O miłości - Stendhal - ebook

O miłości ebook

Stendhal

0,0

Opis

O miłości” to utwór Stendhala, słynnego francuskiego pisarza epoki romantyzmu oraz prekursora realizmu w literaturze.


O miłości” to obszerne studium autorstwa Stendhala dotyczące miłości. Autor wyróżnia różne rodzaje miłości, począwszy od takiej z potrzeby serca, przez błahą oraz rządzoną namiętnościami, po miłość z próżności. Wypowiada się na temat przeżywania miłosnych uniesień przez obie płcie, analizuje różne przeżycia, a także udziela porad — jednym z uzupełnień do powieści jest Katechizm uwodziciela, opublikowany na podstawie wczesnego szkicu Stendhala, odnalezionego w 1909 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-122-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

TOM I

Od tłumacza

„Usiadłem na stopniach San Pietro i dumałam tam godzinę lub dwie nad tą myślę: dochodzę pięćdziesiątki, byłby czas znać samego siebie. Czem byłem, czem jestem, — doprawdy byłbym w kłopocie, jak odpowiedzieć na to spytanie?  „Uchodzę za człowieka bardzo inteligentnego, oschłego, zepsutego nawet, a widzę, że stale pochłaniała mnie jakaś nieszczęśliwa miłość. Kochałem szalenie pannę Kably, pannę Grisheim, panią Diphortz, Metyldę, — i nie miałem żadnej z nich, i niejedna z tych miłości trwała po kilka lat. Metylda wypełniła szczelnie moje życie od 1818 do 1824. — I nie jestem jeszcze wyleczony, dodałem poświęciwszy marzeniu o niej dobry kwadrans. Czy ona mnie kochała?“...  Tak pisze Stendhal na wstępie do Życia Henryka Brulard, autobiografji conajmniej równie szczerej jak Wyznania Russa. Jest melancholja w tem pytaniu, na które mu, zbrojni w dokumenty, lepiej poinformowani, możemy odpowiedzieć: Nie kochała go, napewno go nie kochała, ta kobieta, której gubiący się we mgle profil tak pociąga stendalistów; ta kobieta, której zawdzięczamy jeżeli nie samą tę książkę, to z pewnością ton, w jakim jest napisana.  Co się tyczy książki, którą, jak podaje powiernik jego Colomb, Stendhal miał za najważniejsze ze swoich dzieł, możeby ją napisał niezależnie od tego czy innego obrotu jego życia. Teorja — i praktyka — miłości zaprzątały go od młodu. Jako dwudziestoletni chłopiec notuje sobie plan dzieła: „Sztuka kochania, w innych słowach sztuka uwodzenia, rozkoszny temat! Do napisania w r. 1826“. Znaleziono w jego papierach Katechizm uwodziciela, również pisany w młodym wieku, zawierający coś w rodzaju filozofji i strategji miłości, a właściwie metodę zdobywania kobiety. Bo wszystko się łączy: bliskość XVIII wieku wyraża się pasją do filozofowania, a era napoleońska pasją strategizowania...  W dobie gdy Stendhal pisze ten traktat O miłości, był to mężczyzna 36-letni (co wówczas było wcale dużo) krępy, niski, o dość trywialnej postawie; twarz okrągła, — gęste bokobrody, małe i żywe oczki: fizjognomja ta mogła interesować, ale nie miała — zwłaszcza w owej romantycznej epoce — nic z uwodziciela. Ważniejsze jeszcze były niedobory moralne. Nieśmiałość, którą starał się pokryć ekscentrycznością, czyniła go pretensjonalnym bez swobody. Dwa bieguny jego charakteru — cynizm i sentymentalizm — porówni mogły wypłoszyć kobietę. Więcej też było w jego życiu zawodów niż sukcesów. Nie będziemy wyliczali wszystkich. Wiktoryna, która nie zauważyła zalotnych póz i zdobywczych kamizelek młodego studenta; aktorka Melanja, dla której miłości spędził rok jako subjekt kolonjalny w Marsylji; Angela Pietragrua, którą uwielbia zdała jako młody żołnierzyk w Medjolanie... potem traci ją z oczu na lat jedenaście, przez które z armją Cesarza tłucze się po Europie, aż wreszcie znów ją ogląda, równie powabną, równie imponującą jak w marzeniach, ją, która ucieleśniała w jego tęsknocie cały zmysłowy urok Włoch. Możemy sobie w istocie wyobrazić, jak o jej wygrzanem łóżku marzył marznąc pod Moskwą... Widuje ją codzień i od pierwszej chwili zaczyna się zwykła jego tragikomedja nieśmiałości, w której Angela, cwana mieszczka włoska, musi niemal sama uwieść tego szczególnego uwodziciela, aby go rychło zacząć wyzyskiwać, zdradzać i wodzić za nos. Wszystko to znosi nasz filozof z nawpół dobrowolną ślepotą, aż w końcu zemsta pokojówki, która ukazała mu naocznie niewierność kochanki, przecina tę miłość, wypełniającą bądź co bądź kilka lat życia...  Wówczas, w chwili gdy, zwiedziony i zawiedziony, złorzeczy kobietom i miłości, zjawia się Ona, ta której imię będzie wciąż obecne w tej książce, której zapachem będą przesycone te karty. I, jeżeli może to nam uczynić ją bliższą, pośpieszam dodać, że ta rasowa Włoszka nosiła polskie nazwisko: nazywała się Dembowska. Metylda czy Matylda Viscontini zaślubiła napoleońskiego oficera, Jana Baptystę Dembowskiego, który z czasem został baronem i generałem. Ale Metylda miała dwadzieścia lat, kiedy rozstała się z mężem, który zdążył ją unieszczęśliwić. Co do niej, była to osoba tajemnicza, nawet dla swych bliskich. Opowiadano o niej, że kochała Ugona Foscolo, genjalnego cygana-poetę, który opuścił kraj, nie pogodzony z panowaniem Austrjaków. Może to jego portret odnajdziemy w epizodzie Pustelni parmeńskiej? Wszystkie te przejścia odcinały się na tej wątłej istocie, matce dwóch synów: pozostała wciąż jakby przestraszona. Kiedy ją Stendhal poznał, Metylda była kobietą, trzydziestodwuletnią, miała czysty owal twarzy, delikatnie wykrojone usta, wielkie ciemne oczy, melancholijne i nieśmiałe ale chwilami przygniatające dumą białe czoło pod przepaską ciemnych włosów. Przypominała twarze Leonarda da Vinci. Była gorącą patrjotką włoską; zdaje się, że brała czynny udział w spiskach.  W tej kobiecie Stendhal zakochał się śmiertelnie. Zaczęło się to 20 września r. 1818. W atmosferze jej łagodnego smutku miękła jego brutalność, milkł jego cynizm; przy niej on, tak próżny, zapominał o miłości własnej. Uwielbiał ją bez zastrzeżeń, była dlań ideałem. Pisywał do niej warjackie listy. Ale on nie miał nic, coby ją mogło porwać. Nie miał uroku sławy; jako pisarz był zupełnie nieznany, parę rzeczy ogłoszonych po francusku pod pseudonimami nie rozgłosiło jego imienia. Oryginalności jego umysłu zapewne nie umiała ocenić; zresztą sam Stendhal stwierdza, że we Włoszech nie kocha się umysłem... Miłość jego, nieśmiała i niezręczna, pokorna a bez wdzięku młodości, też nie przemawiała do niej. Sama postać tego Francuza była dość zagadkowa. Czego on chciał w Medjolanie, ten człowiek bez określonego zajęcia i dochodów? W położeniu, w jakiem były wówczas Włochy, ostrożność była zrozumiała. Ironja losu: Stendhal znajdował się na czarnej liście policji austrjackiej za swoje liberalne przekonania i stosunki z patrjotami, a równocześnie tym patrjotom zdawał się cokolwiek podejrzany!  Ile wycierpiał przez tę miłość, to wyczytamy na kartach jego książki, tam gdzie mówi o sobie w dzienniku Salviatiego. Bo w tej książce wszystko jest osobiste; ciągle jest tam obecna ona, i ciągle mówi Stendhal sam o sobie, jako Salviati, Lisio del Rosso, Delfante, baron Bottmer etc.  