Nu pagadi, czyli młodzi, piękni, sfrustrowani - Karolina Kaczyńska-Piwko - ebook + audiobook

Nu pagadi, czyli młodzi, piękni, sfrustrowani ebook i audiobook

Karolina Kaczyńska-Piwko

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jagodę i Saszę dzieli niemal wszystko. Ona przyjechała do Warszawy z małego Zalesia, prowadzi knajpę i spłaca kredyt zaciągnięty na przypominające ruinę mieszkanie. Sasza mieszka w stolicy od zawsze i nie zna smutnej rzeczywistości komuny dzięki pieniądzom, które przynosi doskonale prosperująca firma ojca. Co ich łączy? Cynizm, liberalne podejście do życia i apetyt na więcej. Znają się od lat i od lat spotykają się po to, aby dawać upust swoim seksualnym fantazjom. Ta dziwna relacja nie przeszkadza jednak żadnemu z nich nawiązywać kolejnych łóżkowych znajomości, które w końcu zaczynają komplikować im życie...

Warszawa, niedoskonali bohaterowie, mokre prześcieradła, imprezy, poronienia, wątpliwa moralność i proste zasady – oto, co znajdziecie w powieści „Nu pagadi, czyli młodzi, piękni, sfrustrowani”. Wszystko to podane bez wzniosłych deklaracji, dosadnym językiem pozbawionym brokatu i cekinów, za to okraszone wizją współczesnej Polski rodem z krzywego zwierciadła, przewrotnym poczuciem humoru i tym, co niektórzy nazywają szczerością.

Nie miała pojęcia na temat tego, skąd bierze się bliskość. Prościej było po prostu pierdolić się bez zobowiązań, nie zostawiając pola do interpretacji towarzyszowi nocnych wrażeń. Tak, Jagoda lubiła, jak wszystko jest jasne i przynajmniej dla niej zrozumiałe. Taka swoista odmiana obsesji, która nie daje zasnąć, póki nie pojmie się wszystkiego do końca i w najmniejszych szczegółach. Komunikat, jaki wysyłała światu, był zatem wedle tej zasady aż nadto czytelny: dobrze mi samej, nie mam ochoty tego zmieniać. To, że nie do końca było to tym, co działo się gdzieś w środku, to zupełnie inna kwestia, ale o tym przecież nikt nie musiał wiedzieć.

Karolina Kaczyńska-Piwko urodzona w 1987 r. w Legnicy. Dzieciństwo spędziła w Kadzidle na Kurpiach. Plastyk i fotograf, który sztuki wizualne regularnie zdradza ze słowami. Od wielu lat niezależnie od wszystkiego pisze i publikuje. Prywatnie zakochana na śmierć i życie w Bieszczadach, Syberii i kawie.
„Nu Pagadi” to jej debiutancka powieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 16 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– Szlag by to trafił – syknął pod nosem Sasza, rozmasowując obolałą kostkę. Odkąd przeprowadził się do małego mieszkanka na Woli, nieustannie zapominał, że większość jego kuchni zajmuje rower. Usiłował sprzedać to cholerstwo, bardzo szybko okazało się jednak, że nie ma zbyt wielu chętnych skłonnych zapłacić za ten kolarski „cud techniki” więcej niż stówę.

Wszedł, rzucił klucze i papiery na stół, po czym opadł ciężko na drewniane krzesło w przestronnie urządzonym salonie. Za oknem słychać było kościelne dzwony – jaka to ironia losu, że właśnie on zmuszony był do codziennego obcowania z religią! Nie, nie uważał się za złego człowieka, pewnym było jednak, że cynizmem i urokiem drania obdarzyć mógłby pół osiedla i cały tłum z kościoła. Miał świadomość tego, jak działał na kobiety i potrafił z tego korzystać. Niezwykłym było w nim to, że żadna z rzeszy fanek nie znała go naprawdę i żadna nie potrafiłaby wskazać choćby kilku faktów z jego życia. Bycie czarującym skurwysynem opanował do perfekcji i teraz tylko odcinał od tego kupony.

Dioda w telefonie zamigała dwukrotnie. Sięgnął po komórkę i odczytał wiadomość: „Mam wolny wieczór w środę i w piątek; czwartek niekoniecznie. Wybieraj”. Uśmiechnął się pod nosem. Jagoda. Ile się znali? Pięć lat? Sześć? Nigdy do końca nie zrozumiał, na czym polegała ta znajomość, ale jakoś nie wyobrażał sobie, że mogłaby tak po prostu zniknąć. Nie była ani modelką, ani wampem. Była za to strasznie zołzowatym rudzielcem, który uwielbiał się nad nim słownie pastwić. Często nie pozostawał jej dłużny, najbardziej jednak uwielbiał chwile, kiedy dla odmiany stawał się miły i uprzejmy, bo to najskuteczniej wyprowadzało ją z równowagi i kontrola wracała do jego rąk. „Piątek” – odpisał szybko i odłożył telefon; za moment miał ruszyć z kumplem do pubu. W końcu grzechem byłoby nie korzystać z wielkiego łoża w małej sypialni, a mieszkał sam. Przyznać mu trzeba było jednak jedno: mimo całej bezczelności nigdy nie załamał zasady – jedna laska, jedna pościel.

– Siema! No kurwa, ile można czekać? Drugiego browca piję, a ty co? Nogi goliłeś? Tapetę nakładałeś czy co? – Damian nie był może królem kultury, ale dla Saszy był jak brat i jeśli ktokolwiek mógłby zaryzykować stwierdzenie, że go zna, to ten niemal dwumetrowy blondyn o silnie zarysowanej szczęce.

Znali się z pracy, jednak kilka wspólnych imprez, interesów i wspólnie wypite morze wódki sprawiło, że dogadywali się bez słów. Nic tak nie pieczętuje męskich przyjaźni, jak żłopanie jednego kefiru i odtwarzanie historii z poprzedniego wieczoru. A takich rozrywek im nie brakowało.

– Zamknij ryj! Powiedz mi, kurwa, jak to jest, że kiedy usiłuję wyjść z domu, to jedyne skarpetki, jakie mam w szufladzie, do siebie nie pasują?

– Jakbyś składał pranie jak człowiek, zamiast słuchać Ireny Santor i kwilić, to może byś lepiej ogarniał? – Damian doskonale znał słabość przyjaciela do klasyków polskiej muzyki i świetnie zdawał sobie sprawę, że ten nie dość, że ich słuchał, to na dodatek często śpiewał na całe gardło, przekrzykując piosenkarzy. Z tego zresztą zasłynął bardzo szybko w firmie – najpierw wszyscy płakali ze śmiechu, potem go przedrzeźniali, ale szczytem okazało się podarowanie mu składanki „Największe hity z dancingów”. On jednak nie tylko nic sobie z tego nie zrobił, ale na dodatek darł ryja w samochodzie jeszcze głośniej.

– Nie znasz się. Nie znasz się i chuj. Wiesz, z kim się ustawiłem na piątek?

– Zaskocz mnie.

– A pamiętasz Jagodę?

