O królewnach, pastuszkach i smokach. Prastare polskie baśnie,  klechdy i opowieści - Andrzej Sarwa - ebook

O królewnach, pastuszkach i smokach. Prastare polskie baśnie, klechdy i opowieści ebook

Sarwa Andrzej

4,4

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2010
Opis

„O królewnach, pastuszkach i smokach” to zbiór bardzo pięknych i mądrych polskich baśni, klechd, legend oraz opowieści, przeznaczonych zarówno dla dzieci jak i dla dorosłych. Tom zawiera opracowane literacko przez Andrzeja Juliusza Sarwę prastare polskie wątki baśniowe przekazywane sobie przez stulecia z ust do ust, a spisane dopiero w niezbyt odległej przeszłości. „Gałązka rajskiej jabłoni” to obowiązkowa pozycja w domowej biblioteczce tych wszystkich, którzy chcą zaszczepić w swoich dzieciach miłość nie tylko do baśni i naszej ojczystej tradycji, ale także w opowiadanych historiach szukają prawdziwej mądrości, podanej w sposób charakteryzujący się szlachetną prostotą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
3
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O królewnach, pastuszkach i smokach

prastare polskie baśnie, klechdy i opowieści

opowiedział Andrzej Juliusz Sarwa

Armoryka

Sandomierz

Redaktor tomu: Joanna Sarwa 

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Charles Sprague Pearce (1851-1914), Peines de Coeur (1881), (licencja: public domaine), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Pearce_Peines_de_Coeur.jpg  

Copyright © 2013 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

O chłopie, smoku, lisicy i kurach

Dzionek był piękny. Pozłocista słoneczna kula leniwie wspinała się ku zenitowi firmamentu, który błękitnym baldachimem niesplamionym nawet jedną chmurką rozpinał się nad ziemią.

Po polnej, wyboistej drodze, wzniecając obłoczki kurzu, sunęła z turkotem drewnianych, okutych żelaznymi obręczami kół, fura ciągniona przez starą, kościstą kobyłę.

Na furze zaś siedział rozparty na snopku żytniej słomy przykrytym połataną derką niestary jeszcze chłop. Nucił coś pod nosem i uśmiechał się z zadowoleniem sam do siebie, od czasu do czasu zagadując do kobyły:

– No i cóż, stara? Pięknie się dziś sprawiliśmy. Jeszcze się jarmark na dobre nie zaczął, a my jużeśmy pozbyli się wszystkiego, co było do sprzedania i kupili wszystko, co było do kupienia.

Z lubością zważył w dłoni spore zawiniątko groszaków, pobrzękując z cicha monetami.

Kobyła nie zwracała nań wcale uwagi i nisko opuszczając wielki łeb, ciągnęła furę z mozołem.

– Pewnie na południe wrócimy do chałupy. A to się stara zadziwi! No i pewnikiem pochwali za to, żem taki obrotny. A może i nie pożałuje omasty?... – rozmarzył się w głos.

– Wiesz co? – zagadnął kobyłę. – Jeśli dzisiaj baba okrasi mi kaszę skwarkami, to dam ci pięć garści owsa. Niech stracę!

Kobyła obróciła na te słowa swój kanciasty łeb ku mówiącemu i – już, już otwierała pysk, jakby mu chciała za ową obietnicę podziękować, ale nie zdążyła, bo chłop się zmitygował i rzekł:

– No, pięć garści to może nazbyt wiele, ale na dwie garstki możesz liczyć.

Po obu stronach krętej, wąskiej dróżki ciągnęły się od horyzontu po horyzont pola bezkresne. Łany żyta, kłoniąc kłosy pod ciężarem dojrzewającego ziarna, w podmuchach łagodnego wietrzyku falowały niczym powierzchnia morskiej toni. Od zagonów koniczyny smużył się słodkawy zapach kwiecia, a uszu dobiegało miłe brzęczenie pszczół pracowicie spijających nektar.

Minął kęs czasu i pola ustąpić musiały przed zwartą ścianą boru, pośród którego – wychylając się wysoko ponad wierzchołki najroślejszych nawet sosen – tkwiło skaliste wzgórze. Ze wzgórza tego tryskało źródło krystalicznej wody przelewającej się między oślizgłymi i chłodnymi głazami, zbiegającej po pochyłości w dół a później cienkim strumyczkiem wijącej się pomiędzy drzewami i ginącej kędyś hen, w zielonkawym półmroku gęstwiny.