Ten autor dzieła o miłości, ten „strategik“, nie może sobie dać rady z tą jedną kobietą. Lata trawi przy niej nie posuwając się ani krok naprzód, a raczej posuwając się swemi niezręcznościami wstecz. Co zepsuje psią uległością, to pogarsza wyrozumowanemi wyskokami zdobywczości, z którą mu nie do twarzy. Gubi się wreszcie takim krokiem: Metylda wyjeżdża do Volterra, aby odwiedzić synów. On nie może się powstrzymać, aby nie jechać za nią, aby jej nie widzieć choć zdaleka. Dla niepoznaki, kładzie naiwnie ciemne okulary... tak jakby okulary mogły przesłonić jego charakterystyczną figurę, jego szerokie bary, jego krępą postać, wypukły brzuszek! W pustem i cichem miasteczku, zjawienie się tego dziwnego jegomościa w ciemnych okularach nie mogło nie ściągnąć uwagi. Pierwsza osoba, którą spotyka, to Metylda; druga to jakiś jej znajomy, którego obecność przyprawia go o niewczesny atak zazdrości. Ona, oburzona że on ją śledzi, że ją kompromituje ( groźne wówczas słowo w ustach kobiety!), zabrania mu widywać się, zabrania pisywać do siebie, każe mu opuścić Medjolan; ledwie raz na dwa tygodnie wolno mu ją odwiedzić. Co wycierpiał, jakie uczucia (przechodził gdy zbliżała się chwila tych odwiedzin, wyczytamy to wszystko — pod pseudonimami — w tej książce. Tracił oddech, gdy zobaczył kapelusik podobny do jej kapelusza na ulicy; musiał się opierać o mur ze wzruszenia gdy miał iść do niej z wizytą; drżał, kiedy się znalazł pod jej drzwiami. Opisuje taką noc, w której do rana stał pod jej domem, śledząc drżenie firanek jej okna.  Jeżeli są krytycy, którzy uważają za rzecz zbyteczną konfrontacje dzieł z życiem pisarza, ta książka mogłaby służyć za kontrargument. Ileż straciłaby wartości, jakże zmieniłby się jej sens, gdybyśmy, poprzez te analizy i wywody, nie czuli dławionych łez, nie słyszeli głuchego bicia serca?, „ Dokładam wszelkich wysiłków, aby być suchym. Chcę nakazać milczenie memu sercu, które mniema że miałoby wiele do powiedzenia. Wciąż drżę, aby to co piszę nie było jedynie westchnieniem, wówczas gdy mi się zdaje że zanotowałem jakąś prawdę“...  Te trzy zdania, to IX rozdział książki, a mogłyby służyć za motto całej książce. Tak żył bez wzajemności, bez nadziei, w pobliżu kobiety w której widział całe szczęście. I nie byłby się wyrzekł swojej męki, nie chciałby za nic wrócić do chwili gdy Metylda była dla niego obojętną znajomą. To nieszczęście — wierzył w to — dawało mu więcej, niż jakiekolwiek inne szczęście.  Znamy niektóre jego listy do Metyldy. Och, jakże są cielęce! W co się zmienił ten wyga, ten cynik, którego korespondencji z Prosperem Merimee dotąd nikt nie ma odwagi wydać dla jej brutalności. Oto urywek z listu do Metyldy:  „W pani obecności jestem nieśmiały jak dziecko, słowa zamierają mi na ustach, umiem tylko patrzeć i podziwiać panią... Z chwilą gdy kocham, staję się nieśmiały... jestem bardzo nieszczęśliwy“...  Traci wszelką ambicję, wszelkie poczucie miłości własnej; wie tylko jedno, że „miejsce, gdzie się czuje najmniej nieszczęśliwy, to przy niej“... Odtrąca — jeśli mu wierzyć — inne powabne kobiety, i notuje bez emfazy: „Miłość moja dała mi wielce komiczną cnotę: czystość“... „Wszystko — pisze gdzieindziej ten ateusz — nabiera dla mnie odcienia mistycznego, religijnego“... Aż w końcu wybucha: „Gdyby mi ktoś wypalił w łeb, podziękowałbym mu przed śmiercią, o ilebym zdążył“...  W końcu uczuł, że dłużej nie zniesie tego życia: myśl o samobójstwie oblega go nieustannie. Powstrzymała go „ciekawość świata“. Ale postanowił wyjechać — na zawsze. Może dołączyły się przykrości ze strony policji (wiadomo dziś z raportów, że go śledzono; łatwo mógł znaleźć się w Spilbergu, policja austrjacka nie żartowała), może trapiła go dwuznaczna sytuacja, może kłopoty pieniężne? Miał, jako były oficer, skromną pensyjkę, z której wypłatą robiono mu trudności, dlatego że mieszka za granicą. „Jest nieobecny“, mówiły władze. „Nie byłem nieobecny w czasie moich dwunastu kampanji“, odpowiadał wściekły. Wreszcie decyduje się pożegnać Metyldę: może to miała być ostatnia próba jej uczuć? Jeżeli tak, próba wypadła żałośnie.  — Przychodzę panią pożegnać, oznajmił jednego dnia.  — Kiedy pan wróci? spytała.  — Nigdy, mam nadzieję.  Nie rzekła słowa, nie uczyniła gestu; pożegnała go tak, jak się żegna obojętnego znajomego. I biedny kochanek z rozpaczą w sercu wyjechał do Paryża.  Rychło zaczęła się retrospektywna — aby użyć jego terminu — „krystalizacja“ złudzenia: „Opuściłem — spisze później — po trzech latach zażyłości kobietę, którą ubóstwiałem, która mnie kochała, i która nigdy nie była moją“...  Z czasem, wspomnienie Metyldy stanie się słodkie, łagodne: „Stała się dla mnie niby luby cień, który swojem zjawieniem budził we mnie tkliwość, dobroć, pobłażliwość“... pisze w roku 1824.  Nie miał jej już nigdy ujrzeć: umarła w roku 1825. Czy pomyślała o nim kiedy? Można przypuszczać, że nie: tak mało miejsca zajmował w jej życiu, był jej tak doskonale obcy, że, ze zniknięciem swojem, ten natrętny i niezrozumiały Francuz rozwiał się zapewne w jej pamięci... też jak cień. Ze wszystkich par kochanków jakie zna literatura, ta para Henryka i Metyldy jest może najbardziej przejmująca tem swojem zupełnem minięciem się...  Jeszcze z Medjolanu wysłał Stendhal do Paryża rękopis: były to niedbale pozszywane notatki, kreślone w różnych fazach życia, na świstkach papieru, na kartach do gry, etc. Bo Stendhal miał pasję notowania; notował na wszystkiem co miał pod ręką: kiedy odniósł owo słynne „zwycięstwo“ nad Angelą, zanotował ten tryumfalny fakt na szelkach. Notatki te miały złożyć książkę. Jeśli uważał je za swoje najważniejsze dzieło, oryginalnie w istocie przystępował do jego wydania! Ale Stendhal nie był nigdy cechowym literatem, i to jego wdzięk. Karty te pisane były głównie w latach 1819 i 1820 w Medjolanie, ale wchodzi w nie wiele notat czynionych w różnych okresach życia, w Niemczech, w czasie kampanji rosyjskiej, etc. Rzecz O miłości miał zamiar zrazu wydać prywatnie w 300 egzemplarzach: 150 pełnych a 150 editio castrata. Obawiał się, że, mimo zmiany nazwisk, książka mogłaby go skompromitować w Medjolanie, że poznanoby z każdego rysu o kogo chodzi.  Stendhal przybył do Paryża w r. 1821: rzecz O miłości ukazała się w r. 1822. Korekty poprawiał ze łzami w oczach. „Myślałem że oszaleję“, pisze. Książka nie miała żadnego powodzenia. W ciągu dziesięciu lat zyskała ledwo kilkunastu nabywców. „ C’est sacre, car personne n’y touche“, powiadał księgarz. W roku 1833, autor próbował, dobrze dziś znanym sposobikiem księgarskim, ożywić rzecz nową kartą tytułową, tworząc fikcyjne drugie wydanie: też bez skutku. Te dwa pierwsze wydania są dziś na wagę złota poszukiwane przez bibljofilów. Przepowiednia Stendhala, że za lat sto książka będzie przedrukowywana, spełniła się o wiele wcześniej. Dziełko to jest oddawna jeżeli nie najwięcej czytane, to najczęściej cytowane; wiele rzeczy, jak np. owa teorja krystalizacji, która współcześnie wydawała się tak dzika, stało się własnością ogółu.  To pewna, że żarty Stendhala na temat niepoczytności tej książki mieszczą w sobie wiele goryczy. Przez chwilę naiwnie wyobrażał sobie, że książka O miłości otworzy mu... wrota Akademji. Później, machnął ręką. „Cóż chcecie, mówił, ludzie we Francji za głupi są aby mnie zrozumieć“. Faktem jest, że się zajmował tą książką do śmierci ze szczególną troskliwością. Świadczą o tem trzy kolejne przedmowy, z których trzecia jest wogóle ostatnią rzeczą jego pióra.  