O Henryku Wiercieńskim - Andrzej Kaproń - ebook

O Henryku Wiercieńskim ebook

Andrzej Kaproń

5,0

Opis

Postać Wiercieńskiego, mimo iż nie zasługuje na zapomnienie, znana jest stosunkowo niewielkiej grupie osób. Za walkę z bronią w ręku w szeregach powstańczych zesłano go na Sybir, skąd powrócił dopiero po paru latach. W kraju zajął się początkowo prowadzeniem rodzinnego majątku ziemskiego, co dawało mu ogromną satysfakcję i stosunkowo małe dochody. Sukcesy przyszły znacznie później i w innych dziedzinach. Z czasem został cenionym publicystą i działaczem społecznym, statystykiem i ekonomistą, historykiem i etnografem, kolekcjonerem pamiątek narodowych i znakomitym regionalistą. Dzięki wrodzonym zdolnościom popartym mrówczą pracowitością zajmował się on wieloma sprawami jednocześnie i tak było przez całe długie, bo osiemdziesięcioletnie życie. Zaskakuje zwłaszcza to, że potrafił umiejętnie łączyć pracę zawodową i społeczną z działalnością publicystyczną. A był on nadzwyczaj płodnym autorem – ogłosił drukiem kilkanaście książek i broszur, parę map i przypuszczalnie 2100–2300 artykułów.
Miejsce zamieszkania predestynowało go do podjęcia kompleksowych badań regionalnych. Początkowo ograniczał się do relacjonowania w prasie wydarzeń lokalnych i propagowania Lubelszczyzny, którą postrzegał jako „małą ojczyznę”. Z czasem rozpoczął samodzielne, wielokierunkowe badania, stając się nieświadomie jednym z pierwszych polskich regionalistów. Postępował on zresztą zgodnie z duchem czasu, albowiem zainteresowanie regionalizmem wystąpiło już pod koniec XIX stulecia. Ale pierwszym Polakiem, który zrozumiał istotę regionalizmu, był Władysław Orkan.
Niniejsza książka poświęcona jest życiu i działalności Henryka Wiercieńskiego, który wytrwale i w różny sposób walczył o niepodległość Rzeczypospolitej i lepsze jutro rodaków. Uwzględnia wprawdzie wielorakie formy jego aktywności społecznej, ale koncentruje się zasadniczo na jego działalności publicystycznej, inspirowanej w znacznym stopniu pracą o charakterze społeczno-politycznym i regionalnym. Jego dorobek piśmienniczy ujęty jest przede wszystkim pod kątem zawartości treści; analiza literacka pozostaje poza sferą zainteresowań badawczych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Kaproń
O Henryku Wiercieńskim
© Copyright by Andrzej Kaproń 2009
ISBN 978-83-7564-200-1
Wydawnictwo My Book www.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim. Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Motto:

Kraj nasz, ubogi,

potrzebuje nie złota i kamieni drogich,

nie pałaców i materii kosztownych,

lecz pracy…

Henryk Wiercieński

WSTĘP

O powszechnie znanych osobistościach życia politycznego, społecznego, kulturalnego, czy ekonomicznego na ogół pisze się często i chętnie. Inni muszą cierpliwie czekać na uśmiech losu… Ale udaje się tylko nielicznym. Analogiczna sytuacja występuje w przypadku postaci historycznych. Tylko tym najbardziej znanym poświęca się setki, a nawet tysiące stronic, o pozostałych pisze się nader rzadko i z reguły w myśl raz przyjętego wzorca.

Według obiegowych sądów napisanie biografii jest zadaniem nadzwyczaj łatwym, wręcz banalnym. Ale tak nie jest. Napisać rzetelną i wyczerpującą biografię jest bardzo trudno, bo zajęcie to i żmudne, i czasochłonne, obwarowane możliwościami dostępu do bazy źródłowej. Przed autorem piętrzą się zawsze niezliczone niebezpieczeństwa i trudności, by z dostępnych źródeł wydobyć prawdę o bohaterze, bynajmniej nie pozbawionym zalet i wad. Chcąc nie chcąc musi on koncentrować się na tych aspektach jego życia, które wywarły największy wpływ na otoczenie w danym okresie. Niestety, umykają sprawy poboczne i błahe, które niekoniecznie takimi były dla tegoż bohatera. Autor musi więc przy tym uwzględnić ewolucję jego poglądów w kontekście przemian dziejowych, co jest szczególnie trudne w przypadku, gdy jest nim publicysta, tak jak Henryk Wiercieński.

Postać Wiercieńskiego, mimo iż nie zasługuje na zapomnienie, znana jest stosunkowo niewielkiej grupie osób. Za walkę z bronią w ręku w szeregach powstańczych zesłano go na Sybir, skąd powrócił dopiero po paru latach. W kraju zajął się początkowo prowadzeniem rodzinnego majątku ziemskiego, co dawało mu ogromną satysfakcję i stosunkowo małe dochody. Sukcesy przyszły znacznie później i w innych dziedzinach. Z czasem został cenionym publicystą i działaczem społecznym, statystykiem i ekonomistą, historykiem i etnografem, kolekcjonerem pamiątek narodowych i znakomitym regionalistą. Dzięki wrodzonym zdolnościom popartym mrówczą pracowitością zajmował się on wieloma sprawami jednocześnie i tak było przez całe długie, bo osiemdziesięcioletnie życie. Zaskakuje zwłaszcza to, że potrafił umiejętnie łączyć pracę zawodową i społeczną z działalnością publicystyczną. A był on nadzwyczaj płodnym autorem – ogłosił drukiem kilkanaście książek i broszur, parę map i przypuszczalnie 2100–2300 artykułów. Trzeba przyznać, że umiał pisać szybko i ciekawie, a co najważniejsze, lubił to robić. Wbrew pozorom praca publicystyczna nie była podstawowym źródłem jego utrzymania. Środki finansowe czerpał najpierw z gospodarstwa rodzinnego w Niezabitowie, a po jego sprzedaży z pracy w sądzie gminnym w Polanówce. W niepodległej Polsce otrzymywał emeryturę przynależną weteranom powstania styczniowego.

Miejsce zamieszkania predestynowało go do podjęcia kompleksowych badań regionalnych. Początkowo ograniczał się do relacjonowania w prasie wydarzeń lokalnych i propagowania Lubelszczyzny, którą postrzegał jako „małą ojczyznę”. Z czasem rozpoczął samodzielne, wielokierunkowe badania, stając się nieświadomie jednym z pierwszych polskich regionalistów. Postępował on zresztą zgodnie z duchem czasu, albowiem zainteresowanie regionalizmem wystąpiło już pod koniec XIX stulecia. Ale pierwszym Polakiem, który zrozumiał istotę regionalizmu, był Władysław Orkan1.

Dla ogółu społeczności lokalnych najbardziej przydatne i zrozumiałe są prace popularnonaukowe, co podkreślają współcześni historycy2. Wiercieński wyczuwał to intuicyjnie i już na przełomie lat 70. i 80. zaczął zgłębiać wiedzę i publikować pierwsze artykuły popularnonaukowe o regionie lubelskim. Wnet doszedł do wniosku, że stan badań jest niezadowalający i konieczne jest zainicjowanie systematycznych prac badawczych. Nie oglądając się na innych, zajął się wertowaniem dokumentów, korespondencji, starych książek i czasopism, pozyskiwaniem wiadomości w terenie, zbieraniem i katalogowaniem pamiątek historycznych. Został też członkiem Towarzystwa Przyjaciół Nałęczowa (przez pewien czas był nawet członkiem Zarządu). Osobne, wyjątkowe miejsce zajmowały jego nieregularne badania ludoznawcze i archeologiczne. Dużą pomoc okazywali mu sąsiedzi, znajomi i przyjaciele. O swoich osiągnięciach informował z reguły mieszkańców Królestwa Polskiego w prasie codziennej. Naśladowców miał jednak niewielu.

Sprawy regionalne dominowały w publicystyce Henryka Wiercieńskiego. Można śmiało przyjąć, że około 60 proc. jego prac dotyczy bezpośrednio Lubelszczyzny. Jakkolwiek zakres tematyczny ich był bardzo szeroki, to najczęściej i najchętniej poruszał w nich zagadnienia społeczno-gospodarcze. Niedoścignionym do dzisiaj jego dziełem pozostaje, jakże chętnie wykorzystywany przez historyków-regionalistów, Opis statystyczny guberni lubelskiej.

Pomimo że obracał się on w kręgach dziennikarskich, koledzy po piórze nie kwapili się ani do przeprowadzania z nim wywiadów, ani do pisania o nim prac, co najwyżej wspominali o jego osiągnięciach. Wyłamał się w zasadzie tylko Kazimierz Sochaniewicz, kreśląc prace popularyzatorskie3. Natomiast ogłoszone po zgonie Wiercieńskiego wspomnienia pośmiertne, zwykle od redakcyj, dalekie są od doskonałości; na ogół są zdawkowe i schematyczne. Spośród nich wyróżnia się artykuł ks. Jana Władzińskiego4.

Kolejny artykuł ukazał się dopiero pod koniec lat 50. za sprawą W. Śladkowskiego, który zaprezentował w nim osiągnięcia Wiercieńskiego w dziedzinie archeologii5. Obfity plon przyniosły lata następne, jako że wydrukowane zostały cztery artykuły autorstwa: J. Willaume’a6, H. Gawareckiego7, A. Zajączkowskiego8 i Z. Bielenia9. Pewien impas przełamał w 1967 r. S. Kieniewicz, który w oparciu o źródła archiwalne napisał Posłowie do wspomnień Wiercieńskiego Przyczynkido wypadków 1863 roku10.

W związku z pięćdziesiątą rocznicą śmierci Henryka Wiercieńskiego nowy rozdział zapoczątkowali S. Bubień11 i J. Smolarz12. Równocześnie A. Zajączkowski wypełnił rodzinne zobowiązanie i przygotował do druku Pamiętniki Wiercieńskiego, opatrując je obszerną przedmową13. Zawarł w niej sporo istotnych wiadomości o życiu pamiętnikarza, które uzyskał od rodziny, a zwłaszcza żony Krystyny, wnuczki Henryka Wiercieńskiego.

WydaniePamiętników zaowocowało recenzjami J. Myślińskiego14, A. Koprukowniaka15 oraz artykułem R. Czepulis-Rastenis16, które przyczyniły się wyraźnie do spopularyzowania książki i jej bohatera.

Bezsprzecznie największą wartość przedstawiają artykuły W. Micha17 i A. Koprukowniaka18, omawiające działalność polityczną i społeczną Wiercieńskiego. Doskonale uzupełniają je dwie, spośród kilku napisanych, prace magisterskie B. Sobutki19 i W. Micha20, syntetyzujące dokonania Wiercieńskiego. Ich dodatkową zaletą jest próba usystematyzowania jego dorobku piśmienniczego, zwłaszcza w pracy B. Sobutki.

