O interpretacji - Andrzej Szahaj - ebook + książka

O interpretacji ebook

Andrzej Szahaj

4,5

Opis

Problem interpretacji tekstów od dawna budzi istotne kontrowersje. Zebrane w niniejszym tomie teksty próbują je zrozumieć oraz objaśnić. Ich autor nie jest jednak jedynie chłodnym obserwatorem toczącej się dyskusji, ale zdecydowanym obrońcą jednego z jej stanowisk – tego, które w literaturze przedmiotu zwykło się łączyć z neopragmatyzmem, przede wszystkim w wydaniu Richarda Rorty’ego oraz Stanley’a Fisha. Autor stara się uzasadnić neopragmatystyczną tezę mówiącą, iż interpretację należy rozpatrywać jako proces możliwy do uchwycenia poprzez analizę kulturowych determinant podejścia interpretatora, przesuwając w ten sposób akcent z autora tekstu bądź samego tekstu na tego, kto dokonuje interpretacji. Postrzega go jednak nie w perspektywie indywidualistycznej (psychologistycznej) jako samotnego czytelnika, ale raczej w perspektywie komunitarystycznej jako przedstawiciela określonej „wspólnoty interpretacyjnej” połączonej szeregiem przekonań (uświadamianych lub nie), decydujących w ostateczności o konkretnym kształcie interpretacji.

Andrzej Szahaj, profesor zwyczajny w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika  w Toruniu, członek Komitetu Nauk o Kulturze PAN oraz Komitetu Nauk Filozoficznych PAN. Autor książek: Krytyka, emancypacja, dialog. Jürgen Habermas w poszukiwaniu nowego paradygmatu teorii krytycznej (Warszawa 1990), Ironia i miłość. Neopragmatyzm Richarda Rorty’ego w kontekście sporu o postmodernizm (Wrocław 1996), Jednostka czy wspólnota? Spór liberałów z komunitarystami a „sprawa polska” (Warszawa 2000), Zniewalająca moc kultury. Artykuły i szkice z filozofii kultury, poznania i polityki (Toruń 2004), E pluribus  unum? Dylematy wielokulturowości i politycznej poprawności (Kraków 2004), Filozofia polityki (razem z Markiem N. Jakubowskim, Warszawa 2005), Relatywizm i fundamentalizm, oraz inne szkice z filozofii kultury i polityki (Toruń 2008), Teoria krytyczna szkoły frankfurckiej (Warszawa 2008), Liberalizm, wspólnotowość, równość. Eseje z filozofii polityki (Toruń, 2012).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dlaczego interpretacja?

Zaczęło się jeszcze w szkole podstawowej. Gdy tylko nasza Pani, wiersz jakiś omawiając lub prozy kawałek mały, pytanie zadawała: „Co autor miał na myśli?”, wstępował we mnie dziwny duch przekory i zaczynałem wymyślać niestworzone historie. Dawałem się nieść fali wyobraźni i proponowałem coś, co dziś określiłbym mianem śmiałej hipotezy interpretacyjnej. Potem było jeszcze gorzej. Gdy w liceum pojawiał się problem związany z owym osławionym pytaniem, z moim ówczesnym przyjacielem Andrzejem B. (dziś pisarzem posługującym się pseudonimem Jędrek Barwicz) prześcigaliśmy się w najdziwniejszych propozycjach, bawiąc się przy tym znakomicie. Nic nie sprawiało nam większej przyjemności, niż wprawianie w konfuzję naszych profesorów-polonistów, którzy – choć zacni i mądrzy bardzo – to jednak, w poczciwości swojej utrwaleni, nadmiernego swawolenia interpretacyjnego nie tolerowali. Gdy dziś próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie: skąd w nas ta dzika chęć wynajdywania najbardziej absurdalnych interpretacji czytanych wtedy tekstów, to myślę, że wynikało to z niechęci do szkoły jako aparatu upupiania. Choć nie od razu Gombrowicz stał się nam bliski, bo wszak nie od razu go poznaliśmy, to jednak doskonale czuliśmy atmosferę szkoły, której zadaniem było przekonanie nas, że istnieją jakieś interpretacje właściwe, choćby dlatego, że poparte takim czy innym autorytetem. I mimo że – na szczęście – nie dane nam było z typowym profesorem Pimką się spotkać i z Pimką się zmierzyć, to jednak szkołę jako spimczoną nieco odbieraliśmy. Nie bez znaczenia był także fakt, że dojrzewaliśmy w kraju realizującym najlepszy z możliwych ustrojów, który to ustrój na wszystko znał właściwą odpowiedź i jedyną stosowną interpretacją wszystkiego dysponował. Stąd też nasz instynktowny opór przed poddaniem się owej interpretacji – nawet jeśli wcale nie ideologicznie motywowana była ona – żywiołowy wprost był, co zaspokajało nasza potrzebę niezgody i próżności zarazem, albowiem przed sobą się puszyliśmy naszą zdolnością do wymyślania najdziwaczniejszych historii i uzasadniania ich z niewzruszoną powagą.

