rogu głosujący na Walmart? Lokalni księgarze głosujący na Amazona? Gdybym prowadziła małą firmę, popierałabym oczywiście obniżenie podatku od spółek, ale czy chciałabym wzmocnienia monopolów, które wypchną mnie z rynku? Nie byłam w stanie tego pojąć.

Za tymi wszystkimi zagadkami kryła się jedna, większa: jak to możliwe, że system, który generuje cierpienie, nie jest obarczany winą za to cierpienie? W 2008 roku wiele osób straciło oszczędności, domy, pracę i nadzieję wskutek niefrasobliwej, niedostatecznie uregulowanej przepisami działalności inwestorów z Wall Street. Mimo to kilka lat później coraz liczniejsi prawicowi wyborcy z małych miasteczek w imię „wolnego rynku” bronią Wall Street przed „nadmierną kontrolą” ze strony rządu. O co tu może chodzić?

Pomyślałam sobie, że aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, warto może pójść pod prąd obowiązującego trendu, opuścić własną enklawę, wyjechać z niebieskiej dzielnicy i niebieskiego stanu, udać się do czerwonego i spróbować przeskoczyć mur empatii23. Moi sąsiedzi i przyjaciele po tej stronie muru są podobni do mnie. Mają co najmniej licencjat z nauk humanistycznych i czytują „New York Timesa”. Jedzą żywność organiczną, segregują śmieci i starają się jak najczęściej korzystać z komunikacji publicznej. Większość z nich dorastała na Wschodnim albo Zachodnim Wybrzeżu. Niektórzy chodzą do kościoła, ale zwykle od religii wolą „duchowość”. Pracują w sektorze publicznym lub organizacjach non-profit i są nie mniej ode mnie zdumieni tym, co się dzieje. Kiedy zaczynałam ten projekt, wśród moich przyjaciół nie było żadnego mieszkańca Południa, tylko jedna osoba pracowała w przemyśle naftowym i nikt nie głosował na Partię Herbacianą.

W artykule Who Turned My Blue State Red?, który ukazał się na łamach „New York Timesa”, Alec MacGillis zaproponował intrygujące wyjaśnienie Wielkiego Paradoksu24. Według niego beneficjenci programu Medicaid i bonów żywnościowych w czerwonych stanach są zadowoleni z otrzymywanych świadczeń, ale nie głosują w wyborach, natomiast stojący nieco wyżej od nich na drabinie społecznej biali konserwatyści nie pobierają świadczeń i głosują przeciwko pomocy publicznej dla ubogich.

Teoria „dwóch szczebli wyżej” nieco rozjaśnia sprawę, ale nie daje pełnej odpowiedzi. Po pierwsze, jak wkrótce miałam odkryć, zamożniejsi wyborcy, którzy opowiadają się przeciwko świadczeniom publicznym, także z nich korzystają. Praktycznie każdy zwolennik Partii Herbacianej, z którym rozmawiałam, zbierając materiały do tej książki, albo sam był beneficjentem jakiegoś programu rządowego, albo miał taką osobę w najbliższej rodzinie. Kilku moich rozmówców zgłosiło starych rodziców jako osoby ubogie, kwalifikujące się do programu Medicaid, żeby zapewnić im długoterminową opiekę, której nie obejmowało prywatne ubezpieczenie. Pewien kochający mąż ciężko chorej żony, której leczenie by go zrujnowało, rozwiódł się z nią, umożliwiając jej skorzystanie z bezpłatnej opieki medycznej. Zdrowy jak byk brat zadeklarowanej przeciwniczki pomocy społecznej dla ubogich (oboje są członkami Partii Herbacianej) korzystał z programu dożywiania Supplemental Nutrition Assistance Program (SNAP). Brat innej mojej rozmówczyni w sezonie łowieckim przechodził na zasiłek dla bezrobotnych. Większość z nich mówiła: „Skoro jest taka możliwość, dlaczego nie mielibyśmy z niej skorzystać?”. Jednak wielu wstydziło się tego i poprosiło mnie o niełączenie tych wypowiedzi z ich osobami. Ale wstyd nie przeszkadzał przeciwnikom pomocowych programów publicznych z nich korzystać.

MacGillis sugeruje, że wyborcy kierują się własnym interesem. Ale czy na pewno? Teoria „dwóch szczebli wyżej” nie wyjaśnia, dlaczego sami nie będąc miliarderami, sprzeciwiają się podniesieniu podatków dla miliarderów, chociaż za te pieniądze można by kupić książki do lokalnej biblioteki albo postawić nową huśtawkę na miejskim placu zabaw. Uznałam, że najlepszym testem dla teorii MacGillisa będzie wyselekcjonowanie konkretnego problemu, z którym  r z e c z y w i ś c i e  borykają się zamożni mieszkańcy czerwonych stanów, i pokazanie, że również w tej sprawie nie życzą sobie pomocy rządu federalnego. Innymi słowy, stojący o „dwa szczeble wyżej” wyborca może sobie mówić: „Zlikwidujmy pomoc dla ubogich, bo ja nie jestem ubogi” albo: „Nie zawracajmy sobie głowy podnoszeniem poziomu szkół publicznych. Moje dzieci chodzą do prywatnej” – chociaż od żadnego z moich rozmówców nie usłyszałam podobnego stwierdzenia. Ale oni też borykają się z realnymi problemami, w których rozwiązanie mógłby, z korzyścią dla wszystkich, włączyć się rząd w Waszyngtonie. W tej książce zawęzimy pole widzenia do jednego z nich, a mianowicie do zanieczyszczenia środowiska. Pomyślałam, że jeśli zbadam ten wycinek rzeczywistości z bliska, może uda mi się odkryć także szerszą perspektywę określającą stosunek mieszkańców czerwonych stanów do tej i do wielu innych spraw.