– Trudno, żebym zapomniał, jak musiałem dymać z Białołęki nawalony w środku nocy, po tym, jak radośnie poklepała mnie po plecach i życzyła powodzenia, zamiast, kurwa, po ludzku zaprosić na górę. To jakaś jebnięta laska jest, mówię ci. Ja nie wiem, co ty w niej widzisz, ale pojebany zawsze byłeś, to i pewnie ci nie przejdzie tak szybko.

Sasza ryknął śmiechem. Był sprawcą poznania się tych dwojga – w zasadzie to poprosił Damiana o to, żeby miał na nią oko, kiedy wyjeżdżał na miesiąc za granicę. Mimo tego, że wszystkie kobiety traktował z góry i się nie przywiązywał, wolał mieć o niej aktualne informacje – jakoś czuł się pewniej, wiedząc, że pod jego nieobecność nagle nie zniknie bez śladu. Posunął się nawet do tego, żeby podstępem zmusić rudą wiedźmę do spotkania się z jego kumplem. Wystarczyło tylko umiejętnie wykorzystać jej nienasycony apetyt na seks i wziąć ją pod włos. Reszta poszła z górki. Co prawda przyjaciel niewiele na tym zyskał, ale on miał pewność, że jego znajoma nie rozpłynie się nagle we mgle.

– I co? Znów ci nie da? Obrazi się? Stary, ale ty masz nerwy… przecież życia ci nie starczy na to ganianie się z nią. Fakt, cięta jest jak żadna inna i ma gadane, ale naprawdę – po co ci to? Tyle dobrych dup na mieście, a ty się na tę jędzę uparłeś. Żeby chociaż wyglądała jak rasowa laska, solarium jakieś, kiecka… Po co, kurwa, po co?! Jakbym cię nie znał, uznałbym, że się zakochałeś.

– Właśnie dlatego. Trzy lata ganiałem się z nią, zanim zrobiła mi loda. Trzy jebane lata, ale dopiąłem swego. I wiesz co? Zrobiła go za-wo-do-wo! Językiem po same kule pracowała. I mam odpuścić? Darować? Jeszcze będzie jadła mi z ręki, zobaczysz. Wspomnisz moje słowa, wspomnisz.

– Taaa… prędzej ci ją odgryzie. To ty wspomnisz moje słowa. Chociaż w sumie lepiej rękę niż fiuta – ten bardziej ci się przyda w dalszych życiowych osiągach – zarechotał Damian i pociągnął spory łyk z kufla.

To była prawda – Jagoda była godnym przeciwnikiem, nie dała mu się omamić, a jej hardość tylko nakręcała Saszę. Nie łykała jego zagrywek jak inne dziewczyny, z którymi się krócej czy dłużej spotykał. Kiedy dostał od Jagody pierwszą laskę, w firmowym samochodzie zresztą, wiedział, że jej nie popuści. Spotykali się raz na jakiś czas. Lubił trzymać ją za włosy i lubił patrzeć na to, jak się łamie. Jak pozwala mu się choć na moment zdominować, nie tracąc przy tym lodowatego spojrzenia. Zawsze wpatrywała się prosto w jego oczy. Nawet teraz, kiedy przez prawie rok nie dopuściła go do siebie, potrafił przywołać w pamięci ten odcień błękitu i obraz jej szeroko otwartych ust. W głębi duszy przyrzekł sobie, że kiedyś złamie ją do końca i zwyczajnie posiądzie – choćby za cenę kolejnych lat i kolejnych wyrzeczeń. Nawet jeśli kosztowałoby go zrezygnowanie ze swojej pozy. Nawet jeśli oznaczałoby, że będzie dla niej miły. Że w ogóle będzie miłym gościem. Taka zdobycz nie trafiała się często. Plamą na jego honorze byłoby puszczenie jej wolno, bez rozłożenia nóg. Nie, nie mógł sobie na to pozwolić. Nigdy żadna mu się nie oparła. I ona nie będzie pierwsza. Nie da jej tej satysfakcji. Nie ma takiej opcji.

– Dobra, my tu gadu-gadu, a rozrywka na noc sama się nie znajdzie. Jakiś mały wybór na dziś. – Sasza nie miał w nawyku tracić czasu, a kolejne zdobycze przychodziły mu nader łatwo.

Zwracał na siebie uwagę kobiet, potrafił być uwodzicielski i ujmujący zarazem – rzadko która bywalczyni pubów czy dyskotek potrafiła mu się oprzeć. Wysoki, lekko muskularny brunet z szerokim uśmiechem i w gustownym wdzianku wydawał się im być bardzo smakowitym kąskiem. Nawet kiedy kilka godzin później klęczały przed nim, dławiąc się jego wielkim penisem, przekonane były, że złapały Pana Boga w najmroczniejszym jego wcieleniu. Nigdy żadnej nic nie obiecał, nie dał nawet cienia szansy – i tak to one wydzwaniały, to one zabiegały i – co nie ulegało jego najmniejszej wątpliwości – zaspokajały się z jego obrazem pod powiekami, planowały śluby z orkiestrą na żywo, aksamitne krzesła dla pary młodej i koronkowe suknie ślubne. Traktował je z pobłażliwością, niektóre nawet darzył mniejszym czy większym szacunkiem, ale żadna nie była warta jego uwagi na dłużej niż spotkanie czy dwa.

– Patrz, dwie. Niezłe nawet. Na bank szukają rozrywki. Bierem?

– Bierem. – Damian podniósł się od stolika i podszedł do barmana.

Sztuczka z postawieniem piwa „od panów z tamtego stolika”, mimo że stara jak świat, działała niezawodnie. Po piętnastu minutach dziewczyny siedziały już razem z nimi. Sasza nawet nie próbował słuchać ich paplaniny. Wpatrywał się z szelmowskim uśmiechem w usta blondynki, reżyserując w głowie noc. Im bardziej się wpatrywał, tym bardziej trzepotała sztucznymi rzęsami. Fakt, była ładna i cholernie zgrabna. Czego chcieć więcej? Smukłość ud, błyszczące wargi i brąz opalenizny były szczytem oczekiwań w tej sytuacji. Intelekt w żadnym wypadku nie był mu teraz potrzebny – nie zamierzał z nią przecież rozmawiać.

Wieczór mijał szybko; mimo że majowy, był bardzo ciepły. Siedzieli w ogródku jednego z najbardziej obleganych warszawskich pubów na Mokotowie. Tłumy studentów, zakochanych par i innych niepojętych dla niego „cudów” wyległy na ulice. Bliska odległość od metra i duży park obok pozwalały na przegląd aktualnych trendów. Sasza wiedział już, że w tym sezonie królować będą limonkowe kurteczki i jeśli nie ma ochoty wyjść na ignoranta, to powinien każdą trafiającą w jego szpony sztukę w limonkowym wdzianku komplementować za oryginalny gust. W miarę upływu czasu bar coraz bardziej się zagęszczał – był to znak, że czas się ewakuować i zająć czymś przyjemniejszym. Tym razem to Damian rozwiązał problem, jak rozdzielić przyjaciółki – apetyczna szatynka bez oporów dała się zaprowadzić do łazienki; wieczór był przesądzony – była napalona i pozbawiona barier, więc oczywistym krokiem było zamówienie taksówki i oddalenie się do jego mieszkania.

Sasza nauczony doświadczeniem wiedział już, że jego towarzyszka czeka tylko na pytanie, czy jadą do niego. Tak, jechali. Po co przeciągać coś, czego finał jest tak oczywisty? Nie bawił się we wstępy – już na tylnym siedzeniu taryfy wsadził jej dłoń pod krótką spódniczkę. Nie ma przecież lepszej zachęty niż sprawienie, że nie będzie stawiała oporu. Tak, trzeba narobić jej wielkiej ochoty… Kiedy weszli do jego mieszkania, chwycił ją za biodra i ścisnął pośladek; gdy jęknęła i chciała go pocałować, zdecydowanym ruchem zmusił ją, żeby uklękła. Wiedziała, co robić, nie podjęła nawet próby walki z nim – szybko uwinęła się z paskiem i rozporkiem. Nie była nawet zła w tym, co robiła. Może właśnie dlatego nie rozumiał kumpli, którzy odwiedzali burdele – po co płacić za coś, co tak łatwo można dostać?

Nie męczył jej długo, szybko doszedł, finiszując porcją lepkiego płynu. Potem nader sprawnie spławił ją, biorąc uprzednio numer jej telefonu i uśmiechając się najserdeczniej, jak tylko potrafił – to również działało bez zarzutu, zawsze stawały się mniej wojownicze, skoro sugerował, że ma ochotę spotkać się ponownie i na pewno jej to wynagrodzi. Nigdy do żadnej z nich nie zadzwonił. Zostawiał sobie ich numery na wszelki wypadek, gdyby nagle, jakimś cudem, dopadła go niemoc twórcza w kwestii wyszukiwania kolejnej ofiary. A one? Prosiły, płakały, przekonywały, groziły – najbardziej wytrwałe dawały mu spokój po kilku miesiącach wystawania pod oknami, dzwonienia do jego firmy i wysyłania listów.

Zamknął za nią drzwi i padł wyczerpany na łóżko – nie miał dzisiaj ochoty na towarzystwo, a pobudka o szóstej rano nie zachęcała do szaleństw do białego rana. Był naprawdę świetny w pokazywaniu im wszystkim, że wcale mu na nich nie zależy. I że w żadnym wypadku nie będzie im składał życzeń, nawet na święta czy na Dzień Kobiet. Może dlatego, że był w tym nadzwyczaj szczery?

 

Nie był w stanie nawet przypomnieć sobie, co mu się śniło. Nie było to jednak chyba nic istotnego, skoro nie zostawiło śladu w jego pamięci. Nie miał zbyt wiele czasu. Jak zwykle ociągał się ze wstaniem do ostatniej chwili. Problem ze znalezieniem ubrania rozwiązały zakupy, które zrobił kilka dni wcześniej. Niecierpliwe oderwał metkę z granatowych spodni – to była niewątpliwie dobra inwestycja. Przywiązywał wagę do ubrań i cenił rzeczy wysokiej jakości. Sukces, jaki osiągnął, był w dużej mierze efektem połączenia zimnej kalkulacji i syntezy dobrego gustu, bezczelności i intelektu. W pośpiechu ściągnął z wieszaka koszulę, zapiął guziki, zebrał ze stołu kluczyki i wybiegł z mieszkania.

Praca nie dawała może zbyt dużej satysfakcji, ale przynosiła pieniądze i wiązała się z komfortem – nie mógł narzekać na zbyt niski stan konta czy nawał zajęć, ponadto obowiązki zostawały za drzwiami samochodu, kiedy kończył pracę w swoim rewirze. Kolejne godziny mijały szybko, przynosząc upragniony święty spokój. Nigdy nie rozumiał tych, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli parali się czymś, co nie pozwalało na relaks po odwaleniu ośmiu godzin i zabierało życie prywatne. On chętnie odkładał na bok służbowe zawiłości w momencie, kiedy zegarek oznajmiał odbębnienie wymaganych ośmiu godzin.

Dziś nie miał ochoty na towarzystwo, darował sobie nawet odwiedziny u zniecierpliwionej matki – wolał przetrwać potem lawinę pretensji, niż telepać się na drugi koniec miasta i wysłuchiwać monologu, a co gorsza odpowiadać na pytania, które jakimś cudem nigdy nie były miłe i zawsze wizyta kończyła się wzajemnymi pretensjami i fukaniem matki, że nie potrafi szanować tego, co ma. Różnica pokoleń i poglądów w przypadku tej dwójki rysowała się aż nazbyt wyraźnie.

Matka Saszy była aktywną, atrakcyjną pięćdziesięciolatką, która od tajemniczego zniknięcia męża nie związała się już z nikim, wynagradzając sobie samotność wygodnym życiem. Lekko pretensjonalna w zamiłowaniu do pierścieni i futer pozostawała jednocześnie głównie matką dorosłego już przecież faceta, która niestety niewiele robiła sobie z tego, że to dziecko dawno już wyszło z piaskownicy.

Ojciec Saszy, Dymitr, był w latach świetności znanym w okolicy przedsiębiorcą. To po nim Sasza odziedziczył ciemne, gęste włosy i lekko nostalgiczne spojrzenie godne Bohuna. Odziedziczyć mógł również świetnie prosperującą firmę zajmującą się produkcją foliowych opakowań, fabryka trafiła jednak w ręce wuja Saszy – matka nie zdecydowała się na kontynuację sukcesu męża, a chłopiec miał piętnaście lat, kiedy ojciec przepadł bez wieści. Zaginionego Dymitra szukała policja, szukały media, szukała rodzina i znajomi. Przepadł – do dziś nie wiadomo było, czy żyje.

Po czternastu latach Sasza zachował w pamięci tylko mgliste wyrywki z czasów, kiedy ojciec był jeszcze w domu i byli rodziną, jakiej zazdrościli mu chyba wszyscy w szkole. Jednym z ulubionych wspomnień syna była wycieczka do rodziny taty, gdzieś nad daleką Wołgą. Z tamtej wyprawy Sasza pamiętał śpiewy i mnóstwo jedzenia na stole, które wtedy wydawało mu się dziwne, bo składało się przede wszystkim z mięsa i ziemniaków podanych na sto sposobów. Teraz obiecywał sobie, że kiedyś tam wróci, może nawet zajrzy do dalekich krewnych i odświeży pamięć o tych miejscach.

Ojciec był Rosjaninem, synem konsula. Losy rzuciły go do Polski, gdy miał cztery, może pięć lat. Nigdy nie zdecydował się na powrót do kraju – ojczyzną była Polska, Rosji nie znał niemal wcale, czuł się jednak w obowiązku pokazać synowi, skąd wywodzą się jego korzenie. Dziś niemal trzydziestoletni Sasza lepiej mówił po angielsku niż po rosyjsku, ale już dawno doszedł do wniosku, że to właśnie liryczne usposobienie ojca było odpowiedzialne za jego słabość do romantycznych piosenek. Podobno wiele cech ojca przeszło na niego – jeśli wierzyć opowiadaniom matki i ciotek, był jego wierną kopią, nie tylko fizycznie. Równie małomówny, co porywczy, a zarazem melancholijny i błyskotliwy. Rodziców zapamiętał jako zapatrzonych w siebie i ufających sobie bezgranicznie. Stworzyli mu coś na kształt mydlanej bańki, sielanki widywanej wtedy tylko w zagranicznych serialach. Nie narzekał ani na brak miłości, ani zabawek.

Czasami zastanawiał się jeszcze, co mogło się stać z jego ojcem. Mitów na temat jego nagłego zniknięcia krążyło wiele – od teorii powiązania z mafią, poprzez podwójne życie, aż do morderstwa na zlecenie konkurencji. Wszelkie śledztwa zostały umorzone z braku dowodów, a on został tylko z matką. Z każdym miesiącem szansa na odnalezienie chociażby tropu wydarzeń sprzed lat malała, ale oboje nigdy nie przestali na niego czekać, mimo tego, że kolejne Sylwestry rozmywały coraz bardziej zatarte wspomnienia. Matka starała się, jak mogła, bardzo chciała wynagrodzić chłopcu tragedię – dziś dopiero był w stanie docenić, jak wiele musiało kosztować ją zachowanie zimnej krwi i opanowania w tym trudnym czasie. Przecież zupełnie niespodziewanie los postawił ją przed najcięższa próbą – znalazła się w sytuacji, kiedy mogła liczyć tylko na siebie.

Kiedy ojciec zaginął, niczego mu nie brakowało – zupełnie obce były mu problemy rówieśników dotyczące zachcianek. Ominęła go świadomość trudnych czasów, które odcisnęły silne piętno na sklepowych półkach i na stanie lodówek. Mimo że urodzony w latach osiemdziesiątych, nie znał smaku konsekwencji, jakie przyniosła Polsce komuna. Matka zapewniała mu to, o czym koledzy z klasy mogli tylko pomarzyć – podczas kiedy oni spędzali ferie na pomaganiu babci w gospodarstwie, on szusował na nartach w zagranicznych kurortach. Pieniądze, jakie przynosiła firma ojca, oszczędziły mu widoku w lodówce margaryny i marmolady. Drogie zabawki, jakimi się bawił, zapewniały mu też ugruntowaną pozycję wśród rówieśników. Jako pierwszy miał markowe jeansy, jako pierwszy miał wszystkie zagraniczne wydania „Kaczora Donalda”, który kosztował krocie i był nie do zdobycia w smutnej Polsce lat dziewięćdziesiątych. Znał smak pomarańczy i coca-coli – zagraniczne kontakty zręcznie wykorzystywane przez matkę nawet po zniknięciu Dymitra zapewniały mu życie w bezpiecznej krainie, z dala od realiów obdrapanych szkolnych stołówek, starych trzepaków i kraciastej ceraty na stołach.

Był jednym ze szczęśliwców, których ominęło poczucie beznadziei i szarości – teraz procentowało to aż nadto pewnością siebie i silnym zorientowaniem na cel. Nie bał się sięgać po nic, o czym zamarzył. Zostało mu to do tej pory, daleko było mu do wzorcowego obywatela swojego pokolenia, nieco wystraszonego i ciągle z kompleksami – a to z powodu niedoboru wiedzy, a to z braku kasy, a to braku samochodu za sto tysięcy. Sasza był zwycięzcą. Urodzonym w tak samo żałosnej rzeczywistości jak jego rówieśnicy, ale jednak – nadal zwycięzcą. To wpojono mu w domu. Nie było do tej pory na jego drodze niczego, co byłoby w stanie go zatrzymać. Zawsze dostawał to, czego chciał. Bywało, że musiał na to poczekać chwilkę dłużej, ale na koniec zawsze był wygranym.

 

Piątkowy poranek nie powitał go słońcem, które nie mogło przebić się przez ciężką zasłonę chmur. Stał przy kuchennym blacie zupełnie nagi i patrzył na ulicę – o tej porze niemal nie było na niej ruchu. Tylko pojedyncze sylwetki kierowały się do kancelarii kościoła. Stał i planował, jak rozegrać wieczorne spotkanie z Jagodą. Miał niejasne przeczucie, że ona zajmuje się tym samym. Że tak samo krąży dookoła, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Dziwne, ale był przekonany, że też nie może się tego doczekać. Może dlatego, że w gruncie rzeczy byli do siebie aż za bardzo podobni?

Podobne myśli towarzyszyły mu także w pracy, przez cały dzień, a jak echo tłukła mu się treść wiadomości, którą dostał od niej jakieś dwa tygodnie temu: „Nie chodzimy razem do kina, nie spędzamy ze sobą czasu, nie jesteśmy razem, więc albo naucz się być po prostu miły, albo znajdź taką, której będziesz płacił – i po kłopocie. Życie to nie pornos – żeby dostać laskę już w progu, trzeba sobie zasłużyć”.

Postanowił, że tym razem się ugnie i pozwoli jej uwierzyć, że przejęła kontrolę. Był gotów zrobić naprawdę dużo, żeby usłyszeć, jak skamle i prosi o więcej. Nie wiedział, jak potoczy się ten wieczór – odkąd zaczęła bywać w jego mieszkaniu, łapał się na tym, że tak naprawdę niewiele o niej wie. Demonstrowała swoje niezadowolenie, kiedy usiłował uraczyć ją meczem piłki nożnej, uszczypliwie skomentowała nawet zasłony w sypialni – na Boga, sam wiedział, że jasny materiał w duże karminowe róże niezbyt pasuje do jego wizerunku, ale odkąd jego była się wyprowadziła, jakoś nie miał motywacji, żeby kupić inne. Wisiały tam od półtora roku – najpierw od razu wynajął to mieszkanie, a teraz… cóż, miał ważniejsze sprawy. Uśmiechnął się jednak na wspomnienie, jak lekko zdezorientowana była, kiedy ostatnio, przy tym nieszczęsnym meczu, po prostu się w nią wtulił – uczucie triumfu czuł do dzisiaj.

Miała przyjść o dwudziestej pierwszej trzydzieści – tym razem nawet nie próbował z nią zagrywać i przekładać spotkania czy kazać jej czekać pod klatką. Raz jeden spróbował i zdecydowanie nie miał ochoty znowu biec do jej knajpki i ją przepraszać. Wtedy po raz pierwszy czuł, że mówi do niego serio i naprawdę gotowa jest wykreślić go ze swojego życia na zawsze. Do dziś wyraźnie pamiętał uczucie, jakie wzbierało w nim pod jej czujnym wzrokiem. Stał, skubał liście krzaków przed wejściem i tłumaczył się jak uczniak. Nie, raz zdecydowanie mu wystarczył. Nie miał ochoty na powtórkę tłumaczeń i oglądania jej pełnego wyższości uśmiechu. Ile kobiet zamieniałoby się z nią miejscami? Ile kobiet było na jej miejscu?

Sasza uśmiechnął się pod nosem. Jedni zbierają znaczki, on był kolekcjonerem kobiet. Koneserem – tak lubił siebie nazywać w myślach. Do któregoś momentu nawet je liczył, potem uznał to za zbyt pretensjonalne. Było ich w jego życiu naprawdę sporo. Odkąd zdał sobie sprawę, że ma powodzenie i że przeciętna Polka chętnie wskoczy mu do łóżka i pokaże swoje umiejętności, korzystał z tego z dużą swobodą. Nieważne, ile miały lat, jak wyglądały – matki, mężatki, blondynki, szatynki, niskie, chude – wszystkie w jego towarzystwie miękły, zalotnie odgarniały włosy, oblizywały wargi, demonstrowały zawartość dekoltu. Cały kanon uwodzenia z pierwszych stron poradników „Jak go zdobyć” w swojskim wydaniu znał już na pamięć. A on? Przebierał, wybierał, ze znudzeniem zrzucał połączenia i z niesmakiem kasował esemesy z propozycją kolejnego, tym razem bardziej romantycznego spotkania. Nigdy jednak nie miał dosyć kobiet. Kiedyś jedna z odrzuconych niedoszłych żon wykrzyczała mu w twarz, że bez kobiet byłby nikim i że wszystko, co robi ze swoim życiem, zawdzięcza właśnie im. Najpierw ją wyśmiał, a potem z przekąsem przyznał jej rację, wciskając fiuta między kształtne pośladki kolejnej atrakcyjnej nowej znajomej, o której imię nawet nie zapytał.

 

Była punktualna i jak zawsze najpierw zadzwoniła domofonem, mimo że kod do klatki podał jej dawno temu. Zawsze dzwoniła, on nigdy nie podnosił słuchawki, więc potem dzwoniła już na jego telefon i dyktował jej kod. Niczemu niesłużący rytuał. Zresztą, miała zamiłowanie do takich bezsensownych w jego odczuciu zachowań.

Otworzył drzwi i poszedł do kuchni. Zlustrował ją wzrokiem – tak, to była Jagoda w całej okazałości. Czerwona szminka, czarna kreska na powiece, czerwone pazury. Podkreślony tyłek i biust. Coś, co miało kusić i udowadniać, że jest pewna tego, po co tutaj przyszła. I tego, czego od niej oczekiwał. I ta ruda, niesforna szopa na głowie. Nie umknęło jego uwadze, że wszystko razem tworzy bardzo przemyślaną całość, co pozwoliło mu na zyskanie pewności, że to spotkanie projektowała w swojej głowie na pewno nie raz i nie dwa. Czyżby zależało jej na tym, żeby dobrze przed nim wypaść? Sprowokować go do działania? Ta myśl mile połechtała jego ego. Nic tak nie zaostrzało apetytu jak kobieca nadzieja. Nie mógł sobie darować i spojrzał jej prosto w oczy z taką samą butą, jaką wyrażał jej wzrok. Odpuściła pierwsza, spuszczając głowę. Uznał to za dobry zwiastun na dalszą część rozpoczętego spotkania.

Weszła, najpierw rzuciła torbę na kanapę, potem swój płaszcz. Już od progu wyczuł, że ma dobry humor. Dobra nasza – pomyślał – ktoś tu dzisiaj będzie miał bardzo miły wieczór i ktoś tu będzie miał dobre obciąganie do samego końca.

– Cześć. Lufę? – zapytał, wyjmując lodowatą wódkę z zamrażalnika. Tak, to nie było wyszukane. I tak, wiedział, że ona nie ma z tym problemu.

– Pisałam ci, że nie mogę pić jeszcze dziś i jutro, jestem na antybiotykach. Siedzisz i pijesz sam? Nie masz chyba zbyt wielu znajomych, co? Tym bardziej mi przykro. – Zaśmiała się, odgarniając włosy. Zołza.

– Myślałem, że z tobą. Co ci jest?

– Nic, katar został i wszedł w zatoki. Spokojnie, pojutrze wszystko wróci do normy. Niczym cię nie zarażę, to nie ebola.

– To twoje zdrowie. – Wychylił zawartość kieliszka, popijając piwem. – Może herbatę ci chociaż zrobić?

– Poproszę.

– Czarna? Zielona?

– Czarna – odpowiedziała.

Wymiana zdań i mierzenie się wzrokiem niczym na ringu. Jakby wzajemnie oceniali przeciwnika. Jakby każde z nich rozmyślało o wartości pierwszej wygranej. Gra właśnie się zaczynała i choć nie padły żadne słowa, było aż nazbyt jasne, że zaczynają się ważyć losy tego, kto dzisiaj zgarnie cała pulę.

Chwilę później szukał już muzycznej ilustracji – jakiś czas temu zauważył, że trudno było ją zaskoczyć i znała wszystkie jego ulubione piosenki z poprzedniej epoki. W zasadzie ciągle jej nie rozgryzł – nie pasowała mu do żadnego świata. Kiedy ją poznał, traktował ją jak nieszkodliwą wariatkę – co innego można pomyśleć o dwudziestodwulatce, artystce, która przyszła na pierwsze spotkanie w dzwonach i na jego stwierdzenie, że nie lubi, kiedy kobiety palą, odpowiedziała: „No to musisz się przesiąść”? Z czasem jej obraz w jego głowie łagodniał, dalej jednak uważał ją za lekko nieobliczalną, bo… która normalna kobieta żyje pod jednym dachem z dwoma kotami, nic nie robi sobie z konwenansów i z dnia na dzień otwiera własny interes, nie mając o tym zielonego pojęcia? No właśnie. Była dla niego zagadką. Absolutnie absurdalne było to, że chyba właśnie to mu pasowało. Że nie szukał w niej tej logiki, jaką kierowały się z reguły kobiety. Te niedopowiedzenia były czymś w rodzaju wabika, światła, w które miał ochotę lecieć. Może dlatego, że były tak bardzo różne od tego, z czym spotykał się w swojej codzienności? Nie był to jednak odpowiedni czas, żeby rozkładać ją na czynniki pierwsze. Teraz były ważne zupełnie inne rejony.

Wiedział, że jeśli pójdzie do sypialni, to ona podrepcze za nim – nade wszystko nie znosiła rozmawiać, nie widząc przeciwnika. Działała wtedy czysto instynktownie, mechanicznie. Sprawdzał to zbyt wiele razy, by się pomylić. Studiował ją z paranoiczną niemal dokładnością tylko po to, żeby nie dać jej uciec. Żeby w końcu, odczuwając dziką satysfakcję, odnieść nad nią zwycięstwo i zobaczyć, jak wreszcie brakuje jej słów. Podniósł się i ruszył. Za moment siedziała obok niego na łóżku przykrytym beżową narzutą i opierała się o poduszki. Mała sypialnia miała tę zaletę, że nie było w niej nic innego, na czym można by było usiąść. Wymuszona – choć tylko pozornie – bliskość bardzo sprzyjała zacieśnianiu więzi… jak na razie głownie cielesnych. Odpalił telewizor, rozłożył się wygodnie i zapatrzył się w ekran. Doskonale wiedział, jak podnieść jej ciśnienie w szybki sposób.

– Słuchaj, jeśli ja znów mam ci przeszkadzać w oglądaniu telewizji, to po prostu mnie do siebie nie zapraszaj. Naprawdę nie mam aspiracji do zostania najbardziej upierdliwym elementem twojego życia, poważnie. Ja naprawdę nie wiem, po co ty to robisz. Po cholerę ja ci tutaj, co?

– Dlaczego jesteś taka czepliwa? Tylko włączyłem telewizor. Jazgoczesz bardziej niż to warte. Przestań, naprawdę…

– Fakt, dziś zostawiłeś telefon w kuchni. Jest progres. Jednak facet w twoim wieku jest w stanie się jeszcze czegoś nauczyć. A nie, czekaj, ładuje się przecież! Czyli jednak bez zmian – znów się naigrawała.

– Daj spokój. Ile będziesz mi to wypominała? Wszystko tak zawsze pamiętasz? A tak w ogóle… nie mogłabyś sobie zrobić normalnej fryzury?

– Pamięć mam świetną, w odróżnieniu od ciebie, Mistrzu. A co do włosów… ile mam lat, żebyś mówił mi, co mam robić? – Odwróciła się na bok, patrząc na niego spod długiej grzywki.

Nie raz, nie dwa zdarzyło mu się skrytykować jej strój albo szydzić z któregoś elementu stylizacji. Fakt, nie ubierała się jak typowa kobieta w jej wieku. Bardziej wnikliwe oko dostrzegłoby, że z zamiłowaniem biega po szmateksach i wyłapuje rzeczy, które spokojnie można byłoby umieścić w galerii osobliwości. Unikała wszystkiego, co było aktualnie modne i na topie. Czasami zastanawiał się, czy robi to celowo, z przekory, czy może to czysty przypadek, że z reguły wygląda na idealne zaprzeczenie trendów lansowanych przez koncerny trzymające władzę na modowym rynku. Najwięcej i najdłużej pastwił się kiedyś nad jej płaszczem w panterkę, porównując ją do moherowych babć lubujących się w oglądaniu powtórek „Dynastii”, co skomentowała tylko wyniosłym prychnięciem. Tym razem zdecydował się przemilczeć sprawę, zostawił więc w myślach komentarz: „Zdziwiłabyś się, co jeszcze bym ci kazał, bardzo byś się zdziwiła…”.

W głowie Jagody miało miejsce piekielne zamieszanie, brakowało w zasadzie tylko werbla i występów trupy cyrkowej z lwem przeskakującym płonącą obręcz w funkcji gwoździa programu. Zastanawiała się, jak długo jeszcze jej towarzysz będzie próbował utrzymać ręce przy sobie. Wkurwiało ją czekanie na jego ruch. Nie lubiła tego stanu, w którym wszystkie mięśnie i ścięgna czekają, aby zareagować na dotyk. Przekorność jej natury nie zamierzała jednak mu tego w żaden sposób ułatwiać. Przeciwnie – tylko ona wiedziała, ile wysiłku włożyła w przygotowanie się do tego spotkania. Przybiegła tutaj prosto z knajpki, którą prowadziła od prawie roku. Spędziła dłuższą chwilę w łazience, klnąc siarczyście i poprawiając matkę naturę, która o ile w kwestii pełności kształtów poradziła sobie nieźle, o tyle darowała jej oliwkową karnację i ciemną zasłonę rzęs, tak że spokojnie mogłaby grać w filmach o wampirach i to bez charakteryzacji. Wiedziała już jednak, że chcąc zrobić wrażenie na Saszy, wystarczy mieć na ustach czerwoną pomadkę. Po tylu latach znajomości po prostu przestała ją wyjmować z torebki – nigdy przecież nie było wiadomo, jaki będzie rozwój wypadków i kiedy się spotkają, bo jak dotąd nie zauważyła reguły, według której działał.

Miała ogromną ochotę go dotknąć, zaczepić, ale pośpiech przecież nie zadziałałby w tej sytuacji na jej korzyść. Tyle zdążyła się o nim nauczyć. Ciało jednak wiedziało swoje. Samą śmieszyło ją to, jak niepokorna próbowała być wobec jego potrzeb – rzadko jednak udawało jej się skutecznie z nimi walczyć. Ale on nie musiał o tym wiedzieć – zbyt dobrze bawiła się, drocząc się z nim. I, powiedzmy to sobie szczerze, był zbyt pięknym, zbyt hojnie obdarowanym mężczyzną i zbyt dobrze się z nim rozumiała, żeby zmarnować tę znajomość tylko na jedno spotkanie i to oparte na łapczywej konsumpcji tego, po co głównie spotykali się ludzie od wieków. Leżała i patrzyła obojętnie na zmieniające się obrazki, skupiając się głównie na tym, żeby wyglądać na totalnie niezainteresowaną jakimkolwiek bliższym kontaktem z nim. Nawet wydęte w lekkiej pogardzie wargi miały informować go, jak bardzo jest znudzona i zniechęcona wizytą i jak bardzo zaczyna żałować, że nie spędza tego wieczoru w ciekawszy sposób niż na nudnym milczeniu w jego obecności. W końcu demonstracyjnie ziewnęła i zmieniła pozycję.

– Mogę się o ciebie oprzeć? Zaczyna mi drętwieć łokieć.

– Możesz. – Nie przywykł do zbędnego rozgadywania się na jakikolwiek temat.

Oparła głowę o jego ramię i dyskretnie zaciągnęła się zapachem. Jeśli dałoby się określić jakąś woń zapachem samca – to właśnie tę. Poznałaby go po zapachu na końcu świata. Zbyt dobrze ją zapamiętała. Kobieta śmiała się w duchu, że sytuacja spokojnie mogłaby stać się inspiracją do nowoczesnej ekranizacji „Żurawia i czapli”. Czas płynął i nie działo się nic. Najcięższe, najbardziej oleiste nic, które ciężko przerwać. Dopiero kiedy napomknęła przypadkiem, że niedługo musi iść, w Saszy coś drgnęło. Ile można czekać? Wpadała tu dosyć często i do tej pory jej odpuszczał, ale zaczynał mieć dosyć. Co ona sobie wyobrażała? Że będzie ją prosił? Przytulał? Łasił się jak uczniak? Niedoczekanie. Nie było takiej opcji, żeby się ugiął. Wstał z łóżka i wyszedł do łazienki. Kiedy wrócił, bez słowa wyłączył telewizor, podszedł do łóżka i sam zsunął spodnie, po czym ukląkł na łóżku przed jej twarzą. Skoro nie chciała inaczej, będzie po jego myśli.

Nawet nie była specjalnie zdziwiona jego zachowaniem. Nie odsunęła się, a tylko prowokująco oblizała wargi i podniosła na niego oczy.

– No i? No ładny, bardzo ładny. Wiesz, powinieneś zrobić jego odlew i rozdawać wszystkim swoim koleżankom na pamiątkę. Stawiałyby go sobie na kominku i wspomniały, jakim jesteś ogierem. A nie, czekaj… Ja nie mam kominka na przykład… może w łazience bym postawiła… Ale pewnie wolałbyś przy łóżku, co?

Nie takiej reakcji się spodziewał. Milczał i czekał. Po chwili chwyciła go w dłoń, ale ciągle patrzyła mu prosto w oczy.

– Mogę o coś zapytać? Kto miał go w ustach przede mną? – Ciągle go trzymała, przesuwając tylko nieznacznie palcami po wypukłych żyłkach.

– Nie wiem. Nie pamiętam.

– To, że notorycznie kręcisz, już wiem. Tylko zmień taktykę, bo zaczynam się orientować, kiedy ściemniasz – odpowiedziała mu bardzo już rozbawiona. – Zresztą, nieważne. No i? Czego chcesz?

– Wiesz.

Miał rację, wiedziała aż za dobrze. I nagle wszystkie obietnice, które Jagoda składała sobie, idąc przez park, poszły w zapomnienie. Rozwiały się, nie zostawiając nawet cienia zawahania. Pierdolnęły z hukiem gdzieś obok łóżka. Zadziałał instynkt. Czysty, biologiczny instynkt. Po chwili miała go w ustach. I tak, sprawiło jej to przyjemność. Wielką, nieskrępowaną przyjemność – dobrze, że nie miał możliwości czytania jej w myślach, bo byłaby na straconej pozycji już do końca. Lubiła to robić, lubiła jego smak i zapach. Chciała poczuć go jak najgłębiej, najmocniej, jak tylko się da. Czuła ulgę. Własną i jego. Poderwał się i stanął na podłodze, bez słowa uklękła przed nim. Ciszę wieczornej ulicy przerywał jego jęk. Był jedynym znanym jej facetem, który był taki głośny. Zastanawiała się czasami, czy kiedy się pieprzy, jest równie ekspresyjny. Pracowała ustami i językiem, lekko ssąc. Drażniła się z nim, zmieniając tempo, ale niedane było jej się tym długo cieszyć. Dochodził, czuła napięcie nawet w mięśniach jego ud.

– Nie za dobrze ci? – zapytała, ocierając usta i patrząc mu nadal prosto w oczy.

– Nie.

– Słucham? Coś ty powiedział?! – Wyszła za nim do łazienki, udając oburzenie.

– Że nie za dobrze. Jeszcze – odpowiedział, odwracając się przez ramię i szczerząc się w szerokim uśmiechu.

– Mhm, graj tak dalej. Ani ty na tym nie zyskasz, ani ja.

Stała i patrzyła na jego pośladki, kiedy pospiesznie obmywał się przy umywalce.

Żeby jeszcze, kurwa mać, nie był tak przystojny, byłoby prościej. Dużo prościej – zdążyła pomyśleć.

Od samego początku miała do niego słabość. Czasem wydawało jej się, że nie ma na tym świecie kobiety, której nie kupiłby swoim skurwysyńskim urokiem i rozmarzonym spojrzeniem. To, co kryło się w tym apetycznym opakowaniu, nie było już co prawda takie miłe, ale akurat ona upatrywała w tym kolejny, jeśli nie największy atut. Ale tak, dała się złapać na tę charyzmę już na wstępie. I jak dotąd – jeszcze porządnie tego nie żałowała. Mało tego, ciągle nabierała apetytu na więcej.

Rozmawiali. Śmiali się. Coś było inaczej. Nadal byli tylko dziwnymi znajomymi, ale coś się zmieniło i Sasza nie miał nawet ochoty, żeby się nad tym zastanawiać. Jakby całe to napięcie, pomieszane z butą i wzajemnym dystansem, zeszło wraz z jego spermą. Nagle przestało być istotne, kto pierwszy się ugiął, kto kogo sprowokował, kto komu zrobił dobrze. Tym bardziej, że w tym dziwnym układzie dobrze było obojgu. Kiedy wyszła, zrobił coś, czego sam się po sobie nie spodziewał i czego nigdy do tej pory nie zrobił w stosunku do żadnej kobiety. Napisał do niej. Nigdy tego nie robił, zawsze to ona, tuż po wyjściu, wysłała mu esemesa. Dziś to on wystukał „Podobało mi się…” i wysłał wiadomość. Nim zasnął, zaśmiał się tylko w duchu, że nawet nie minął się z prawdą, a minę, kiedy zobaczyła na wyświetlaczu jego numer, musiała mieć bardzo ciekawą.

 

Obudził się wyjątkowo wyspany i rozluźniony, co nie zdarzało mu się zbyt często, nawet praca nie wydawała się mu taka najgorsza, a i jadąc, śpiewał nawet jak na siebie, wyjątkowo głośno. Sporo prawdy było w powiedzeniu, że dobry spust poprawia humor. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły jego dotychczasowe rozterki, a życie wydawało mu się dziś zdecydowanie mniej podłe. Przynajmniej teraz i przynajmniej na chwilę. Nawet Warszawa wydawała mu się dużo ładniejszym miastem niż w rzeczywistości. Stojąc na światłach, przyglądał się ludziom w samochodach.

Zdecydowaną większość wozów stanowiły wypasione fury w kolorze czerni albo bezpiecznego srebra, wypucowane na samoobsługowych myjniach, odpowiedniku dawnych Kół Gospodyń Wiejskich. W środku każdego z aut byli tak samo znudzeni i zmęczeni życiem przezroczyści ludzie. Większość z nich pracowała w wielkich mokotowskich korporacjach. Zresztą, masa jego znajomych z uczelni grzała stołki stanowisk mających bardzo poważnie brzmiące angielskie nazwy, które po polsku brzmiałyby zwyczajnie za mało prestiżowo.

Znał takie korposzczury jak facet w srebrnej hondzie po jego prawicy. Nie dosypiali, nie bzykali, za to zapierdalali dniami i nocami na to, żeby spłacić swój obrzydliwie drogi loft w wilanowskiej twierdzy. Mieli drogie zegarki i robili regularnie bussines manicure, a za fryzjera najpewniej płacili więcej niż jego matka i ciotka razem wzięte. Brak czasu na życie prywatne i zmęczenie świetnie zastępowały kolejne ścieżki amfy, którą można przecież było dostać łatwiej niż czerwone bataty – tego akurat był pewien, bo już raz próbował je kupić celem zaimponowania pewnej ostrej brunetce kolacją podpatrzoną w książce pewnego prawnika i prócz wkurwu nic z tego nie wyszło. Przy dobrym wietrze po pięciu, sześciu latach udawało się im awansować na tyle, żeby wyjść z tyłka szefowi i ograniczyć się tylko do kłaniania mu się jak – nie przymierzając – pieski stawiane w tylnej szybie samochodu, które zapamiętał z lat dziewięćdziesiątych. Odbierali setki poleconych z banków i od developerów, pijali tylko yerbę, a ubierali się w aktualnie najbardziej modnych butikach. Dobrze widziane było posiadanie własnego krawca i osobistego trenera, który za dokładanie kolejnego ciężarka do sztangi brał tyle, że kolejne nadgodziny w robocie miały sens. Warto było również regularnie dać się obmacać masażystkom i konsultować ilość wypitych energetyków z dietetykiem – inaczej dostawało się łatkę ignoranta i trudniej było o wspólny temat na służbowym wyjeździe. Chuj, że wszystko na kredyt. Chuj, że lekarze na kontrolnych wizytach najpierw pukali się w czoło, a potem ochoczo przyjmowali łapówki za podpisanie pełnego pakietu badań potwierdzających, że temu delikwentowi wcale nie grozi zawał czy inny udar, który prędzej czy później i tak zrobi z niego warzywo.

Życie w stolicy miało przecież swoje wymagania, które na pewno nie były niskie. Wypadało bywać i wypadało wyglądać. Wypadało się pokazywać i dużo o tym mówić. Wypadało nakładać filtry na zdjęcia z wakacji i odpowiednio je tagować. Wypadało być zawsze pół kroku przed innymi. Co z tego, że było to nierealne, a taki bieg na oślep prędzej czy później wymagał kolejnych nakładów na siebie, tym razem w postaci sesji na kozetce jednego z bardziej znanych psychoanalityków?

Zawsze bawiły go te smutne twarze w samochodach. Jak można było fundować sobie taki los z własnej woli? Jakby faktycznie było nobilitacją wypruwanie sobie żył i sikanie na czerwono tylko po to, żeby jakiś dureń nie znalazł na ich miejsce kolejnych pięciu studentów, którzy chętnie przyjmą jego obowiązki, ale za połowę mniejszą pensję. Dobra, może faktycznie był szczęściarzem i trafił na dobrą, solidną firmę – ale kto w sumie powiedział, że im nie wolno było wybrać inaczej? Przecież wszystko w życiu było kwestią wyborów, jedyne, na co nie miało się wpływu, to śmierć, jeśli zawierzyć zasadzie: jedyne, co musisz, to umrzeć.

Spojrzał w drugą stronę. W czerwonym samochodzie siedziała rasowa biurwa. Idealna jak woskowa figura na wzór z makiety z kolorowego magazynu dla modnych i młodych. Po szybkich oględzinach podliczył, że same kosmetyczne zabiegi kosztowały ją mniej więcej tyle, ile trzy czynsze w jego kawalerce. Że też, kurwa, im się chciało to wszystko robić. Tak bardzo nad tym spuszczać i inwestować w to, żeby mieć włosy zrobione lepiej niż koleżanki z pokoju. Ani nie podnosiło to kompetencji, ani nie pomagało w finansowaniu zakupów w snobistycznych delikatesach z dowozem do domu; ale za to – tego akurat był pewien – podnosiło akcje w modnych klubach i zwiększało szansę na zdobycie artefaktu w postaci atrakcyjnego materiału na narzeczonego.

Uwielbiał takie tępe cizie. Trzepotały rzęsami, przekonane o swojej wyjątkowości, mającej wynikać tylko z tego, że pracowały w biurowcu, który miał szklaną windę i profesjonalny ekspres do kawy w socjalu, a szef organizował im zdrowe piątki, żeby mogły się nawpierdalać egzotycznych owoców za cudze pieniądze. W tęsknocie za wygodnym życiem, które kiedyś oglądały z matkami w amerykańskich serialach, były gotowe zrobić naprawdę dużo. Oby tylko nie wracać do rodzinnych miejscowości, gdzie kończyły podrzędne licea. Oby tylko nie musieć przyznać się, że nie wyszło i nie szukać męża wśród sąsiadów z dzieciństwa. Znał na pamięć listy marzeń takich kobiet. I doskonale wiedział, że to właśnie one najłatwiej ulegają. Wystarczyło okazać im odrobinę zainteresowania i miękły tak, że nawet jego zwyczajnie bezczelne zachowanie nie mogło niczego popsuć. Klękały przed nim nadzwyczaj szybko, wyginały swoje ponacierane balsamem za trzy stówy tyłki, jakby to mogło cokolwiek zmienić w ich życiu. Przyjmował to ze spokojem, zaliczał kolejne i świat nadal się kręcił. Czasami miał wrażenie, że byłby w stanie wmówić im wszystko, jeśliby tylko usłyszały od niego obietnicę, że złapią męża z odpowiednim stanem konta i będą miały się czym chwalić na imieninach czy innych równie żenujących imprezach.

Tępe dzidy – pomyślał z rozbawieniem i ruszył ze świateł.

 

– No, opowiadaj. Czekam na relację. – Damian stał oparty o samochód i z niecierpliwością czekał na sprawozdanie kolegi.

– Co mam ci powiedzieć? – Sasza uśmiechnął się pod nosem. – Czy ja kiedyś nie dostałem tego, czego chcę? Ile mnie znasz?

– Nie pierdol, że ci dała… nie gadaj!

– Dała. Nie masz pojęcia o kobietach, Damianku. Są bardzo proste w obsłudze – wystarczy wiedzieć, gdzie nacisnąć. – Sasza czuł się jak zwycięzca.

– Dobra, dobra. Ale wiesz co? Ja nadal nie wiem, po chuj ci ona. Do życiorysu? Biografię będziesz pisał? Uganiasz się za nią jak pojebany. Wiesz, ile w tym czasie mógłbyś zaliczyć innych dup? Milszych? Lepszych?

– Tak i ustawię się do końca życia. Tobie też skapnie, nie bój się. Zostaniesz moim managerem, może być?

– Ta. Rower sprzedaj i weź się do roboty, bo na czytanie twoich wypocin o kolejnych laskach może nie być wielu chętnych. Chyba że będziesz do książki dołączał zdjęcie swojego fiuta, to akcje wzrosną. No mów, jak było.

– Kurwa, co mam ci opowiadać? Loda ci nigdy nikt nie zrobił? Dobrze było. Bardzo dobrze.

– I właśnie dlatego nie wróżę ci kariery pisarskiej, chłopie. Dobra, samo się nie zrobi, do roboty. A, jeszcze jedno. Renata wspominała coś o planach centrali, żeby kogoś od nas przerzucić na Podlasie.

– Zajebiście. Co ty pierdolisz? Jeszcze mi tylko biegania po Białowieży brakowało. Wiesz coś więcej?

– Jeszcze nie, tylko tyle, ile Renia. Spokojnie, i tak będziemy wiedzieli pierwsi. Wiesz przecież. – Damian uśmiechnął się znacząco.

Nie było tajemnicą, że sypia z Renatą już od pierwszego miesiąca, kiedy pojawiła się w firmie. Żadnemu z nich nie zależało ani na związkach, ani na trzymaniu się za rękę. Układ był jasny i czytelny – miało być po prostu miło. Sasza nieraz śmiał się, że kumpel przez łóżko załatwia sobie dostęp do informacji, o których jako handlowcy nie mieli prawa wiedzieć, faktem jednak było, że dzięki temu już parę razy udało im się uniknąć nieprzyjemnych zagrywek ze strony centrali korporacji, a i Renata sama w sobie była na tyle gorącą sztuką, że sam proces zdobywania cennych informacji z pewnością Damiana nie męczył. I Sasza doskonale to rozumiał.

Seks