Lecz zapewne nic z tego nie miałoby swej kontynuacji w postaci w jakiej ostatecznie miało, gdyby w latach mocno poszkolnych już los nie rzucił mnie na ziemię Albionu i do Uniwersytetu w Cambridge nie przywiódł, gdzie żywot fellowa jednego z najszacowniejszych jego kolegiów przez czas dłuższy pędziłem. Tam to razu pewnego brytyjski kolega o spotkaniu niezwykłym mnie powiadomił: oto sam Umberto Eco przybyć miał, by wykłady głosić, a nadto jeszcze w spotkaniu pewnym udział wziąć. Szczególne to we mnie tony poruszyło, bowiem jednym z jego rozmówców miał być Richard Rorty, którego już z lektur nieco znałem i szanowałem nadzwyczaj. Przezornie zatem do Robinson College wcześniej się wybrałem i miejsce stosowne a doskonałe przed innymi zająłem, ażeby scenę całą (bo wszak w teatrze koledżowym rzecz cała miała się odbyć) widzieć dobrze i słowa żadnego nie uronić, co z ust tak szlachetnych miało paść. Wiele sobie po spotkaniu owym obiecywałem, albowiem zachwyciwszy się wcześniej wysłuchanymi wykładami Eco, w których erudycję z talentem aktorskim wspaniale on połączył, spodziewałem się tryumfu jego nad rozmówcami wszystkimi, wśród których jeszcze Jonathan Culler i Christine Brooke-Rose byli, a i Frank Kermode (dżentelmen w każdym calu) jako moderator też. A tu zaskoczenie mnie spotkało, gdyż nie Eco wcale skrzypce pierwsze w spektaklu tym grał, lecz Rorty i Culler, którzy zaskoczywszy wszystkich swymi tezami, poruszenie wielkie wywołali i publiczność do żywego wzięcia udziału w widowisku przywiedli. I nawet Davida Lodge’a do dłuższej wypowiedzi skłonili, którego w owym czasie także już jakoś z lektur znałem, ale znacznie słabiej niż później, gdy to swoje przygody ze światka literaturoznawców w szatę powieści udanie ujął (zdaje się, że i Malcolm Bradbury głos zabrał, ale za to już głowy bym nie dał). Wielkie to było święto w Robinson College, co sam wcale wielki nie był, lecz raczej do pośledniejszych się zaliczał, bo wszak jako z cegły zbudowany za prawdziwie zacny uchodzić nie mógł, każdy bowiem od razu widział, że ledwo lat dwieście liczy sobie, a to w Cambridge wstyd i brak uznania oznacza. Z zachwytem teatr ten wielki opuszczałem, pewny jednego: rzeczy niezwykłe się stały i wielce ciekawe, a wszystkie o interpretacji traktowały. To i ja o niej chciałem się czegoś więcej dowiedzieć. I gdy lat potem kilka do Stanów przybyłem, aby pisać o Richardzie Rortym, zwycięzcy w mych oczach tego sławnego spotkania, nie omieszkałem od razu go o sprawy owe zagadnąć, ale nie był on za bardzo skłonny w nie wchodzić, uznawszy zapewne, że wszystko co miał do powiedzenia, już w Cambridge padło. Niezrażony tym zanadto na seminarium, które prowadził z Erikiem Donaldem Hirschem, się zapisałem, albowiem o Hirschu już wiedziałem, że i on interpretacją mocno przejęty był. I słuchałem ich pilnie, choć sprawy interpretacji jeno ubocznie na owym seminarium pojawiały się, wszak chodziło o rzeczy inne, „dwie kultury” Snowa i spór między przyrodoznawcami a humanistami o naukę jako taką i jej metodę. Lecz bardziej niż owo seminarium do myślenia mi dało słowo jedno pochwalne przez Rorty’ego o kimś wypowiedziane, kogom nie znał i nigdy nie czytał, a który Stanley Fish się zwał. Nie od razu do tekstów jego zajrzałem, lecz parę lat później, gdy w Cambridge jako fellow ponownie przebywałem i z A.Z. kwaterę dzieląc z zapałem do studiowania owego Fisha się zabrałem. A i A.Z., co wtedy raczej szpiegami był zainteresowany, uległ mojej fascynacji i Fisha studiować zaczął, raz po raz wpadając w zachwyt, który i ja podzielałem. I tak na lat kilka Fish ów stał mi się bliski, a jeszcze bardziej wtedy, gdy okazało się, że rodzina jego z Krakowa pochodzi. Przyjąłem to z satysfakcją, bo Kraków lubię, choć sam z miasta B. jestem, które niezbyt wielu wybitnych ludzi wydało, prócz sławnego profesora M.P.M., co jednak sam raczej z pewnością za krakusa przez zasiedzenie uchodzić by chciał.

W ten oto sposób interpretacja mną zawładnęła i tematem ważnym mego życia się stała, czego książeczka ta mała najlepszym świadectwem jest.

Granice anarchizmu interpretacyjnego

Andrzejowi Zybertowiczowi. Na pamiątkę naszych dyskusji w „El Shaddai”.

Czy wiemy, co czytamy?

Jest rok 2500. Na Ziemi, która uległa katastrofie ekologicznej i gdzie cały gatunek ludzki wyginął, wylądowała ekspedycja z planety Postmodernistyczny Bzik1. Ekspedycja, po miesiącach żmudnych badań wyniszczonej Ziemi, natrafiła jedynie na kilka dziwnych przedmiotów, których zastosowania nie umiała odgadnąć, oraz kilka nadpalonych kartek starego dzieła. To ostatnie odkrycie wzbudziło ogromne zainteresowanie uczonych z planety Postmodernistyczny Bzik, a w szczególności znawców Zbzikowanej poezji. Lud zamieszkujący tę planetę miał bowiem wprost niesłychaną inklinację do poezji i większość czasu poświęcał jej tworzeniu i czytaniu. Podstawą owej twórczości był specjalny system wiązania słów z cyframi oraz kolorem kartek. I tak np. każdy wiersz o tematyce naukowej (naukę uprawiano na tej planecie jedynie w postaci poezji) pisany był na papierze niebieskim, co już przy jego czytaniu nadawało słowom stosownej powagi. Wiersze erotyczne zaś musiały mieć tło żółte, albowiem symbolika kolorów (niesłychanie rozbudowana na planecie Postmodernistyczny Bzik) wręcz nakazywała, aby treści erotyczne wyrażać przy użyciu koloru żółtego. Szczególnie sugestywnie jednak oddziaływały na wyobraźnię przybyszów z innej planety ciągi liczb, które swą regularnością wyrażały esencję ich erotyzmu, kojarzącego się istotom z tej planety z powtarzalnością, harmonią oraz skomplikowaną symboliką liczb. Przybysze owi wypracowali bowiem w swej kulturze kod liczbowy, którym oznaczali preferencje seksualne swych współbraci, ich wrażliwość i wyobraźnię erotyczną. Klasyczny poemat erotyczny na planecie Postmodernistyczny Bzik składał się zatem z szeregu liczb, w których zaklęte były informacje o głębokich treściach erotycznych, a także z wyrazów w alfabecie Ziemian, przejętym przez mieszkańców Bzika w trakcie jednej z wypraw na zamieszkany przez Ziemian Księżyc i przyswojonym przez nich, jednakże jedynie jako ornament znaków szczególnie intensywnie wzmacniający siłę poetyckiego przekazu. Ze względu na wyżej wymienione cechy kultury Postmodernistycznego Bzika, owe nadpalone kartki odnalezione na Ziemi bez wahania zostały zinterpretowane przez przybyszów jako poemat erotyczny o niezwykłym wprost pięknie, albowiem regularność cyfr, nadających ciągowi przedziwną symbolikę miłosną, połączona z wymyślnym ornamentem znaków-liter wprawiała ich w prawdziwą ekstazę. Już po kilku dniach widać było przybyszów z kosmosu błąkających się po zaśmieconej Ziemi, mrucząc pod nosem „22-33-78, 44-56-78, 12-23-12” i wpatrujących się zamglonym wzrokiem w masowo reprodukowane żółte kartki papieru, na których widniało: agencja towarzyska „Cichy Kącik”: 22-33-78, malarz pokojowy: 44-56-78, szklarz: 12-23-12, warsztaty szkolne szkół samochodowych: 23-56-89, Urząd Skarbowy: 15-49-28…

Kłopoty z interpretacją

Polemika Eco – Rorty jako punkt wyjścia do naświetlenia sporu oobiektywność interpretacji

Jedną z najciekawszych w ostatnich latach dyskusji dotyczących kwestii obiektywności interpretacji stoczyli ze sobą Umberto Eco i Richard Rorty podczas spotkania w Robinson College w Cambridge University w marcu 1990 roku. Miałem przyjemność przysłuchiwać się jej i pamiętam niesłychanie gorącą atmosferę na sali, pełne zaangażowania wypowiedzi głównych bohaterów, a także Jonathana Cullera i Christine Brooke-Rose, jak również głosy z zapełnionej do ostatniego miejsca widowni. Trudno ukryć, że w tej dyskusji „czarnym charakterem” okazał się Richard Rorty, którego tezy spotkały się z gorącym sprzeciwem. W tekście niniejszym chciałbym zastanowić się m.in nad tym, dlaczego tak się stało i dlaczego poglądy na interpretację tekstów autora Przygodności, ironii i solidarności wywołują wciąż tak żywą reakcję. Przedtem jednak krótko przypomnę na czym polega stanowisko Umberto Eco, które stało się punktem wyjścia dla krytycznych uwag Rorty’ego.

Wobronie obiektywności interpretacji: stanowisko Umberto Eco

Eco uważa, że nieograniczona semiosis, co do której istnienia nie ma w zasadzie wątpliwości, nie jest równoznaczna z przekonaniem, że interpretacja nie ma żadnych granic. Nie jest zatem tak, że – jak powiada o tej sytuacji złośliwie Todorov – „tekst jest tylko piknikiem, na który autor przynosi słowa, a czytelnik przynosi sens”2. Oto bowiem oprócz intencji autora oraz intencji czytelnika istnieje jeszcze intencja samego tekstu, która kładzie tamę nieograniczoności interpretacji. Te dwa pierwsze rodzaje intencji nie mogą jej stanowić, albowiem – wedle strukturalistycznej wykładni, której i Eco hołduje – ani autor nie zna swego tekstu lepiej od interpretatora, a stąd jego intencje nie mogą stanowić klucza do trafnej interpretacji, ani też (empiryczny) czytelnik nie może służyć w tym względzie za autorytet, jako że i jego intencje nie mogą – z uwagi na swą wielorakość – służyć do ustalenia znaczenia tekstu. Możliwa jest natomiast do określenia intencja samego tekstu, a to za sprawą analizy historycznego kontekstu jego powstania, czyli, jak powiada Eco: ,,kulturowych ram źródłowego przekazu”3. Pisze on: „Jeśli istnieje coś, co ma zostać zinterpretowane, interpretacja musi mówić o czymś, co może być gdzieś znalezione i w jakiś sposób respektowane”4. Przy czym, chociaż owej intencji tekstu nie można ustalić w pełni jednoznacznie, to jednak da się to uczynić na tyle precyzyjnie, że wiadomo, jakie interpretacje tekstu są nietrafne. Słowem, nie możemy wprawdzie stwierdzić, która interpretacja jest najlepsza, możemy jednak dowieść, która jest zła. Temu służy właśnie wprowadzone przez Eco pojęcie „tekstualnej ekonomii” (bardzo skądinąd przypominającej podejście Karla Poppera w odniesieniu do teorii naukowych). Nakazuje ona odrzucać te interpretacje, które nie biorą pod uwagę koherencji tekstu oraz systemu znaczeniowego, z jakiego dany tekst korzysta (jego „strategii semiotycznej”). Każdy tekst zakłada z kolei „modelowego czytelnika”, będącego w stanie rozszyfrować jego założenia i znaczenia. Czytelnik współdziała z tekstem w ten sposób, że aktualizuje jego strukturę semantyczną. Winien więc także zakładać istnienie „modelowego pisarza”, który nie ma nic wspólnego z pisarzem empirycznym, będąc raczej wyidealizowaną pochodną kultury, w jakiej partycypował pisząc jakiś tekst, niż osobą z krwi i kości. „A zatem każdy akt czytania jest trudną transakcją pomiędzy kompetencją czytelnika (czytelnika wiedzą na temat świata) i tym rodzajem kompetencji, który dany tekst postuluje po to, aby był czytany w sposób ekonomiczny”5. Eco obstaje więc przy przekonaniu, że istnieje różnica pomiędzy interpretacją a użyciem tekstu6. Użycie tekstu może ignorować zarówno modelowego autora, jak i modelowego czytelnika, interpretacji czynić tego nie wolno.

Ku anarchizmowi interpretacyjnemu: stanowisko Richarda Rorty’ego

Rorty wychodzi z założenia, że różnica powyższa nie istnieje. Nie istnieją bowiem żadne esencjalne cechy tekstu, jakich istnienie implicite zakłada się, dokonując rozróżnienia na „interpretację” i „użycie”, rezerwując ich odkrycie dla interpretacji. Pozostaje tylko użycie tekstu, pojmowane jako umieszczenie go w jakimś kontekście, odniesienie do innych tekstów. Ponieważ jednak konteksty te są zmienne, a odniesienia motywowane wielorakimi celami czytelnika, tyle będzie interpretacji, ile owych celów. Nie istnieje też żadna wewnętrzna koherencja tekstu czekająca na rozpoznanie w akcie interpretacji. Tekst nabiera koherencji dopiero w akcie użycia. O koherencji możemy mówić jedynie w tym sensie, w jakim to, co mówimy, winno pozostawać w spójności z tym, co mówiliśmy wcześniej, czy też co mówili inni7. Nawiązując do wprowadzonego przez Eco pojęcia „encyklopedii” jako założonej kompetencji czytelnika modelowego, Rorty stwierdza, iż „encyklopedia” ta ma charakter potencjalnie nieskończonego labiryntu stwierdzeń, który jest w pewnym sensie samowystarczalny. Zmienia się on pod wpływem bodźców zewnętrznych, nie można go jednak sprawdzać czy porównywać z tym, co leży na zewnątrz niego – ze światem czy innym tekstem. Jest raczej tak, że pewne elementy „encyklopedii” konfrontuje się z innymi jej elementami8. Tekst jest czasami (i są to sytuacje, które Rorty najbardziej ceni) bodźcem do zmiany „encyklopedii” w jej prywatnym wymiarze.

Dociekania Rorty’ego zwracają się zatem nie tylko przeciwko tradycyjnym, psychologizującym koncepcjom interpretacji, lecz także przeciwko podejściu semiotyczno-strukturalnemu, którego pewną wersję prezentuje Eco, choć w przypadku autora Imienia róży ciekawie skojarzonemu z diachronicznym wymiarem badań kompetencji nadawcy komunikatu. Co więcej, Rorty nie akceptuje także podejścia poststrukturalistycznego czy dekonstrukcyjnego uważając, że i ono pozostaje w okowach uprzywilejowania jakiejś Metody, która ma dać odpowiedź na pytanie: „Co znaczy dany tekst?”9. Rorty, dochowując wierności swemu podejściu antyreprezentacjonistycznemu i antyesencjalistycznemu, pisze:

nie ufam ani strukturalistycznej idei, że większa wiedza o „mechanizmach” tekstualnych ma esencjalne znaczenie dla badań literackich, ani poststrukturalistycznej idei, że śledzenie obecności metafizycznych hierarchii czy też ich obalanie ma znaczenie rozstrzygające. Wiedza na temat mechanizmów tekstualnej produkcji czy też metafizyki może być oczywiście czasami użyteczna. Zapoznanie się z pismami Eco lub Derridy często pozwala nam powiedzieć coś interesującego o jakimś tekście, czego bez owego zapoznania się powiedzieć byśmy nie mogli. Nie zbliży nas to jednak bardziej do ustalenia o co rzeczywiście w tekście chodzi, niż przeczytanie Marksa, Freuda, Matthew Arnolda czy też F. R. Leavisa. Każda z tych dodatkowych lektur da nam po prostu jeszcze jeden kontekst, w którym można umieścić tekst, jeszcze jeden element, który można umieścić na czele, jeszcze jeden paradygmat, z którym tekst można zestawić. Żaden jednak z tych elementów nowej wiedzy nie powie nam nic o naturze tekstów, czy też o naturze czytania, ponieważ ani jedno, ani drugie nie ma swojej natury10.

Rozróżnienie „interpretacji” i „użycia” wiąże się, zdaniem Rorty’ego, z długą tradycją przeciwstawiania prawdzie użyteczności (pewną wersją tego zabiegu jest według niego np. Arystotelesowskie przeciwstawienie praktyki i teorii, czy też Kantowskie rozróżnienie roztropności i moralności). Jedyny użyteczny sposób zachowania intuicji związanych z tymi rozróżnieniami widzi Rorty w dokonaniu podziału na lekturę metodyczną i inspirującą. W ramach tej pierwszej czytelnik kieruje się chęcią potwierdzenia tego, co już wcześniej o tekście sądzono (chęcią potwierdzenia jego „prawdy”), w ramach tej drugiej zaś odnajduje w nim coś nowego (używa dowolnie tekstu), albowiem chce zmienić siebie11. Podejście Rorty’ego zmierza, moim zdaniem, ku stanowisku, które, poprzez analogię do anarchizmu metodologicznego Paula Feyerabenda, określam mianem „anarchizmu interpretacyjnego”. I w jednym i w drugim wypadku o sukcesie danego działania interpretacyjnego nie decydują żadne inne względy prócz tych, które związane są z lokalnym kontekstem kulturowym i historycznym.

Strategia reader-response criticismijej konsekwencje dla kwestii obiektywizmu ianarchizmu interpretacyjnego: stanowisko Stanley’aFisha

Wiodący przedstawiciel strategii reader-response criticism Stanley Fish pisze: „Znaczenie wypowiedzi to […] nasze przeżycie odbiorcze – całość tego przeżycia”12.A zatem, wedle Fisha, cały ciężar interpretacji spoczywa na odbiorcy, a właściwie wspólnocie odbiorców, czy – jak powiada – wspólnocie interpretacyjnej. Słowem: „to interpretujące społeczności, a nie tekst czy czytelnik, produkują znaczenia i są odpowiedzialne za pojawienie się formalnych cech [tekstu – wszystkie dopiski A.S.]”13.Istotne jest przy tym, że – jak pisze Emanuel Prower – „tekst i czytelnik ukonstytuowani są przez konwencje systemu kulturowego”14.

Fish, jak wiadomo, w swych analizach roli wspólnoty interpretacyjnej idzie nieco śladem Wolfganga Isera, który twierdzi, że:

znaczenia tekstów literackich powstają dopiero w procesie czytania; są one produktem interakcji tekstu i czytelnika, a nie ukrytymi w tekście wielkościami, które można wytropić tylko na drodze interpretacji. Jeśli to czytelnikwytwarza (generuje) znaczenie tekstu wówczas jawi się ono nieuchronnie w coraz to innej, indywidualnej postaci15.

Przy całej aprobacie dla stanowiska Isera, Fish nie zgadza się z nim jednak w jednej istotnej sprawie, wiążącej się z obecnością wątków Ingardenowskich w podejściu niemieckiego literaturoznawcy. Rzecz dotyczy podziału na te elementy znaczenia, które Iser, za Ingardenem, uważa za immanentnieprzynależne tekstowi, oraz te, które do tekstu wnosi odbiorca. Z punktu widzenia Fisha to, co miałoby jakoby immanentnie przynależeć samemu tekstowi, jest także rezultatem interpretacji16, jako że z jego perspektywy wszystko jest kwestią interpretacji. Nie oznacza to jednak wcale, że znaczenie jakiegośtekstu jest sprawą całkowicie dowolną. Wręcz przeciwnie, jest ono już zawsze dobrze określone przez kontekst, w jakim umieszczamy tekst. Problem polega jedynie na tym, że zmiana kontekstu pociąga za sobą także zmianę znaczenia. Ponieważ zaś operacja zmiany kontekstu jest chlebempowszednim interpretacji, znaczenie, choć relatywnie zawsze określone, jako takie nigdy nie jest ustalone raz na zawsze17.

Postawię teraz wstępną tezę odnoszącą się do podejścia Fisha i znaczenia owego podejścia dla problemu subiektywności i obiektywności interpretacji. Tezę tę spróbuję następnie rozwinąć w kolejnych fragmentach tekstu. Brzmi ona następująco: granice anarchizmu interpretacyjnego są wyznaczone nie przez jakieś cechy samego tekstu, lecz raczej przez kulturowy i społeczny kontekst jego interpretacji. Przy czym żadna z prawomocnych (tzn. uznanych) interpretacji nie jest subiektywna w pełnym tego słowa znaczeniu, albowiem aby stać się interpretacją musi korzystać z zasobów kulturowych, będących do dyspozycji jakiejś wspólnoty interpretacyjnej i właśnie dla niej będzie z reguły interpretacją obiektywną. Żadna też jednak nie może sobie rościć ostatecznej obiektywności, albowiem nie ma żadnego kryterium, które pozwalałoby owo roszczenie uzasadnić. Aby powyższą tezę nieco lepiej uzasadnić, przyjrzyjmy się teraz pewnym strategiom interpretacyjnym, które gdzie indziej szukają granic tego, co określiłem mianem „anarchizmu interpretacyjnego”.

Rozróżnienie interpretacji adaptacyjnej iinterpretacji historycznej wświetle strategiireader-response criticisminajnowszych opcji whistoriografii

W literaturze polskiej, dotyczącej kwestii interpretacji, pojawiła się przed laty w środowisku poznańskim interesująca próba naświetlenia jej problemów, która paralelnie (zarówno w sensie czasowym, jak i merytorycznym) wobec pewnych idei Eco głosiła konieczność dokonania rozróżnienia pomiędzy interpretacją wierną kontekstowi historycznemu, w którym tekst powstał, a interpretacją ignorującą ów kontekst. Interpretacja historyczna miała za zadanie odtworzenie historycznego kontekstu powstania tekstu i na tej podstawie ustalenie jego obiektywnego znaczenia. Zakładano tu, że osoba wytwarzająca tekst po to, aby móc skonstruować komunikat, który będzie mógł zostać odczytany przez innych, a także i ze względu na ważniejszą jeszcze niemożność konstruowania go z niczego, musiała korzystać z zasobów kompetencji kulturowej typowej dla epoki, w której żyła. W przypadku interpretacji adaptacyjnej szło zaś jedynie o odczytanie owego komunikatu kulturowego przy użyciu bieżącej kompetencji kulturowej interpretatora i w celu przezeń (nie zaś przez tekst) zamierzonym18.

Idea odróżnienia interpretacji historycznej od interpretacji adaptacyjnej wspierała się na założeniach, które w świetle najnowszych koncepcji w historiozofii wydają się już przebrzmiałe, a przynajmniej nie tak wiarygodne jak ongiś bywało. Okazuje się bowiem, że przeszłość jest takim samym tekstem, jak wszystkie inne teksty kulturowe, i podlega takim samym konstrukcjom wynikającym z partykularnej interpretacji19. Jeszcze raz sprawdza się zatem dewiza Fisha o tym że: „nie istnieją jakiekolwiek ograniczenia interpretacji, które same nie są rezultatem interpretacji”20. Nie mamy żadnego uprzywilejowanego, bezpośredniego dostępu do przeszłych kontekstów kulturowych (tego uczyła już zresztą hermeneutyka Gadamerowska). Słowem, chociaż zwolennicy podziału na interpretację historyczną i adaptacyjną mają rację, gdy zakładają, że tekst jest funkcją kontekstu kultury w jakiej powstał, to nie mają jej jednak wtedy, gdy zakładają, że mamy do owego kontekstu jakiś bezpośredni (tzn. niezapośredniczony interpretacyjnie) dostęp. Kultura epoki, w jakiej został wytworzony dany tekst kulturowy, wymaga takiej samej interpretacyjnej rekonstrukcji, jak sam ów tekst. Rekonstrukcji tych zaś może być wiele – wszak odmienne modele interpretacyjne przeszłości nie od dziś ze sobą konkurują. A zatem każda interpretacja jest interpretacją adaptacyjną, czy inaczej – jak powiada Fish – „wszystkie odczytania są jednostronne”21. Tyle tylko, że interpretacja, która przywołuje możliwość obiektywnego ustalenia treści kontekstu historycznego, w jakim powstał dany tekst, może liczyć na większą siłę perswazyjną, co wiąże się z wciąż powszechnym, stanowiącym element świadomości potocznej przekonaniem, że nauka historii może nam powiedzieć, jak było naprawdę22.

Powyższe uwagi stosują się w całej rozciągłości do strategii ograniczenia wielości interpretacji roszczących sobie zasadność, przyjętej przez Henryka Markiewicza w tekście O falsyfikowaniu interpretacji literackich23. Autor przywołuje w nim cały szereg instancji, które miałyby decydować o tym, iż pewne interpretacje są fałszywe. Wszystkie te instancje jednak zyskują swój status ograniczenia dowolności interpretacyjnej w wyniku jakiejś innej (najczęściej wcześniejszej) interpretacji. Dotyczy to zarówno „bezspornego znaczenia kontekstu”24, jak i „semantyki historycznej”25, „kontekstu zewnętrznego”26, jak i „danych tekstowych”27 „stanów rzeczyexplicite przedstawionych w utworze”28, jak i „zasad przyjętych w kręgu kulturowym, do którego postacie [jakiegoś utworu] należą”29, „konwencji literackich”30, jak i „macierzystego horyzontu kulturowego utworu”31, „informacji tekstowych”32 jak i podziału na „sensy lokalne” i „sensy centralne”33, na to, co „relewantne” i „irrelewantne”34, na to, co utworowi „immanentnie przynależne” i co wobec niego „zewnętrzne”35, to, co w nim „obecne” i to, co doń „wnoszone”36. Wszystkie te pewniki ograniczające jakoby dowolność interpretacji uzyskują status obiektywności w wyniku jakichś innych interpretacji, które z jakichś przygodnych względów skonwencjonalizowały się. Część z nich opiera się na metaforach, które „umarły na dosłowność”37 i dlatego dziś już prawie nikt nie pamięta ich metaforyczności (tak, jak nikt już dziś nie pamięta, że stwierdzenie, że stół ma nogi, jest metaforyczne – stół przecież „po prostu ma nogi i już”). Łatwo zauważyć, iż każde z sygnalizowanych przez Henryka Markiewicza ograniczeń dowolności interpretacji narażone jest na rewizję w wyniku nowych interpretacji czy rekontekstualizacji. Ani znaczenie kontekstu zewnętrznego tekstu, ani semantyki historycznej, ani też konwencji gatunkowych czy literackich nie jest wszak wieczne. Można zatem zgodzić się z Profesorem Markiewiczem tylko w tej mierze, w jakiej faktem socjologicznym jest, że dana interpretacja ma szansę na upowszechnienie się, jeśli nie jest zanadto nowa, tzn. jeśli honoruje przynajmniej część z „obiektywnych”, co znaczy – silnie skonwencjonalizowanych, lokalnych, historycznych, przygodnych „pewników” interpretacyjnych. W tym też jedynie sensie można rzeczywiście pokusić się o stwierdzenie, że jakaś interpretacja nie wytrzymuje krytyki, lecz trzeba pamiętać, że owo „niewytrzymywanie krytyki” nie jest czymś ponadhistorycznym, wynikającym z jakiejś Prawdy tekstu czy trafnej analizy kontekstu jego powstania, lecz jedynie czymś lokalnym, wynikającym z przygodnej treści kompetencji kulturowych kierujących procesem interpretacji. Jak trafnie zauważa Ryszard Nycz, relacjonując myśl Derridy: „Znaczenie jest zatem kontekstowo uwarunkowane, lecz same konteksty nie mogą zostać domknięte czy ograniniczone”38. Choć może lepiej byłoby powiedzieć, że konteksty te mogą zostać domknięte czy ograniczone jedynie lokalnie, w sensie geograficznym i czasowym. Czasami wprawdzie to, co lokalne może rozciągać się na cały typ kultury (np. kulturę europejską) i na cały jej okres rozwoju (np. nowożytność) i poprzez swój zasięg sprawiać wrażenie czegoś powszechnego. Jednakże w konfrontacji z kulturami radykalnie odmiennymi, czy też nowym okresem w dziejach tej samej kultury, może się okazać, że „pewne” i „oczywiste” interpretacje wydają się całkowicie niezrozumiałe, absurdalne, czy ewentualnie jednostronne i wątpliwe39. Powyższe uwagi dadzą się także rozjaśnić za pomocą niesłychanie użytecznej koncepcji „wewnętrznego realizmu” amerykańskiego filozofa Hilarego Putnama oraz niektórych tez tzw. konstruktywizmu społecznego w socjologii wiedzy. Nie wchodząc w szczegóły40 powiem tylko, że w jednym, jak i w drugim przypadku zakłada się, moim zdaniem słusznie, iż relacje, do jakich odsyłają główne kategorie poznawcze zachodniej epistemologii (przedmiot-podmiot, rzeczywistość, prawda) winny zostać przedefiniowane w kategoriach procesu społecznego konstruowania świata, w którym wiedza i język pełnią kluczową funkcję. W tej perspektywie rzeczywistość, z jaką ma do czynienia każda forma (pojęciowego) poznania (w tym i przyrodoznawstwo) jest rzeczywistością o charakterze kulturowym, relacja pomiędzy przedmiotem i podmiotem jest zastępowana relacją podmiot-podmiot, zaś prawda staje się czymś raczej kulturowo czy społecznie kreowanym, nie zaś odkrywanym. Biorąc to pod uwagę można zauważyć, że także i procesy interpretacji tekstów podlegają prawidłowościom społecznego kreowania rzeczywistości, jak i następnie jej „prawdziwego” (na gruncie danej wersji wewnątrzkulturowej rzeczywistości) uchwytywania. W radykalnej wersji tego podejścia głosi się, że teksty kultury, będące tradycyjnym obiektem interpretacji, są tekstami drugiego rzędu, albowiem rzeczywistość, do której się one odnoszą, już sama jest tekstem. Przyjęcie tej opcji będzie implikować akceptację tezy mówiącej, że dla zrozumienia procesów kreowania i interpretowania rzeczywistości kulturowej niezbędna jest refleksja o charakterze teoriokulturowym, a także pewna (nieklasyczna) wersja socjologii wiedzy41.

Względna ilokalna obiektywność interpretacji

Z dotychczasowych ustaleń wynika, że każda interpretacja może mieć jedynie lokalną i względną ważność, która wiąże się z istnieniem jakiejś wspólnoty interpretacyjnej, gotowej zaakceptować daną interpretację, z istnieniem jakiegoś „horyzontu oczekiwań”, by użyć terminu Hansa Roberta Jaussa42. Poczucie większej wiarygodności interpretacji wiąże się między innymi z wielkością i wpływem danej wspólnoty interpretacyjnej. Im większa, społecznie silniejsza lub bardziej spójna wewnętrznie wspólnota interpretacyjna, tym większa szansa na konwencjonalizację danej interpretacji, a zatem i (lokalną) „obiektywność”. I tak np. pozór Obiektywności43 będą zachowywać w szczególności te interpretacje, które odwołują się do najbardziej elementarnej kompetencji kulturowej danej grupy społecznej. Dlatego też interpretacje odwołujące się do zdrowego rozsądku, wiedzy potocznej, czy też, w najlepszym razie, wiedzy szkolnej będą w szczególności nosić znamiona Obiektywności. Najbardziej subiektywne zaś będą się wydawać interpretacje, które opierają się na kompetencjach wąskich wspólnot interpretacyjnych, wiedzy elitarnej czy ezoterycznej. Trzeba przy tym koniecznie pamiętać, że owa „obiektywność” i „subiektywność” jest zawsze względna wobec perspektywy danej wspólnoty interpretacyjnej; to, co jednej będzie się jawić jako „obiektywne”, dla drugiej będzie „subiektywne”, i na odwrót (spory o interpretację Biblii pomiędzy różnymi wyznaniami chrześcijaństwa dobrze uwidaczniają dialektykę „obiektywności” i „subiektywności” oraz oceniający charakter tych wyrażeń). W tej perspektywie szansę naznaczenia piętnem subiektywności mają w szczególności te interpretacje, które nie odwołują się do obiegowych treści kompetencji kulturowej społeczeństwa, pojmowanego jako wspólnota wspólnot. Można powiedzieć, że interpretacje najbardziej skonwencjonalizowane czy też takie, które okazały się swego czasu z przygodnych względów (często w grę wchodzą tu różne odmiany przemocy44) najbardziej perswazyjne, uchodzą w danym społeczeństwie za najbardziej Obiektywne. Przy czym, jak słusznie zauważa Fish, historia takich interpretacji zawsze może zostać otwarta na nowo, a to, co skonwencjonalizowane, może ulec krytycznej dekonwencjonalizacji45. Dodajmy, że najczęściej tak się dzieje, gdy jakaś nowa wspólnota interpretacyjna postanawia ukazać stronniczość interpretacji już istniejącej. Demistyfikacyjna robota jest wtedy perswazyjnym wzmocnieniem wagi („obiektywności”) nowej interpretacji.

W przyjętej przeze mnie perspektywie widać już wyraźnie, że pojęcie „obiektywności interpretacji” (a właściwie przy założonej notacji – „Obiektywności interpretacji”) jest pojęciem zwodniczym. Ma ono sens jedynie przy założeniu, że „obiektywność” i jej skale to skróty dla wyrażenia pewnych relacji społecznych – także i relacji o charakterze panowania i dominacji. Rzecz w tym, że nie wszyscy mają równą szansę na dokonywanie procesów narzucania „obiektywności” interpretacji. Dokonują tego jedynie ci, którzy, z jednej strony, nawiązują do wiedzy potocznej lub do zastanego wzoru kultury (zastanej kompetencji kulturowej), z drugiej zaś umiejscowieni są w kluczowych miejscach dystrybucji wiedzy. I tak np. obiektywność za sprawą konwencjonalizacji przenika i kształtuje najszersze wspólnoty interpretacyjne między innymi dzięki podręcznikom, a szerzej – treściom edukacji oraz standaryzującemu oddziaływaniu mediów. Trzeba jednak pamiętać, że zasięg tej konwencjonalizacji związany jest przede wszystkim z milczącą wiedzą kulturową (milczącym konsensusem kulturowym), będącą już zawsze w posiadaniu członków danej grupy społecznej (ponieważ wiedza ta jest ukryta, operacja odwoływania się do niej nie ma z reguły świadomego charakteru). W tej sytuacji łatwo zauważyć, że (Heglowska) walka o uznanie, jaka toczy się także w akademii, wiąże się z powstawaniem radykalnie nowych interpretacji tekstów, skierowanych przeciwko interpretacjom już skonwencjonalizowanym, zaś podważanie „obiektywności” jakiejś interpretacji służy z reguły podważeniu pozycji „obiektywnego” interpretatora. Podzielam zatem opinię Erazma Kuźmy, że „interpretacja jest wyrazem woli mocy, a nie odkrywaniem prawdy”46 – jeśli przez ową „prawdę” rozumieć coś więcej niż prowizoryczną zgodę co do znaczenia danego tekstu, wynikającą z przygodnych względów społeczno-kulturowych. Warto jednak pamiętać, że – jak twierdzi Michel Foucault, późny uczeń Nietzschego – w epoce nowożytnej owa „wola mocy”, przejawiająca się jako „wola wiedzy”, przenika dogłębnie tkankę społeczną włosowatymi naczyniami panowania i dominacji. Nikt nie ma zatem monopolu na wiedzę-władzę, tak jak nikt nie ma monopolu na „jedynie słuszną interpretację”.

Hipoteza wyjaśniająca wrażenie istnienia anarchizmu interpretacyjnego

Powróćmy teraz na chwilę do poglądów Richarda Rorty’ego. Jego przekonanie o możliwości używania każdego tekstu do, przynajmniej potencjalnie, nieograniczonej liczby interpretacji wydaje się w zasadzie słuszne. Pewnym jednak kresem owej potencjalnej nieograniczoności (kresem „anarchizmu interpretacyjnego”) będzie warunek, który musimy nałożyć na każdą interpretację, aby mogła ona w ogóle uchodzić za takową, a zatem, aby mogła sama być komunikatem kulturowym, czymś interkomunikowalnym, nie zaś jedynie prywatną fantazją znaczeniotwórczą czy niezrozumiałym bełkotem. Warunkiem tym jest istnienie jakiejkolwiek wspólnoty interpretacyjnej, która przyjmuje daną interpretację jako wiarygodną, ciekawą czy w jakiś inny sposób znaczącą. Krótko mówiąc, jak twierdzi Rorty, danego tekstu można rzeczywiście używać dla wielorakich celów, pod warunkiem jednak, że cele te nie będą całkowicie prywatne. W tym też sensie można powiedzieć, że dana propozycja interpretacyjna ma szansę zaistnieć jako interpretacja prawomocna (zawsze lokalnie) pod warunkiem, że nawiązuje do kompetencji kulturowej jakiejś wspólnoty kulturowej (której to kompetencji pewnym fragmentem mogą być w nowożytnej kulturze europejskiej – używając terminologii Jonathana Cullera – „interpersonalne i instytucjonalne konwencje, wyraźnie ujawniające się w pismach literackich, dyskusjach krytycznych i edukacji literackiej”47). Można w interpretacji mówić co się chce, nie można jednak mówić czym się chce48. Dlatego też w istocie rzeczy nie istnieją całkowicie nowe interpretacje starych tekstów. Nowość interpretacji jest zawsze względna, można i należy relatywizować ją do zastanego stanu kompetencji kulturowej danej wspólnoty interpretacyjnej. Słowem, ograniczenia interpretacyjne znajdują się po stronie odbiorcy, nie zaś po stronie tekstu. Sądzę więc, że w zasadzie trafne stanowisko Rorty’ego wymaga korekty w duchu Fisha czy Cullera, który słusznie powiada, że:

Krytyka interpretacyjna nie ma żadnych faktów do wyjaśnienia ani wyraźnych standardów sukcesu; jej celem jest wytworzenie interpretacji, które są na tyle nowe, aby być interesującymi, lecz nie tak radykalnie nowe, aby okazać się niemożliwymi do zaakceptowania49.

Tylko