Przede wszystkim postanowiłam udać się do geograficznego serca prawicy, na Południe. Do wzmocnienia skrajnej prawicy, które obserwujemy w ostatnich latach, doszło przede wszystkim poniżej linii Masona-Dixona, w dawnych stanach Konfederatów, gdzie mieszka dwie trzecie ludności naszego kraju. W ciągu ostatniego dwudziestolecia populacja tych obszarów zwiększyła się o czternaście procent. Od 1952 do 2000 roku w grupie białych mieszkańców Południa z wykształceniem średnim liczba wyborców republikanów wzrosła o dwadzieścia siedem procent, a wśród absolwentów wyższych uczelni jeszcze bardziej25. W całym kraju sympatie polityczne przesunęły się na prawo: pomiędzy 1972 a 2014 rokiem elektorat demokratów skurczył się z czterdziestu jeden do dwudziestu czterech procent, a republikanów zwiększył z dwudziestu czterech do dwudziestu siedmiu procent. (Jednocześnie zwiększył się również odsetek białych wyborców niezarejestrowanych jako zwolennicy określonej partii, w większości z odchyłem na prawo). Żeby więc zrozumieć prawicę, musiałam poznać białe Południe26.

Dobrze, Południe, ale gdzie konkretnie? W wyborach prezydenckich w 2012 roku w skali całego kraju na Baracka Obamę zagłosowało trzydzieści dziewięć procent białych wyborców. Na Południu – dwadzieścia dziewięć procent. A w Luizjanie tylko czternaście procent – jeszcze mniej niż w innych południowych stanach27. Według jednego z sondaży przeprowadzonych w 2011 roku połowa mieszkańców Luizjany popierała Partię Herbacianą28. Tylko Karolina Południowa ma większą od Luizjany liczbę przedstawicieli w klubie Partii Herbacianej w Izbie Reprezentantów Kongresu USA29.

Szczęśliwym zrządzeniem losu miałam w Luizjanie swój kontakt – Sally Cappel, teściową mojej byłej magistrantki. To ona wprowadziła mnie w świat białego Południa i, poprzez swoją przyjaciółkę, tamtejszej prawicy. Sally, artystka z Lake Charles i lewicująca demokratka, w prawyborach w 2016 roku popierała Bernie Sandersa. Jej ukochana przyjaciółka, Shirley Slack z Opelousas, stewardesa, która zjeździła pół świata, była zagorzałą zwolenniczką Partii Herbacianej i Donalda Trumpa. Obie należały do korporacji studentek (chociaż dwóch różnych) na Uniwersytecie Stanowym Luizjany. Wyszły za mąż, urodziły po troje dzieci, mieszkały blisko siebie w Lake Charles i miały klucze do swoich domów. Każda z nich kochała dzieci przyjaciółki. Shirley znała rodziców Sally i nawet wspierała psychicznie jej matkę, której małżeństwo przechodziło trudny okres. Wręczały sobie prezenty na urodziny i Boże Narodzenie, wspólnie szukały w lokalnych gazetach wiadomości o zbliżających się wydarzeniach kulturalnych i później razem w nich uczestniczyły. Kiedyś Shirley zaprosiła mnie, żebym została u niej na noc. Na ścianie pokoju gościnnego w jej domu w Opelousas wisiała akwarela, którą Sally namalowała dla jedenastoletniej wówczas córki mojej gospodyni, marzącej, by zostać baletnicą. Obraz przedstawiał baletnicę stojącą na czubku palców na pulchnym obłoczku, z uniesioną drugą nogą, w otoczeniu przypominających gwiazdy żółtych motyli. Był to czuły portret dziecięcych marzeń, które się zresztą spełniły. Obie kobiety śledziły wydarzenia w kraju – Sally oglądając program Rachel Maddow na MSNBC, Shirley słuchając komentarzy Charlesa Krauthammera w Fox News – i obie omawiały je potem z podzielającymi ich poglądy mężami. Dwa albo trzy razy w tygodniu rozmawiały przez telefon. Także ich dorosłe dzieci utrzymywały ze sobą kontakty, mimo podobnych różnic przekonań. Ta książka nie zajmuje się osobistymi losami Sally i Shirley, ale gdyby nie one, nie mogłaby powstać. Przyjaźń tych dwóch kobiet stanowi wzór umiejętności łączenia się ponad podziałami, której tak bardzo potrzebuje nasz kraj.