I w istocie, dla poznania tego niezwykłego autora, jestto utwór pierwszorzędnej wartości. Skupia on wszystkie jego elementy duchowe, jest najbardziej syntetyczny, ma zarazem bezpośredniość, szczerość, nawet niedbałość jakże odbijające od urzędowej literatury. Bo też koleje tego pisarza, o którym miałem już sposobność nieraz mówić, innemi szły drogami niż współczesna literatura, do której sam nie wszedł, w której pozostał za życia prawie nieznany, i od której apelował z tak nieomylnem jasnowidzeniem do potomności. Przypomnijmy bodaj w kilku słowach te koleje. Młodość smutna i niekochana po stracie nazbyt kochanej matki; studja głównie matematyczne, mające mu otworzyć wstęp do politechniki, która w owej epoce zdawała się drogą do wszystkiego. Paryż, w którym siedemnastoletni chłopak wałęsa się, marzy i dręoczy własną nicością. Naraz, niespodzianie, koń, mundur, armja Napoleona, Medjolan, włoska muzyka, włoska kobieta, — te pierwsze wrażenia, które miały się odcisnąć niezatartym śladem na całem jego życiu. W tem ukochaniu Włoch było coś z powinowactwa z wyboru, coś może z „głosu krwi“, której włoską przymieszkę miał w sobie po matce. I znów, po tym wojennym epizodzie, z powrotem Paryż, i znów w pokoiku studenckim marzenia o sławie literackiej, mozolne płodzenie tragedji wierszem, i niemniej mozolne budowanie własnej osobowości. Osobowości przyszłego egotysty, silącego się na bezczułość. Programowa oryginalność: „Uprzedzać zawsze o sekundę przesyt, jaki mogłaby budzić twoja osoba; nigdy nie być jednakim, nigdy nie być podobnym do innych“... Oschłość, wyrachowanie przedewszystkiem: „Kiedy ktoś mówi do ciebie, zadaj sobie przedewszystkiem te pytania: 1° jaki on ma interes, aby do ciebie mówić w ogóle; 2° jaki ma interes, aby mówić do ciebie w ten sposób. Uwierz mu jedynie wtedy, jeżeli ma interes mówić ci prawdę“... (Strasznie pracowity program!)... „Bądź hipokrytką!“ pisze do siostry na czele różnych rad jakie jej daje. Precz ze złudzeniami, te oszukiwaniem samego siebie; nie istnieje na świecie nic, tylko interes rozkoszy. Epikureizm, materjalizm, sensualizm XVII wieku, to jego dogmaty.  Wśród tego marzył o laurach Racine’a, Moliera, wielkich analityków i poetów namiętności. Ale tak już było pisane, że Henryk Beyle nie zostanie zawodowym literatem. Znów porywa go prąd: wstępuje z powrotem do armji, tym razem do intendentury, rzuca się całem sercem w ów fantastyczny żywy romans, którym była armja Napoleona, a który dla niego kończy się Berezyną. Cóż za szkoła życia! Europa widziana z lotu orłów cesarskich, miasta do których się wkracza jako zdobywca, kobiety wszystkich narodowości łaskawe dla tryumfatorów, kalejdoskop ludzi, obyczajów, zmieniających się ze stopniem szerokości geograficznej. Ileż obserwacji do zanotowania dla tego amatora, tak „ciekawego życia“. Pełno tych obserwacji na gorąco kreślonych weszło potem w tę książkę o miłości; to jakaś anegdota uszczknięta w Niemczech czy w Wiedniu, to jakaś myśl zanotowana w Wilnie, w Warszawie czy Orszy. Niezwykła jest w istocie zawartość walizki tego wzorowego oficera inendentury podczas strasznej kampanji roku 1812! W czasie pożaru Moskwy, ten apostoł nieczułości rzuca się na znaleziony w jakimi opustoszałym pałacu angielskim egzemplarz Pawła i Wirginji!  Zważmy: ten kapitał obserwacji, doświadczeń, myśli, uczuć, gromadzi Beyle o wiele wprzód nim pióro weźmie do ręki. Filozofję swoją tworzył sobie w ogniu życia i dla życia. I to co się stało pobudką do spisania tych pierwszych rzutów myśli — miłość do Metyldy — przeobraziła równocześnie jego duszę, przebudowała jego myśl. Ten człowiek, który od dziecka czuł się sam, który wciąż miał się na baczności, który wychował się w obozie, który wciąż nakazywał sobie twardość, brutalność, nieczułość, który głosił rozkosz jako jedyne dobro, naraz stanął zdumiony wobec uczucia które go ogarnęło. Miłość do Metyldy rozszerza jego pojęcia nietylko o miłości, ale o świecie wrażeń, o świecie wogóle. On, wprzód doktryner użycia, poznaje naraz, że może istnieć uczucie karmiące się wyrzeczeniem, zaparciem się siebie, miłość graniczącą z obłąkaną adoracją. On, człowiek bez religji, staje się w tym okresie niemal mistykiem. Ta miłość odsłania mu przepaści duszy ludzkiej, dopełnia go jako człowieka, pogłębia jako pisarza. Bez niej napisałby może tę książkę, ale byłby to może płaski podręcznik donjuanizmu w rodzaju tego który szkicował za młodu. Stendhal-pisarz dojrzewa i wyrasta w tych latach cierpienia.  Temat tej książki może się dziś wydać przebrzmiały. Te cierpienia długiej a bezwzajemnej miłości, te strategje i analizy, czyż nie są czemś niemal egzotycznem dziś, w wieku pośpiechu, przy tak zmienionym stosunku podaży do popytu, zdobywających do zdobywanych... Ale to tylko napozór. Zmienił się zapewne potoczny stosunek płci, ale miłość, ten dziwmy kwiat, „ta choroba rzadka we Francji“ — jak ją nazywa Stendhal — podlega zapewne tym samym prawom, o których wykrycie silił się w tym tomie.  A te zdobycze, jeżeli nie wydadzą się powierzchownemu czytelnikowi dość nowe, to dlatego, że oddawna weszły w krew literatury. Współcześnie były rewelacją; były czemś aż niezrozumiałem! Jedynie paru ludzi — między nimi Balzac, który czerpał z tej książki dość obficie w swojej Fizjologji małżeństwa — zrozumieli doniosłość tej analizy, która tak odnowiła instrumentarjum psychologji, jak dziś odnowiło je dzieło Prousta. Rozłożenie pojęcia, uważanego potocznie za proste, na szereg odcieni, przepuszczenie tych odcieni przez szereg temperamentów, poddanych znowuż działaniu klimatu, obyczajów; wsparcie analitycznych dociekań (przykładami zbieranemi żywem ludzkiem spojrzeniem, bez uprzedzeń i narowów literackich, po całej Europie, wszystko to daje tej książce oryginalność i świeżość, której nie zatraciła do dziś. A przydaje jej jeszcze smaku ta jedyna w swoim rodzaju kombinacja: traktat zimnej analizy splątany z najbardziej osobistą i gorącą spowiedzią liryczną. Najbardziej drążące w głąb obserwacje są tutaj wiwisekcją, w której ten sentymentalny kochanek nie cofa się przed drastycznościami w rodzaju rozdziału Fiasco, usuniętego zresztą po namyśle z pierwszego wydania.  A niemniej zajmującą jest ta książka jako dokument do poznania tego pisarza, który od stu lat coraz więcej zaciekawia i wiąże, coraz więcej zyskuje czytelników i wyznawców. Rzadki to w literaturze wypadek tak pełnego pośmiertnego tryumfu! Tutaj w tej samorzutnej, nieliterackiej książce pisarz oddaje się nam najbardziej bezpośrednio. Daje tu w zagęszczeniu mnóstwo myśli, spostrzeżeń, które później rozwinie. Tu najlepiej maluje się cały jego pogmatwany charakter, którego główna zawiłość polega może na jego szczerości. Kłamstwo, konwencja, są zwykle uproszczone, logiczne, jasne; szczerość jest zawsze zagmatwana, wieloplanowa. Tę szczerość ma Stendhal we wszystkiem; czuć że namiętnie szuka prawdy w sobie i naokoło siebie, a szuka jej nie przez samą ciekawość teoretyczną, ale szuka jej przedewszystkiem dla siebie, dla życia, dla szczęścia. „Nienawidzę we wszystkiem fałszu jako wroga Szczęścia“, mówi. Jestto jedno z tych zdań, nad któremi warto się zastanowić; a takich jest tutaj bardzo wiele. Bo Stendhal wiedzie się z tej rasy filozofów francuskich, którzy — jak Montaigne, jak Pascal, jak La Rochefoucauld, jak Diderot, jak Rousseau — filozofując, wciąż kierują myśli pod kątem pytania: „Jak żyć?“ Dlatego sądzę, że jego książka i dziś jest warta przemyślenia.