Ostatnie artykuły i fragment książki A. Sitki o Wiercieńskim oparte są przede wszystkim na wcześniej wymienionych publikacjach21. Poniekąd wyłamała się A. Matczuk, kreśląc artykuł o jego działalności bibliotekarskiej22. Warto nadmienić, że w okresie powojennym ogłoszono kilkanaście poświęconych mu biogramów. Najważniejsze z nich ukazały się w Słowniku biograficznym miasta Lublina i Słowniku biograficznym statystyków polskich23.

W 2003 r. poetka Czesława Dąbrowska złożyła hołd naszemu bohaterowi, pisząc wiersz pt. Henryku Wiercieński24.

Podstawowym źródłem wiadomości pozostają Pamiętniki Wiercieńskiego, doprowadzone w zasadzie do końca lat siedemdziesiątych XIX w., jego książki i niewiarygodnie wprost rozproszone artykuły. Kolosalne znaczenie ma prasa lubelska i warszawska, a szczególnie tytuły: „Kurier Lubelski”, „Gazeta Lubelska”, „Ziemia Lubelska”, „Głos Lubelski”, „Gazeta Polska”, „Niwa”, „Gazeta Rolnicza”, „Gazeta Warszawska”, „Rola”, „Tygodnik Ilustrowany”, „Ekonomista”, „Kurier Warszawski”.

Nadzwyczaj przydatne przy pisaniu niniejszej pracy okazały się zbiory rękopiśmienne zgromadzone przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną im. H. Łopacińskiego w Lublinie, a ofiarowane jej bądź osobiście przez Wiercieńskiego, bądź przez jego rodzinę. Materiały te dotyczą przede wszystkim ostatnich dwudziestu lat działalności Wiercieńskiego, a składają się na nie notatki, bruliony, listy, rysunki, odręczne teksty artykułów, kopie memoriałów i opracowań, wycinki prasowe, mapki itd. Kompletne archiwum Wiercieńskiego nie zachowało się (znaczną część zbiorów utracił on w czasie I wojny światowej). Materiały te uzupełniają niejako archiwalia przechowywane w Archiwum Państwowym w Lublinie, a zwłaszcza cztery zespoły: Gimnazjum Wojewódzkie Lubelskie, Lubelski Obywatelski Komitet Gubernialny, Akta miasta Lublina i Komitet Wsparć Weteranów 1863 r. Drugorzędne znaczenie miały dokumenty odnalezione w zasobach Archiwum Archidiecezjalnego Lubelskiego, Biblioteki Publicznej m. st. Warszawy, Biblioteki Naukowej Polskiej Akademii Umiejętności i Polskiej Akademii Nauk w Krakowie, Miejsko-Gminnej Biblioteki Publicznej im. F. Morzyckiej w Nałęczowie i Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu.

Niniejsza książka poświęcona jest życiu i działalności Henryka Wiercieńskiego, który wytrwale i w różny sposób walczył o niepodległość Rzeczypospolitej i lepsze jutro rodaków. Uwzględnia wprawdzie wielorakie formy jego aktywności społecznej, ale koncentruje się zasadniczo na jego działalności publicystycznej, inspirowanej w znacznym stopniu pracą o charakterze społeczno-politycznym i regionalnym. Jego dorobek piśmienniczy ujęty jest przede wszystkim pod kątem zawartości treści; analiza literacka pozostaje poza sferą zainteresowań badawczych.

Ogromna spuścizna piśmiennicza Wiercieńskiego i mnogość poruszanych tematów zmusiły autora do przyjęcia tradycyjnej, opartej na chronologii konstrukcji pracy. Wyraźnie wyodrębniające się etapy jego życia przemawiają również na korzyść tegoż układu, tym bardziej że okresy intensywnej jego działalności przeplatają się z okresami względnego spokoju, harmonii, stabilizacji. A przecież łatwo dostrzec, że przyszło mu żyć w czasach gwałtownych przemian społecznych i politycznych.

Przyjęty układ pozwala śledzić systematyczne poszerzanie horyzontów myślowych Wiercieńskiego i stopień jego zaangażowania w szeroko pojętą pracę społeczną. Istotną niedogodnością stała się konieczność selekcji problematyki występującej w piśmiennictwie Wiercieńskiego. Jedynym sensownym rozwiązaniem wydawało się autorowi zwrócenie szczególnej uwagi na te zagadnienia, które w danym okresie dominowały w jego publicystyce lub zyskiwały szerszy oddźwięk społeczny. I jeszcze jedna kwestia, a mianowicie pisowni. Ujednolicono ją w cytatach i tytułach zgodnie z powszechnie przyjętymi zasadami, zachowując jedynie nieliczne archaizmy.

Szczególną życzliwość podczas pracy nad książką okazał mi i udzielił pomocy prof. dr hab. Albin Koprukowniak, któremu składam serdeczne wyrazy podziękowania. Dziękuję również za wiele cennych uwag prof. dr. hab. Wiesławowi Śladkowskiemu i prof. dr. hab. Wiesławowi Cabanowi.

Rozdział IW DOMU I SZKOLE

Wiercieńscy herbu Ślepowron przez dziesięciolecia nie opuszczali swojej rodzinnej wsi Wiercień na Podlasiu. W Lubelskie przybyli dosyć późno, bo dopiero na przełomie lat 70. i 80. XVIII stulecia za sprawą Wojciecha Wiercieńskiego (1749–1830), podstarosty drohickiego od 15 sierpnia 1776 r. Wojciech, po tym jak owdowiał, osiadł w Lublinie, gdzie zasłynął jako świetny obrońca przy ówczesnym Trybunale. Z pewnością pragnął dorobić się majątku i wrócić w rodzinne strony, lecz los zrządził inaczej. Uratowawszy znaczne dobra rodzinne, a mianowicie Wierzchowiska, Lute, Pasiekę i Stojeszyn, wcześnie osieroconej panny Gertrudy Wierzbickiej, szybko zaskarbił sobie jej sympatię i wkrótce poślubił. Zamieszkali w jej dziedzicznym majątku w Wierzchowiskach.

Gertruda i Wojciech Wiercieńscy utrzymywali bardzo dobre stosunki z sąsiadami. Wnet pozyskali wielu wpływowych i możnych przyjaciół, m.in. Koźmianów. Niestety, najwybitniejszy pamiętnikarz tego rodu, Kajetan Koźmian, ledwie o nich wspomina25. Za to jego syn, Andrzej Edward, uzupełnił niedopatrzenie: „Trzeci dom, który odwiedzałem, był o mil pięć w Wierzchowiskach u podstarostwa Wiercieńskich. Dom ten był już wówczas jedyny w swoim rodzaju […], był prawdziwie staropolski. Pan podstarosta Wiercieński, dostatni właściciel kilku wiosek, był jeszcze w całej rozciągłości tego wyrazu dawnym kontuszowym Polakiem. Jak ubiór jego, tak i wyobrażenia, obyczaje, uczucia, dom cały był prawdziwie polskim. W późnym wieku wszedłszy w powtórne związki ślubne, stał się żonie uległym, a ta serdecznością, gościnnością, słynną na całą okolicę, hojnością i trochę nierządem była także prawdziwą Polką. Oboje zacni byli ludzie, wylani z całą duszą dla przyjaciół, sąsiadów i rodziny. Największym było dla nich szczęściem, gdy się wydarzyła sposobność usłużenia przyjacielowi; największa przyjemność, gdy dom widzieli napełniony gośćmi. Gościnność ich przeszła w okolicy w przysłowie […]. Zamieszkując wieś Wierzchowiska w powiecie janowskim, mieli w niej dom mieszkalny drewniany i szczupły, ale zawsze pełny; w miarę jak Bóg ubłogosławił ich potomstwem, a cztery im dał córki [pięć: Paulinę, Walentynę, Mariannę, Urszulę i Antoninę – A.K.], przystawiano do starego domu jakiś nowy pokoik i wkrótce dom wierzchowiski stał się obszernym dworcem […]”26. Gdy córki były już dorosłe, Wiercieńscy doczekali się upragnionego syna – Seweryna (1815–1863).

W Wierzchowiskach pomieszkiwało ich wielu krewnych. W ostatnich latach XVIII w. Wojciech Wiercieński, idąc za radą żony, sprowadził był z Podlasia dwóch uzdolnionych bratanków – Ignacego po jednym i Pawła po drugim bracie, którzy dzięki pomocy stryja szybko zrobili karierę i doszli do zamożności. Losy Ignacego i jego zstępnych są mało znane27. W okresie powstania styczniowego zginęli jego trzej wnukowie, a synowie Teofila, Ignacy (1835–1863; zaginął bez wieści), Władysław (1841–1863; zginął tragicznie w niewyjaśnionych okolicznościach na Syberii, gdzie służył jako oficer carski) i Ksawery (1848–1863; ranny pod Panasówką zmarł w szpitalu w Zwierzyńcu). Czwarty syn Teofila, Seweryn (1842–1887), również walczył w powstaniu, ale zdołał ranny wyjechać do Paryża, gdzie pozostał do śmierci.

Paweł Wiercieński, syn cześnika drohickiego Andrzeja, ożenił się 27 kwietnia 1798 r. z Teklą Koźmianówną (1775–1851), córką Mariana i Marcjanny Koźmianów z Rzeczycy. Już w następnym roku doczekali się córki Pelagii. W późniejszych latach przyszły na świat kolejno dzieci: Justyna, Albert, Stanisław i Antoni. Obie córki, gdy dorosły, poślubiły rodzonych braci Pruszyńskich, starsza – Józefa (1775–1831)28, a młodsza – Jakuba. Paweł Wiercieński zadbał o wykształcenie synów, posyłając ich najpierw do gimnazjum, a następnie na studia prawnicze. Gdy wybuchło powstanie listopadowe, Albert wespół z młodszymi braćmi zaciągnął się do oddziału płk. Jana Nepomucena Łempickiego, który był zięciem Wojciecha Wiercieńskiego (żonaty z Antoniną). Niestety, z wojny polsko-rosyjskiej w komplecie nie wrócili; w oblężonym Modlinie zmarł na tyfus najmłodszy z nich, Antoni.

W pierwszych latach popowstaniowych zarówno Albert, jak i Stanisław kontynuowali zajęcia rozpoczęte przed powstaniem. I tak starszy z braci powrócił do urzędowania w biurze kuzyna Kajetana Koźmiana, młodszy zaś na studia.

Albert ożenił się wcześniej. W 1833 r. poślubił Anielę Dziedzicką, która po urodzeniu syna Gustawa podupadła na zdrowiu i lekarze zalecili jej zmianę klimatu. W tej sytuacji Albert postanowił przeprowadzić się z żoną i dzieckiem do Starej Wsi, posiadłości rodzinnej koło Bychawy, mimo że mieszkał tam Stanisław. Bracia szybko doszli do porozumienia; już 17 września 1835 r. Stanisław zadowolił się spłatą w wysokości 115 000 złp.29 Pomimo usilnych starań, chora wkrótce umarła. W 1841 r. Albert ożenił się ponownie, biorąc za żonę 17-letnią pannę Agatę Głogowską. Szczęścia u jej boku nie zaznał wiele, jako że zaraz po porodzie zmarła (30 IV 1843), osierociwszy córkę Julię. W połowie lat czterdziestych sprzedał pechowy dla niego majątek i nabył Snopków pod Lublinem. Po raz trzeci się nie ożenił.