Ucichł turkot kół na wybojach, gdy furka wtoczyła się na leśną drogę grubo wysłaną opadłymi, zrudziałymi igłami sosen.

Chłop nie lubił lasu. Półmrok, cisza i powaga boru onieśmielały go. Ujął więc krzepcej lejce i już, już zamierzał się batem, aby ponaglić kobyłę do szybszego marszu, gdy jego uszu dobiegł jakiś dziwny odgłos. Zrazu zdało mu się, iż to skrzypienie starego studziennego żurawia, lecz rychło skrzypienie przerodziło się w ryk potężny i rozpaczliwy.

Splunął chłop po trzykroć, aby odegnać nieszczęście i mruknął sam do siebie:

– A cóż to za licho?

Im bardziej zbliżał się ku skalistemu wzgórzu, ryk ów narastał, potężniał, odbijał się echem od kolumnady pni.

– A cóż to za licho? – ponownie wyszeptał chłop.

Nie miał jednak czasu, by dłużej zastanawiać się nad tym, bowiem kobyła, wyminąwszy zakręt, wyjechała na prosty odcinek leśnej drogi biegnący u stóp skalistego zbocza. I wtedy chłop znalazł się oko w oko ze... smokiem.

Gad był potężny, przypominał wyglądem ogromną jaszczurkę. Okrywała go szarozielona łuska. Na łbie miał narośl w kształcie rogu, a u łap potężne pazury, zdolne rozerwać wołu.

Smok miotał się wściekle, aż zrył i stratował znaczną połać dróżki, poobdzierał korę z sosen rosnących w pobliżu, połamał krzewy i ryczał. Przeraźliwie ryczał, a gdy zmęczył się, stękał ciężko, bądź wydawał odgłos przypominający skrzypienie studziennego żurawia.

Ściągnął chłop lejce, a gdy kobyła posłusznie stanęła, począł z zaciekawieniem przyglądać się bestii. Wnet wypatrzył, iż wielki kawał skały, oberwawszy się, spadł z wysokości i przygniótł ogon przechodzącego akurat tamtędy smoka.

Chociaż w pierwszym odruchu na widok potwora pomyślał o ucieczce, zoczywszy, iż ów jest uwięziony, zaniechał tego zamiaru i został.

Smok na widok chłopa ucichł i znieruchomiał. Wpatrywał się weń swoimi wyłupiastymi oczyma dość długo, a później przemówił ludzkim głosem:

– Ach, co za szczęście, żeś tędy przejeżdżał, chłopie! Wielkie szczęście! Nie uciekłeś na mój widok, a to znaczy, iż odważne masz serce. Barczysty jesteś, ręce masz krzepkie, pewnie zdołasz dźwignąć kamień, który spadł na mój biedny ogon? Myślę, że to dla ciebie fraszka?

– A pewnie! – odparł chłop, którego próżność smok połaskotał mile. 

– Ach, więc uczyń to, mój przyjacielu, uczyń! Uwolnij starego, biednego smoka, a zobaczysz, co ja uczynię w zamian! W tobie jedyna moja nadzieja na wybawienie! Nie odmawiaj, mój miły przyjacielu! Nie odmawiaj! Bardzo, bardzo proszę!

Chłop litościwe miał serce i nie dał się długo błagać. Zeskoczył z furki, odprzęgnął kobyłę i wziąwszy dyszel, podważył nim skałę, aby smoka uwolnić.

Ale niełatwa to była sprawa. Kamień był bardzo ciężki. Napinał chłop mięśnie ze wszystkich sił, tak iż zdawało się, że lada chwila popękają. Pot lał mu się z czoła, a przed oczyma – z wielkiego wysiłku – przelatywały ciemne płaty.

Sporo czasu minęło, nim trochę siłą, a trochę sprytem, podźwignął kamień na tyle, iż smoczysko mogło wyszarpnąć spod niego swój ogon.