 Rzecz O miłości Stendhala przedstawia dla tłumacza szczególne trudności. Będąc zbiorem doraźnie kreślonych notatek, pełna jest w oryginale skrótów myślowych. Stwarza swoją terminologję, której odcienie nie łatwe są do oddania w języku polskim, niepodatnym dla składanych słów (a mour-passion, amour-goût) etc. Bądź co bądź, trudności te nie mogą usprawiedliwić niedomagali dawnego polskiego przekładu (z r. 1900), który był stekiem niedorzeczności i błędów. Powieść znosi ostatecznie pewną ilość niezręczności i omyłek tłumacza, bo zawsze jej zostaje „treść“; ale cóż zostaje z takiego utworu jak Stendhala O miłości, jeżeli większość myśli przełoży ktoś zupełnie opacznie? Dlatego uważałem za konieczne podjąć na nowo przekład tej książki, tak ważnej dla dobrego rozumienia pisarza, który coraz więcej zyskuje u nas czytelników i wielbicieli.

Warszawa, grudzień 1928.

Przedmowa

Dzieło to nie miało najmniejszego powodzenia; uznano że jest niezrozumiałe, i nie bez racji. Dlatego w tem nowem wydaniu, autor starał się zwłaszcza o jasność w oddaniu myśli. Opowiedział, jak mu się one nastręczały; napisał przedmowę, wstęp, wszystko aby być jasnym. Mimo tych starań, na stu czytelników którzy czytali Korynnę, nie znajdzie się ani czterech, którzyby zrozumieli tę książkę.  Mimo iż tomik ten traktuje o miłości, nie jest on romansem, a zwłaszcza nie jest tak zabawny jak romans. Jestto jedynie ścisły i naukowy opis pewnego szaleństwa, bardzo rzadkiego we Francji. Panowanie konwenansów, które, bardziej jeszcze przez obawę śmieszności niż wskutek czystości naszych obyczajów, wzmaga się z każdym dniem, uczyniło ze słowa, dającego tytuł tej książce, wyraz, którego nie uchodzi niemal wymawiać poprostu i który może zgoła wydać się nieprzyzwoity. Musiałem się nim posłużyć; ale naukowa surowość języka uchroni mnie tu, mam nadzieję, od wszelkiego zarzutu.

 Znam paru sekretarzy ambasad, którzy po powrocie będą mi mogli oddać tę przysługę. Do tej chwili, cóż mógłbym odpowiedzieć ludziom, którzy przeczą opowiadanym przeze mnie faktom? Prosić, aby nie słuchali.  Można zarzucać egotyzm formie, którą obrałem. Wolno mówić podróżnikowi: „ Byłem w Nowym Jorku, stamtąd udałem się do Ameryki południowej, dotarłem do Santa-Fe-de-Bogota. Komary i moskity trapiły mnie przez drogę, tak że na trzy dni pozbawiły mnie użytku prawego oka“.  Nikt nie obwini tego podróżnika, że lubi mówić o sobie; przebacza mu się wszystkie ja i mnie, bo to jest najjaśniejszy i najbardziej zajmujący sposób opowiedzenia tego co widział.  Aby tedy być jasnym i malowniczym — o ile zdoła — autor niniejszej podróży po mało znanych okolicach ludzkiego serca powiada: „Udałem się z panią Gherardi do kopalni soli w Hallein... Księżna Crescenzi powiadała mi w Rzymie... Pewnego dnia, w Berlinie, spotkałem pięknego kapitana L...“ Wszystkie te drobne wypadki zdarzyły się istotnie autorowi, który spędził piętnaście lat w Niemczech i we Włoszech. Że jednak bardziej był ciekawy niż czuły, nigdy nie doznał najmniejszej przygody, nigdy nie doświadczył żadnego osobistego uczucia, któreby warte było opowiedzenia; gdyby go zaś podejrzewał kto o tę ambicję, większa jeszcze ambicja broniłaby mu oddać pod prasę drukarską swego serca i sprzedawać go publicznie po sześć franków, jak ci, co jeszcze za życia ogłaszają swoje pamiętniki.  W r. 1822, przeglądając korekty tej swego rodzaju podróży duchowej po Włoszech i Niemczech, autor, który spisywał te rzeczy doraźnie, tego samego dnia, potraktował rękopis, zawierający szczegółowy opis wszystkich objawów choroby duszy zwanej miłością, z tym samym ślepym pietyzmem, z jakim czternastowieczny uczony odnosił się do świeżo odgrzebanego rękopisu Laktancjusza albo Kwintusa Kurcjusza. Ilekroć autor napotkał jakiś ciemny ustęp (a, prawdę rzekłszy, zdarzało mu się to często), sądził zawsze, że to wina jego dzisiejszego ja. Wyznaje, że szacunek dla pierwotnego rękopisu posunął aż do wydrukowania paru ustępów, których już sam nie rozumiał. Trudno o większe szaleństwo u kogoś, ktoby myślał o poklasku publiczności; ale autor, oglądając znów Paryż po długich wędrówkach, zrozumiał, iż niepodobna jest zyskać sukces bez płaszczenia się wobec dzienników. Otóż, kiedy ktoś ma już się płaszczyć, powinien to zachować dla prezesa ministrów. Skoro tedy tak zwane powodzenie nie wchodziło w rachubę, autor uczynił sobie tę zabawę, aby ogłosić swoje myśli ściśle tak, jak mu one przychodziły. Tak czynili niegdyś owi filozofowie greccy, których praktyczna mądrość wprawiała go w zachwyt.  Trzeba całych lat, aby się naprawdę wżyć we włoskie społeczeństwo. Może byłem ostatnim podróżnikiem w tym kraju. Od czasu karbonarjuszów i najazdu Austrjaków, nigdy żadnego cudzoziemca nie dopuszczą na przyjacielskiej stopie do salonów, gdzie panowała tak szalona wesołość. Będzie oglądał pomniki, ulice, place, ale nigdy towarzystwa; będzie się ono zawsze lękało cudzoziemca. Mieszkańcy będą podejrzewali że to szpieg, lub będą się bali że sobie gotów drwić z bitwy pod Antrodoco i z podłostek nieodzownych w tym kraju aby nie być prześladowanym przez dziesięciu ministrów lub dworaków otaczających władcę. Niekiedy dziesięć miesięcy z rzędu nie wymawiałem ani jednego słowa po francusku i, gdyby nie zamieszki i nie karbonaryzm, nigdybym nie wrócił do Francji. Naturalność, to rzecz, którą cenię nade wszystko.  Mimo wielu starań aby być jasnym i przejrzystym, nie mogę zdziałać cudów; nie mogę dać uszu głuchym, ani oczu ślepym. To też ludzie miłujący pieniądze i grube uciechy, ludzie, którzy zarobili sto tysięcy franków w roku poprzedzającym chwilę otwarcia tej książki, powinni szybko ją zamknąć, zwłaszcza jeśli to są bankierzy, fabrykanci, czcigodni przemysłowcy, to znaczy ludzie z pojęciami nawskroś pozytywnemi. Książka ta byłaby mniej niezrozumiała dla kogoś, ktoby wygrał dużo pieniędzy na giełdzie lub na loterji. Taki zysk da się pogodzić z nałogiem spędzania całych godzin na marzeniu oraz na syceniu się wzruszeniami, jakie daje obraz Prud’hona, fraza Mozarta, lub pewne spojrzenie kobiety, o której myśli się często. Nie tak-to zwykli tracić czas ludzie, wypłacający dwa tysiące robotników z końcem każdego tygodnia; myśl ich zawsze mierzy ku temu, co pożyteczne i pozytywne. Marzyciel, o jakim mówię, to osobnik, którego znienawidziliby, gdyby mieli czas myśleć o tem; to figura, którą wzięliby chętnie za cel swoich najostrzejszych żarcików. Miljoner-przemysłowiec czuje mglisto, że taki człowiek wyżej stawia myśl, niż worek złota.  Wyłączam też owego pracowitego młodzieńca, który, w tym samym roku w którym przemysłowiec zarobił sto tysięcy, przyswoił sobie znajomość nowogreczyzny, z czego jest tak dumny że myśli już o arabskim. Proszę, niech nie otwiera tej książki żaden człowiek, który nie był nieszczęśliwy dla przyczyn urojonych, nie płynących z próżności, przyczyn, których wstydziłby się mocno, gdyby je rozgłoszono w salonie.  Jestem najpewniejszy, że nie zyskam łaski u kobiet, które, w tychże salonach, zdobywają szturmem szacunek dzięki ustawicznej komedji. Zdarzyło mi się zdybać niektóre w chwili szczerości; były tem tak zaskoczone, iż, wchodząc same w siebie, nie umiałyby wręcz osądzić, czy jakieś ich uczucie było szczere, czy udane. W jaki sposób takie kobiety mogłyby ocenić obraz prawdziwych uczuć? To też dzieło to stało się ich zmorą; orzekły, że autor musi być potworem.  Rumienić się nagle, kiedy się sobie przypomni pewne postępki własnej młodości; narobić głupstw przez nadmiar uczucia i martwić się tem, nie dlatego że się było śmiesznym w oczach salonu, ale w oczach pewnej osoby w tym salonie; mając dwadzieścia sześć lat, kochać się szczerze w kobiecie, która kocha innego, lub też (ale ta rzecz jest tak rzadka, iż zaledwie śmiem ją wspomnieć z obawy pogrążenia się w sferze niezrozumialstwa, jak w pierwszem wydaniu)... lub też, wchodząc do salonu, gdzie znajduje się ukochana, starać się czytać w jej oczach, co myśli o nas w tej chwili, a wcale nie dbać o to, aby wyrazić miłość własnem spojrzeniem: oto przeszłość, której żądam od mego czytelnika. Opis wielu tych delikatnych i rzadkich uczuć wydał się ludziom pozytywnym ciemny. Co zrobić, aby być jasnym w ich oczach? Oznajmić im zwyżkę kursu o pięćdziesiąt centymów, lub zmianę taryfy celnej w Kolumbji.  Niniejsza książka wyjaśnia poprostu, racjonalnie, można powiedzieć matematycznie, rozmaite uczucia następujące kolejno po sobie, a których całość nazywa się miłością.  Wyobraźmy sobie dość zawiłą figurę geometryczną, nakreśloną kredą na dużej tablicy; otóż ja wam wyjaśnię tę figurę; ale nieodzownym warunkiem jest, aby ona już istniała na tablicy; nie mogę jej sam nakreślić. To właśnie niepodobieństwo sprawia, że tak trudno jest napisać o miłości książkę, nie będącą romansem. Aby śledzić z zajęciem filozoficzny rozbiór tego uczucia, trzeba u czytelnika czego innego niż inteligencji; trzeba koniecznie, aby widział miłość. Otóż, gdzie można widzieć jakieś uczucie?  Oto przyczyna niejasności, której nigdy nie zdołam usunąć.  Miłość jest jak to, co się nazywa na niebie mleczną drogą, błyszczącem skupieniem, utworzonem przez tysiące drobnych gwiazd, z których niejedna jest często mgławicą. Książki zanotowały kilkaset drobnych, kolejnych i jakże trudnych do rozpoznania uczuć, składających się na tę namiętność, i to najgrubszych, i to myląc się często i biorąc rzecz uboczną za główną. Najlepsze z tych książek, takie jak Nowa Heloiza, romanse pani Cottin, Listy panny de Lespinasse, Manon Lescaut, pisane były we Francji, w kraju, gdzie roślina zwana miłość zawsze obawia się śmieszności, gdzie dławią ją wymagania namiętności narodowej: próżności, i gdzie nigdy prawie nie dochodzi ona swego pełnego wzrostu.  Cóż to jest znać miłość z powieści? Cóżby było, gdyby ktoś, wyczytawszy jej opis w setkach głośnych książek, ale nie odczuwszy jej nigdy, szukał w tem oto dziele wytłumaczenia tego szaleństwa? Odpowiem jak echo: „Szaleństwo“.  Młoda, rozczarowana kobieto, czy chcesz napawać się jeszcze tem, co cię tak pochłaniało przed kilku laty, o czem nie śmiałaś mówić z nikim i co omal nie przyprawiło cię o utratę czci? Dla ciebie-to przerobiłem tę książkę, starając się uczynić ją jaśniejszą. Przeczytawszy ją, nie mów o niej nigdy inaczej niż tonikiem wzgardy i rzuć ją do palisandrowej szafki za inne książki, najlepiej zostaw nawet parę kartek nieprzeciętych.  Nietylko parę kartek nierozciętych zostawi niepełny osobnik uważając się za filozofa, dlatego że zawsze obcy był owym szalonym wzruszeniom, które sprawiają, iż szczęście nasze na cały tydzień zależy od jednego spojrzenia. Inni, dochodząc dojrzałego wieku, silą się, przez ambicję, zapomnieć, iż kiedyś mogli się tak poniżyć, aby się zalecać do kobiety i narażać się na upokarzającą odmowę; tacy ludzie znienawidzą tę książkę. Wśród tylu inteligentnych ludzi, którzy potępili to dzieło z rozmaitych powodów, ale zawsze z gniewem, śmieszni wydali mi się jedynie ci, którzy — cóż za dubeltowa próżność! — utrzymują, że zawsze byli wyżsi nad słabostki serca, a mimo to są natyle bystrzy, aby ocenić a priori ścisłość traktatu, będącego jedynie logicznym opisem tych słabostek.  Osobistościom poważnym, zażywającym w świecie sławy ludzi rozsądnych i zgoła nie romantycznych, łatwiej jest o wiele zrozumieć romans, choćby najnamiętniejszy, niż książkę filozoficzną, w której autor na chłodno opisuje rozmaite okresy choroby duszy, zwanej miłością. Romans wzrusza ich nieco; natomiast wobec traktatu filozoficznego są ci rozsądni ludzie niby ślepi, którzyby sobie kazali czytać opis obrazów z muzeum i mówili do autora: „Przyzna pan, drogi panie, że pańskie dzieło jest straszliwie niejasne“. A co będzie, jeżeli temi ślepcami będą ludzie inteligentni, oddawna piastujący tę godność i mający olbrzymie pretensje do nieomylności? Ładnie obejdą się z biednym autorem! To właśnie zdarzyło mu się przy pierwszem wydaniu. Wiele egzemplarzy spłonęło dzięki rozjątrzonej próżności bardzo intelignetnych ludzi. Nie mówię o zniewagach, niemniej pochlebnych przez swą zaciekłość; ogłoszono autora brutalem, niemoralnym, pismakiem dla ulicy, człowiekiem niebezpiecznym etc. W krajach, strawionych monarchją, tytuły te są najniezawodniejszą nagrodą dla każdego, kto się ośmieli pisać o kwestjach moralnych, a nie poświęcić swego dzieła aktualnej pani Dubarry. Szczęśliwa byłaby literatura, gdyby nie była rzeczą modną, i gdyby się nią chcieli zajmować tylko ci, dla których jest stworzona! Za czasów Cyda, Corneille był dla pana margrabiego de Dangeau jedynie poczciwiną. Dziś wszyscy uważają się za powołanych do czytania pana de Lamartine; tem lepiej dla jego wydawcy, ale gorzej i stokroć gorzej dla tego wielkiego poety. Za naszych czasów genjusz liczy się z figurkami, o których istnieniu nie powinien nawet wiedzieć, pod grozą poniżenia się.  Pracowite, czynne, wielce czcigodne i zgoła pozytywne życie jakiegoś radcy stanu, fabrykanta pończoch lub obrotnego bankiera znajduje nagrodę w miljonach, a nie w tkliwych wrażeniach. Pomału, serce tych panów kostnieje, to co pozytywne i użyteczne staje się wszystkiem dla nich, a dusza ich zamyka się dla tego właśnie uczucia, które wymaga najwięcej wczasu i które czyni człowieka najbardziej niezdolnym do wszelkiego rozsądnego i systematycznego zajęcia.  Całą tę przedmowę napisałem jedynie po to, aby okrzyczeć, że książkę moją, na jej nieszczęście, mogą zrozumieć jedynie ludzie, którzy mieli czas robić szaleństwa. Wiele osób obrazi się; te, mam nadzieję, nie będą czytały dalej.

Druga przedmowa

Piszę jedynie dla stu czytelników, dla owych istot nieszczęśliwych, miłych, uroczych, nie obłudnych, nie moralnych, którym chciałbym się podobać; znam takich ledwie jedną lub dwie. O tych wszystkich, którzy kłamią dla swej pisarskiej reputacji, nie dbam zgoła. Te piękne damy powinny czytywać rachunek swej kucharki oraz modnego kaznodzieję, czy się nazywa Massillon czy pani Necker, aby móc o nim rozmawiać z poważnemi kobietami, które rozdają reputację. A zważcie to dobrze, ten piękny stopień można zawsze uzyskać we Francji, czyniąc się arcykapłanem jakiegoś głupstwa.  Czy byłeś w swojem życiu pół roku nieszczęśliwy z miłości? — spytałbym każdego, kto zechce czytać tę książkę.  Lub, jeśli dusza twoja nie odczuła w życiu innego nieszczęścia, prócz myśli o procesie, albo tego żeś przepadł przy ostatnich wyborach, albo żeś, podczas sezonu kąpielowego w Aix, zbierał mniejsze tryumfy dowcipu niż zazwyczaj, — będę ciągnął dalej niedyskretne pytania i spytam, czyś przeczytał w ubiegłym roku jedno z owych zuchwałych dzieł, które zmuszają do myślenia? Naprzykład Emila J. J. Rousseau, albo sześć tomów Montaigne’a? A jeśli nigdy nie byłeś nieszczęśliwy przez tę słabość silnych dusz, jeśli nie masz zwyczaju, nawspak naturze, myśleć przy czytaniu, książka ta źle cię usposobi dla autora: zbudzi w lobie podejrzenie, że istnieje szczęście którego nie znasz, a które znała panna de Lespinasse.

Trzecia przedmowa

Chcę prosić czytelnika o pobłażanie dla niezwykłej formy tej Fizjologji miłości.  Dwadzieścia ośm lat temu (piszę w r. 1842), wstrząśnienia, które nastąpiły po upadku Napoleona, pozbawiły mnie stanowiska. Dwa lata wprzód, traf rzucił mnie, bezpośrednio po okropnościach odwrotu z pod Moskwy, do uroczego miasta, gdzie zamierzałem, ku wielkiej swej radości, spędzić resztę życia. W szczęśliwej Lombardji, w Medjolanie, w Wenecji, wielką, lub, aby rzec lepiej, jedyną sprawą życia jest rozkosz. Nikt się tam nie troszczy o sprawy i o czyny sąsiada; ledwie się ktoś zaprząta własnemi. Jeśli kto spostrzega istnienie sąsiada, to nie poto aby go nienawidzić. Usuńcie zawiść z prowincjonalnego miasta we Francji, cóż zostanie? Nieistnienie, niemożliwość okrutnej zawiści stanowi najpewniejszą cząstkę owego szczęścia, które ciągnie wszystkich mieszkańców prowincji do Paryża.  Po balach maskowych w karnawale 1820 roku, świetniejszych niż zazwyczaj, towarzystwo medjolańskie było świadkiem kilku postępków zupełnie szalonych; mimo że ludzie są tam przyzwyczajeni do rzeczy które wydawałyby się we Francji nie do wiary, zajmowano się niemi cały miesiąc. U nas obawa śmieszności powstrzymałaby od takich wypadków; trzeba mi już wiele odwagi, aby mówić o nich!  Pewnego wieczora komentowano głęboko przyczyny i skutki tych szaleństw w salonie uroczej pani Pietra Grua, która, osobliwym trafem, nie była wmięszana w żadne. Pomyślałem, że, nim rok upłynie, zostanie mi może jedynie bardzo mgliste wspomnienie tych osobliwych faktów oraz pobudek które im przypisywano. Wziąłem do ręki program koncertu; skreśliłem na nim ołówkiem kilka słów. Projektowano faraona; siedziało nas dokoła zielonego stolika z trzydzieści osób; ale rozmowa była tak ożywiona, że zapomnieliśmy o grze. Pod koniec wieczoru nadszedł pułkownik Scotti, jeden z najbardziej uroczych ludzi w armji włoskiej; spytano go, jak sobie tłumaczy fakty które nas zaprzątały; opowiedział nam, w istocie, rzeczy, które przypadek mu zdradził, a które dawały owym sprawom zupełnie inny charakter. Wziąłem znów mój świstek i dopisałem te nowe okoliczności.  Ten zbiór szczegółów tyczących miłości prowadziłem dalej w ten sam sposób, ołówkiem, na skrawku papieru, w salonach, gdzie przysłuchiwałem się rozmowom. Niebawem zacząłem szukać wspólnego prawa, aby oznaczyć rozmaite stopnie. W dwa miesiące potem, obawa że mnie wezmą za carbonaro, wypędziła mnie do Paryża, jedynie, jak sądziłem, na kilka miesięcy; i nigdy już nie ujrzałem Medjolanu, gdzie spędziłem siedem lat.  W Paryżu umierałem z nudów; przyszła mi ochota zająć się jeszcze raz owym lubym krajem, z którego strach mnie wypędził; zebrałem w jeden plik swoje świstki i darowałem ten poszyt księgarzowi. Ale niebawem wyłoniła się trudność; drukarz oświadczył, że niepodobna mu składać z notatek kreślonych ołówkiem. Odgadłem, że uważa tego rodzaju rękopis za uwłaczający jego godności. Młody uczeń z drukarni, który odniósł mi moje notatki, wydawał się zawstydzony niemiłą misją jaką mu powierzono; umiał pisać, podyktowałem mu tedy owe notatki kreślone ołówkiem.  Zrozumiałem też, że dyskrecja nakazuje mi zmienić imiona własne, a zwłaszcza pookrawać anegdoty. Mimo że w Medjolanie wogóle nie czytują, książka ta, gdyby się tam dostała, mogłaby się wydać karygodną złośliwością.  Wydałem tedy nieszczęsną książkę. Ośmielę się wyznać, że w owej epoce byłem na tyle zuchwały, aby gardzić wykwintnym stylem. Zauważyłem, że młody drukarczyk sili się unikać niezbyt dźwięcznych kadencyj oraz zbiegu słów przykrego dla ucha. W zamian za to, zmieniał wciąż bez ceremonji szczegóły, trudne do wyrażenia: sam Wolter boi się rzeczy trudnych do powiedzenia. Zarys o Miłości mógł być coś wart jedynie przez mnogość drobnych odcieni, które czytelnik powinien sprawdzić w swoich wspomnieniach, o ile był na tyle szczęśliwy aby je mieć. Ale stała się rzecz gorsza: byłem wówczas, jak zawsze zresztą, bardzo niedoświadczony w sprawach literackich; księgarz, któremu darowałem rękopis, wydrukował go na lichym papierze i w niedorzecznym formacie. Toteż, kiedy, po miesiącu, spytałem go o losy książki, odpowiedział: „Można rzec że jest święta, bo nikt jej nie tyka“.  Nie postało mi nawet w głowie starać się o artykuły w dziennikach; wydawało mi się to czemś haniebnem. Mimo to, żadne może dzieło bardziej nie potrzebowało aby je zalecić cierpliwości czytelnika. Pod grozą niezrozumiałości od pierwszych stronic, trzeba było skłonić czytelnika do przyjęcia nowego słowa krystalizacja, mającego plastyczniej wyrazić ów całokształt osobliwych szaleństw, które sobie wyobrażamy jako prawdziwe, a nawet jako niewątpliwe wobec ukochanej osoby.  W owym czasie, cały przesiąknięty, oczarowany najmniejszemi drobnostkami, które zauważyłem w tych moich ubóstwianych Włoszech, unikałem troskliwie wszelkich ustępstw, wszelkich gładkości stylu, które mogłyby uczynić ów Zarys o miłości mniej dzikim w oczach literatów.  Poza tem, nie schlebiałem publiczności; była to epoka, w której literatura, obolała od narodowych nieszczęść, tak wielkich i świeżych, troszczyła się jakgdyby tylko o to, aby ukoić naszą nieszczęśliwą próżność; rymowała męstwo i zwycięstwo, chwała i działa etc. Nudna literatura owej doby nigdy, zdawałoby się, nie szukała prawdziwych rysów traktowanego rzekomo przedmiotu; szukała jedynie sposobności schlebiania temu narodowi, niewolnikowi mody, który pewien wielki człowiek nazwał wielkim narodem, zapominając, że był wielkim jedynie pod warunkiem że jego miał za wodza.  Wynikiem mej nieświadomości co do warunków najskromniejszego bodaj powodzenia było, że, od r. 1822 do 1833, znalazłem nie więcej niż siedemnastu czytelników; po dwudziestu latach jego istnienia, zaledwie setka ciekawych zrozumiała Zarys o miłości. Niektórzy mieli tę cierpliwość, aby śledzić rozmaite fazy tej choroby w swojem otoczeniu; aby bowiem zrozumieć tę namiętność, która, od trzydziestu lat, kryje się u nas tak starannie z obawy śmieszności, trzeba o niej mówić jak o chorobie; tą drogą można niekiedy osiągnąć uleczenie.  W istocie, dopiero po pół wieku przewrotów, które kolejno pochłaniały całą naszą uwagę; dopiero po pięciu zupełnych zmianach formy i dążeń naszych rządów, rewolucja zaczyna ledwie wnikać w nasze obyczaje. Miłość, lub to co ją najczęściej zastępuje kradnąc jej miano, miłość była we Francji wszechwładną za Ludwika XV; damy ze dworu mianowały pułkowników; było to poprostu pierwsze stanowisko w kraju. Po pięćdziesięciu latach, niema dworu, najwpływowsza zaś kobieta z panującego mieszczaństwa lub z dąsającej się arystokracji nie zdołałaby wyjednać komuś trafiki w najmniejszem miasteczku.  Trzebaż to wyznać, kobiety nie są już w modzie; w naszych świetnych salonach, dwudziestoletnie młodziki ledwie raczą do nich zagadać; wolą otaczać kołem nieokrzesanego gębacza, który swoim prowincjonalnym akcentem rozbiera kwestję zdolności, i czyhać na sposobność wtrącenia jakiegoś słówka. Bogata młodzież, która sili się udawać lekkomyślną aby nibyto podtrzymać świetność dawnej arystokracji, woli o wiele mówić o koniach i grywać wysoko w klubach, gdzie kobiety nie mają wstępu. Śmiertelny chłód, panujący w stosunku młodych ludzi do dwudziestopięcioletnich kobiet, które małżeńska nuda wraca społeczeństwu, sprawi może, iż paru inteligentnych ludzi przyjmie życzliwie ten najściślejszy opis kolejnych faz choroby zwanej miłością.  Przerażająca zmiana, która nas wtrąciła w obecną nudę i która nie pozwala nam już zrozumieć społeczeństwa z r. 1778, takiego jak je widzimy w listach Diderota do panny Volland, jego kochanki, lub w Pamiętnikach pani d’Epinay, może pchnąć do dociekań nad tem, który-to z naszych kolejnych rządów zabił u nas zdolność zabawy i zbliżył nas do narodu najsmutniejszego pod słońcem. Nie umiemy nawet naśladować ich parlamentu i uczciwości ich stronnictw, jedynej znośnej rzeczy jaką wynaleźli. W zamian za to, najgłupszy z ich smutnych wymysłów, poczucie godności, zajęło u nas miejsce wesołości francuskiej, którą można już tylko spotkać na pięciuset podmiejskich balikach za rogatkami Paryża, lub na południu Francji, poniżej Bordeaux.  Ale który z naszych kolejnych rządów przyniósł nam to straszliwe nieszczęście aby nas zanglizować? Czy mamy winić ów krzepki rząd z r. 1793, który przeszkodził najeźdźcom rozbić obóz na Montmartre? ów rząd, który za niewiele lat wyda się nam heroiczny i który tworzy godną przegrywkę do rządu, niosącego pod Napoleonem nasze imię do wszystkich stolic Europy.  Puśćmy w niepamięć poczciwą w intencjach głupotę Dyrektorjatu, uświetnionego talentem Carnota, i nieśmiertelną kampanję włoską z lat 1796 — 1797.  Zepsucie dworu Barrasa przypominało jeszcze wesołość dawnej epoki; wdzięki pani Bonaparte świadczyły, że nie mieliśmy wówczas żadnej skłonności do posępnego chłodu Anglików.  Głęboka cześć, jaką, mimo zawiści dzielnicy Saint-Germain, musieliśmy żywić dla rządów Pierwszego Konsula, oraz znamienici ludzie, którzy uświetnili towarzystwo paryskie, jak Cretet, Daru, etc., nie pozwalają zrzucać na Cesarstwo odpowiedzialności za wybitną zmianę, jaka się dokonała w charakterze francuskim w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku.  Zbyteczne jest posuwać ten rozbiór: czytelnik zastanowi się, i potrafi wyciągnąć wnioski...