Zaczęłam od przeczytania, co na temat wzrostu znaczenia prawicy mieli do powiedzenia inni badacze. Jeden ze skrajnych poglądów głosił, że aby chronić swoje pieniądze, najbogatsi wynajęli „animatorów społecznych” („movement entrepreneurs”) do „kładzenia sztucznej trawy”, czyli kreowania pseudooddolnego poparcia („astro-turf grassroots following”) dla ich interesów30. W filmie The Billionaires’ Tea Party (Partia Herbaciana miliarderów) australijski dokumentalista Taki Oldham ujawnia, że lokalne „grupy obywatelskie” kwestionujące zmiany klimatyczne biorą pieniądze od przedsiębiorstw naftowych, a rozgrywanie skierowanego przeciwko władzom federalnym gniewu stanowi stały element korporacyjnej strategii31. Inni analitycy także uważają, że za powstaniem tych ruchów stoją najbogatsi, nie posuwają się jednak do twierdzenia, że oddolne poparcie jest nieautentyczne. Jane Mayer32, publicystka „New Yorkera”, opisała działalność baronów naftowych, braci Charlesa i Davida Kochów, którzy tylko w wyborach 2016 roku wspomogli kampanie prawicowych kandydatów sumą 889 milionów dolarów33. „Do spowodowania zmiany społecznej – powiada Charles Koch – potrzebna jest strategia” oparta na „zintegrowanym pionowo i poziomo” planowaniu, „począwszy od sformułowania idei, przez wypracowanie spójnej polityki, finansowanie edukacji i organizacji obywatelskich, aż po lobbing, drogę prawną i działania polityczne”34. To coś w rodzaju potężnego wielobranżowego przedsiębiorstwa, które jest właścicielem lasu, wytwórni papieru, wydawnictwa i płaci autorom za pisanie tendencyjnych książek. Takie polityczne „przedsiębiorstwa” są w stanie wywierać niebywały wpływ. I wywierają, zwłaszcza od czasu decyzji Sądu Najwyższego z 2010 roku w sprawie Citizens United przeciwko Federalnej Komisji Wyborczej, która otworzyła drogę nieograniczonym anonimowym darowiznom prywatnych przedsiębiorców dla partii politycznych. W pierwszej fazie wyborów prezydenckich w 2016 roku niemal połowa ze 176 milionów dolarów wpłaconych na rzecz kandydatów pochodziła z kieszeni raptem 158 majętnych rodzin – 138 milionów dolarów trafiło do kasy republikanów, dwadzieścia milionów do kasy demokratów35. Za pośrednictwem finansowanej przez siebie organizacji Americans for Prosperity Kochowie lobbują w Kongresie za ograniczeniem uprawnień Agencji Ochrony Środowiska (Environmental Protection Agency, EPA).

Plantację Armelise, gdzie Mike się urodził, oraz Bayou Corne, gdzie mieszkał i miał nadzieję dożyć swych dni, dzieliło kilka kilometrów od odcinka Missisipi, nad którym rozsiadły się zakłady petrochemiczne, nie bez powodu nazywanego Aleją Rakotwórczą (Cancer Alley). Czy zainteresowanie się tą sprawą leżało w interesie Mike’a Schaffa? Uważał, że tak. Za uczestniczenie w zebraniach lokalnej komórki Partii Herbacianej nikt nie płacił – ani jemu, ani jego sąsiadom, z których wielu podzielało jego poglądy.

W Co z tym Kansas? Frank twierdzi, że ludzie tacy jak Mike błędnie rozpoznają swoje interesy. Do „probiznesowej polityki gospodarczej” bogatych dołączono w charakterze „przynęty” kwestie społeczne. Przyciągnięci atrakcyjnymi hasłami w rodzaju zakazu aborcji, prawa do posiadania broni czy modlitwy w szkole, Mike i jego przyjaciele zgodzili się poprzeć niekorzystne dla nich rozwiązania ekonomiczne. Jak pisze Frank: „Głosujesz, by zatrzymać aborcję; dostajesz obniżenie podatków dla najwyżej zarabiających. […] Głosujesz za tym, by zrzucić rząd z naszych barków; dostajesz konglomeraty i monopol na wszystko, od mediów po pakowanie mięsa. […] Głosujesz, by zadać cios elitom; otrzymujesz porządek społeczny, w którym bogactwa są skoncentrowane bardziej, niż kiedykolwiek za naszego życia…”36. Jego ukochane Kansas, stwierdza Frank, zostało wystrychnięte na dudka.

Jak to działa? Czy możemy być bystrzy, dociekliwi, dobrze poinformowani i mimo to błędnie rozpoznawać swoje interesy? Mike był niezwykle inteligentny, czerpał informacje z różnych nowych źródeł – chociaż przede wszystkim z Fox News – i prowadził nieustające dyskusje o polityce z rodziną, sąsiadami i przyjaciółmi. Podobnie jak ja, mieszkał w enklawie ludzi o podobnych poglądach. Nie uważał, że ideologiczna machina braci Koch robi go w konia. Przeciwnie, był zdania, że to ja pozwoliłam się ogłupić machinie sponsorowanej przez Sorosa. To prawda, że pieniądze dają realne możliwości wpływania na to, jak ludzie myślą, ale wyjaśnienie, że ktokolwiek z nas wierzy w to, co robi, bo jest naiwny i dał się omamić, jest zbyt proste.

Enklawy, w których żyjemy, często odzwierciedlają specyficzne kultury rządzenia, a więc polityka jest uwarunkowana geografią. Taką tezę przedstawił Colin Woodard w American Nations. Zauważył, że rolnicze obszary Midwestu, Południe i Alaska przechylają się na prawo, a duże miasta, Nowa Anglia i oba wybrzeża – na lewo. W zorientowanej na Europę Nowej Anglii, gdzie przetrwała silna tradycja lokalnych samorządów, dość powszechna jest wiara w mądry rząd działający dla „dobra ogółu”. Mieszkańcy Appalachów i Teksasu miłują wolność i są zwolennikami zminimalizowania uprawnień władzy. Biali mieszkańcy Południa, wywodzący się ze społeczności kastowych, szanują własne lokalne urzędy, ale wrogo odnoszą się do rządu federalnego, narzuconego im przez Północ, która pokonała ich sto pięćdziesiąt lat wcześniej w wojnie secesyjnej37. Jak zauważyła historyczka Robin Einhorn, sprzeciw wobec podatków federalnych również ma swoje korzenie na Południu38. Odmienne tradycje regionalne rzeczywiście istnieją, ale nie są aż tak trwałe i niezmienne, jak to sugeruje Woodard. Choć skrajna prawica faktycznie najsilniejsza jest na Południu, w całym kraju jej zwolennicy należą głównie do tej samej grupy demograficznej: białych, średnio lub mało zarabiających, starszych, żyjących w związkach małżeńskich chrześcijan39.

