O sobie i innych - Ryszard Bugaj - ebook

O sobie i innych ebook

Ryszard Bugaj

2,0

Opis

Ryszard Bugaj ma 66 lat, tytuł doktora nauk ekonomicznych oraz lewicowe poglądy. Od czasów studenckich działał w opozycji antykomunistycznej, był ekspertem "Solidarności" a w stanie wojennym został internowany. Brał udział w obradach Okrągłego Stołu a w III RP poświęcił się idei zbudowania niekomunistycznej lewicy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 189

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydanie I

Copyright © Ryszard Bugaj 2010

Copyright © The Facto 2010

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa The Facto.

ISBN 978-83-61808-10-7

Opracowanie: kaziki.pl

Projekt okładki: Wika Wojciechowska Foto na okładce:

Donat Brykczyński/REPORTER (front)

Andrzej Iwańczuk/REPORTER (tył)

Wydawca: The Facto Sp. z o.o.

ul. Skierniewicka 21/53, 01-230 Warszawa

www.thefacto.pl

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Agnieszce, Joasi i Marcie

OD WYDAWCY

O istnieniu Ryszarda Bugaja dowiedziałem się w roku 1989, gdy przyszło mi na niego głosować w wyborach 4 czerwca (choć, jak słusznie pisze on sam w niniejszej książce, wtedy mój głos otrzymałaby prawdopodobnie i krowa ze znaczkiem „Solidarności”). Tę raczej jednostronną znajomość pogłębiłem parę lat później, gdy jako ledwie opierzony dziennikarz polityczny pojawiłem się w Sejmie pierwszej kadencji. Współpracowałem wówczas z Piotrem Zarembą, który miał stać się potem jednym z najlepszych polskich publicystów, i wspólnie uznaliśmy, że wywiad z Ryszardem Bugajem będzie smakowitym kąskiem dla początkujących i nieco zagubionych na Wiejskiej reporterów. Faktycznie, Bugaj okazał się politykiem łatwo dostępnym, ale przede wszystkim ciekawym i niebanalnym rozmówcą. Niebawem zorientowaliśmy się, że w świecie polityki nie są to wcale cechy zbyt częste, więc do Bugaja wracaliśmy bardzo często i przez parę lat natłukliśmy mnóstwo wywiadów z małym brodaczem. W końcu wielu kolegów dziennikarzy – wówczas bezkrytycznie zakochanych w Leszku Balcerowiczu – zaczęło nas podejrzewać o lewackie odchylenie. „Co wy z tym Bugajem?” – pytano nas często, a było to w czasach, gdy niewiara w liberalną drogę do kapitalizmu była równoznaczna mniej więcej z twierdzeniem, że Ziemia jest płaska. Cóż, po prawdzie do socjalizmu było nam daleko, a w Balcerowiczu też się skrycie podkochiwaliśmy, ale nie da się ukryć, że kibicowaliśmy Bugajowskiej idei niekomunistycznej lewicy. A nawet troszeczkę – po latach mogę to wyznać – staraliśmy się mu pomóc. Jak pokazała historia, nie okazaliśmy się zbyt wpływowi.

Ryszard Bugaj jako polityk przegrał, co ma przynajmniej jeden pozytywny efekt. Mógł napisać tę książkę, nie siląc się na dyplomatyczne ozdobniki i uniki, więc są w niej fragmenty mocne, a całość jest szczera do bólu – przynajmniej niektórych osób. Zresztą nawet jako „czynny” polityk Bugaj nie był dobry w owijaniu w bawełnę. Zawsze mówił to, co myślał, a nie to, co powinien był powiedzieć lub czego od niego oczekiwano. Pewnie po części tłumaczy to jego porażkę w polityce, która w swym obecnym wcieleniu woli ludzi elastycznych od spiżowych. Ale też właśnie z owego przywiązania do własnego szlaku bierze się jego intelektualny powab oraz szacunek, jakim jest otoczony. Na Bugaja się nie głosuje, ale się go szanuje. On sam na pewno nie chciałby, żeby było na odwrót.

W tej książce Bugaj daje wiele dowodów swej słynnej pryncypialności. W drugiej jej części, zatytułowanej „Alfabet”, dość pogardliwie pisze o politykach, którym zależy tylko na tym, żeby jechać – nieważne dokąd. Nie unika ostrych słów, które pewnie zakłują wielu jego dawnych kolegów. Nie ma odrobiny zrozumienia dla ludzi bez poglądów, którzy traktują politykę wyłącznie jako ścieżkę kariery lub finansową trampolinę (a to znaczy, że nie ma zrozumienia dla większości kolegów po fachu). Nie trawi karierowiczów. Ale zarazem – i jest to ujmujące w czasach, gdy partyjni opluwacze widzą w swych rywalach wyłącznie wcielenie zła – stara się zrozumieć tych polityków, którzy zasługują na to miano. W takich wypadkach, mimo różnic ideowych czy historycznych, Bugaj nie spieszy się z ferowaniem wyroków. Łagodnieje. A nawet jakby współczuje tym, którzy się zagubili albo popełnili błędy.

Bugaj – i to kolejna rzecz, którą w nim lubię – nie przecenia samego siebie. Nie należy do tych (a jest takich więcej niż mnóstwo), którzy plotą o swych przewagach, sukcesach i zapisują na własne konto najbardziej niestworzone rzeczy. Były przewodniczący Unii Pracy dość trzeźwo patrzy na swą rolę w najnowszej historii. Wie, kiedy był ważny, a kiedy tylko statystował. Nie aspiruje do roli demiurga, ale raz – jest przez to wiarygodny, dwa – unika śmieszności. To nie jest facet, który sam stworzył opozycję, obalił komunizm, a potem zrobiłby porządek z Polską, ale mu nie dali. Bugaj to nie mitoman. Cóż, może gdyby został premierem albo prezydentem, odleciałby, jak wielu polityków z tej kategorii. Nie został, nie odleciał, ale nie stał się też zgorzkniałym tetrykiem narzekającym na wszystko i wszystkich. Dlatego warto go słuchać i czytać.

Książką Ryszarda Bugaja Wydawnictwo The Facto rozpoczyna cykl wspomnień „moja HISTORIA”. Opowiedzą ją ludzie, którzy odegrali istotną rolę w obaleniu komunizmu i kształtowaniu III Rzeczypospolitej, a którzy nie uczestniczą już w bieżącej grze politycznej, więc mogą sobie pozwolić na luksus szczerości. Historia w ich wydaniu będzie oczywiście skrajnie subiektywna, ale przynajmniej Czytelnik będzie miał tego świadomość. A zresztą, czy istniej historia niesubiektywna? Ważne, że będą ją pisać nie tylko zwycięzcy i że będzie ciekawie.

Igor Zalewski

KILKA WYJAŚNIEŃ

Każdy człowiek jest uwikłany w swoją biografię. To pierwszy powód, dla którego uznałem, że przedstawiając garść uwag i opinii o tym, co działo się w Polsce w minionych latach, powinienem się też wytłumaczyć z własnych uczynków. Nie byłem bardzo ważną figurą, ale po 1989 roku przez blisko osiem lat byłem parlamentarzystą i przez kilka lat kierowałem partią polityczną – Unią Pracy, która początkowo odniosła sukces, ale obecnie znajduje się na kompletnym marginesie. Wcześniej działałem w demokratycznej opozycji, a później – po przegranych wyborach parlamentarnych – nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca na publicznej scenie. Stałem się po trosze politycznym emerytem, a po trosze politycznym dysydentem. Nie czuję się wyobcowany, bo wiem, że bardzo duża część moich rodaków także nie sympatyzuje z żadnym ugrupowaniem politycznym. To rzecz jasna oznacza brak wpływu na bieg polskich spraw i - nieraz – jest źródłem frustracji1.

Ale jest jeszcze inny powód, dla którego wracam do własnej historii. Myślę, że moim – i nie tylko moim – obowiązkiem jest zdać relację z przynajmniej części zdarzeń, w których uczestniczyłem. Nie zawsze są one udokumentowane (albo są udokumentowane jednostronnie). Więc to po trosze obowiązek wobec historii. Moje „Sprawozdanie”, czyli część rozpoczynająca tę książkę, to nie są jednak regularne wspomnienia.

W drugiej części tego tekstu zamieszczam sporą liczbę „subiektywnych biografii” osób na ogół znanych z życia publicznego, z którymi zetknąłem się osobiście2.