KSIĘGA PIERWSZA

Rozdział I. O miłości

Próbuję zdać sobie sprawę z tego uczucia, którego wszystkie szczere objawy mają w sobie jakieś piękno.  Istnieją cztery odmiany miłości:  1. Miłość sercem, miłość namiętna, owa miłość Zakonnicy Portugalskiej, Heloizy do Abelarda, miłość kapitana Vesel, żandarma z Cento.  2. Miłostka, ta która kwitła w Paryżu około r. 1760, a którą spotykamy w pamiętnikach i powieściach z owej epoki: Crébillon, Lauzun, Duclos, Marmontel, Chamfort, pani d’Epinay etc.  Jestto niby obraz, w którym wszystko, nawet cienie, powinno być różowe; gdzie nie powinno być nic niemiłego, pod żadnym pozorem, pod grozą uchybienia zwyczajom, dobremu tonowi, subtelności etc. Człowiek dystyngowany wie zgóry, jak się ma zachować i co go czeka w kolejnych fazach tej miłości; wolny od namiętności i jej niespodzianek, zwykle rozwija więcej subtelności niż prawdziwego uczucia, jest bowiem zawsze bardzo inteligentny. Jestto ładna i chłodna miniatura w porównaniu z obrazem Carraccich. Gdy namiętność burzy wszystkie nasze interesy, miłostka zawsze umie się do nich dostroić. Prawda iż, jeśli odjąć tej miernej miłości próżność, zastaje z niej bardzo niewiele; pozbawiona próżności, jest niby wątły ozdrowieniec, który ledwie powłóczy nogami.  3. Miłość fizyczna.  Spotkać na polowaniu piękną i hożą wieśniaczkę, która umyka do lasu. Każdy zna miłość, opartą na tego rodzaju przyjemnościach: choćby ktoś miał najbardziej oschły i niewydarzony charakter, zawsze zaczyna się od tego w szesnastym roku.  4. Miłość z próżności.  Olbrzymia większość mężczyzn, zwłaszcza we Francji, pragnie mieć i ma kobietę modną, jak się ma ładnego konia, coś co należy do zbytku młodego panicza. Zapały te rodzą się z mniej lub więcej głaskanej i drażnionej próżności. Niekiedy łączy się z nią miłość fizyczna, i to nie zawsze; często niema tu nawet przyjemności zmysłów. Dla plebejusza księżna nie ma nigdy więcej niż trzydzieści lat, mawiała księżna de Chaulnes; dworzanie zaś owego zacnego człowieka, Ludwika, króla Holandji, wspominają jeszcze z uciechą pewną ładną panią w Hadze, która nie umiała się zdobyć na opór wobec kogoś kto był diukiem lub księciem. Ale, wierna zasadom monarchicznym, skoro przybywał książę krwi, odprawiała księcia: była niby order ciała dyplomatycznego.  Najszczęśliwszą kombinacją tego płaskiego stosunku jest ta, w której przyjemność zmysłów zwiększa się nawykiem. Wspomnienia upodobniają go nieco do miłości; zerwanie powoduje ranę miłości własnej i smutek; pod wpływem romansowych pojęć człowiek myśli że jest zakochany i melancholijny, próżność bowiem rada się stroi w piórka wielkiego uczucia. Tyle jest pewne, że, z jakiegobądź rodzaju miłości płynie rozkosz, z chwilą gdy dusza bierze w niej udział, rozkosz ta staje się żywa, a wspomnienie jej urocze. W namiętności tej, nawspak wielu innym, wspomnienie tego co się utraciło zawsze wydaje się wyższe od tego, czego można się spodziewać.  Niekiedy, w miłości poczętej z próżności, nawyk lub zwątpienie aby się znalazło coś lepszego, wytwarza rodzaj przyjaźni, najmniej sympatyczny ze wszystkich; chełpi się ona swą pewnością etc..  Miłość fizyczną, jako iż jest wrodzona, znają wszyscy; jednakże dla tkliwych i namiętnych dusz posiada ona jedynie podrzędne znaczenie. Jeżeli tacy ludzie bywają śmieszni w salonie, jeśli intrygi świata często ranią ich serce, znają oni wzamian rozkosze na zawsze zamknięte dla tych, co żyją jedynie dla próżności lub dla pieniądza.  Istnieją cnotliwe i tkliwe kobiety, które zaledwie mają pojęcie o rozkoszy fizycznej; rzadko się na nią narażały, jeśli można tak powiedzieć, a nawet wówczas upojenia duszy dały im niemal zapomnieć o rozkoszy ciała.  Zdarzają się ludzie, będący ofiarą i narzędziem piekielnej dumy à la Alfieri. Ci ludzie, którzy może są okrutni dlatego, że, jak Neron, drżą ciągle sądząc innych wedle siebie; ci ludzie, powiadam, nie są zdolni kosztować rozkoszy fizycznej, o ile jej nie towarzyszy najwyższe upojenie pychy, to znaczy o ile nie dopuszczają się okrucieństw na towarzyszce swych rozkoszy. Skąd okropności Justyny. Tańszym kosztem nie umieją mieć uczucia pewności.  Zresztą, zamiast rozróżniać cztery rodzaje miłości, można równie dobrze przyjąć ośm lub dziesięć odcieni. Istnieje może tyleż sposobów czucia, ile jest sposobów widzenia; ale te różnice nomenklatury nie zmieniają nic w dalszych wywodach. Wszelka miłość na ziemi rodzi się, żyje i umiera, lub wzbija się do nieśmiertelności wedle tych samych praw.

Rozdział II. O narodzinach miłości

Oto, co się dzieje w duszy:  1. Podziw.  2. Powiada się sobie: Cóż za rozkosz byłoby całować ją, otrzymywać pocałunki etc.  3. Nadzieja.  Rozbiera się zalety; w takiej chwili kobieta powinnaby się oddać, aby osiągnąć szczyt upojenia zmysłów. Nawet najskromniejszym kobietom oczy płoną w chwili nadziei; namiętność jest tak silna, rozkosz tak żywa, że zdradza się wymownemi znakami.  4. Miłość urodziła się.  Kochać, znaczy znajdować rozkosz w widzeniu, dotykaniu, czuciu wszystkiemi zmysłami, z tak bliska jak tylko można, istoty ukochanej i kochającej wzajem.  5. Zaczyna się pierwsza krystalizacja.  Rozkoszujemy się tem, aby stroić w tysiące powabów kobietę której miłości jesteśmy pewni; rozbieramy swoje szczęście z niesłychaną lubością. Poprostu wyolbrzymiamy sobie wspaniały dar, który spadł nam z nieba, którego nie znamy a którego posiadania jesteśmy pewni.  Pozwólcie pracować głowie zakochanego dwadzieścia cztery godzin, a oto co znajdziecie:  W kopalni soli w Salcburgu wrzuca się w czeluść szybu gałąź odartą z liści; w parę miesięcy później wydobywa się ją okrytą lśniącemi kryształkami; najdrobniejsze gałązki, nie większe od łapki sikory, przybrane są mnóstwem ruchomych i lśniących djamentów; nie można poznać pierwotnej gałęzi.  Krystalizacją nazywam czynność myśli, która, we wszystkiem co widzi, odkrywa nowe przymioty ukochanej osoby.  Podróżnik opowiada o chłodzie pomarańczowych gajów w Genui, nad morzem, w upalne dni letnie: cóż za rozkosz byłaby zażywać tego chłodu z nią! Przyjaciel łamie rękę na polowaniu: cóż za rozkosz być pielęgnowanym przez kochaną kobietę! Być wciąż z nią i wciąż czuć jej miłość, to niemal zmieniłoby ból w rozkosz; złamana ręka przyjaciela staje się punktem wyjścia, aby uwierzyć w niebiańską dobroć ukochanej. Słowem, wystarczy pomyśleć o jakiejś zalecie, aby ją ujrzeć w przedmiocie swej miłości.  Zjawisko to, które pozwalam sobie nazwać krystalizacją, ma źródło w naturze, która nas nastraja do rozkoszy i pędzi nam krew do mózgu; w poczuciu iż zalety ukochanej osoby mnożą rozkosz, a wreszcie w tej myśli: ona jest moją. Dziki nie ma czasu iść poza ten pierwszy krok. Czuje rozkosz, ale energję jego mózgu pochłania całkowicie pościg za danielem, którego mięsem musi czemprędzej skrzepić siły, aby nie zginąć od topora wrogów.  Na przeciwnym biegunie cywilizacji, nie wątpię, że kobieta tkliwa dochodzi do tego, iż doznaje rozkoszy fizycznej jedynie z mężczyzną którego kocha. Zupełnie przeciwnie jak u dzikich. Ale, w narodach cywilizowanych, kobieta ma poddostatkiem czasu, dziki zaś tak jest pochłonięty swemi zatrudnieniami, że musi traktować swą samicę jak pociągowe bydlę. Jeżeli samice wielu gatunków zwierząt są szczęśliwsze, to dla tego, że istnienie samców lepiej jest ubezpieczone.  Ale porzućmy lasy, aby wrócić do Paryża. Człowiek trawiony namiętnością widzi wszystkie doskonałości w tej którą kocha; jednakże uwaga jego może być jeszcze rozprószona, dusza bowiem nuży się wszystkiem co jednostajne, nawet doskonaleni szczęściem.  Oto co zdarza się, aby utrwalić uwagę:  6. Rodzi się wątpienie. Po kilku spojrzeniach lub szeregu innych czynności, które mogą trwać chwilę albo wiele dni, a które najpierw obudziły a potem umocniły jego nadzieję, kochanek budzi się z pierwszego zdumienia i oswaja się ze swem szczęściem. Powodując się teorją, która, zawsze oparta na najczęstszych przypadkach, powinna brać w rachubę jedynie kobiety łatwe, ów kochanek żąda konkretniejszych rękojmi i dąży do posiadania.  Kobieta przeciwstawia mu obojętność, chłód lub nawet gniew, jeśli okazuje zbytnią pewność siebie; we Francji posługuje się odcieniem ironji, który mówi: „Uważasz się za bliższego celu niż jesteś“. Kobieta postępuje tak, bądź wówczas gdy się przebudzi z chwilowego oszołomienia i wróci w granice skromności drżąc że je przekroczyła, bądź poprostu przez rozsądek lub zalotność.  Kochanek zaczyna wątpić o szczęściu które sobie obiecywał; zaczyna brać krytycznie swoje mniemane nadzieje.  Próbuje się rzucić w inne uciechy życia, nie znajduje w nich żadnego smaku. Chwyta go lęk przed strasznem nieszczęściem, a wraz z nim przychodzi głębokie skupienie.  7. Druga krystalizacja.  Wówczas zaczyna się druga krystalizacja, której djamentami są potwierdzenia tej myśli:  Kocha mnie.  Co kwadrans w nocy która nastąpiłaipo narodzinach wątpliwości, po chwili strasznych męczarni, zakochany mówi sobie: Tak, kocha mnie; i krystalizacja zmierza do odkrywania nowych wdzięków; potem znowuż wątpienie wpija weń błędne oczy i osadza go w miejscu. Zaledwie może oddychać, powiada sobie: Ale czy ona mnie kocha? Wśród tych rozdzierających i rozkosznych wahań, biedny kochanek czuje żywo to: Dałaby mi rozkosz, jaką może mi dać ona jedna.  Oczywistość tej prawdy, owa droga na krawędzi straszliwej przepaści, gdy drugą ręką dotykamy najwyższego szczęścia, daje tej drugiej krystalizacji tyle wyższości nad pierwszą.  Kochanek błąka się ustawnie między temi trzema myślami:  1. Ona jest wcieleniem doskonałości.  2. Kocha mnie.  3. Co czynić, aby uzyskać najwyższy dowód miłości? Najbardziej rozdzierająca chwila dla młodej jeszcze miłości, to ta, w której spostrzega, że rozumowała fałszywie i że trzeba zburzyć cały złom krystalizacji.  Wówczas zaczyna się wątpić o samej krystalizacji.

Rozdział III. O nadziei

Wystarczy bardzo małej dawki nadziei, aby spowodować narodziny miłości.  Nadzieja może później rozwiać się po upływie kilku dni; miłość mimo to zrodziła się.  Przy charakterze stanowczym, zuchwałym, porywczym, oraz przy wyobraźni rozbudzonej nieszczęściami życia, stopień nadziei może być mniejszy.  Nadzieja może ustać wcześniej, nie zabijając miłości.  Jeśli kochanek zaznał nieszczęść, jeśli ma charakter czuły i myślący, jeśli zwątpił o innych kobietach, jeśli ma żywe uwielbienie dla danej osoby, wówczas żadna pospolita rozkosz nie zdoła go oderwać od drugiej krystalizacji. Będzie wolał raczej marzyć o najsłabszej możliwości pozyskania kiedyś jej serca, niż otrzymać od kobiety pospolitej wszystko czem ona może go obdarzyć.