Inni autorzy zwracają uwagę na wartości moralne wyznawane przez zwolenników prawicy. W książce Prawy umysł Jonathan Haidt, inaczej niż Frank, twierdzi na przykład, że ludzie nie zostali wprowadzeni w błąd, lecz głosują zgodnie z własnym interesem, rozumianym w kategoriach wartości kulturowych. Zauważa on, że choć obie strony sceny politycznej cenią troskę o innych i sprawiedliwość, inaczej rozkładają priorytety. Dla przykładu: prawica przywiązuje większą wagę do posłuszeństwa wobec władzy, lewica zaś do autentyczności. Z pewnością jest to prawda. Jednak dany zestaw wartości można wyznawać spokojnie lub w stanie furii, która może powołać do życia zupełnie nową partię polityczną. Co o tym decyduje? Theda Skocpol i Vanessa Williamson słusznie zauważają, że musi zaistnieć wyjątkowe połączenie czynników sprzyjających i czynników wyzwalających. Do tych ostatnich należały Wielka Recesja 2008 roku, wysiłki rządu zmierzające do jej powstrzymania, prezydentura Baracka Obamy i powstanie stacji Fox News40.

Te lektury bardzo mi pomogły, ale we wszystkich zabrakło mi jednej rzeczy – pełnego zrozumienia emocji leżących u podstaw przekonań politycznych41. Interesowało mnie, co ludzie  c h c ą   c z u ć,  jakie uczucia uważają za  w ł a ś c i w e  i  n i e w ł a ś c i w e  oraz co  c z u j ą  w związku z całym szeregiem spraw. Kiedy słuchamy, jak przemawia przywódca polityczny, nie słyszymy po prostu słów; słuchamy, z góry nastawieni na odczuwanie określonych emocji. Pewne szeroko rozumiane ideały emocjonalne są wspólne dla całego politycznego spektrum, ale inne nie. Jedni kultywują etos Statuy Wolności witającej „strudzone, wynędzniałe ludzkie masy”, inni wybierają wzorzec praworządnego obywatela osiągającego dobrobyt ciężką pracą.

Obowiązują określone „zasady odczuwania”, różne dla prawej i lewej strony sceny politycznej. Zwolennicy prawicy pragną uwolnić się od liberalnych wyobrażeń o tym, co należy czuć – cieszyć się na widok pary świeżo zaślubionych gejów, smucić losem syryjskiego uchodźcy, nie oburzać na podatki. Lewica zaś wszędzie dostrzega uprzedzenia. Forsowane przez nią „zasady odczuwania” kwestionują podstawowe emocje leżące u podłoża prawicowych przekonań. Właśnie do tych fundamentalnych emocji odwołuje się nonszalancki do bólu biznesmen i miliarder Donald Trump, mówiąc do zgromadzonego przed nim tłumu zwolenników: „Widzę w was wielki  e n t u z j a z m ”.

Doszłam do wniosku, że możemy się zbliżyć do tych podstawowych emocji poprzez to, co nazywam „głęboką historią”42, to znaczy opowieścią „ c z u j ę   s i ę,  j a k b y m ”. Głęboka historia, jak zaczarowane lustro Alicji, skieruje moją uwagę na tlący się od dawna konflikt społeczny, przeoczony zarówno przez lewicowców spod znaku Occupy Wall Street – którzy w przepaści pomiędzy jednym procentem najbogatszych a resztą społeczeństwa widzą konflikt klasowy – jak i przez antyrządową prawicę, uważającą nierówności klasowe i rasowe za kwestię osobistego charakteru. Głęboka historia zaprowadzi mnie do tego, co należy i czego nie wolno czuć, do kwestii zarządzania uczuciami i do podstawowych emocji, do których odwołują się charyzmatyczni przywódcy. Jak zobaczymy, każdy ma swoją głęboką historię.

Spotkania towarzyskie i deptanie po piętach

Ale najpierw ludzie. Założyłam bazę wypadową w siedemdziesięcioczterotysięcznym Lake Charles w południowo-zachodniej Luizjanie, mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów od Zatoki Meksykańskiej. Połowę mieszkańców stanowią tam biali, drugą połowę czarni, wielu jest potomkami Kajunów. Trzy procent urodziło się za granicą43. Dwadzieścia trzy procent ukończyło studia licencjackie. Mediana dochodu gospodarstw domowych wynosi trzydzieści sześć tysięcy dolarów. Lake Charles leży na terenie parafii Calcasieu (parafie – parishes – zamiast hrabstw – counties – w podziale administracyjnym Luizjany są spuścizną po francuskich osadnikach) i jest gospodarzem siedemdziesięciu trzech lokalnych festiwali. Miejscowe Mardi Gras Museum posiada największy zbiór kostiumów karnawałowych na świecie. Trzy wielkie kasyna przyciągają turystów, dynamicznie rozwijający się przemysł petrochemiczny – robotników.

Zaraz po przyjeździe przystąpiłam do rozpoznania środowiska skrajnej prawicy. Na początku, z pomocą Sally Cappel i Shirley Slack, stworzyłam cztery grupy fokusowe, dwie złożone z liberałów i dwie ze zwolenników Partii Herbacianej, które zebrały się kolejno w kuchni Sally. Po spotkaniach z sympatykami Partii Herbacianej przeprowadzałam indywidualne wywiady z poszczególnymi uczestnikami, a niekiedy także z ich małżonkami lub rodzicami. Mówię „przeprowadzałam wywiady”, ponieważ przed rozpoczęciem prosiłam rozmówców o podpisanie kartki, na której przedstawiłam swoje cele. Ale po dwóch albo trzech godzinach słyszałam od nich często, że bardzo miło im się ze mną  g a w ę d z i ł o  i faktycznie, wiele z tych spotkań zmieniło się w coś pośredniego pomiędzy wywiadem a spotkaniem towarzyskim.

Pewna księgowa, którą poznałam na spotkaniu grupy fokusowej Partii Herbacianej, zaprosiła mnie na cykl uroczystych lunchów organizacji Republikanki Południowo-Zachodniej Luizjany (Republican Women of Southwest Louisiana), rzucając półżartem: „Może przekabacimy cię na naszą stronę!”. W ten sposób trafiłam na świetnie zorganizowaną imprezę, w której uczestniczyło liczne grono wykształconych białych kobiet w średnim wieku. Nastolatki w czerwonych T-shirtach miały dla siebie osobny stół. Za każdym razem sadzano mnie przy innym stole, dzięki czemu poznawałam nowe osoby, z którymi umawiałam się potem na spotkania. Wiele z nich przedstawiło mnie swoim rodzinom i sąsiadom. Zostałam zaproszona do dwóch prywatnych szkół prowadzonych przez organizacje religijne, chodziłam do kościołów baptystów, zielonoświątkowców i katolików, nie tylko na nabożeństwa, lecz także na rozmaite imprezy, w tym zielonoświątkowy konkurs kulinarny dla kobiet 40+ na najlepsze gumbo. Jedna z poznanych na lunchu republikanek okazała się żoną pastora zielonoświątkowców. Przedstawiła mnie członkom swojej wspólnoty i zaprosiła na partyjkę Rooka, w którego grywała z przyjaciółkami (Rook, zwany „misjonarskim pokerem”, to gra karciana, do której używa się talii pięćdziesięciu siedmiu kart; dla żarliwych chrześcijan stanowi sympatyczną alternatywę wobec gier kojarzonych z hazardem). Poznałam mężczyznę, którego stryjeczny dziadek był Wielkim Magiem Ku Klux Klanu (jego dziadek wyprowadził się z tego powodu z miasta), i białą członkinię Partii Herbacianej, twardą babkę, która adoptowała afroamerykańskie niemowlę i dziecko z Ameryki Południowej.

Uczestniczyłam też w trasach kampanii wyborczych republikańskiego kandydata do Senatu i jego rywala z ramienia Partii Herbacianej. Wzięłam udział w pieczeniu prosiaka w Acadian Village (odtworzonej kajuńskiej wiosce) w Lafayette, festiwalu ryżu i paradzie łodzi w New Iberia, chodziłam od drzwi do drzwi z wolontariuszami zachęcającymi do głosowania w Crowley, a także przysłuchiwałam się pogawędkom kandydata z wyborcami podczas kolacji w Union Hall w Rayne. Wszędzie, gdzie się znalazłam, starałam się rozmawiać z każdym napotkanym człowiekiem. Biolog morza i ekolog, Mike Tritico, niezwiązany z żadną partią polityczną syn właściciela sklepu meblowego, opowiedział mi o swoich przyjaciołach ze skrajnej prawicy, którzy są zajadłymi przeciwnikami jego działalności na rzecz ochrony środowiska. Tego wysokiego siedemdziesięciolatka o belferskim sposobie bycia i encyklopedycznej wiedzy na temat miejscowego przemysłu niektórzy uważali za odludka (mieszkał w rozpadającej się chatce w lesie pod Longville), inni za świętego, urzędnicy stanowych organów nadzoru za cierń w boku. Zapytałam go, czy mogę się za nim posnuć i poznać jego wrogów. Zgodził się z ochotą.

W ciągu pięciu lat zgromadziłam 4690 stron transkryptów z wywiadów z główną, czterdziestoosobową grupą zwolenników Partii Herbacianej oraz dwadzieściorgiem innych osób, przedstawicieli różnych środowisk i zawodów – nauczycieli, pracowników opieki społecznej, prawników, przedstawicieli władz – którzy pozwolili mi umieścić moją grupę podstawową w szerszym kontekście. Z grupy głównej wybrałam kilka osób, które najlepiej ilustrowały poszczególne wzorce. Za ich zgodą towarzyszyłam im na każdym kroku, prosiłam, by mi pokazali, gdzie się urodzili, gdzie uczęszczali do szkoły, w jakim kościele się modlą, gdzie robią zakupy. Spędzałam z nimi wolny czas i próbowałam wyczuć, co kształtuje ich poglądy. Część z nich chodziła do kościoła trzy razy w tygodniu, inni wcale. Jedni posiadali siedem sztuk broni, inni trzy; trzymali ją w gablotce za szkłem i w szufladzie przy łóżku. Różnili się stosunkiem do biedy. Pewien mężczyzna powiedział mi: „Spytałem ochroniarza w naszym sklepie spożywczym, jakie towary ludzie kradną. Powiedział, że głównie ryż, fasolę i jedzenie dla niemowląt. To chyba o czymś świadczy”. Inni uważali takie opowieści za „przesadzone”. Różne były także ich lęki. Ktoś zwierzył mi się, że kupił sobie używany podręcznik medycyny na wypadek, gdyby „gospodarkę szlag trafił” i musiał sam sobie poskładać złamaną rękę. Inna osoba przyznała się, że gromadziła zapasy, bo może dojść do sytuacji, że „wszyscy będziemy zdani tylko na siebie”, i że jej sąsiedzi postępują tak samo. Większość nie bała się aż tak bardzo. Również niechęć do prezydenta Obamy i postponowanie jego osoby przybierały różne formy. Jeden ze zwolenników Partii Herbacianej zamieścił na swojej stronie na Facebooku policyjne zdjęcie Baracka Obamy, en face i z profilu, z tabliczką z nazwiskiem, inny pokazał go na tle subsydiowanego przez władze osiedla dla biedoty. Najczęściej byli wściekli i przerażeni, czasem opłakiwali jakąś rzeczywistą stratę, ale konstrukcją emocjonalną bardzo różnili się od siebie. (Więcej o moich badaniach w Aneksie A).