Chłop i smok przysiedli naprzeciw siebie po dwu stronach drogi. Smok dmuchał na ogon i chłodził go wodą wypływającą ze skały, chłop znowu obcierał pot połą koszuli i ciężko łapał powietrze. Tylko kobyła obojętna na wszystko, co się działo, spokojnie obgryzała gałązki jakiegoś krzewu.

Gdy odpoczęli obaj, gad ozwał się do chłopa w te słowa:

– Ach, mój przyjacielu, to jeszcze nie koniec wszystkich moich zmartwień. Od jednego mnie uwolniłeś, podważając skałę. Lecz jeszcze drugie doskwiera.

– A jakież to zmartwienie, paskudo?

– Nie mów tak do mnie – smok skrzywił się szpetnie. – Nie lubię, gdy ktoś brzydko mnie nazywa. Pytałeś o me drugie zmartwienie? Cóż – westchnął ciężko – cóż, głodny jestem. Od wczorajszego wieczora kęsa strawy nie miałem w paszczy, a oto już południe się zbliża.

– Daruj, panie smoku – odpowiedział chłop na to – ale nie będę ci mógł pomóc. Co mogłem, tom dla ciebie uczynił. Teraz jednak, sam będziesz musiał zatroszczyć się o swój brzuch. Miałem skibkę chleba, co to mi ją baba rano naszykowała, alem ją zjadł na jarmarku.

– Chleb! – smok skrzywił się z pogardą. – Chlebem można co najwyżej pozaklejać dziury w zębach, a mnie – tu się oblizał szybko – mięsa trzeba.

– A skądże ja ci wezmę mięsa?! – zakrzyknął chłop.

Gad skończył już z udawaniem grzecznego, szpetnie zazgrzytał, zionął ogniem i z gniewem zakrzyknął:

– Słuchaj, durny chłopie! Głodny jestem, a zatem dać mi musisz swoją kobyłę, co wóz ciągnie, bym ją pożarł. Jeżeli odmówisz, to i tak ją zeżrę, ale ciebie najpierw. Jeśli zaś mi nie odmówisz, wpierw zjem kobyłę, a dopiero potem ciebie.

– Ej! Smoku – okrutniku! – odpowiedział na to chłop. – Takaż to twoja wdzięczność za moje litościwe serce? Jużeś zapomniał, iż obiecywałeś, co też mi uczynisz w zamian, jeśli cię uwolnię?

– No właśnie – odparł smok. – Mówiłem: „Zobaczysz, co ci uczynię, skoro mnie uwolnisz”, a zatem chcę dotrzymać słowa, bom miał wtedy na myśli to, że cię zjem.

Załamał chłop ręce, schwycił się za głowę, a później zwrócił się do kobyły:

– Tyżeś to, szkapo, była jedynym świadkiem, ilem owemu gadowi wyświadczył dobrego. Osądź zatem, czy godzi mu się zżerać ciebie i mnie, czy też raczej winien puścić nas wolno?

A zwracając się do smoka ciągnął:

– A ty, panie smoku, miej honoru na tyle, byś nie krzywdził nas – biedaków bez sprawiedliwego wyroku.

– Może i masz rację. Tedy zgoda. Co się odwlecze, to nie uciecze! Sądź nas, kobyło.

Lecz kobyła była głupia, bo zamiast mądrym wyrokiem wyratować i chłopa, i siebie, rzekła tylko:

– Nie masz wdzięczności na tym świecie! Oj, nie masz!

Skoro smok owo usłyszał, z zadowoleniem zionął ogniem z pyska i już już miał się do zjedzenia szkapy zabrać, gdy naraz z jamy znajdującej się pod korzeniami prastarej sosny wysunęła się lisica i powiedziała:

– Cóż czynicie?! Nikt nie może być sędzią we własnej sprawie! Pozwólcie raczej, iż to ja was osądzę.

Chłop i kobyła ucieszyli się, że mogą zyskać kilka chwil życia jeszcze, bo smok zgodził się na propozycję lisicy.

Ona zaś powiedziała:

– Ponieważ nie widziałam wszystkiego dobrze od samego początku, niech smok pozwoli przywalić się głazem, a chłop niech go ratuje, abym sprawiedliwie orzec mogła, czy istotnie go uratował.