Oczywiście pisanie o sobie jest ryzykowne – łatwo ulec pokusie, by przedstawiać się tylko w pozytywnym świetle. Ponad dwa lata temu przeczytałem książkę Donalda Tuska Solidarność i duma. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że takiej właśnie narracji trzeba unikać, jeżeli zamierza się zdać relację ze zdarzeń, w których się uczestniczyło. Nie wiem, czy zdołałem wystarczająco wyzbyć się – naturalnej przecież – skłonności do eksponowania własnej roli, ale takie miałem postanowienie.

Pojawia się tu jednak jeszcze jeden problem: „okulary autora”. Nikt – ja z pewnością również – nie jest zdolny do komentowania i oceniania inaczej niż przez pryzmat własnych przekonań, które są subiektywne. Dotyczy to kwestii etycznych i politycznych, ale także (szczególnie w tym tekście ważnych) kwestii ekonomicznych. Postanowiłem rzecz jasna ograniczać marżę subiektywizmu, ale muszę też Czytelnika ostrzec: mam przekonania lewicowe i… trochę antykomunistyczne. Takie okulary kiedyś wybrałem i nie widzę powodu, by je wymienić.

I ostatnie już dwa zastrzeżenia. Pisząc ten tekst, zawierzałem własnej pamięci (a wiem, że nieraz mnie zawodzi). Może się zdarzyć, że jakieś szczegóły relacjonuję nieprecyzyjnie.

W notkach biograficznych nie uwzględniam pewnie wszystkich ważnych faktów dotyczących ich bohaterów – te noty są zresztą intencjonalnie subiektywne.

Formułując różnorakie opinie, wiele z pewnością zawdzięczam przemyśleniom innych autorów, ale tylko w nielicznych przypadkach dokumentuję to cytatem z podaniem źródła. Bo też ten tekst nie ma żadnych naukowych ambicji, a dokumentacja źródłowa uczyniłaby pewnie jego lekturę uciążliwą.

***

Nieprzypadkowo tę garść uwag i informacji przekazuję do rąk Czytelników jesienią 2010 roku. Minęła właśnie trzydziesta rocznica powstania „Solidarności”. Jestem przekonany, że – niezależnie od dzisiejszej kondycji tej organizacji – było to najważniejsze wydarzenie w polskiej historii drugiej połowy XX wieku. Oczywiście to także najważniejsze życiowe doświadczenie autora tych słów.

CZĘŚĆ PIERWSZA  

ŁZY PO ŚMIERCI STALINA

Jestem z mazowieckiej wsi. Urodziłem się, gdy w okolicy sowiecka armia goniła Niemców. Rodzice, choć mieszkali na wsi, nie byli rolnikami. Matka była robotnicą w małym zakładzie dziewiarskim, a ojciec kowalem (przed wojną krótko pracował w warszawskiej fabryce Lilpopa). Dzieciństwo spędziłem w pobliskim miasteczku (Sochaczewie). Choć moi rodzice po wojnie przeszli w szeregi „miełkiej burżuazji” (posiadali budkę z mydłem i powidłem), to mieszkaliśmy właściwie w slamsie (pokój z kuchnią, bez łazienki, na podwórku straszny śmietnik z kiblami). Szybko zresztą niejaki Hilary Minc wygrał z moimi rodzicami „bitwę o handel” i tym sposobem znaleźli się – do końca swojej zawodowej aktywności – w sektorze „handlu socjalistycznego”.

W dzieciństwie najważniejsze są cztery rzeczy: szkoła, koledzy, kościół i rodzina. Szkołę wspominam jak najlepiej, choć nadawał jej cechy komunistyczny system3, a pierwszy obraz z dzieciństwa, jaki pamiętam, to łzy nauczycielek po śmierci Stalina. A jednak nauczyciele byli często świetni i ofiarni. Wielu z nas (mnie też) ta szkoła dawała szansę.

Koledzy to było coś znacznie więcej niż pojedyncze osoby czy nawet podwórkowa grupa – to ważne i nieformalnie zorganizowane środowisko. Istniało ustalone przywództwo i obowiązywał etos odpowiednich zachowań. Panowały twarde reguły. Grupa wypełniała funkcje socjalizujące. Nie wszystkie czyny zabronione kodeksem były wykluczone, ale solidarność i ochrona słabszych członków grupy (wewnątrz i na zewnątrz) należały do etosu. Dziś takie grupy są chyba wielką rzadkością. Dlaczego? Może dlatego, że wtedy nie było telewizji (w miejscowym kinie Robotnik ciągle szły sowieckie filmy wojenne, które wielokrotnie oglądaliśmy), no i… nikt nie był zamożny.

Kościół i księża nie byli interesujący (źle wykształceni, bez misji), ale byłem ministrantem (na koniec nawet ich „prezesem”), a to integrowało. W każdym razie przeżyłem krótkotrwałą religijną fascynację. Lektury (także – niestety – prymitywnej literatury antykościelnej) nie sprzyjały jednak podtrzymaniu mojego religijnego zaangażowania, które ostatecznie ustało, gdy w szkole średniej przegrałem dyskusję z lepiej ode mnie wykształconym kolegą-ateistą. Ateistą, czyli kimś, kto wie, że Boga nie ma, nie zostałem, ale sceptykiem – tak.

Byłem często skonfliktowany z różnymi krewnymi. Mój świat był światem ze szkoły i z książek. Ich świat to była małomiasteczkowa tradycja. Większość mojego kręgu rodzinnego nie była wolna od antysemityzmu. Moi krewni (także rodzice) swój antysemityzm wynieśli z okresu międzywojennego, gdy konflikt etniczny zastępował w znacznej mierze konflikt socjalny i wyrastał z napięć kulturowych dwu zamkniętych społeczności. Kościół – mówiąc najłagodniej – nie był czynnikiem moderującym. Miasteczko (Sochaczew) przed okupacją było w większości żydowskie4, ale po wojnie została tam tylko jedna żydowska rodzina (Szejnwaldów, którzy wyemigrowali – chyba w 1958 roku – do Izraela). W plebejskim środowisku Holokaust tylko niektórych skłonił do odrzucenia antysemityzmu. Można było usłyszeć straszne słowa: „Hitler był bandytą, ale uczył Żydków roboty”. Jednocześnie rodzinę Szejnwaldów traktowano z sympatią, a antysemityzm w znacznej mierze ustępował niechęci do komunistów. Pewnie dlatego antysemicka kampania PZPR-u rozniecona w marcu 1968 roku nie pociągnęła ludzi z mojego miasteczka. Rozpowszechnione było raczej przekonanie, że to „kłótnia rodzinna”. Nie należy jednak wyciągać z tego zbyt optymistycznych wniosków.

Do średniej szkoły uczęszczałem już w Warszawie. Było to technikum mechaniczne. Mimo że pracowało tam wielu dobrych i ofiarnych nauczycieli, była to fatalna szkoła. Próbowano nas nauczyć zbyt wiele (na przykład poważnych rzeczy z termodynamiki lub teorii skrawania). Codziennie, łącznie z sobotami zajętymi przez warsztaty, odbywało się 7-8 lekcji, a ja dojeżdżałem przecież z Sochaczewa. Podobnie jak ogromna większość moich kolegów niewiele się nauczyłem, ale dużo przeczytałem. Czytałem dwie rzeczy: klasykę literatury (od Balzaka po Dostojewskiego), która w znacznej części była ponad moje intelektualne możliwości, i książki historyczne – niektóre ogromnie tendencyjne, co dostrzegłem dopiero dużo później.

W technikum należałem do Związku Młodzieży Socjalistycznej i… po raz pierwszy zaangażowałem się w działanie, które okazało się „opozycyjne”. Mieliśmy tam nieformalne kółko dyskusyjne, które debatowało na tematy z „białych kartek” (były to nasłuchy Wolnej Europy, które jeden z kolegów wykradał ojcu pracującemu w KC). Wykrył to dyrektor i zrobiła się afera. Szczęśliwie człowiek ten był oportunistą i bardzo nie chciał, żeby wyszło na zewnątrz, że „w jego szkole” coś takiego miało miejsce. Skończyło się więc na wewnętrznych represjach.

Po zakończeniu średniej szkoły miałem już „jakieś” polityczne poglądy: byłem lewicowcem, ale przekonanym, że PZPR popsuł dobrą ideę socjalistyczną. Wierzyłem, że możliwa jest reforma. W każdym razie ówczesny ideowy wybór skłonił mnie do decyzji, by na trochę „pójść w lud”. Świadomie zrezygnowałem z ubiegania się o przyjęcie na studia i… poszedłem pracować jako robotnik (Warszawskie Zakłady Mechanizacji Budownictwa na Woli). Pracowałem niecały rok, ale do dzisiaj uważam to za fascynujące doświadczenie: spotkałem prawdziwych „przedstawicieli klasy robotniczej” i zobaczyłem, jak absurdalną instytucją jest „socjalistyczne przedsiębiorstwo”5.

NAJWSPANIALSZY MARZEC W ŻYCIU

Po robotniczych doświadczeniach postanowiłem ubiegać się jednak o przyjęcie na studia. Dzięki szczęściu, mimo fatalnego wyniku z egzaminu z języka obcego, dostałem się na Uniwersytet Warszawski (Wydział Ekonomii Politycznej). To były dość szczególne studia. Z jednaj strony urzędowo nakazany marksizm, ale z drugiej otwarta atmosfera debaty, no i wielu wybitnych ludzi (na wydziale tacy profesorowie, jak Włodzimierz Brus, Czesław Bobrowski czy Witold Kula, i asystenci, jak Władysław Baka czy Aleksander Smolar, a poza wydziałem choćby Krzysztof Pomian). Ale przede wszystkim nieformalna, lecz powszechna aktywność stricte polityczna.

Gdy zaczynałem studia, właśnie odbywały się spotkania z autorami Listu otwartego do Partii, to znaczy z Jackiem Kuroniem i Karolem Modzelewskim. List był wściekle lewicowy i pełen – nawet dla początkującego studenta – naiwności (na przykład autorzy wyliczali na podstawie rocznika GUS-u wysokość marksistowskiej stopy wyzysku, chyba do drugiego miejsca po przecinku), ale był to tekst bardzo szlachetny, odważny i przełamujący okres popaździernikowego marazmu6.

Na uniwersytecie opozycyjnie aktywni byli wtedy „rewizjoniści” (Kołakowski, Brus, Bauman, Pomian, Hirszowicz i wielu innych). Znaczna część organizacji partyjnej (sekretarzem na moim wydziale był Aleksander Smolar, a jednym z aktywistów Waldemar Kuczyński) i jeszcze większa część ZMS-u (ale nie Zrzeszenia Studentów Polskich, które skupiało przede wszystkim bezideowych oportunistów) znajdowała się w stosunku do systemu w opozycji. To dlatego zastanawiałem się wtedy, czy skuteczność działania na rzecz „naprawy socjalizmu” nie wymaga wstąpienia do PZPR-u. Dzięki Bogu nie zdecydowałem się na to, ale krótko byłem w ZMS-ie (formalnie za „rewizjonizm”, a faktycznie za podpisanie listu protestacyjnego zostałem usunięty już w 1967 roku).

Środowiska partyjnych rewizjonistów współdziałały na uniwersytecie z całkowicie nieformalną grupą przyszłych „komandosów” (Michnik, Sawicki, Nagórski, Lityński, Blumsztajn, Dojczgewant, Toruńczyk, Szlajfer i wielu innych), do pewnego stopnia – choć nie intencjonalnie – zamkniętą z racji wcześniej ukształtowanych więzi środowiskowych7. Byłem jednym z bardzo niewielu ludzi z zewnątrz uczestniczących w aktywności tego środowiska. Ta aktywność to było przenikające się życie polityczne, kulturalne i towarzyskie.

Uniwersytet Warszawski był chyba wówczas jedynym w Polsce miejscem niezależnego działania. Tam się musiało coś „zacząć”. I się zaczęło. 8 marca 1968 roku miał miejsce słynny wiec i pałowanie. Byłem przedstawicielem studentów w rozmowach z władzami uczelni (w tej delegacji byli też między innymi Jadwiga Staniszkis i Marcin Król – wówczas już asystenci). Trudno było mieć wątpliwości: władze nie chciały żadnego kompromisu. Fakt, że studencka opozycja była lewicowa i sympatyzowało z nią wielu partyjnych intelektualistów, tylko wzmagał negatywną determinację władz. Ze względu na obecność wśród „inspiratorów” zajść grupy studentów o pochodzeniu żydowskim władze rozpętały bezprecedensową kampanię antysemicką. Również represje miały rasowy charakter. Gdy byłem przesłuchiwany na Rakowieckiej, esbek dawał upust jawnemu i prymitywnemu antysemityzmowi8. Straszył mnie też więzieniem za fałszywe zeznania (rzeczywiście kłamałem, a on miał dowód w postaci prawdziwych zeznań – złamanego – Henryka Szlajfera), ale skończyło się na stanowczym ostrzeżeniu, żebym w przyszłości „nie trzymał z Żydami”9.

Po marcu 1968 roku nie poszedłem więc do więzienia, ale – choć już byłem na ostatnim roku – zostałem usunięty z uczelni i mogłem ukończyć studia dopiero po trzech latach (gdy protesty grudniowe obaliły reżim Gomułki). Lecz nie tylko dlatego Marzec był dla mnie bardzo ważny. Był on przede wszystkim źródłem życiowego optymizmu. Nigdy przedtem i nigdy potem (nawet w 1980 roku) nie miałem okazji doświadczyć tak silnego poczucia wspólnoty i zaangażowania „po słusznej stronie”. Uniwersytet – wszyscy znajomi, koledzy i przyjaciele – był ostoją tej słusznej sprawy, bronionej solidarnie i odważnie także na innych uczelniach. Wtedy też definitywnie zrozumiałem, że ta „czaszka (komunizm) nigdy się już nie uśmiechnie”. Byłem całkowicie uodporniony na gierkowskie „pomożecie?”.

REFORMOWANIE NIEREFORMOWALNEGO

Po Marcu moja osobista sytuacja nie była komfortowa: nieskończone studia i właściwie wilczy bilet. Interwencja w Pradze, procesy10, wyjazdy i ogólnie przygnębiająca atmosfera. Wkrótce doszło jednak do wielkiego buntu robotników Wybrzeża, zakończonego pacyfikacją. Ten bunt w moim (w pewnym sensie pomarcowym) środowisku został w początkowym okresie przyjęty z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony był oceniany jako znak pogłębiającego się kryzysu systemu, z drugiej przeraził niektórych swoją gwałtownością i bezkompromisowością – a Rosja miała się wtedy dobrze (jeżeli kiedykolwiek można to było powiedzieć o Rosji). W każdym razie Grudzień '70 nie był bezpośrednim impulsem do nowej aktywności11. Miałem wtedy poczucie atomizacji środowiska. Istotnie, jeżeli ktoś nie miał szczególnego oparcia (w rodzinie, w najbardziej opiniotwórczych środowiskach), to stał osamotniony naprzeciw systemu totalnego.

Mieszkałem w Warszawie i szczęśliwie dostałem pracę – zostałem referentem ds. gospodarki materiałowej w Zjednoczeniu Przemysłu Muzycznego. Jeździłem do „naszych” zakładów w całej Polsce (mieszkałem w najlepszych hotelach – na przykład w sopockim Grandzie) i sprawdzałem, czy deski są równo ułożone. Absurdy tej roboty i tej firmy potwierdzały moje robotnicze doświadczenie. Potem udało mi się przenieść do Zjednoczenia Stolarki Budowlanej, działającego w ramach „eksperymentu gospodarczego”. Miałem okazję obserwować z bliska pracę dyrekcji. Było tam więcej życia, ale ogólna zasada gospodarki nakazowej prezentowała się jasno – efektywnie ten system działać nie mógł.

System komunistyczny w tamtym czasie był represyjny, ale nie był krwiożerczy. Nie mogłem wprawdzie dostać paszportu12, ale po pewnym czasie – i po różnych zabiegach znajomych – dostałem w końcu lepszą pracę, najpierw w resortowym Instytucie Budownictwa, a potem w Instytucie Planowania. Zresztą po krótkim czasie pracy w IP nasz zespół został oddelegowany do pracy w Komisji Planowania przy Radzie Ministrów. Pod wodzą i patronatem profesora Józefa Pajestki robiliśmy tak zwaną reformę WOG-owską (skrót od: Wielkie Organizacje Gospodarcze). To była sztandarowa reforma systemu gospodarczego, do której wspomniany Pajestka namówił Edwarda Gierka.

Mogłem wtedy z bliska obserwować, jak bije serce komunistycznej gospodarki i jak partia zarządza Polską13. Obserwacje nie były optymistyczne, a z perspektywy czasu wiem, że koncepcja tamtej reformy była całkowicie błędna. Ale wówczas – trochę zarażony entuzjazmem Pajestki – byłem przekonany, że ma to pewien sens, tyle że polityczne bariery uniemożliwiają realizację zaprojektowanej zmiany.

Z reformy WOG-owskiej nic oczywiście nie wyszło, a księżycowa polityka gospodarcza wiodła prostą drogą do katastrofy. Gierek najpierw zapożyczył kraj na Zachodzie, a gdy to nie pomogło i niezadowoleni robotnicy (w Radomiu i Ursusie) podjęli bunt, próbował go zdławić. W końcu na