Stanisław Wojciech Józef Wiercieński, ojciec Henryka, był dwukrotnie żonaty. Pierwszy raz z Eleonorą Wybranowską, wnuczką znanego oponenta z czasów Sejmu Wielkiego Ignacego Wybranowskiego, która po kilku miesiącach pożycia małżeńskiego niespodziewanie umarła30. Po raz drugi ożenił się 15 maja 1842 r. z 22-letnią wdową Julią ze Strussów Czernicką31. Zamieszkali w majątku Kłodnica Górna, w Kraśnickiem.

Formalnie właścicielką dóbr Kłodnica Górna była mieszkająca w Lublinie przy Krakowskim Przedmieściu 146 Regina z Krzyckich Struss (1794–1851), matka Julii i Władysława. Ponieważ ze swym mężem Ignacym była rozwiedziona, majątkiem zarządzał mieszkający w pobliskim Potoku Wielkim syn. Podziału majątku dokonała 2 stycznia 1844 r.32

Pierworodny syn Stanisława i Julii Wiercieńskich – Henryk Wojciech Jakub – urodził się 15 lipca 1843 r. w Kłodnicy, w domu swojej babki. Wzorem ojca na chrzcie w kościele parafialnym w Wilkołazie otrzymał trzy imiona. Kłodnica nie została jednak miejscem jego dzieciństwa.

W pierwszej połowie 1844 r. Stanisław Wiercieński sprzedał dobra kłodnickie, a za uzyskane pieniądze zakupił ponad trzydziestowłókowy majątek w Niezabitowie, w Puławskiem, złożony z dwóch sąsiadujących ze sobą posiadłości. Później dokupił jeszcze kilka włók gruntów. Jako właścicielowi Niezabitowa A i B, podlegali mu chłopi pańszczyźniani, spośród których sześciu zajmowało półwłókowe gospodarstwa o łącznej powierzchni 87 mórg33 i odrabiających po dwa dni pańszczyzny pieszej tygodniowo. Kilku chłopów gospodarowało na 2–3 morgach, co też pociągało za sobą obowiązek odrabiania pańszczyzny pieszej, lecz w wymiarze jednego dnia w tygodniu. W majątku mieszkało także kilku komorników34. Wiercieński, będąc dziedzicem jednowioskowym, pełnił funkcję wójta.

Rodzeństwo Henryka przyszło na świat już w Niezabitowie: Anna Natalia Tekla (25 VII 1844), Justyna Klotylda (1 VI 1846), Edward Wojciech (13 X 1847), Kazimiera Regina Bronisława (4 III 1850), Aleksander Ludwik (19 VIII 1852 – 20 III 1856), Mikołaj Walerian (10 IX 1854) i Agnieszka Julia (20 I 1857), którą podawał do chrztu 7 kwietnia 1857 r. Henryk wraz z siostrą Natalią35. Dwaj najmłodsi bracia urodzili się w Lublinie: Wacław Michał w dniu 28 września 1858 r., a Wincenty Stanisław 19 lipca 1861 r.

Razem z córką i jej rodziną zamieszkała Regina Struss, która w miarę możności pomagała wychowywać dzieci. Miło wspominał ją Henryk Wiercieński: „Babka moja, ociemniała w 30. roku życia, nie rozłączała się ze swą córką jedynaczką, moją matką. Zajmowała pokoik rogowy w naszym dworku z dwojgiem, a potem z trojgiem najstarszych wnuków, które pomimo kalectwa swego pielęgnowała. W dzień brała nas na kolana, pieściła, opowiadała bajeczki, uczyła łatwych wierszyków; w nocy obchodziła nasze łóżeczka, okrywała, gdy się które odkryło, uważała, czy zdrowe i nie potrzebuje czego itd. Ja jako najstarszy wnuczek i do tego chłopak byłem jej ulubieńcem”36.

Jakkolwiek Wiercieńscy utrzymywali na ogół poprawne stosunki z niezabitowską bracią szlachecką, to w bliskiej komitywie żyli tylko z Drewnowskimi i Izdebskimi. Łączyły ich przede wszystkim kontakty towarzyskie, a niekiedy wspólne, drobne interesy korzystne dla obu stron. Wiercieńscy żyli też w wielkiej przyjaźni z okolicznymi domami ziemiańskimi – Hussarów, właścicieli Kowali, i Wesslów z Karczmisk. W zażyłych stosunkach pozostawali także z zamieszkałą w Lublinie rodziną Balickich.

W dzieciństwie Henryk Wiercieński mnóstwo czasu, zwłaszcza w wakacje, spędzał w Snopkowie, u stryja Alberta. „Osierocony wdowiec – wspomina Wiercieński – wychowywał dzieci poza domem. Syn Gustaw […], ukończywszy w 1849 roku pensję Watkego, oddany został do Instytutu Szlacheckiego w Warszawie; młodsza od niego o 7 lat siostra, Julka, wychowywała się z początku u ciotki Pruszyńskiej w Babinie, a później w Warszawie. […] Gdy przyszły święta lub wakacje i sieroty jego przyjeżdżały do ojca, zgromadzał dla nich towarzystwa małych ich krewniaków, w liczbie możliwej, ażeby dziatwie czas przechodził przyjemnie. Więc zwoził z Lublina siostrzenice swoje – panią Dowgiałło z córeczkami37 i Bronisię Pruszyńską, pannę jeszcze – obie córki nieżyjącej swej siostry. Przyjeżdżały tu wtedy również dwie dorodne siostry: pani Sewerynowa Wiercieńska, żona podstarościca drohickiego, który po utracie majątku siedział gdzieś na Podlasiu, ona zaś, wraz z siostrą – Olimpią Ostrowską i dwoma synkami, mieszkała w Lublinie. Wreszcie gronko to dziecinne powiększało nas troje; ja i dwie moje najstarsze siostry”38. Rokrocznie zjeżdżały też siostry Maria i Sabina Woelke, wnuczki podstarosty Wojciecha Wiercieńskiego.

Niechętnie, jak sam przyznaje, wyjeżdżał do pobliskiego Babina, gdzie mieszkała jego ciotka Justyna razem z mężem, albowiem nie było tam dzieci. (Pruszyńscy byli bezdzietni).

Gdy Henryk miał niespełna siedem lat, a Natalia sześć, ojciec zatrudnił guwernantkę Zofię Stokowską, absolwentkę Aleksandryjskiego Instytutu Wychowania Panien. Oprócz nauczania początkowego prowadziła ona z dziećmi kurs języka francuskiego. Po dwóch latach nauki ojciec uznał, że dzieci powinny również poznać podstawy języka niemieckiego, wobec czego zatrudnił nową guwernantkę, pannę Julię. Rok później przyjął na jej miejsce doświadczonego pedagoga Franciszka Uszyńskiego, aby ten przygotował chłopca do gimnazjum. Ostatnim „nauczycielem domowym” Henryka został gimnazjalista Władysław Certowicz, zarekomendowany przez dyrekcję gimnazjum lubelskiego. Zadaniem Certowicza było należyte przygotowanie chłopca w okresie wakacji 1853 r. do egzaminów wstępnych.

Gimnazjum lubelskie39 było szkołą o długiej historii i pięknych tradycjach. Rodowód tej placówki oświatowej sięgał XVI w. Upadającej wówczas szkole parafialnej pospieszyli z pomocą sprowadzeni do Lublina jezuici, którzy wystawili wzdłuż ul. Jezuickiej duży kompleks budynków przeznaczonych na szkoły. Kolegium jezuickie, założone w 1586 r., ufundowane zostało przez Bernarda Maciejowskiego, późniejszego kardynała i arcybiskupa gnieźnieńskiego, oraz jego siostrę, Katarzynę Wapowską. Po kasacie zakonu jezuitów kolegium zostało sekularyzowane i zamienione w 1774 r. na szkołę wojewódzką, którą sześć lat później przekształcono w szkołę wydziałową. W roku 1803, w czasie okupacji austriackiej, szkołę wydziałową przemianowano na gimnazjum z wykładowym j. niemieckim, a w dwóch ostatnich klasach z j. łacińskim. Po wyzwoleniu Lublina przez armię księcia Poniatowskiego w 1809 r. gimnazjum przeszło kolejne przeobrażenia, w wyniku których ostatecznie powstała Szkoła Departamentowa Lubelska. Żywot jej był nader krótki. Utworzenie Królestwa Polskiego spowodowało przekształcenie jej w szkołę wojewódzką, która przetrwała do powstania listopadowego. Na dobre szkołę otworzono dopiero w 1833 r. Bez poważniejszych zmian funkcjonowała do 1862 r., najpierw jako Gimnazjum Wojewódzkie Lubelskie, a potem Gimnazjum Gubernialne Lubelskie. W latach 1845–1862 przy gimnazjum działała Szkoła Powiatowa Realna. Obie szkoły mieściły się w dawnym gmachu kolegium aż do 1859 r., kiedy to oddano do użytku gimnazjum nowy budynek przy ul. Namiestnikowskiej (obecnie ul. Narutowicza 12), wzniesiony pod nadzorem architekta Juliana Ankiewicza.

Na początku sierpnia 1853 r., czyli po zakończeniu wakacji, dziesięcioletni Henryk wyjechał z ojcem do Lublina, aby przystąpić do egzaminu wstępnego do gimnazjum. Egzaminowano z religii, matematyki (w zakresie czterech działań podstawowych), pisania i czytania w języku polskim. Pytano o znajomość j. rosyjskiego i niemieckiego. „Egzamin wstępny – pisze Wiercieński – do szkoły odbywał się w przytomności rodziców czy opiekunów. Gdy ten wypadł szczęśliwie, strzyżono malca jak rekruta, kupowano mu uczniowską czapkę z czerwonym lampasem, ubierano w mundur czarny z czerwonym stojącym kołnierzem i białymi guzikami z herbem guberni i czarne pantalony […], chowano mu biały kołnierz od koszuli pod czarny krawat, stojący, zaopatrywano w płaszcz szaraczkowy z peleryną, kupowano mu wskazane przez władze szkolne książki i kajeta i umieszczano na jednej z licznych w Lublinie stancji”40.

Wiercieński egzamin wstępny zdał bardzo dobrze i mógł być przyjęty od razu do klasy drugiej, ale jego ojciec po konsultacji z nauczycielami postanowił, ażeby ze względu na wiek rozpoczął on edukację od klasy pierwszej41.

Rok szkolny rozpoczynał się zwykle około 10 sierpnia i dzielił się na trzy okresy: pierwszy – od wakacji do świąt Bożego Narodzenia; drugi – od Nowego Roku do Wielkanocy; trzeci – od Wielkanocy do końca czerwca. Ponieważ obowiązywał kalendarz gregoriański, ferie świąteczne wypadały w tych samych terminach co obecnie. Pod koniec każdego trymestru rozdawano uczniom cenzury.

W miesiącach letnich szkołę otwierano o godz. 7.15. Piętnaście minut później wszyscy uczniowie, parami, rozpoczynając od klasy pierwszej, a każda klasa od pary najniższej wzrostem, kierowali się razem z nauczycielami do sąsiedniego kościoła katedralnego, gdzie codziennie odprawiano dla nich mszę. Po nabożeństwie wracali w takim samym porządku do szkoły. W zimie młodzież nie brała udziału w mszach odprawianych w dni powszednie. Punktualnie o ósmej rozpoczynały się jednogodzinne lekcje, które trwały do godziny dwunastej. Dziesięciominutowa przerwa, zwana wtedy pauzą, zaczynała się o godz. 10.00. Po obiedzie, z wyjątkiem czwartków, były jeszcze dwie lekcje (od 14 do 16). Oczywiście obowiązywała nauka od poniedziałku do soboty włącznie! W czwartki po południu zajęć w szkole nie było; uczniowie mieli czas wolny, zwany rekreacją. „Każdy taki czwartek – wspominał po latach Hipolit Wójcicki – był niecierpliwie przez nas oczekiwany, gdyż zwykle chodziliśmy grać w palanta na rozległych błoniach Bronowic, lub gdy już ciepłe dni były, kąpaliśmy się w przezroczystych nurtach Bystrzycy, albo też puszczaliśmy się na wycieczki do Czechowa, do lasku na Dziesiątą lub na Wieniawę”42.

Ławki w salach szkolnych ustawione były w dwóch rzędach. Uczniowie siedzieli według wzrostu – najniżsi w pierwszych ławkach, wyżsi dalej. Na brzegu każdej z ławek, od środka klasy, zasiadali prymusi ławek. Tak więc był prymus pierwszej ławki, drugiej itd. Prymus ławki pierwszej był równocześnie najlepszym uczniem całej klasy i odpowiadał przed nauczycielami za ład i porządek.

Regulamin szkolny był surowy i ściśle przestrzegany. Wszyscy gimnazjaliści chodzili ubrani w mundurki szkolne, które musiały być zawsze dopięte na ostatni guzik, a czapka sztywna i stojąca. Włosy nosili krótko obcięte. Na ulicy mieli obowiązek stawać przed oficerami na baczność, zwracając twarz do przechodzącego. Za nieprzestrzeganie regulaminu groziły surowe kary, przede wszystkim chłosta i „koza”. Chłosta, uważana wtedy za najpewniejszy środek wychowawczy, stosowana była dosyć często, np. za ucieczki z lekcji (nb. niezwykle rzadkie), krzyki w sali, słabe postępy w nauce. Wykonywanie kary odbywało się pod nadzorem inspektora gimnazjum (wyjątkowo dyrektora), który określał liczbę razów rózgą. Egzekutorem był woźny (na początku roku szkolnego uczniowie organizowali dla niego składkę, aby razy zadawał niezbyt mocno). Wójcicki pisze jednak, że: „Starsi uczniowie od klasy 5 rzadko bardzo byli karani chłostą, często jednak odsiadywali »kozę« […]. Była to obszerna izba o jednym oknie u góry, okratowanym dość rzadko prętami żelaznymi. Na ścianach pobielonych widniały różne rysunki i napisy prozą i wierszem, kreślone przez więźniów w niej przebywających”43. Pobyt w „kozie” trwał niekiedy nawet kilka godzin. W latach szkolnych Wiercieńskiego inspektorem gimnazjum był najpierw Piotr Maruszewski, a potem Józef Krysiński.

Dyrektorem szkoły w latach 1851–1862 był wybitny pedagog, przyrodoznawca, Józef Skłodowski. Ten niski, krępy, nieco mazurzący mężczyzna, pomimo iż był „postrachem wszystkich próżniaków i urwisów”, zasłużenie cieszył się powszechnym szacunkiem zarówno wśród uczniów, jak i mieszkańców miasta.

Według zgodnej opinii wychowanków szkoły, najwybitniejszym nauczycielem był Paweł Dębowski, który wykładał geografię i historię powszechną. „Bano się go, ale szanowano niezwykle, a bano się nie kary, ale pochmurnego jego spojrzenia i znanego wykrzyknika »olaboga!« jedynie. Jeżeli młodzież wynosiła z gimnazjum lubelskiego zacniejsze aspiracje, w wielkiej mierze jemu to przede wszystkim zawdzięcza”44.

Wyróżniającym się pedagogiem był także Feliks Jezierski, nauczyciel języka polskiego i greki. Po opuszczeniu Lublina osiadł on w Warszawie i został adiunktem w Szkole Głównej. W 1879 r. objął redakcję „Biblioteki Warszawskiej”. Nie mniej zdolny był jego brat, Konstanty, który uczył w gimnazjum łaciny.

Pierwszym katechetą małego Henryka został ks. Julian Sobolewski. W 1854 r. zastąpił go ks. Szymon Koziejowski, późniejszy administrator diecezji. Religii prawosławnej, historii i geografii Rosji uczył Klemens Czechowicz, dawny unita, który po przyjęciu wyznania prawosławnego stał się zwolennikiem rusyfikacji. Nauczycielem języka polskiego w klasach niższych był Andrzej Konstantynowicz, a w klasach wyższych wspomniany wcześniej F. Jezierski. Języka francuskiego uczył Jan (Jean Joseph) Villaume, Francuz osiadły na stałe w Lublinie, niemieckiego zaś Jan (Johann Wilhelm) Wagner, Niemiec z Prus. I wreszcie ostatni z języków – rosyjski. Wykładali go zarówno Polacy – Hipolit Bocheński i Wincenty Łaparewicz, jak i cudzoziemcy – Eugeniusz Stepanow (Jewgienij S. Stiepanow), Rosjanin, i Dymitr (Dmytro) Krawczenko, Rusin.W szkole pracowało trzech matematyków: Józef Łapiński, Jakub Daniewski i Julian Doborzyński. Nauczycielem historii naturalnej był Aleksander Tołwiński. Natomiast przedmiotów prawniczych uczyli czynni zawodowo prawnicy – Jan Zaruski, Klemens Smoleniec i Władysław Jaszowski. Znakomity muzyk Antoni (Anton) Müller, Czech niemieckiego pochodzenia, starał się nauczyć gimnazjalistów śpiewu kościelnego. Wyjątkowym, według Wiercieńskiego, pedagogiem był malarz Ignacy Urbański, o którym pisał: „Kaligrafią i rysunkiem opiekował się malarz Urbański, którego działalność nauczycielska ograniczała się jedynie do przeglądania kajetów przy końcu miesiąca i według tego oznaczania stopni. Wskazówek bliższych nigdyśmy od niego nie mieli. Na lekcjach swoich, o ile nie przeglądał kajetów na stopnie, siedział w katedrze, czytając gazety”45.

W roku szkolnym 1853/54 klasa pierwsza liczyła 45 uczniów, z których zaledwie kilku było drugorocznych. Ale w następnych latach klasa się powiększała, ponieważ wielu gimnazjalistów nie otrzymywało promocji. W 1857 r. zapoczątkowano reorganizację klas V–VII oraz utworzono dla chętnych klasę VIII, w której uczono wyłącznie prawa. Na początku roku szkolnego 1858/59 zreformowano ostatecznie klasę VI, do której uczęszczał Wiercieński. Podzielono ją na dwa oddziały: historyczno-filologiczny i fizyko-matematyczny. Piętnastoletni Henryk wybrał klasę o profilu historyczno-filologicznym, która na początku roku szkolnego liczyła 34 uczniów w wieku od 15 do 20 lat46. W następnym roku, czyli w klasie maturalnej, było również 34 uczniów47.

Przez pierwsze pięć lat nauki obowiązywał taki sam program w całej klasie. Od klasy VI tylko nieliczne przedmioty występowały w obydwu oddziałach. Wiercieński w czasie siedmioletniej edukacji uczył się nieprzerwanie tylko czterech przedmiotów: j. polskiego, j. rosyjskiego, j. francuskiego i religii. Poważniejsze zmiany zaszły po ukończeniu klasy III. Skończyła się wtedy nauka rysunków ręcznych, kaligrafii i geografii Rosji. W klasie IV nauki było już znacznie więcej; dochodziła łacina, historia naturalna i historia powszechna. W następnej klasie rozpoczynał się kurs greki, historii Rosji i fizyki, której uczono tylko dwa lata. W klasie VI wprowadzono trzy kolejne przedmioty – geografię matematyczną (wykładano ją przez rok), prawo Cesarstwa i prawo Królestwa Polskiego. Chemia była tylko w ostatniej klasie. Z roczną przerwą nauczano j. niemieckiego (w klasie VI) i geografii powszechnej w klasach III–VI (z przerwą w klasie IV). Ale najbardziej zaskakujące jest, że naukę matematyki (de facto dwóch przedmiotów – geometrii i algebry, do klasy III arytmetyki) Wiercieński zakończył już w pierwszym okresie klasy V. W szkole nie miał praktycznie możliwości zapoznać się z historią Polski, jako że przedmiot ten był wykładany tylko przez jeden okres w klasie V.

Większa część lekcyj odbywała się w języku polskim, przy obowiązkowej znajomości przez uczniów terminów fachowych w języku rosyjskim. Niektóre przedmioty wykładano wyłącznie po rosyjsku, np. geografię i historię Rosji. Lekcje zwykle były do siebie podobne, gdyż dominowała jedna metoda nauczania – wykład. Nauczyciele, którzy nie dysponowali dobrymi podręcznikami i innymi środkami dydaktycznymi, zmuszeni wręcz byli dyktować wiadomości, co pochłaniało mnóstwo czasu.

Sposób oceniania i klasyfikowania uczniów dość znacznie różnił się od modelu współczesnego. Stopnie zapisywano nie w dzienniku lekcyjnym48, jak obecnie, lecz w ogromnej księdze, zwanej Cenzurąo postępie w naukach i sprawowaniu się uczniów GimnazjumLubelskiego za rok szkolny… Gimnazjaliści otrzymywali oceny z każdego przedmiotu (oprócz sprawowania) co miesiąc lub dwa49. Stopnie za listopad/grudzień, marzec i maj były ocenami okresowymi. W czerwcu uczniowie przystępowali do egzaminów ze wszystkich przedmiotów. Ocenę roczną z danego przedmiotu wystawiano na podstawie stopnia z ostatniego trymestru i stopnia z egzaminu. (Przeważnie obie oceny były identyczne).

Przez cały okres nauki w gimnazjum Wiercieński był jednym z najlepszych uczniów w klasie. Klasę I i II ukończył z bardzo dobrymi wynikami i otrzymał na koniec roku szkolnego nagrody (książki). Ponieważ zachowały się dokumenty z wykazami ocen wszystkich uczniów w szkole z lat 1855–1860, dzisiaj możemy wnikliwie prześledzić jego postępy w nauce od klasy III do VII.

Rokrocznie najsłabsze noty otrzymywał on w pierwszym trymestrze, tuż po wakacjach. Później systematycznie poprawiał je i na zakończenie roku szkolnego wręczano mu świadectwo przede wszystkim z ocenami celującymi i bardzo dobrymi. Zdecydowanie najgorzej rozpoczął klasę V (we wrześniu średnia ocen 3,3); z algebry i historii Polski wystawiono mu oceny mierne. W ciągu pięciu lat otrzymał on tylko jedną ocenę małą – z łaciny, w październiku 1858 r. Rok w rok najbardziej przykładał się do nauki w maju i czerwcu, tuż przed egzaminami. W klasie III po raz pierwszy otrzymał list pochwalny i świadectwo ze średnią ocen 4,750. Jeszcze lepsze wyniki osiągnął w klasie IV (śr. 4,8)51. W klasie V nastąpił „kryzys”; noty były nieco niższe niż w latach poprzednich (śr. 4,3)52. Podobne wyniki miał w klasie VI (śr. 4,2)53 i klasie VII (śr. 4,3)54. W ostatniej klasie otrzymał medal srebrny, który wręczano najlepszemu uczniowi z języka rosyjskiego. Jakkolwiek uczył się on w szkole bardzo dobrze, to nieco kłopotów sprawiały mu dwa przedmioty: historia naturalna i chemia, z których regularnie otrzymywał oceny dobre. Zdumiewające, że mając uzdolnienia plastyczne, z kaligrafii otrzymywał identyczne stopnie. Nie ulega wątpliwości, iż najchętniej i najlepiej uczył się języków obcych.

Był uczniem pilnym i obowiązkowym. Lekcji opuszczał niewiele, a jeśli już do tego dochodziło, to przeważnie na jesieni lub na wiosnę, gdy rzeczywiście był chory55. Najpełniejsze dane posiadamy z roku szkolnego 1858/59, bowiem zachował się dziennik lekcyjny klasy VI oddziału historyczno-filologicznego. Na podstawie zawartych tam informacji wiadomo, że w szkole był on nieobecny 18 października, 22–25 października, 23–29 listopada i 19 maja56. W całym roku szkolnym opuścił 47 godzin57. Ani jednej lekcji nie opuścił tylko Józef Nagler. Najczęściej nieobecny był Włodzimierz Tur, który opuścił łącznie 107 godzin (średnia klasy – 40 godzin).

W 1859 r. gimnazjaliści przebywali na wakacjach nieco dłużej niż zwykle. Z powodu przeprowadzki do nowego gmachu przy ul. Namiestnikowskiej rozpoczęcie roku szkolnego nastąpiło z opóźnieniem. Dopiero w dniu 12 listopada wszyscy uczniowie, nauczyciele i pracownicy szkoły zebrali się w katedrze, gdzie odbyło się uroczyste nabożeństwo. Po jego zakończeniu zebrana młodzież pomaszerowała w ordynku, czyli parami, razem z całym gronem pedagogicznym do znajdującego się naprzeciwko nowego gmachu szkolnego kościoła powizytkowskiego. W świątyni odprawione zostało kolejne nabożeństwo, po którym nastąpiło poświęcenie budynku. Dopiero po tej ceremonii wprowadzono uczniów do szkoły, inaugurując oficjalnie rok szkolny 1859/60. (Faktycznie lekcje odbywały się w starym budynku już we wrześniu)58.

Aby otrzymać patent (świadectwo maturalne), uczniowie musieli zdawać egzamin ogólny z prawie wszystkich przedmiotów, jakich uczyli się w ciągu siedmiu lat w szkole. Patent miał wówczas duże znaczenie, gdyż ułatwiał wstęp do służby publicznej w urzędach krajowych i upoważniał do podjęcia studiów. Ażeby gimnazjaliści mogli się dobrze przygotować do egzaminów, już na początku maja zwalniano ich z lekcji. Zgodnie z miejscowym zwyczajem powtarzali materiał w małych grupach, które liczyły zwykle od 6 do 10 osób. Każda grupa wynajmowała na dwa miesiące jakiś odosobniony pokój, gdzie nikt nie przeszkadzał w nauce. „Nasze kółko – pisze Wiercieński – wynajęło altanę piętrową, murowaną, w posesji pana Wagnera […]. Kilka tygodni wspólnej nauki, która późno w noc niekiedy się przeciągnęła, zacieśniało węzły koleżeńskie i miłe zostawiło wspomnienie. […] Nocowaliśmy sami bez dozoru, sprowadziwszy tu sobie najniezbędniejszą pościel, niby po żołniersku; robiliśmy sobie sami śniadania i herbatę wieczorną i tylko na obiady wybiegaliśmy do domów rodziców czy na stancje, na której byliśmy umieszczeni. Całe gospodarstwo było składkowe. […] Za wspólne już składkowe pieniądze mieliśmy herbatę, cukier, bułki, niekiedy i serdelki; czasem przyniósł ktoś jeszcze jakieś łakocie lub dostarczył z domu pełnych półmisków […]. Uczty takie, na które spraszało się kolegów z innych kółek, a niekiedy zabłąkanego do Lublina studenta z odległego uniwersytetu Cesarstwa, urozmaicały jednostajność zajęć, pokrzepiały zmęczonych, dodając sił do dalszej pracy”59.

Egzaminy z poszczególnych przedmiotów przeprowadzano w kilkudniowych odstępach, tak aby uczniowie mieli czas na przypomnienie sobie wiadomości.

Po egzaminach, 26 czerwca 1860 r. odbyło się uroczyste zakończenie roku szkolnego, zwane popisem. Do szkoły licznie przybyli zaproszeni goście. Wśród nich byli miejscowi dostojnicy z gubernatorem Stanisławem Mackiewiczem na czele, rodzice i krewni uczniów. Najlepsi uczniowie z każdej klasy, wcześniej wyznaczeni, deklamowali wiersze bądź odczytywali swoje wypracowania. Na stołach rozłożono prace wykonane przez gimnazjalistów – mapy, rysunki, plany itp. Po przemowie wygłoszonej przez dyrektora Skłodowskiego gubernator Mackiewicz wręczył nagrody, listy pochwalne oraz medale – złoty i srebrny. Po rozdaniu nagród odczytano listę uczniów, którzy zostali promowani. Na koniec wręczono patenty uczniom kończącym gimnazjum60.

Wiercieński otrzymał patent o treści następującej:

No 1082

PATENT

Gimnazjum Gubernialne Lubelskie

Wiercieński Henryk, syn Stanisława, rodem z wsiKłodnicy z guberni lubelskiej, religii rzymskokatolickiej,mający wieku lat 17, stanu szlacheckiego, zapisany w poczetuczniów roku 1853/4, uczęszczał do dnia 15/27 czerwca 1860roku. W ciągu tego czasu sprawował się wzorowo.

Ukończywszy całkowity kurs nauk na oddzialehistoryczno-filologicznym, na egzaminie okazał postępnastępujący:

w religii i nauce moralnej...................celujący

-„- języku i literaturze polskiej..............celujący

-„- języku i literaturze rosyjskiej............celujący

-„- języku łacińskim..........................bardzodobry

-„- języku greckim...........................celujący

-„- języku niemieckim........................bardzodobry

-„- języku francuskim.......................celujący

-„- arytmetyce................................bardzodobry

-„- planimetrii................................bardzodobry

-„- geografii matematycznej i fizycznej........dobry

-„- geografii powszechnej i rosyjskiej.........bardzodobry

-„- historii powszechnej......................celujący

-„- historii rosyjskiej........................celujący

-„- fizyce.....................................bardzodobry

-„- chemii.....................................dobry

-„- historii naturalnej.........................bardzodobry

-„- zwodzie praw Cesarstwa...................bardzodobry

-„- prawie Królestwa Polskiego..............celujący

-„- rysunkach ręcznych.......................dobry61

–„- kaligrafii...................................dobry

Za moralne sprawowanie się i pilność w naukach otrzymałw klasach: 1, 2, 4 i 7 nagrody w książkach, a w 3, 5 i 6w listach pochwalnych, oprócz tego w klasie VII medalsrebrny.

Na dowód czego wydany zostaje WiercieńskiemuHenrykowi niniejszy patent, za właściwym podpisemi przyłożeniem pieczęci gimnazjalnej.

Miasto Lublin, 15/27 czerwca 1860 roku62.

Patent zawiera dopisek w języku rosyjskim, że absolwent jest „w pełni przygotowany do odbycia nauki na uniwersytetach”.

Rozdział IICZAS STUDIÓW I WALKI

Pod koniec roku szkolnego 1859/60 Wiercieński nie był jeszcze zdecydowany co do miejsca i kierunku studiów. Wybór uczelni na terenie Królestwa Polskiego był jednak niewielki, jako że działały tutaj tylko zakłady naukowe specjalne dla osób o określonych zainteresowaniach: Instytut Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa w Marymoncie oraz dwie uczelnie w Warszawie – Szkoła Sztuk Pięknych i Cesarsko-Królewska Akademia Medyko-Chirurgiczna. Szczególnie odczuwalny dla młodzieży polskiej był brak własnego uniwersytetu. Na szczęście władze państwowe parę lat wcześniej zniosły limity co do liczby i pochodzenia studentów kształcących się na uniwersytetach rosyjskich. Eugeniusz Dziewulski, serdeczny przyjaciel Wiercieńskiego, po latach napisał: „Młodzież nasza biedniejsza tłumnie rzuciła się do uniwersytetów w Petersburgu, Moskwie, Kijowie i Dorpacie, tak że w roku 1860 w samym kijowskim uniwersytecie było 1000 naszej młodzieży”63.

Na początku czerwca 1860 r. do Lublina przyjechali na wakacje studenci uniwersytetu kijowskiego, którzy w większości byli absolwentami Gimnazjum Gubernialnego Lubelskiego. Wiele lat później Wiercieński wspominał: „W kółko nasze, złożone z dziewięciu najwięcej do siebie zbliżonych, wpadł jeden z kijowiaków, były gimnazista lubelski, Józef Męciński. Ożywiony, wesoły, mowny, pożądany towarzysz w chwilach odpoczynku po ślęczeniu nad kursami opowiadaniem o uniwersytecie kijowskim, o stosunkach, o życiu studentów tamtejszych, pociągnął nas za sobą i zdecydował o wyborze uniwersytetu. Jakoż z wyjątkiem tych, których specjalność nie wymagała wyjazdu do uniwersytetów rosyjskich, wszyscyśmy wybrali Kijów, zanim jeszcze otrzymaliśmy patenty”64.

Z całą pewnością decyzja młodego Henryka zadowoliła jego rodziców. Zdawano sobie przecież powszechnie sprawę, że ówczesny Kijów w dużym stopniu zamieszkiwały rodziny polskie, które w razie nagłej konieczności mogły udzielić pomocy rodakom. Ponadto ogromną zaletą była stosunkowo niewielka odległość dzieląca Kijów od Królestwa Polskiego, z czym wiązały się mniejsze wydatki.

Prawie wszyscy koledzy szkolni Wiercieńskiego, którzy zamierzali studiować na uniwersytecie kijowskim, w związku z koniecznością zdawania egzaminów wstępnych wyjechali znacznie wcześniej niż on. Zgodnie z obowiązującym od maja 1860 r. prawem w państwie rosyjskim egzaminy wstępne, w zależności od ocen uzyskanych w gimnazjum, należało zdawać w maju (ze wszystkich przedmiotów) lub w sierpniu (z niektórych przedmiotów). Z egzaminów zwolnieni byli abiturienci, którzy otrzymali patenty z wyróżnieniem (średnia ocen powyżej 4,0). Ponieważ powyższy warunek spełniał zarówno Wiercieński, jak i Eugeniusz Dziewulski, obaj postanowili wyjechać razem w terminie późniejszym.

Z Lublina wyruszyli dopiero na sygnał otrzymany od kolegów w Kijowie. Jako że pośpiech był wskazany, całą trasę pokonali bez noclegów. W Kijowie od razu skierowali się do parterowej oficyny dworku Marcinkowskich przy ul. Szpitalnej, czyli w pobliżu centrum, gdzie zamieszkiwali wcześniej przybyli koledzy: Stanisław Horoszewicz, Władysław Horodeński, Antoni Sobieszczański, Aleksander Sokólski, Roman Zaremba i Saturnin Dziewulski.

Cesarski Uniwersytet św. Włodzimierza w Kijowie, otworzony w lipcu 1834 r., powstał na fundamentach Liceum Krzemienieckiego i Uniwersytetu Wileńskiego. Początki były trudne, przede wszystkim ze względu na brak bazy lokalowej (zajęcia dydaktyczne odbywały się w domach prywatnych). Radykalna poprawa nastąpiła w 1842 r., gdy oddano do użytku nowo wybudowany na uboczu miasta gmach uniwersytecki. Okazał się on „ciężki i sztywny jak sołdat z czasów mikołajowskich, wyprostowany i wymalowany tak, iż zdaje się być ubranym w szynel”65. W pobliżu niego założono Ogród Botaniczny.

W pierwszych latach istnienia nowej uczelni kadrę dydaktyczną stanowili przede wszystkim profesorowie z Wilna i Krzemieńca, z czasem jednak ich liczba malała. W roku akademickim 1860/61 wykładowcami byli głównie Rosjanie i Niemcy. Z licznego niegdyś grona Polaków pozostali tylko dwaj – profesor chemii Ignacy Fonberg i ks. Tomasz Dobszewicz, który wykładał teologię katolicką i prawo kanoniczne. Obaj pracowali do 1862 r.

W roku akademickim 1860/61 uniwersytet kijowski posiadał cztery wydziały, na których kształciło się około 1000 studentów66. Wiercieński twierdził jednak, że naukę pobierało wówczas około 1500 studentów, spośród których 800–900 było narodowości polskiej67. Resztę stanowili przede wszystkim Rosjanie. „Rzeczywiści bowiem Rusini, chociaż uniwersytet był w stolicy Rusi, byli bardzo nieliczni, do odrębności się nie poczuwali, a jako synowie czynowników, myśląc tylko o karierze, łatwo i chętnie wsiąkali w rządowy i z tytułu tego panujący element”68.

W Kijowie wszyscy studenci zależnie od przynależności narodowej należeli do jednej z korporacji – polskiej, rosyjskiej lub ruskiej. Młodzież polska, po reorganizacji gmin studenckich w półroczu zimowym 1859/60, grupowała się według prowincji: wołyńskiej, podolskiej, ukraińskiej, litewskiej i Królestwa Polskiego. Według Wiercieńskiego najliczniejszą grupę tworzyli studenci polscy z Litwy i Białorusi, których było ponad 300, następnie grupa z Wołynia, licząca ponad 200 osób. Nieco mniejsze były grupy z Podola i Ukrainy. Zdecydowanie najsłabiej reprezentowane było Królestwo Polskie, skąd pochodziło około 100 słuchaczy69. Bardziej wiarygodne dane podał Leon Syroczyński. Z Królestwa było około 70 osób, zaś pozostałe cztery gminy były mniej więcej równe i liczyły łącznie około 400 studentów70. „Wchodząc – pisze Wiercieński – w koło studentów, niepodobna było pozostawać poza grupami. Jakkolwiek zaś pierwszoletni, zanim dali się poznać kolegom, nie byli dopuszczani do korporacji gmin, to jednakże wspólne mieszkanie, bliższe stosunki ze starszymi kolegami z tych samych gimnazjów zacierały tę różnicę z jednym ograniczeniem – co do udziału i zabierania głosu w zebraniach gmin. W półroczu, w którym myśmy przybyli, i to ograniczenie zniesiono”71.

Na jesieni 1860 r., a więc w czasie studiów Wiercieńskiego na Wydziale Filologiczno-Historycznym, w korporacji polskiej dokonano kolejnej reorganizacji. Utworzono wówczas nowy Zarząd, którego podstawowym zadaniem było ukierunkowanie i koordynacja prac wszystkich gmin polskich. Następnie w każdej z pięciu gmin przeprowadzono wybory, w wyniku których wyłoniono jego skład. Członkami Zarządu zostali: Tadeusz Rylski, Antoni Chamiec, Witold Jaroszyński, Wincenty Odyniec i Gustaw Wasilewski72.

Studenci polscy, niezależnie od korporacji, założyli dwie nielegalne instytucje podlegające Polskiemu Towarzystwu Pomocy Naukowej dla ziem Wołynia, Podola i Ukrainy – bank pomocy koleżeńskiej i biblioteczkę studencką, w której przechowywano książki zakazane przez władze rosyjskie. Bibliotekarzem był Feliks Czacki73.

Ze względu na niepokoje, pod koniec kwietnia 1861 r. władze uniwersyteckie nie zezwoliły studentom na wyjazd na wakacje do Królestwa Polskiego. Ale z powodu nalegań zaproponowały, by studenci zrezygnowali ze studiów jakoby za nieuiszczenie opłaty za drugie półrocze. Z możliwości tej skorzystali przede wszystkim studenci pierwszego roku, m.in. absolwenci gimnazjum lubelskiego.

Pobyt Wiercieńskiego w Kijowie przypadł na okres przedpowstaniowy. Zetknął się on więc z działalnością spiskową na terenie uniwersytetu. Należy jednak stwierdzić, że działalność Związku Trojnickiego, ściśle tajnej organizacji kadrowej o charakterze politycznym, była mu zupełnie obca. Nie doceniał natomiast pracy „chłopomanów”, którzy prowadzili akcję uświadamiania ludności chłopskiej.

Wieść o kursach przygotowawczych do uniwersytetu, który miał rzekomo powstać w Warszawie, rozeszła się już we wrześniu 1861 r. Ponieważ ogłoszono, że chętni zobowiązani są zdawać egzamin, do Warszawy codziennie ściągały rzesze młodzieży. Wśród kandydatów byli dawni studenci uniwersytetów rosyjskich, absolwenci gimnazjów, uczniowie ostatnich klas gimnazjalnych. Wiercieński wyjechał do Warszawy na początku października. Egzamin był niezwykle łatwy i nie mieli z nim kłopotów nawet uczniowie klas szóstych. Przyjęto kilkuset chętnych. Dość licznie reprezentowana była Lubelszczyzna. Oprócz gromadki byłych studentów kijowskich na kursy zapisali się absolwenci gimnazjum lubelskiego z 1861 r. – Lucjan Malinowski, Aleksander Józefowicz, Antoni Sierociński, Emilian Domański, Jan Kochański, Józef Nowicki, Kazimierz Urbański, Jerzy i Aleksander Puzynowie, Edmund Wroński, Stanisław Świeżawski, Leon Krysiński i Gracjan Chmielewski.

Kursy przygotowawcze otworzono 28 października 1861 r. w dawnym gmachu Instytutu Szlacheckiego przy ul. Wiejskiej. Na inauguracji obecny był hrabia Wielopolski, który po odczytaniu przez przełożonego kursów wstępnych lekcji O zadaniu nauk akademickich wygłosił przemówienie. Na kursach dużą popularnością cieszyły się wykłady Józefa Kazimierza Plebańskiego, przybyłego aż z Wrocławia, gdzie pracował jako nauczyciel gimnazjalny. Tematem owych wykładów była encyklopedia i metodologia nauk akademickich. Pozostałe wykłady nie wywoływały szczególnego zainteresowania. Kursy przygotowawcze trwały do lipca 1862 r.

Wakacje Wiercieński spędził w Niezabitowie. „Z otwarciem – wspomina – zapowiedzianej Szkoły Głównej odwlekano z tygodnia na tydzień. Nie byliśmy pewni, czy znów nie zażądają od nas nowego egzaminu, podobnie jak tego zażądano przy wstępowaniu na kurs przygotowawczy. Jak nas było kilku kijowiaków, porozumiewamy się z sobą i próbujemy zasłonić się przed egzaminami świadectwem, że przeszliśmy na drugi semestr roku akademickiego 1860–1861, jak to brzmiało w świadectwie. I nadspodziewanie świadectwo, które nie było wystarczające dla przyjęcia na kursy przygotowawcze, zadowoliło w zupełności wymagania władz Szkoły Głównej. Zostaliśmy wszyscy przyjęci”74.

Dnia 25 listopada 1862 r. profesorowie, studenci, duchowni i zaproszeni goście zebrali się w Pałacu Kazimierzowskim przy Krakowskim Przedmieściu, by być świadkami uroczystego otwarcia Szkoły Głównej Warszawskiej. Po odczytaniu ukazu carskiego dotyczącego nowej uczelni dyrektor Kazimierz Krzywicki wygłosił przemowę, w której powitał zebranych i przedstawił zadania stojące przed Szkołą Główną. Potem przemawiał rektor Józef Mianowski. Wreszcie po kilku innych wystąpieniach abp Zygmunt Szczęsny Feliński, w asyście duchowieństwa, poświęcił odremontowany pawilon pałacu. Nazajutrz rozpoczęły się regularne zajęcia na uczelni.

Tym razem Wiercieński zapisał się na Wydział Prawa i Administracji, który okazał się najliczniejszy w całej Szkole Głównej, gdyż przyjęto nań aż 404 studentów75. Pierwszy semestr (trwał do 15 marca) obejmował: 1) wstęp historyczny do kodeksu cywilnego (wykładowca Władysław Holewiński); 2) encyklopedię prawa (Józef Kasznica); 3) instytucje prawa rzymskiego (Franciszek Maciejowski); 4) historię rzymską (Plebański). Ogółem wykłady zajmowały 12 godzin tygodniowo76.

Na zajęciach frekwencja była bardzo wysoka. Do systematycznego uczęszczania na nie zmuszał przede wszystkim brak skryptów i podręczników. „Jakkolwiek – pisze Wiercieński – na wykłady uczęszczaliśmy pilnie, życie przecież studenckie doznawało ciągłych wstrząśnień wskutek niepokojących wieści nadchodzących spoza murów Warszawy. Powtarzały się coraz uporczywsze wieści o młodzieży kryjącej się po lasach przed poborem wojskowym i skazanych na głód i zimno; o wyprawach wojskowych, czyniących na nich obławy”77.

W nocy z 14 na 15 stycznia 1863 r. władze carskie przeprowadziły w Warszawie pobór do wojska. Faktycznie znaczna część młodzieży opuściła wcześniej miasto, kryjąc się w lasach serockich i Puszczy Kampinoskiej, gdzie tworzono oddziały zbrojne. W tej sytuacji Komitet Centralny Narodowy zadecydował, że branka na prowincji będzie sygnałem do rozpoczęcia powstania. Aby dowiedzieć się, czy studenci warszawscy przystąpią do walki, zwołano zebranie. Odbyło się ono przy tłumnym udziale młodzieży akademickiej w sobotę wieczorem 17 stycznia w sali anatomicznej przy szpitalu Dzieciątka Jezus. Aby obrady przebiegały bez zakłóceń, wokół budynku rozstawiono straże, od ul. Zgoda na Przeskok, plac Warecki i Świętokrzyską78. Uczestnik tego spotkania Jan Baudouin de Courtenay wspomina: „Zebraliśmy się w teatrze anatomicznym prawie wszyscy. Nie przyszli oczywiście chorzy, no i może jeszcze ten i ów. Było nas przeszło 700, […] w owe czasy był to cały komplet79. Na estradzie około stołu demonstracyjnego zasiadł organ centralny w liczbie […] mniej więcej dziesięciu ludzi. W łonie organu centralnego byli przedstawiciele wszystkich wydziałów”80. Przewodniczącym zebrania został student Wydziału Lekarskiego Eugeniusz Sokólski, który „po zręcznej, pełnej swady, przemowie zagajającej umiejętnie przeprowadził obrady i głosowanie nad wnioskami, za pomocą nakładania czapek na głowy”81. Głosowanie wykazało, że zebrani opowiedzieli się przeciw wybuchowi powstania. Za powstaniem, według J. Baudouina de Courtenay, było tylko 12–14 studentów82. Wiercieński, w rękopisie przesłanym Waleremu Przyborowskiemu w 1897 r., podał liczbę 17 głosów83, natomiast w późniejszej wersji wspomnień twierdził, że głosów tych było dwadzieścia kilka84. Po zebraniu, które zakończyło się około godziny 23, uczestnicy rozeszli się grupkami do domów.

W pierwszych dniach powstania, w Warszawie powszechnie mówiono o organizujących się oddziałach powstańczych w Górach Świętokrzyskich. Pomimo wątpliwości Wiercieński zdecydował się na wyjazd do Wąchocka, gdzie znajdowała się baza naczelnika wojennego sandomierskiego Mariana Langiewicza. Dotarł tam w niedzielę 25 stycznia. Pierwsze jego wrażenia były niepomyślne: „Jakież było rozczarowanie nasze, gdy przybywszy na miejsce, zastaliśmy miasteczko w kotlinie rzeczki, otoczone wzgórzami i ze wszech stron dostępne, gdy zamiast tysięcy zbrojnej młodzieży zastaliśmy zaledwie setki ludzi, różnych wiekiem, inteligencją i zawodem: od ziemianina niekiedy nawet utytułowanego począwszy do czeladnika szewskiego, od studenta uniwersytetu do niepiśmiennego stajennego chłopca; gdy całe uzbrojenie oddziału, liczącego około tysiąca ludzi, składało się z paru setek strzelb i ptaszniczek różnego kalibru lub odwiecznych karabinów (skałkowych jeszcze), zabranych starym inwalidom w jakimś miasteczku”85.

W Wąchocku Langiewicz zorganizował siły powstańcze na sposób wojskowy. Do końca stycznia utworzył trzy bataliony piechoty, w których jednostkę taktyczną stanowił pluton (36 szeregowców i 2 oficerów). Dwa plutony stanowiły kompanię, na czele której stał kapitan. Cztery kompanie stanowiły batalion, którym dowodził major, mający adiutanta. Tak więc batalion liczył 288 szeregowców (razem z podoficerami) i 22 oficerów, razem 310 ludzi86. W każdym batalionie tylko pierwsza kompania była kompanią strzelecką, wyposażoną w broń palną (głównie strzelby myśliwskie), pozostałe kompanie były uzbrojone przede wszystkim w kosy i kije. Dowódcą I batalionu został Bernard Klimaszewski, II batalionu zaś Ignacy Dawidowicz. III batalionem dowodził Dionizy Czachowski, będący szefem sztabu. Do formowania IV batalionu przystąpiono najprawdopodobniej 25 stycznia. Jego dowódcą został ziemianin Klemens Dąbrowski. Nowy batalion tworzyli rekruci dostawieni z okolicznych wsi przez wójtów z polecenia władz powstańczych oraz napływający ciągle ochotnicy. Wiercieński już w poniedziałek, 26 stycznia, został wcielony do 1 plutonu 1 kompanii IV batalionu. Oprócz batalionów piechoty sformowano oddział kawalerii, którym dowodził Jan Prendowski. Ogółem siły Langiewicza nie przekraczały 1400 ludzi87.

Dnia 28 stycznia, z rozkazu Langiewicza, Wąchock opuściły trzy bataliony. I batalion udał się do opuszczonego przez wojska rosyjskie Bodzentyna, II batalion do Parszowa, a batalion majora Czachowskiego zajął Suchedniów. W Wąchocku pozostała kawaleria i IV batalion „skompletowany niemal co do ludzi, ale zupełnie jeszcze nie uzbrojony”88.

W tym samym czasie dowódca radomskiego okręgu wojennego gen. Aleksandr Uszakow przygotowywał wojska rosyjskie do ataku na Wąchock. Rankiem 1 lutego wyruszył z Radomia w kierunku Szydłowca silny oddział gen. M. Marka. Do tego oddziału dołączyć miały dwa szwadrony dragonów, podążające ze Stopnicy przez Kielce do Radomia. Po przybyciu do Szydłowca gen. Mark dowiedział się, że dragoni dotarli w okolice Suchedniowa. Wtedy wysłał por. Ksawerego Łuskinę z rozkazem, aby dragoni następnego dnia o godz. 8.30 przybyli do Milicy. Łuskina został jednak zatrzymany przez oddział Czachowskiego w Suchedniowie i odesłany do Langiewicza, który po przesłuchaniu jeńca zapoznał się z planem przegrupowania wojsk nieprzyjacielskich. Tymczasem gen. Mark przybył wieczorem na nocleg do Milicy, oddalonej o 8 km od Suchedniowa, w którym stacjonował oddział Czachowskiego. Langiewicz, znając plany rosyjskie, rozkazał Klimaszewskiemu opuścić Bodzentyn i skierować się do Suchedniowa. Ale Klimaszewski, otrzymawszy rozkaz około godziny 1 (2 lutego), wyruszył dopiero o 3 nad ranem. Por. Jan Słowacki z I batalionu zanotował: „Ciągnęliśmy bardzo wolno, gdyż noc była nadzwyczaj ciemna, a droga straszliwie błotnista – w prawo tylko od siebie widzieliśmy straszliwą łunę pożaru z zapalonych przez Moskali siół polskich. Szliśmy ciągle wolno drogą prowadzącą do Suchedniowa […]. O godzinie 7, kiedy świtać zaczęło, znaleźliśmy się na drodze wychodzącej z lasu, który właśnie przechodziliśmy, a która szła już dalej otwartym polem wprost do Suchedniowa”89.

Klimaszewski dotarł za późno. Batalion Czachowskiego godzinę wcześniej opuścił Suchedniów i skierował się do lasu baranowskiego. Miasteczko zajęli Rosjanie. Tam dragoni otrzymali rozkaz, aby dołączyć w Bzinie (koło Milicy) do kolumny gen. Marka. Oddział przysłany z Kielc pozostał na miejscu.

W lesie przy trakcie z Suchedniowa do Bzina Czachowski przygotował zasadzkę, w którą wpadli dragoni. Na odgłos walki z pomocą dragonom pospieszyli kozacy i piechota, pozostawiając w Suchedniowie jedynie osłonę taboru. Czachowski, zdając sobie sprawę z przewagi wojsk rosyjskich, wycofał się na pobliskie wzgórze. Klimaszewski zaatakował eskortę taboru dopiero w południe. Niestety, atak się nie powiódł, a oddział uległ rozproszeniu. O nieporadność oskarżono kpt. Edwarda Mora90, zastępcę Klimaszewskiego. Jako że udało się Klimaszewskiemu zebrać batalion, wysłał por. Słowackiego, aby odnalazł on batalion Czachowskiego. Słowacki rozkaz wykonał i oddziały wkrótce się połączyły. Komendę objął mjr Czachowski.

Wiadomość o bitwie szybko dotarła do Wąchocka. „Około południa – pisze Wiercieński – doszła nas wieść, że w Suchedniowie wre bitwa. Powiedziano nam, że zaraz i my idziemy, a kosy będą zaraz. Jakoż kosy przywieziono do kowali; ilu ich jest w mieście, kują w pocie, batalion 4 oblega kuźnie, pomagamy i naganiamy, żeby prędzej, wreszcie zmierzchem już, niektórzy w braku kos z wyrwanymi z płotów kołkami, idziemy w stronę Suchedniowa”91.

Około godziny 17 Langiewicz na czele „dwóch świeżych batalionów” (II i IV) dołączył do grupy Czachowskiego i zwołał natychmiast naradę dowódców. Batalion Dawidowicza postanowiono pozostawić w zniszczonym Suchedniowie, batalion Klimaszewskiego skierowano do Parszowa, a batalion Czachowskiego odkomenderowano do Bodzentyna. Langiewicz z batalionem Dąbrowskiego powrócił do Wąchocka. (Nieco wcześniej wyruszył pluton, w którym służył Wiercieński, by odstawić dwóch jeńców i innych aresztowanych)92.

O świcie 3 lutego, tuż po powrocie Langiewicza spod Suchedniowa, Wąchock został zaatakowany przez wojska rosyjskie. Jednakże Rosjanie po ostrzelaniu artyleryjskim pozycji zajmowanych przez powstańców wycofali się do Milicy. Stamtąd oddział kielecki wyruszył do swego garnizonu, a oddział gen. Marka do Radomia.

Po opuszczeniu Wąchocka Langiewicz z blisko połową swoich ludzi skierował się do Bodzentyna, gdzie przebywał już batalion Czachowskiego. Tam powstańcy spędzili noc z 3 na 4 lutego. O świcie wyruszyli do Nowej Słupi. Aby nie narażać ludności cywilnej, obóz rozłożono na stoku Łysej Góry, zwanej wówczas Górą Świętokrzyską, w połowie drogi między Nową Słupią a klasztorem świętokrzyskim. Langiewicz przyprowadził ze sobą nie więcej niż 500 ludzi93. W obozie natychmiast przeprowadzono reorganizację oddziału, który podzielono na trzy bataliony. Dowódcą I batalionu został mjr Czachowski, II batalionu – mjr Mieczysław Korycki, a III batalionu – kpt. Konstanty Pióro. Oddziałkiem artylerii, utworzonym jeszcze w Wąchocku, dowodził Jan Łapiński, były artylerzysta wojsk polskich. Dowódcą kawalerii pozostał Jan Prendowski. W ciągu tygodnia Langiewicz skompletował wszystkie trzy bataliony, które razem z kawalerią (120 ludzi) tworzyły oddział liczący około 1050 ludzi94. W rezultacie reorganizacji jedyny pluton jaki pozostał przy Langiewiczu z dawnego IV batalionu, ten w którym służył Wiercieński, włączony został do III batalionu, do kompanii złożonej w znacznym stopniu z młodzieży szkolnej95.

Już 5 lutego Wiercieński razem z kompanią oddelegowany został w teren w celu zbierania podatków. „Wszędzie – wspominał po latach – witano nas z zapałem, goszczono, jak można najlepiej. Po całodziennym zwykle marszu stawaliśmy na noc kwaterą w większej budowli jakiejś, dla przenocowania. Ze zdumieniem wspominam o tych chwilach, gdzie dowódca nasz zaniedbał najprostrzych środków ostrożności; sypialiśmy bez warty, bez pikiet – zaledwie przy drzwiach samej budowli czuwał ktoś na wpół śpiący. Tylko Boska ręka ustrzegła nas wtedy od niewoli lub wymordowania”96. W czasie tej parodniowej97 wyprawy w jednym z okolicznych dworków znaleziono przypadkiem kpt. Mora, którego aresztowano i przywieziono do obozu. Moro miał być postawiony przed sądem wojennym.

Kolumna wojsk rosyjskich wysłana z Kielc do Nowej Słupi natknęła się na oddział Langiewicza na Świętym Krzyżu. Efektem tego spotkania była bitwa stoczona 11 lutego98. Relację z jej przebiegu zamieszczono na łamach „Wiadomości z Pola Bitwy” z dnia 26 II 1863 r.99 Jak wynika z przekazu, wojska rosyjskie zaatakowały znienacka o godzinie 9 z dwóch stron. Siły podążające od Św. Katarzyny, prowadzone przez przewodnika Walentego Janica, sołtysa wsi Krajno, napadły na klasztor, reszta uderzyła na obóz. Na odgłos strzałów u wrót klasztoru Langiewicz wysłał na pomoc oblężonym batalion Czachowskiego. Tymczasem artyleria rosyjska ostrzelała obóz, wywołując pożar. Wtedy powstańcy zajęli dogodniejsze pozycje pod lasem, skąd dość skutecznie prowadzili ogień. Rosjanie zdołali jednak na krótko opanować odwach, gdzie wymordowali aresztowanych, po czym wycofali się. W tej sytuacji Langiewicz rozkazał pospieszyć na ratunek obrońcom klasztoru, pozostawiając obóz. Wzmocniona załoga z powodzeniem powstrzymywała ataki wojsk rosyjskich, aż około godziny 13 ustąpiły one z pola walki.

Relacja na ogół zgodna jest z opisem bitwy podanym przez korzystającego ze źródeł rosyjskich Siergieja Gieskieta100. Mało wiarygodne są jedynie informacje dotyczące liczebności i strat obu stron. Nie ulega wątpliwości, że bitwa na Świętym Krzyżu była sukcesem wojsk powstańczych.

Langiewicz obawiał się ponownego ataku i dookoła murów wystawił wzmocnione straże. Parogodzinną wartę, aż do zmierzchu, pełnił również Wiercieński. Wymarsz z klasztoru nastąpił po północy. Ponieważ oddział błądził po lesie, nad ranem Langiewicz rozkazał przyprowadzić przewodnika, którym okazał się okoliczny włościanin. Dzięki niemu powstańcy dotarli wkrótce do Łagowa. Po krótkim pobycie w miasteczku Langiewicz zarządził wymarsz do wsi Dęby, w której zorganizowano nocleg z 12 na 13 lutego. Rankiem nastąpił wymarsz w kierunku Rakowa. Po całodziennym marszu właśnie w Rakowie Langiewicz rozmieścił oddział na kolejny nocleg. O świcie 14 lutego powstańcy wyruszyli w dalszą drogę. Po południu tego samego dnia dotarli do Staszowa, gdzie zatrzymali się nieco dłużej101. Jak wynika z opisu Słowackiego, marsz trwał trzy dni. R. Pietrzykowski, opierając się na wspomnieniach Wiercieńskiego, sugeruje, że przemarsz nastąpił w ciągu dwóch dni102. Pogląd ten wydaje się błędny z następujących powodów: 1) Wiercieński napisał wspomnienia znacznie później niż Słowacki; 2) wstępne notatki sporządził według dni tygodnia, a dopiero później uzupełniał daty, często mylnie; 3) Słowacki szedł w awangardzie, musiał więc znacznie lepiej znać trasę przemarszu niż Wiercieński, który podążał w środku oddziału. Pobyt w Staszowie Langiewicz przeznaczył na odpoczynek i szkolenie.

Rankiem 15 lutego odbył się na rynku przegląd oddziału, który zaprezentował się przed Langiewiczem, nowo mianowanym generałem Stanisławem Krzesimowskim i członkami Rządu Narodowego. Z tej okazji wielu powstańców otrzymało awanse, m.in. K. Pióro na majora, J. Prendowski na rotmistrza. Komendantem kawalerii został mjr Piotr Ulatowski. Ponadto do oddziału dołączyła Henryka Pustowojtówna, która przyjąwszy pseudonim Michał Smok, została adiutantem majora Czachowskiego103.

Natomiast wieczorem tegoż dnia Langiewicz wysłał pluton strzelców do pobliskiego majątku Potockich w Rytwianach, skąd dostarczono do obozu sześć starych śmigownic104. Odtworzeniem artylerii, po stracie trzech działek w bitwie na Świętym Krzyżu, zajął się ponownie Łapiński. Oprócz wspomnianych śmigownic miał on do dyspozycji najprawdopodobniej tylko dwie drewniane armatki.

W międzyczasie do Opatowa przybył oddział wojsk rosyjskich pod dowództwem majora Gołubowa i pozostał tam aż do 18 lutego. Tymczasem z Kielc wyruszył drugi oddział, majora Zagriażskiego, który składał się z dwóch rot strzeleckich pułku smoleńskiego i szwadronu dragonów. Oddział ten 16 lutego dotarł do Stopnicy. Tym samym powstańcy znaleźli się między dwoma oddziałami rosyjskimi. W godzinach porannych 17 lutego Zagriażski na czele jednej roty i szwadronu dragonów wyruszył do Staszowa, gdzie niespodziewanie natknął się na powstańców.

W czasie porannej musztry na rynku ogłoszono alarm o zbliżaniu się Rosjan. I batalion uformował się najszybciej i został poprowadzony przez Czachowskiego ku rzece i mostowi. Powstańcy zajęli pozycje nad rzeczką od strony miasta, a wojska rosyjskie od strony przedmieścia. Przez kilka godzin wzajemnie się ostrzeliwano, ale ani Polacy, ani Rosjanie nie odważyli się zaatakować mostu, po którym można było przedostać się na stronę przeciwnika i rozpocząć walkę na białą broń. W wyniku strzelaniny przedmieście Staszowa stanęło w płomieniach i Rosjanie wycofali się z pola walki. Po pewnym czasie Langiewicz wysłał kawalerię na rekonesans, ale ta zaledwie przedefilowała poza miasto i ostrzelała plac bitwy na znak zwycięstwa. Opis bitwy Wiercieński zakończył niezwykle trafnym spostrzeżeniem: „Było to pierwsze nasze, jeżeli nie zwycięstwo, to nieustąpienie z placu przed wojskiem regularnym”105.

Następnego dnia oddział Langiewicza skierował się w stronę Rakowa i zatrzymał się tam na nocleg. W czwartek rano, 19 lutego, powstańcy wyruszyli w dalszą drogę, która dla zmylenia Rosjan prowadziła przez Korzenno, Cisów, Pierzchnicę do Morawicy. Na miejscu Langiewicz zarządził kolejny nocleg. W piątek partia wyruszyła do Małogoszcza. Droga prowadziła przez Sobków, gdzie był nocleg z 20 na 21 lutego. W czasie tego marszu do oddziału dołączył dymisjonowany oficer artylerii rosyjskiej kpt. Ignacy Wiercieński, krewny Henryka. Ignacy Wiercieński (nie Henryk, jak pisze A. Borkiewicz106) przejął od Łapińskiego dowództwo nad artylerią, która podczas przemarszu powiększyła się o dwie spiżowe śmigownice107. Do rozbudowującej się artylerii Langiewicz przydzielił kilku rzemieślników – stelmachów i kowali. Zadaniem ich było przygotowanie lawet według rysunków wykonanych przez kpt. Wiercieńskiego, który otrzymał nadto pozwolenie na skompletowanie obsługi działek. Wśród powołanych był Henryk Wiercieński, mianowany fajerwerkiem. Ponieważ armatki były niegotowe, Henryk Wiercieński został odkomenderowany do nadzorowania prac przy obsadzaniu śmigownic na lawety108.

Jeszcze w czasie marszu do Małogoszcza Langiewicz otrzymał nominację na naczelnika wojennego dwóch województw – sandomierskiego i krakowskiego oraz rangę generała. W dniu 22 lutego spotkał się z przebywającym w pobliżu płk. Antonim Jeziorańskim w sprawie połączenia sił. Pomimo początkowej niechęci Jeziorańskiego, podporządkował się on formalnie Langiewiczowi. Rzeczywiste połączenie oddziałów nastąpiło zapewne 23 lutego na rynku w Małogoszczu109. Po tej operacji Langiewicz miał około 2600 ludzi, wchodzących w skład sześciu batalionów piechoty, dwóch szwadronów kawalerii i obsługi artylerii110.

Langiewicz, na bieżąco informowany o zbliżaniu się wojsk rosyjskich, postanowił stoczyć bitwę w Małogoszczu. Rankiem 24 lutego powstańcy zajęli pozycje. Natomiast znajdujący się w miasteczku tabor, który składał się z około 30 wozów, postanowiono wyprawić traktem w kierunku południowym. Do jego ochrony wydzielono mały oddział, składający się z kawalerii, piechoty i obsługi działek. Wśród eskortujących znalazł się więc Henryk Wiercieński. Tabor ten zawierał zapasy żywności dla ludzi, paszę dla koni, kilka niegotowych działek111, zapasy obuwia i odzieży, naczynia kuchenne i kasę (kilka tysięcy rubli)112. Przed bitwą, około godziny 9, tabor wyjechał w wyznaczonym kierunku. Natknąwszy się na nieprzyjaciela, zawrócił do Małogoszcza, skąd już po rozpoczęciu bitwy, czyli po godzinie 10, skierowano go w stronę Włoszczowy. „Niebawem – wspomina Wiercieński – straciliśmy z oczu plac boju, a potem prowadzeni przez kilka godzin po leśnych wertepach stanęliśmy na leśnej równinie, otoczonej z trzech stron gęsto zalesionymi bagnami, co miało zabezpieczyć ukrycie się przed nieprzyjacielem”113. Furgony ukryto w lesie koło wsi Egina (obecnie Ewelinów), założonej na początku XIX w. przez osadników niemieckich.

Rzeczywistość była zgoła inna. Rankiem 26 lutego114 kolonista niemiecki Antoni Ertman, który wcześniej przyprowadził tabor, ściągnął wojsko rosyjskie na miejsce postoju wozów115. Cały tabor, bez walki, dostał się w ręce oddziału dowodzonego przez płk. Xavéra Csengeryego (1816–1880), Węgra w służbie rosyjskiej.

Po aresztowaniu Wiercieński trafił do więzienia w Kielcach. Ale parę dni później został przeniesiony do więzienia w Radomiu, gdzie warunki były znacznie gorsze. Jeńcy przebywali tam w wilgotnych, przepełnionych celach na parterze, pilnowani przez straż wojskową a nie więzienną.