Smok więc wsadził ogon do dziury, a chłop, podważywszy dyszlem kamień, stoczył go tam po pochyłości. Ryknął gad przeraźliwie, gdy poczuł ból i dalejże miotać się na wszystkie strony, wołając:

– Ratuj mnie, chłopie, czym prędzej! Ratuj, bo nie wytrzymam bólu tak wielkiego! Och! Ulituj się nade mną, przyjacielu!

Już brał się chłop do dyszla, gdy lisica zakrzyknęła:

– Czy cię całkiem z rozumu obrało, durny chłopie? Ocaliłam dzięki podstępowi życie tobie i twojej starej kobyle. Uciekajmyż czym prędzej z tego miejsca, bo gdyby udało się smokowi wolność odzyskać, to krucho byłoby z nami wszystkimi!

Zaprzągł więc chłop szkapinę do furki, rozparł się na snopku przykrytym połataną derką, lisica przysiadła obok niego i odjechali.

Gdy oddalili się spory szmat drogi i bór został już daleko za nimi, lisica ozwała się do chłopa:

– A nie zapomniałeś jeszcze, że ocaliłam ci życie?

– Niech mnie ręka boska broni, abym miał zapomnieć! Będę ci wdzięczny do grobowej deski.

– E tam! – skrzywiła się lisica. – Nikt się jeszcze nie napasł wdzięcznością. Myślę, że należy mi się jakaś inna podzięka z twojej strony, chłopie.

– A cóż byś chciała, lisico?

– Pewnie masz kury u siebie w chałupie?

– Ano mam.

– A ile?

– Dwanaście.

– Więc daj mi je do zjedzenia. Każdego dzionka po jednej.

Tak też się stało. Chłop spełnił ową prośbę i lisica co dnia zjadała po jednej kurze, lecz gdy schrupała ich już jedenaście i pozostała tylko jedna, żona chłopa, nie mogąc ścierpieć poniesionej straty, schwyciwszy tęgiego sękacza, pobiła lisicę dotkliwie i przepędziła precz.

A teraz osądźcie sami: czyż kobyła nie miała racji, mówiąc, iż nie było i nie ma wdzięczności na tym świecie?

O uczniu czarnoksiężnika

Przed wielu, wielu laty, tak dawno, iż nikt już nie pamięta, kiedy się to działo, w niewielkiej wioszczynie zagubionej śród bezkresnych pól żył pewien świniopas. Mieszkał wraz z matką, która dla zarobku najmowała się bogatym gospodarzom do roboty w polu.

Świniopas oczywiście nie zajmował się własnymi zwierzętami, jakże bowiem byłoby go na nie stać, skoro cały jego majątek stanowiły zgrzebne portki i takaż koszula? Strzegł stada nierogacizny, którego sztuki należały do rozmaitych właścicieli, a najwięcej do opasłego młynarza.

Pewnego czerwcowego ranka, gdy słońce ledwie wychyliło skrawek swojej tarczy spoza widnokręgu, a wróble gnieżdżące się pod strzechą rozpoczynały kłótnie, nasz pastuch zamiast zwlec się z posłania i ruszyć do roboty, jak to nieodmiennie czynił co dnia, czy był to piątek czy świątek, tym razem obrócił się tylko na drugi bok i na powrót pogrążył we śnie.

– Wojtuś! Wojtuś! – matka delikatnie potrząsnęła go za ramię. – Wojtuś! Czyś chory? Powiedz mi, syneczku. Boli cię co? Hę? Może ci zaparzyć mięty? Albo dziurawca?

– Dajcie mi spokój, matko. Nic mi nie jest.

– Olaboga, laboga! – zajęczała kobieta. – To czemu nie wstajesz?! Dyć stracisz robotę przy świniach, coś ją z takim trudem zdobył.

Próbował Wojtek spać dalej, ale biadolenie matki nie pozwoliło mu na to. Wreszcie, zgniewały go owe jęki, usiadł więc na posłaniu i rzekł z irytacją:

– A to stracę! I cóż, że stracę! Ale mi też szczęście! Cięgiem tego chrząkającego świństwa pilnować! Otóż oświadczam wam, matko, że mam dość i więcej wieprzów pasać nie będę!