Zdecydowanie nie było to kalifornijskie Berkeley. Nawet wtrącane w rozmowę powiedzonka brzmiały zupełnie inaczej: „Tak szybko, jak kaczka kłapnie stonkę…”, „Wpadłem po tyłek w aligatory…”. Ktoś nazwał prosty, pozbawiony ozdobników sposób wypowiedzi – „tak, nie” – „jankeskim gadaniem”. Gdziekolwiek spojrzeć, wznosiły się kościoły, okazałe lub skromne, w niektórych miastach były dosłownie na każdym rogu. W największej księgarni w Lake Charles trzy alejki zajmowały wydania Biblii, różniące się kolorystyką, kształtem i wielkością druku, oraz oprawne w skórę notesy do studiowania Pisma Świętego. Niektóre restauracje oferowały „specjalne dania wielkopostne”, przyciągając w ten sposób katolickich potomków Kreoli i Kajunów. Również to, czego nie było, przypominało mi, że nie jestem w domu: w kiosku brakowało „New York Timesa”, w sklepie spożywczym – żywności organicznej, w kinach – zagranicznych filmów. Widziałam mniej małych samochodów, mniej ubrań w małych rozmiarach w sklepach odzieżowych, mniej przechodniów rozmawiających przez komórki w obcych językach – w ogóle mniej przechodniów. Mniej biszkoptowych labradorów, więcej pitbulli i buldogów. Zapomnijcie o ścieżkach dla rowerzystów, kolorowych pojemnikach na segregowane odpadki i bateriach słonecznych na dachach. W niektórych knajpkach w karcie były praktycznie same smażone potrawy. Przed posiłkiem nikt nie pytał o bezglutenowe przystawki, za to kolacja zwykle rozpoczynała się od modlitwy. Trochę na wschód od Lake Charles, wzdłuż odcinka Missisipi oblepionego zakładami petrochemicznymi, zauważyłam sporą liczbę reklam prawników specjalizujących się w odszkodowaniach za poniesione szkody cielesne („Po prostu zadzwoń do Chucka”). Brak talizmanów mojego świata i obecność talizmanów tego świata uświadomiły mi, że Partia Herbaciana jest nie tyle oficjalnym ugrupowaniem politycznym, ile kulturą, sposobem widzenia i odczuwania tutejszej rzeczywistości.

Zestawiłam organizacje studenckie zarejestrowane na Uniwersytecie Stanowym Luizjany (LSU) w Baton Rouge (Alma Mater części moich rozmówców) z działającymi na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, gdzie od wielu lat wykładam. Na kampusie LSU (około trzydziestu tysięcy studentów, trzysta siedemdziesiąt pięć organizacji) znalazłam studenckie sekcje Oilfield Christian Fellowship, Agribusiness Club, Air & Waste Management Association, Society of Petrophysics and Well Log Analysts, Wargaming and Roleplaying Society (WARS), niemające odpowiedników w Berkeley.

Na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (trzydzieści siedem tysięcy studentów, tysiąc organizacji studenckich) działają Amnesty International i Anti-Trafficking Coalition, Building Sustainability in Cal., Environmental Science Student Association, Global Student Embassy at Berkeley (organizacja promująca ideę współpracy lokalnych grup obrońców środowiska) – żadna z nich nie ma odpowiednika w Luizjanie. Mike Schaff ukończył Uniwersytet Stanowy Luizjany w Monroe, gdzie należał do klubu szachowego, Circle K (Kiwanis) i paramilitarnej organizacji o nazwie Scabbard and Blade (Pochwa i klinga). Na jego uczelni, liczącej około dwudziestu pięciu tysięcy słuchaczy, działało sto pięćdziesiąt organizacji studenckich. Jedna z nich – Cupcakes for a Cause – zajmowała się zbieraniem pieniędzy na pomoc dla weteranek wojennych. Inna, ULM Fishing Team, organizowała raz w miesiącu zawody łowienia ryb. Na Northwestern University działały studenckie kluby College Republicans i Young Americans for Liberty, ale nie było uczelnianego klubu młodych demokratów44.

Jeżdżąc samochodem po okolicach Lake Charles, widywałam na zderzakach półciężarówek naklejki z napisem „Don’t Tread on Me” („Nie depcz po mnie”) i rysunkiem zwiniętego grzechotnika z wysuniętym językiem. Symbol ten, stworzony w 1775 roku przez generała walczącego w wojnie o niepodległość, przejęli zwolennicy Partii Herbacianej w całym kraju. Przy drodze międzystanowej numer 49 pomiędzy Lafayette i Opelousas stał (zdjęty co prawda w 2011 roku) ogromny billboard z napisem „Gdzie jest świadectwo urodzenia?”, publicznie podający w wątpliwość legalność wyboru prezydenta Obamy. Tabliczka na drewnianej budce na terenie komisu używanych ciężarówek przy drodze numer 171, między Longville i DeRidder, godzinę jazdy od Lake Charles, głosiła złowieszczo „Wędzarnia Obamy”.

Na każdym kroku widoczne były ślady podziałów rasowych. Przez cmentarz w Westlake biegła droga oddzielająca groby białych od czarnych. W części dla białych trawa była świeżo skoszona, w części dla czarnych wyższa. Innym przykładem był stojący przed starym budynkiem sądu parafii Calcasieu granitowy posąg młodego żołnierza Konfederacji. Na tabliczce na cokole wyryto słowa wdzięczności dla „obrońców Południa”. Żadnych analogicznych miejsc upamiętniających bohaterów niewolników lub ofiary linczów. Kiedy przyjechałam do Lake Charles w 2016 roku, zauważyłam u podnóża pomnika małą czerwono-biało-czerwoną flagę Konfederacji z trzynastoma gwiazdami w kwadratowym niebieskim polu w górnym lewym rogu. Trzy z pięciu południowo-zachodnich parafii Luizjany, nie wspominając o Jefferson Davis Bank i autostradzie, nazwano na cześć przywódców Konfederacji z okresu wojny secesyjnej45. W całym stanie znajduje się dziewięćdziesiąt pomników na część Konfederatów, niektóre z nich odsłonięto bardzo niedawno, bo w 2010 roku. Zaledwie piętnaście lat temu spalono krzyż w pobliżu przyczepy, w której mój przewodnik, Mike Tritico, mieszkał z przyjaciółmi – był to ostatni znany przypadek spalenia krzyża w tym stanie46. Prokuratorzy federalni doprowadzili do postawienia przed sądem i skazania sześciu mężczyzn. Kwestia rasowa była stale obecna w fizycznym otoczeniu, ale prawie w ogóle nie pojawiała się w spontanicznych wypowiedziach.

Zawężenie pola obserwacji do jednej kwestii (keyhole issue)

Zależało mi na jak największym zbliżeniu. Uznałam, że najlepszą metodą, by to osiągnąć, będzie poznanie jednej grupy ludzi w jednym miejscu i skupienie się na jednym problemie. Nie mogła to być żadna ze wspomnianych wcześniej spraw, w których bogaci prawicowi wyborcy odrzucali pomoc rządu federalnego, ponieważ nie dotyczyły ich osobiście. W Luizjanie Wielki Paradoks widoczny był jednak gołym okiem – ogromne zanieczyszczenie środowiska i równie duży opór przeciwko wprowadzeniu przepisów ograniczających działalność trucicieli. Gdyby w tej jednej sprawie udało mi się wejrzeć w głąb umysłów i serc zwolenników skrajnej prawicy, zrozumieć, jakie mają przemyślenia na temat wody, którą piją, zwierząt, na które polują, jezior, w których pływają, strumieni, w których łowią ryby, i powietrza, którym oddychają, poznałabym ich naprawdę blisko. Miałam nadzieję, że ich spojrzenie na tę jedną, konkretną sprawę – w jakim stopniu, jeśli w ogóle, rząd powinien kontrolować zanieczyszczający środowisko przemysł – pozwoli mi zrozumieć ich punkt widzenia na szereg innych kwestii.

Luizjana ma złoża nafty i gazu ziemnego oraz bardzo liberalne przepisy ochrony środowiska, które od kilkudziesięciu lat jest systematycznie niszczone. W okresie gdy prowadziłam badania, do Lake Charles dotarł boom na gaz ziemny wydobywany ze skał łupkowych metodą szczelinowania i miasto nagle stało się centralnym punktem gigantycznej inwestycji w południowo-zachodniej Luizjanie, zaplanowanej na oszałamiającą sumę osiemdziesięciu czterech miliardów dolarów – jednej z największych inwestycji przemysłowych w Ameryce. Lake Charles jest dziś potentatem branży petrochemicznej47.

O gwałtownej ekspansji przemysłu rozmawiałam z urzędnikami publicznymi – burmistrzem pobliskiego Westlake i szefem Southwest Louisiana Task Force for Growth and Opportunity (grupy roboczej, której powierzono przygotowanie tymczasowych kwater dla osiemnastu tysięcy robotników; szacowano, że trzynaście tysięcy, w tym filipińscy monterzy rurociągów, zostanie sprowadzonych spoza stanu)48.

W Lake Charles mieszkałam w pensjonacie Aunt Ruby’s Bed and Breakfast. Na wannie w łazience odkryłam buteleczkę z nawilżającym płynem do kąpieli. Na etykietce maleńkimi literkami wydrukowano skład: ropa naftowa, eter laurylosiarczanu amonu, lauroamfooctan sodu, laurylosiarczan amonu, kwas laurynowy, chlorek sodu, eter 2-hydroksy 3-(trimetylamnio)propylowego chlorku z gumą guar. Uświadomiłam sobie, że te same związki znajdują się w plastikowych oprawkach moich okularów przeciwsłonecznych, w pasku od mojego zegarka, obudowie komputera, kremie do twarzy. Lake Charles wyprodukowało paliwo lotnicze dla samolotu, którym tu przyleciałam, i benzynę, dzięki której poruszałam się po okolicy. Wiele z tych produktów wytwarzano w okolicznych zakładach przemysłowych.

Przygotowując się do podróży, ponownie przeczytałam Atlasa zbuntowanego Ayn Rand, biblię Partii Herbacianej, wychwalaną pod niebiosa przez konserwatywnego prezentera radiowego Rusha Limbaugha i byłego publicystę Fox News Glenna Becka. Rand nazywa pomaganie ubogim „potwornym pomysłem”. Mówi, że dobroczynność jest zła, za to chciwość dobra. Wyobrażałam sobie, że skoro podoba im się Rand, pewnie są samolubni, bezwzględni i zimni, i przygotowałam się na najgorsze. Ku swojej radości poznałam wielu ciepłych, otwartych ludzi, gotowych nieść pomoc innym, w tym obcej starszej białej kobiecie o liberalnych poglądach, która pracuje nad książką.

Zważywszy, że Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley uchodzi za bastion liberalizmu, trochę się bałam, jak zareagują, kiedy się przyznam, że tam wykładam. W głębi ducha żywiłam cichą nadzieję, że moi nowi luizjańscy znajomi z szacunkiem przypomną sobie siedemdziesięciu dwóch berkeleyowskich noblistów i estymę, jaką Uniwersytet Kalifornijski cieszy się w świecie akademickim. Ale nie. Pewien mężczyzna, usłyszawszy, że mieszkam w Berkeley, rzucił natychmiast: „Och, macie tam  h i p i s ó w ”. Inny oglądał w Fox News reportaż o studentach protestujących w Berkeley przeciwko podwyżce czesnego. Skuli się żelaznym łańcuchem i stanęli na krawędzi dachu jednego z uniwersyteckich budynków. Gdyby jeden spadł, pociągnąłby za sobą resztę, co pewnie właśnie chcieli pokazać. Mój rozmówca zapytał mnie z niedowierzaniem w głosie: „Mówiłaś, że muszą mieć średnią pięć zero, żeby się dostać? Bo moim zdaniem ta akcja to głupota”.

Na spotkaniu Republikanek Południowo-Zachodniej Luizjany siedząca naprzeciw mnie pieśniarka gospel, Madonna Massey, oznajmiła przez stół, że „ u w i e l b i a  Rusha Limbaugha”. Do tej pory, natykając się w radiu na Limbaugha, stwierdzałam, że jest arogancki i zadufany w sobie, i obrażona bez namysłu zmieniałam program. Teraz jednak powiedziałam Madonnie: „Chciałabym porozmawiać z tobą o tym, co ci się w nim podoba”. Tydzień później powtórzyłam to pytanie przy słodkiej herbacie w miejscowej kawiarni Starbucks. „To, że krytykuje nazifeministki, wiesz, kobiety, które chcą być równe mężczyznom”. Potrzebowałam chwili, by to przetrawić. Kiedy zapytała, o czym myślę, i usłyszała moją odpowiedź, stwierdziła: „Ale ty jesteś miła…”. Zrobiłyśmy przegląd stosowanych przez Limbaugha epitetów („liberokomuchy”, „popieprzeni ekolodzy”). W końcu doszłyśmy do sedna, to jest do poczucia Madonny, że Limbaugh broni jej przed inwektywami liberałów, które odbierała osobiście. „Och, liberałowie uważają wierzących w Biblię mieszkańców Południa za zacofanych ciemniaków, wsioków i nieudaczników. Myślą, że jesteśmy rasistami, seksistami, homofobami i do tego pewnie jeszcze grubi”. Jej dziadek był biednym jak mysz kościelna dzierżawcą z Arkansas. Ona sama była utalentowaną śpiewaczką, uwielbianą przez wszystkich członków licznej kongregacji, absolwentką dwuletnich studiów biblijnych i kochającą matką dwójki dzieci. W tamtym momencie zaczęło do mnie docierać, jaką siłę mają szyderstwa, którymi niebieskie stany obrzucają mieszkańców czerwonych. W oczach Madonny Limbaugh był murem, który chronił ją i jej przodków przed obelgami liberałów. Zastanawiałam się, czy prawicowe media rozmyślnie podgrzewają atmosferę, czy może nie muszą tego robić, bo niebieskie stany same odwalają całą robotę. Przy następnym spotkaniu Madonna spytała, czy zabolało mnie to, co powiedziała. Odparłam, że nie. „Też tak czasem robię – wyznała. – Próbuję odsunąć się na bok, by zobaczyć, co czuje druga osoba”.

Wędrując z Mikiem Schaffem przez pola trzciny cukrowej dawnej plantacji Armelise i siedząc obok Madonny w kościele Zielonoświątkowym Żywej Drogi, poznawałam dobrych ludzi w samym środku Wielkiego Paradoksu. Jak serdeczna i pełna życzliwości Madonna mogła sprzeciwiać się rządowej pomocy dla ubogich? Dlaczego taki ciepły, inteligentny, myślący człowiek jak Mike Schaff, który sam był ofiarą przestępczej działalności wielkiego przemysłu, aż tyle żółci wylewał na rząd federalny? Jak to możliwe, że jeden z najbardziej narażonych na nieprzewidywalne zjawiska meteorologiczne stanów Ameryki stał się głównym ośrodkiem negowania zmian klimatycznych?

Chcąc poznać odpowiedzi na te pytania, udałam się w podróż do matecznika prawicy.