– Cóż więc, syneczku, będziemy jedli? Teraz nam obojgu często burczy w brzuchach, a co dopiero, kiedy nie przyniesiesz swojej zapłaty?! Olaboga! Laboga! – zajęczała znowu.

– Nie turbujcie się, matko. Dajcie mi trochę czasu, a ja przecie coś mądrego wymyślę.

– Ojej, jej! Jeszcze nikt się myśleniem nie najadł! Za robotę się weź, za uczciwą, a nie za myślenie! Och! Po cóż cię ksiądz jegomość liter na książce wyuczył?! Przez ową książkę to wszystko i przez owe litery!

– A żebyście wiedzieli, matko, że przez owe litery to wszystko. Mądry człowiek prędzej do majątku przyjść może niż ciemny. I nie oplatajcie bodaj czego, że myśleniem nikt się nie najadł, bo jest akurat przeciwnie.

Więcej się już Wojtek nie odezwał, chociaż matka nie ustawała w biadoleniu. Dziwił się tylko w duchu, iż ma na to tyle sił i cierpliwości.

Odtąd włóczył się chłopak każdego dnia, nie bacząc na to, czy pogoda piękna, czy pochmurno i deszcz. Włóczył się śród pól i zapuszczał do lasu szumiącego konarami stuletnimi z pół wiorsty za wsią.

Tak minęło kilka niedziel. Aż tu naraz któregoś ranka, zanim jeszcze koguty przestały piać, budząc się ze snu, a szary brzask ledwo rozświetlał nieboskłon, porwał się Wojtek z posłania, czym prędzej przyodział, obmył dłonie i twarz w konwi z wodą, zjadł parę łyżek wystygłej kaszy, której zostało z poprzedniego dnia i jął szarpać matkę:

– Wstawajcie, matuś, wstawajcie!

– Cóż ci to się stało, synku, że mnie budzisz tak wcześnie?

– Zaraz mi się musiało coś stać? Wy o jednym tylko myślicie! Wstawać trzeba, bo daleka droga przed nami, a im prędzej wyjdziemy z chałupy, tym wcześniej dotrzemy do celu.

– Jaka droga?! O czym ty pleciesz? Dokąd mamy iść? Niceś wczora nie mówił!

– Bom wczora nie był całkiem pewien, iż winienem to uczynić, com wymyślił.

– A dzisiaj jesteś?

– A dzisiaj tak!

– Więc mi powiedz, czegoś to taki pewny?

– A zatem posłuchajcie. Pomyślałem sobie, iż najlepiej będzie, jeśli wyuczę się na czarnoksiężnika. Taki to ma słodkie życie! Wypowie zaklęcie i już przed nim stół pełen jadła i napitków! Wypowie inne, a złote pieniądze sypią się z sufitu! Musicie, matko, zaprowadzić mnie do czarnoksiężnika i poprosić, aby wziął mnie w termin.

– Oj, synku, syneczku! A czyż nie wiesz, że czary uprawiać to grzech ciężki?

– Ej, matuś! Czary czarom nierówne! Ja nie myślę ludziom szkodzić, cudzą krzywdą się tuczyć.

– To teraz tak mówisz, a cóż będzie później? Pamiętaj, co mądrzy ludzie powiadają: „Kto przez błoto przechodzi choćby i najostrożniej, zawsze buty pobrudzi”. Toż samo i z tobą będzie!

Długo chłopak tłumaczył, a przekonywał, zanim nakłonił matkę, aby go jednak do czarnoksiężnika zawiodła. Wszakże, ruszając w drogę, rzekła mu, iż czyni owo tylko dla świętego spokoju.

Wędrowali i wędrowali. Dzień przechodził za dniem, a noc za nocą. Próżno pytali ludzi w mijanych wsiach, którędy najbliżej będzie do czarnoksiężnika. Nikt nie wiedział.

Dawno już matce i synowi skończyły się skromne zapasy, jakie zabrali ze sobą, więc musieli prosić, aby ich kto nakarmił, co nie zawsze się udawało, dlatego też po wielokroć w owej podróży burczało im z głodu w brzuchach.

Matka niejeden raz mówiła: