Nóż w plecy, czyli wspomnienia muzykantów - Bogdan Pniewski - ebook

Nóż w plecy, czyli wspomnienia muzykantów ebook

Bogdan Pniewski

1,0

Opis

Jeszcze w epoce PRL-u, podczas wiejskiej imprezy uwagę dociekliwego inżyniera przykuli nadużywający alkoholu muzykanci śpiewający piosenki opatrzone wulgarnym tekstem. Jakiś czas później do obserwatora dotarła wiadomość, że muzycy zginęli w wypadku samochodowym. Zainteresowało go, kim byli prywatnie, dlaczego wybrali tak osobliwy, wymagający wielkiego samozaparcia sposób zarobkowania oraz jakie mieli plany i marzenia.

Te i inne pytania sprawiły, że Bogdan Pniewski postanowił pochylić się nad pogardzanym przez niektórych, przez innych podziwianym zawodem muzykantów weselnych. Oto słodko-gorzkie opowieści oparte na prawdziwych ludzkich historiach, nierzadko dalekich od beztroskiej atmosfery ludowej zabawy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 333

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (2 oceny)
0
0
0
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zamiast wstępu

W 1972 roku zostałem kierownikiem budowy stacji pomp w małej wiosce, do której autobus przyjeżdżał – i zaraz odjeżdżał – trzy razy na dobę.

Zostałem zaproszony na zabawę choinkową.

Na scenie domu rolnika ustawiali swoje narzędzia pracy trzej podobni do siebie muzykanci.

– To bracia Jankowiaki – wtajemniczyła mnie organizatorka. – Najlepsza orkiestra w okolicy, panie kierowniku. Zobaczy pan, jakie to zgrywusy.

Przy stołach zaroiło się od butelek i zakąsek, a więc – ogary poszły w las. Huknęło, brzęknęło i przywitał nas jeden z braci.

– Dzieńdobrywieczór państwu! Tak was witamy, bo w waszym sklepie ktoś nam zarąbał zegarki.

Ludzie zareagowali śmiechem. Jedna z pierwszych piosenek brzmiała tak:

„Ramona, twój ojciec woził u mnie gnój…”.

Przy stole zostało nas niewielu, na „parkiecie” przytupywali tancerze i było coraz weselej.

Publiczność biła brawa, muzykanci wypijali wódkę przy służbowym stoliku i pochylali głowy nad tajemniczym projektem. Wymieniali uwagi, kreślili coś, poprawiali i tak w koło Macieju.

Czas mijał, a oni śpiewali:

„Już nigdy nie nadepnę ci nogą na biust,

Już nigdy nie obejmę cię wpół i p… o stół…”.

Mrowie przeszło po moich plecach i zaraz uciekło, bo wokół rechotano ze śmiechu i przekazywano inne oznaki zadowolenia.

Sąsiad poszedł na scenę i wrócił pijany.

– Panie kierowniku, oni tam mają więcej gorzały niż my wszyscy razem.

– A mówiłam? – przekonywała przewodnicząca. – To prawdziwi jajcarze. Podczas oczepin zrobili konkurs i państwo młodzi losowali zadania dla uczestników. Jeden taki, chucherko, miał przynieść z kuchni… kucharkę. Jaja jak berety, bo ta kucharka ważyła ponad sto kilo. Śmiech buchnął wielki, kiedy drzwi się otworzyły i wyszła, niosąc chudzinę na barana. Jankowiaki już nie musiały grać. Swoje zrobiły.

Minęło „A karasie po k…” i znów bracia coś zawzięcie tworzyli, aż niespodziewanie poopuszczali głowy i posnęli. Trąciłem lekko sąsiada:

– Patrz pan, patrz pan.

– No to co, że śpią. Odpoczną i znowu zagrają.

Po paru minutach wróciłem z domu z taśmowym magnetofonem ZK 140, połączyłem ze wzmacniaczem i tańczyliśmy przy Abbie, Demisie Roussosie i Krzysztofie Krawczyku, a organizatorka szeptała mi do ucha: „Słyszy pan, jak pięknie grają nasze Jankowiaki”?

Awansowano mnie i przeniesiono do odległej o trzydzieści kilometrów wielkiej wsi z bieżącą wodą.

Zostałem zaproszony na zabawę choinkową… Wszedłem do sali domu kultury, a tam na scenie ustawiali swoje pudła bracia Jankowiaki. Wszystko powtórzyło się kropka w kropkę.

Po paru tygodniach powiedziano mi, że bracia zginęli w wypadku samochodowym. Wracali pijani z imprezy i samochód walnął w drzewo. O tym, jak byli popularni, świadczył fakt, że na pogrzeb zjechało pięćset osób.

Niedługo potem znalazłem się w ich wiosce u znajomego dyrektora szkoły. Zobaczyłem olbrzymi grób pokryty stertą kwiatów i zniczy. Pokazano mi też ranczo.

Byli wzorowymi rolnikami, wyprzedzającymi innych o długie lata. Gospodarzyli wspólnie, dzieląc się sprawiedliwie zyskiem. Każdy miał żonę i syna, a na wielkie, zawsze uprzątnięte i suche podwórze każda rodzina wychodziła innymi drzwiami. Mężczyźni odpowiadali za uprawę, kobiety za hodowlę. Sprzedawały doskonały nabiał i świeżutkie mięso na targowisku w dużym mieście. Mężowie ciągle wdrażali wspaniałe projekty: system melioracyjny, duża wędzarnia, chłodnia, suszarnia zboża, warsztat naprawczy samochodów i maszyn rolniczych, domowa piekarnia, staw. W budynkach gospodarczych panował porządek, a zwierzęta, czyste i zdrowe, nigdy nie były głodne.

Nikt ich nigdy nie widział przed sklepem na piwku. Grzeczni, życzliwi i kochający gospodarze swojej ojcowizny… Więc, po co grali?! Dlaczego opuszczali rodzinę i jechali na poślednią chałturę, gdzie popisywali się tanim dowcipem, wulgarnymi tekstami i tandetną muzyką niewartą pięciu groszy – w której nic nie stroiło, nie brzmiało, nie wyrastało ponad niechlujne i wulgarne przyśpiewki?

Ludzie ich akceptowali, ryczeli ze śmiechu, kiedy kazali komuś w czasie oczepin przynieść majtki druhny, a ten zadanie szybko wykonał. Czyżby to był powód?

Są w historii muzyki opisane przypadki, kiedy samoucy stawali się genialnymi wirtuozami albo kompozytorami. Oni woleli poprzestać na małym… na najmniejszym.

Zacząłem nękać poznanych tu i ówdzie muzyków, klezmerów, muzykantów, grajków… Spodziewałem się monologów o realizowaniu potrzeby szacunku, uznania, o rozwijaniu swego potencjału, o przyjaźni i marzeniu o sławie. Uknułem nawet teorię na własny użytek, że doświadczenie czasami może z powodzeniem zastąpić kompetencję i możliwości człowieka, który chce zrealizować marzenia z okresu dzieciństwa. A rozczarowania i dramaty? Zdarzają się w każdej profesji.

Moi rozmówcy – przy kielichu, przy herbatce – udzielali mi przeważnie takiej odpowiedzi:

„Wie pan, robili wesela, zabawy… ktoś musiał grać i tak padło na mnie”.

Zdobywamy góry, bo są. Wysłuchałem kilku ciekawych opowieści. Oto one.

Wesele Ziutka

Mówi pan, że pięknie zagrałem „Mały kwiatek…” Cóż, klient – nasz pan. Dobrze zapłacone, dobrze zrobione. To był kiedyś wielki przebój. Skomponował tę melodię stary jazzman Sidney Bechet i nadał jej tytuł „Petite Fleur”. W Polsce spopularyzował ten utwór klarnecista Acker Bilk, który swego czasu grał z zespołem w warszawskich knajpach. W radiu nadawano to nawet kilka razy dziennie. Mały kwiatek grałem w życiu nie mniej niż pięćset razy, był więc czas na opracowanie niezłej interpretacji. Koledzy – muzycy – też mi w tym dopomogli. Mój złoty saksofon to Henri Selmer Paris. Ma on swoją historię, podobnie jak moje na nim granie. Grać byle jak nie wolno, lepiej od razu rzucić to zajęcie. Są książki o saksofonistach – polskie też. Niech pan popyta w dobrych bibliotekach. Wie pan, wszystko ma swój początek. Mój stryjek, świeć panie nad jego duszą, żartowniś i cynik, mawiał, że na początku był wzwód. „Nie ma narodu bez wzwodu”. Śmieszne, co? I obrazoburcze. Dla mnie i mojej kariery saksofonisty na początku był sierżant Karolek.

Wzięli mnie do wojska w 1955 roku. Nadchodziły dostrzegalne przemiany. Nie żył już Stalin, umarł Bierut, władzę nad wschodnią Europą objął Chruszczow. Była krwawa rewolucja na Węgrzech, a u nas poznański październik. Kpiliśmy z naszych politruków, którzy co parę tygodni podczas politycznych prelekcji przedstawiali sprzeczne z poprzednimi poglądy. Zawiał cieplejszy wiatr i tłumy wniosły na rękach towarzysza Wiesława. Nastał spokój i wiara, że nareszcie coś drgnie, że ktoś ruszy tę bryłę, da siłę i urzeczywistni nadzieje.

Dobry duch naszej kompanii, sierżant Karolek, postanowił stworzyć niewielką orkiestrę dętą na potrzeby jednostki. Po przesłuchaniach przy pianinie wybrał dwudziestu żołnierzy, rozdał zdobyczne instrumenty i wbijał nam, tępym wieśniakom, muzykę do głowy, do serca i do żołądka, bo od tej pory podczas posiłków z kołchoźników płynęła muzyka w wykonaniu orkiestr dętych. Sierżant Karolek, kochane chłopisko, potrafił grać na wszystkim. Wziął helikon – zagrał, wziął trąbkę – wirtuoz, puzon – podziw, werbel – tremolo jedną ręką. Patrzyliśmy na te wyczyny jak skamieniali, bo wiedzieliśmy, że nigdy nie dorównamy naszemu nauczycielowi i wychowawcy. Ja dostałem nieco poobijany, ale sprawny saksofon tenorowy. Sprawdził to sam mistrz. Dmuchaliśmy z zapałem w pogięte misternie rury, zgłębiając powoli ich tajemnice, poznawaliśmy nuty; najpierw półnuty, ćwierćnuty, potem ósemki i szesnastki – nawet z kropkami. Wreszcie razem zagraliśmy fragment marsza. Pierwsze próby nie epatowały równością, czystością tonu i zrozumieniem celu wytyczonego przez dyrygenta, zwłaszcza że czekały nas schody. Granie na instrumencie podczas marszu – przeponowy oddech, równy krok – sprawiło, że nasza muzyka rozlatywała się niczym grosiki z dziurawej portmonetki pijanego. Sierżant nie dawał za wygraną, a ponieważ nas kochał, my też pokochaliśmy jego. Zaczęliśmy grać zupełnie nieźle. No nie aż tak jak zawodowa orkiestra garnizonu albo orkiestra marynarki wojennej, ale obciachu na pewno nie było. Cały nasz repertuar to piętnaście marszów, hymn państwowy i Międzynarodówka. W razie potrzeby byliśmy zdolni do wyćwiczenia okolicznościowego utworu w ciągu kilku dni. Rżnęliśmy jak starzy, dudniąc obcasami na placu defilad, z dumą patrzyliśmy na maszt i na buławę tamburmajora. Jakoś na początku marca ostatniego roku służby sierżant demonstrował nam partyturę wiązanki pieśni wojskowych i poprosił naszego koncertmistrza, trębacza Józka o pomoc. Po paru pomyłkach Józek – dla niektórych Ziutek – zwierzył się, że ma zmartwienie, bo jego ukochana zaszła w ciążę. On jest ojcem, a do cywila kawał czasu. Na wsi panny z dzieckiem nie tolerują.

– A który to miesiąc? – spytał wódz.

– Minął trzeci…

– Wojsko, starszy szeregowy, nie opuszcza żołnierza w biedzie. Ślub trzeba brać w trakcie służby, w galowym mundurze, z odznaką „Wzorowy Żołnierz”. Pójdę do szefa z raportem. Dostaniesz dwa dni przepustki na obgadanie terminu ślubu, zapowiedzi i tak dalej, a my w prezencie poślemy ci kolegów muzykantów na wesele. Tak będzie, wiara?

– Tak jest, obywatelu sierżancie – wydarliśmy się radośnie i o wiele równiej niż niekiedy nasza muzyka.

Termin ślubu ustalono na 21 kwietnia, pierwszy dzień Wielkanocy. Na muzykantów weselnych nasz guru wyznaczył akordeonistę Jurka, który inicjację przeszedł jeszcze w cywilu, bębniarza Cześka i mnie, saksofonistę. Pod okiem sierżanta ćwiczyliśmy melodie taneczne, a zadanie to było o tyle łatwiejsze, że nie groziło nam zmylenie kroku ani zepsucie figury wykonywanej przez orkiestrę podczas marszu.

Koszary opustoszały. Wielu żołnierzy otrzymało przepustkę. Pozostało kilku rozrabiaków z ZOK-iem1 na plecach, drużyna wartownicza i my, muzykanci Ziutka. Do wsi, gdzie przygotowywano weselną ucztę, było przeszło czterdzieści kilometrów, więc niezastąpiony Karolek załatwił transport i asystę młodego podporucznika.

Rodzice Wiery, przybysze zza Buga, dobrze wybrali lokum. Musiał tu mieszkać bogaty bauer, bo dom był wysoki, obszerny, z wielkimi pokojami. Po drugiej stronie podwórza imponowały wielkością stodoła i obora. Panował porządek, a ganek przystrojono brzeziną i tatarakiem.

Wypakowaliśmy instrumenty, a oficer odsyłał młodego żołnierza do koszar, umawiając się na poranne odwiezienie ekipy. Gospodarz wyjechał ze stodoły ustrojoną kolorowymi wstążkami furmanką dla nowożeńców i ich rodziców. Parskały konie ciągnące furmanki z gośćmi weselnymi.

Ziutek i Wiera wyszli na ganek i pozdrawiali wysiadających z wozów weselników. Wiera ukryła nieco wypukły brzuszek w długiej i rozległej sukni ślubnej. Na głowę włożono jej obowiązkowy welon.

Ziutek prężył muskuły, prezentując odprasowany mundur z jedną belką na pagonach i z odznaką „Wzorowego Żołnierza” w okolicach serca. Zagraliśmy marsza… jednego, drugiego… Babcia Wiery, z lekka zaciągając kresową gwarą, odśpiewała kilkanaście zwrotek okolicznościowej pieśni, z której wynikało, że los poślubionej kobiety jest naznaczony ciężką pracą ponad siły, a wręcz męczarnią, absolutnym posłuszeństwem i dozgonną wiernością. Goście przyklękli, rodzice błogosławili swoje dzieci, a my z Jurkiem przy akompaniamencie werbla graliśmy „Kto się w opiekę” i znów marsz za marszem. Towarzystwo wsiadło na wozy z gumowymi oponami i wio. Trzy kilometry do kościoła to dla koników tylko parę klaśnięć z bata. Sprawdziliśmy zawartość czapki. Zarobiliśmy niezłe pieniążki. Naród nie żałował datków dla żołnierzy.

Dwa wielkie pokoje były oddzielone rozsuwanymi szeroko drzwiami i w tym przestronnym pomieszczeniu oświetlonym dwiema żarówkami wiszącymi na szarym kablu i świecami w lichtarzach ustawionych na stole urządzono weselną biesiadę. Większość gości usiadła na okrytych kocami deskach przybitych gwoździami do ławek i podpartych grubymi kołkami.

Podano rosół, potem ziemniaki z mięsem drobiowym i z mielonymi kotletami. Biesiadnicy polewali swoje porcje brązowym sosem i jedząc, przypatrywali się innym gościom. Najwyższe za stołem miejsce zajęli młodzi małżonkowie, siedząc w otoczeniu rodziców i dwojga drużbów. Nad nimi na ścianie powieszono obraz z Matką Boską i namazany niewprawną ręką napis: „Szczęść Boże młodej paże” (pisownia oryg. – przypis autora). Wniesiono wódkę w butelkach z czerwoną kartką, zatykanych papierowym korkiem, zaklejonym lakiem. Goście opukiwali ten brązowy uszczelniacz bardzo sprawnie, z łatwością również napełniali kieliszki. Zagrzmiały toasty. Graliśmy razem ze śpiewającymi dobre pół godziny „Niech go piorun trzaśnie” i „Niech pod stołem zaśnie” poprzedzane kilkoma kolejkami.

Co parę minut zmuszano wystraszonych nowożeńców do pocałunków. Teraz nam podano obiad, kompot, oranżadę i butelkę wódki. Podoficer usiadł przy stole weselnym obok młodej pani – nauczycielki i kierowniczki tutejszej szkoły, a także właścicielki pięknych porcelanowych naczyń, błyszczących szkieł i lśniących sztućców, które górowały wytwornością nad pozostałymi. Po godzinie oficer wydał nam rozkazy: „Jeden kieliszek na godzinę i ani kropli więcej. Jestem u pani nauczycielki, po drugiej stronie drogi. Widzicie stąd te dwa wielkie okna?” – i odszedł, zostawiając nas samych wśród kaszanek, salcesonów, smażonych kurczaków, pęt swojskiej kiełbasy i smażonych ryb w sosach i w zalewach. Dostrzegliśmy sałatkę warzywną z kawałkami kiełbasy, chleb i ciasto w wiklinowych koszykach oraz grzyby w occie i kiszone ogórki. Bogato. Uczestników biesiady było czterdzieścioro.

Tylko jeden mężczyzna założył białą koszulę, paru miało na sobie marynarki i krawaty. Większość przybyła w swetrach i wytartych koszulach. Tu i ówdzie połyskiwały złote zęby, kilku próbowało bezskutecznie ukryć ubytki, które były znakiem tamtych czasów. Kobiety, chociaż nie wszystkie, prezentowały się znacznie lepiej. Ledwie nauczycielka ucałowała szczęśliwych nowożeńców i opuściła ucztę, jeden z niewielozębnych zaseplenił: „Oj, będzie miał porucnik uzywanie, oj, będzie”, na co niektórzy zareagowali wymownym gestem ręki.

– A co to teraz za nauczycielka – odezwał się ktoś z drugiego końca. – Dzieci głaszcze i przytula, śpiewa z nimi i opowiada bajki. Do szkoły wejść nie można, taki hałas. W szkole rządzić powinien chłop z grubą lagą. O, ten poprzedni kierownik…

– Ten poprzedni chlał z wami – przerwała mu kobieta z boku. – Dzieci bił do krwi, żadne z nich nie umiało czytać. Dobrą mamy nauczycielkę. Komitet założyła, po wsi chodzi i odwiedza dzieci.

Po paru miesiącach jej pracy moje dzieciaki czytają i książki z biblioteki przynoszą.

– Jedno i drugie jest ważne – zawołał łysawy mężczyzna. – Za dużo bić nie wolno, ale od czytania może boleć głowa i wzrok można stracić.

Wstał pan w białej koszuli i kraciastej marynarce i przerwał ten odwieczny spór.

– Szanowni goście, droga paro młodych – zawołał.

– Raczej towarzysze i obywatele, panie partyjny – przyciął mu młodziak w naszym wieku.

– Proszę mi nie przerywać. Cieszy nas to, że zawarliście związek małżeński właśnie teraz, gdy nasza władza ludowa zaprezentowała nieskazitelnie czyste oblicze, kiedy towarzysz Gomułka zdemaskował i potępił grzechy popełnione w okresie błędów i wypaczeń. Rozwiązał nieskuteczne i nielubiane spółdzielnie rolnicze – kołchozy. Obiecał rolnikom zniesienie dostaw obowiązkowych i poprawę doli robotników i inteligencji pracującej. Chcemy, aby tu kwitł rozwój gospodarczy, żeby zagrała rozbudowa i odnowa. Mam pewność, że wy, młodzi, weźmiecie w tym procesie aktywny udział. Teraz będzie to przyjemnością dzięki sojuszowi ze Związkiem Radzieckim.

– Panie partyjniak – krzyknął młody. – A kto parę lat temu rolników do kołchozów napędzał, kto przywoził agitatorów i ubeków, kto ojca mego wsadził na parę tygodni do pierdla, bo najdłużej się opierał? Nic tu nie pomoże nowy krawat. To pan w czerwonym szlipsie na gumce ludzi w maliny wpuszczał. Siedź pan lepiej cicho.

– Tak jest – poparł go ktoś inny. – Ledwo dostaliśmy ziemię, zaraz nam ją kazano oddać kołchozowi.

– Ja tylko wykonywałem odgórne polecenia. Każdy chce żyć. Składałem już samokrytykę. Popatrzcie, ilu wielkich ludzi pomyliło się co do Stalina. Słuchaliście chyba referatu towarzysza Chruszczowa…

– A ten Chruszczow skąd przyszedł? Nowo narodzony? Może z bunkra wylazł…

– Tu nie będzie żadnej gospodarki – przewidział nowy rozmówca. – Wujek Sam i Adenauer zrobią nam nową Hiroszimę.

Aby wyciszyć spór, zagraliśmy walczyka, potem przedwojenny przebój „Zimny drań”, dorzuciliśmy tango „Siedem czerwonych róż”, a skończyliśmy występ oberkiem. Tancerze kręcili koła z impetem i co chwilę walili obcasami o drewnianą podłogę. Bębniarz wołał: „odbijany”, a Jerzy coraz szerzej rozciągał miech. Goście nas pochwalili, po czym zziajani, ale weseli, usiedli do stołu. Mężczyźni wyjęli papierosy. Dym sprawił, że w wielkiej izbie pociemniało, ale nikt na to nie zważał. Tutejsi z powodu licznych awarii niejeden wieczór spędzali przy świetle lampy naftowej.

– Nie ma jak sporty – pochwalił markę Stach. – Panie partyjny, wie pan, co to znaczy: SPORT? Nie wie pan? – Stalin Powiedział – Ostatnie Resztki Tłuszczu.

– Tak, tak – pomógł mu sąsiad. – A z powrotem: – Towarzysze Robotnicy Odpowiedzieli – Pier… Stalina.

Wybuchł śmiech.

– A ja popieram pana partyjnego – powiedziała żona gospodarza, matka Wiery. – Żebyś pan wiedział, panie Stasiu, jaka bieda była na wsi przed wojną. My mieszkali za Bugiem, z drugiej strony Dorohuska. Ile to razy, no nie, Sasza, musieliśmy gotować wodziankę z popsutym kartoflem, szczawiem, pokrzywą, mleczem. Były lata nieurodzaju – zaraza, deszcze… Wszystko czerniało, marzło i więdło. Ten Gumułka to święty człowiek i ja myślę, że to Pan Bóg go zesłał, żeby ochronić nasz naród. Nie może tak być, że ludzie wieczną biedę cierpią oszukiwani i pomiatani. Musi być kiedyś lepiej.

– Była bieda – zareagował Stach – bo Żydzi rządzili. „Wasze ulice, nasze kamienice” – mówi wam to coś?

Nikt nie lubił Żydów. Znacie tę piosenkę?

 

Jechał Żydek na świni

I trzymał się szczeciny.

Szczecina się urwała,

Żydka w mordę wyprała.

 

Hitler bandyta, ale z Żydami zrobił porządek, a zresztą, za Bugiem to już nie Polska. Tam SSSR.

– Jak nie Polska, panie! Kiedy ja we Lwowie mieszkałem, w polskim mieście. Słyszał pan o Orlętach Lwowskich? Tam poznałem Boya Żeleńskiego i Makuszyńskiego. Wielcy to byli Polacy. A Szczepcio i Tońcio w lwowskim radiu?

– Może to byli Polacy. Ich sprawa. A Lutka Cześkiewicza pan znasz? Nie? Widzisz pan, każdy ma swoich znajomych. Polska jest do Buga, a za Bugiem SSSR.

– Czyli Stalin Srał Surową Rybą – krzyknął człek nalewający wódkę sąsiadom przy stole.

– Po polsku CCCP.

– Ach tak, czyli Cep Cepa Cepem Pogania.

– A ten Lwów mógł być w Polsce – włączył się do dyskusji następny znawca historii, właściciel złotych zębów. – Gomułka chciał, żeby Nikita oddał Polsce Lwów i Kijów.

– No i co, no i co?

– Dobrze, Wołodia – odpowiedział Chruszczow. – Zawołam enkawudzistów. Oni dadzą ci chętnie parę kijów. A lwów to już sam sobie nałapiesz.

Towarzystwo zrywało boki ze śmiechu.

– Żarty żartami – zabrał w końcu głos gospodarz – kraj nasz daleko na wschód sięgał. Różne narody tam mieszkały. W czasie wojny na wioseczki bandy napadały i wszystko kradły. Żydów od razu wytracili, potem wzięli się za Polaków. W czterdziestym czwartym ruskie z polskimi żołnierzami przekraczali Bug.

My z żoną tylko Wierę wzięli, zostawili okradzioną chatynę i uciekli do polskich żołnierzy.

Takie złote chłopaki, przechowali nas, karmili i przeprawili przez rzekę. Dotarli my pod Chełm, gdzie mieszkała moja siostra. Rok tam my przetrwali, pomagając, jak umieli, a potem ruszyli tam, gdzie na ulicach namawiali. Na wschodzie wielu naszych rodaków zginęło. Nam się udało. Patrzcie, jaka piękna nasza córeczka, zięcia jakiego dobrego my dostali, dobrze mówię, panie Lwowiak?

– Mądrego i przez tydzień słuchać można.

– O, o, a ty, panie Stachu, przyjdź kiedy tak po trzeźwemu, a my ci wszystko opowiemy.

Stach podrapał się po czuprynie.

– Panie partyjniak – powiedział. – Może i pan ma rację. Nalejcie wódki. Wypijemy zdrowie pana partyjniaka.

Zagraliśmy teraz piosenki ludowe, wśród których znalazła się piosenka o babie, która miała koguta.

Tancerze śpiewali gromkim głosem, tupali i zmieniali posłusznie partnerki na rozkaz Cześka.

Znów wypito zdrowie partyjniaka i nadeszła północ. Kobiety wyprowadziły na środek Wierę, posadziły ją na jednym z nielicznych krzeseł i w jej intencji śpiewały litanię. Jurek założył akordeon i w chwili, gdy matka z innymi kobietami dotknęły welonu, wstał i zaczął pięknie śpiewać:

 

Czemużeś mnie, matuleńko, za mąż wydała

Kiedym ja na gospodarstwie nie rozumiała

Lepiej było u matuliw okienku stoić

Co niedzielę, co świąteczko to się ustroić.

I światam ci nie użyła

Młode lata utraciła

Matulu moja, matulu moja.

 

Podszedł teraz Ziutek, a kobiety przekazały mu welon i… odcięty warkocz Wiery.

Nigdy więcej nie widziałem podobnego obrzędu. Nikt nie wyrywał gościom pieniędzy, a i łezki niektórym pociekły.

Spojrzałem w okno i ujrzałem przylepione do szyb twarzyczki dzieci. Maluchy miały może po dziesięć lat. Czesio pokazał im koszyk z ciastem i delikatnie otworzył okno.

– Bierzcie, smyki, to dla was. Tylko koszyk zostawcie.

Środek nocy już był, a tych dzieciaków nikt nie szukał.

Graliśmy popularne wciąż „Niebieskie tramwaje”, „Autobus czerwony”, a z repertuaru w tym czasie najpopularniejszej piosenkarki, Marii Koterbskiej – „Karuzelę na Bielanach” i zupełnie nowy przebój: „Serduszko puka w rytmie cza cza”. Gdyby nie Jerzy, zginęlibyśmy tu niechybnie. Już przed wojskiem grał na zabawach i na weselach z ojcem i ze stryjem. Opowiadał nam, że podczas takich imprez czasami strzelano i ginęli ludzie.

Akordeonista radził sobie doskonale, a ja tylko gdakałem mu do wtóru. Dopiero kiedy spamiętałem melodię, grałem razem z nim. Nauka nie szła w las.

Na podwórku wziął nas na cel Stach.

– No i co, młode wojsko, wylęgarnia talentów, ile do końca służby?

– Pomyłka, kolego, sto czterdzieści centymetrów do cywila.

– No, nie wyglądacie, bo co też to za wojsko na lądzie. Ja służyłem w marynarce trzy lata. Wyszedłem w zeszłym roku. Tam to była dyscyplina. Służyłem na Oksywiu, potem w Świnoujściu. Parę razy czyściłem pokład szczoteczką do zębów. Bosman pokazywał nam cel, a my waliliśmy na morzu, aż fale cichły ze strachu. Torpedy też odpalaliśmy.

– Waliliście ze ślepaków…

– Żołnierzu, masz szczęście, że szanuję orzełka. Nie wyciągaj ode mnie tajemnicy państwowej.

– Grasz na trąbie, toś i sam trąba. Każdy ci powie, że w czasie pokoju nie trzeba marnować pocisków, które mogą się przydać na wojnie.

– A będzie wojna?

– Musi być, za dwa, trzy lata.

Staśka poparł przechodzący obok nas jego starszy kolega.

– Rację masz, Stachu – oznajmił. – Pamiętasz, jak Bazylak wybudował stodołę? Wysoka ponad okoliczne brzozy, z mocnych kantówek i grubych dech, z sąsiekami i klepiskami, wielkimi wrotami. I co… Podpalili mu ją. Nie zdążył opić ani poświęcić. Nie jest to znak od Boga? Nic nie wolno robić, ino czekać.

Wróciliśmy do środka, a Stach ponownie zaordynował partyjniakowi głęboki toast. Mężczyźni byli już wyraźnie pijani i rozochoceni. Wódka dopinguje Polaka do śpiewania.

Wnet więc zaśpiewano – w paru kątach co innego. Co tu wybrać. Tu Świniarz, tam Kasia i dziura w płocie. Zagraliśmy „Padmaskownyje wiecziera” ze śpiewającymi ładnie kobietami. Potem Jurek zaczął popularną „Katiuszę”. Hulano na całego i śpiewano, otwierając usta bardzo szeroko.

 

Rozkwitały gruszei jabłonie

Papłyli tumany nad riekoj…

 

Niewielki człek wskoczył na ławę i zaryczał:

 

Rozkwitały jabłonie i gruszki

Wygnaliśmy Niemca, wpier… się ruski…

 

Partyjnego szlag trafiał.

– A czastuszki znacie? – pytał Lwowiak. – Zagrajcie! Ognia!

Nie trzeba było powtarzać. Rąbnęliśmy, aż zamigotały świece na lichtarzach.

 

Ja w kołchozie uradyłsja, jaw kołchozie, Jop jo mać

Ja w kołchozie nauczyłsja ruskie dziewoczki …ebać…

 

Tańczący natychmiast utworzyli duże koło, każdą zwrotkę śpiewał inny solista, a refren – wszyscy.

W środku koła podskakiwali na ugiętych w kolanach nogach odważni pijani akrobaci. Wszystkie zwrotki były wulgarne i nasycone prymitywnym erotyzmem. Nawet starsza, z lekka tylko uzębiona i uczesana kobieta wydała z siebie wspomnienie.

 

Kak ja była maładaja, kak ja była riezna

Sama nogi rozkładała i pod Wańku liezła.

 

Aj, aj, Dunia ma, Dunia dziewoczka maja – ryczeli szczęśliwi weselnicy.

Nastąpiła teraz chwila spokoju, trochę tylko zakłócana brzękiem butelek i kieliszków. Talerze z zakąskami, z wędliną, sałatką straciły całkowicie popularność, podobnie jak ciasto.

W kąciku rozmawiające ze sobą kobiety zaśpiewały:

 

Kuda, kuda, trepinka miłaja…

 

Stach wyskoczył w górę jak spłoszony gruby zwierz i wrzasnął:

– Tu jest Polska i po polsku trzeba śpiewać, a nie te … z Wołynia. Orkiestra, grać polskie kawałki.

– Panie młody – rozgniewał się Lwowiak. – Chyba za dużo wypiłeś. To jest wesele. Każdemu wolno śpiewać, co chce, i tańczyć, jak chce. Przywołuję pana do porządku.

Postanowiliśmy uspokoić Stacha i ogłosiliśmy dedykację dla starego marynarza słonych wód. Zagraliśmy:

 

Na pokładzie od rana

Wszędzie słychać bosmana

Bez potrzeby on ciągle się drze…

 

Staszek podbiegł do nas i śpiewał z lubością.

– O, to jest prawdziwa orkiestra wojskowa. Śpiewają polskie piosenki.

Nie było wyjścia. Zagraliśmy hymn polskich marynarzy.

 

Chociaż każdy z nas jest młody,

Już go starym wilkiem zwą…

 

Stach przeżywał tak znaną pieśń, jakby stał w poczcie sztandarowym. Obcałowywał nas, obściskiwał. I chwalił.

– A teraz coś wesołego od Stacha dla młodej pary – zapowiedział Jurek.

Podgrywał sobie i śpiewał głośno i wyraźnie. Parę osób to znało, co było solidnym wsparciem dla solisty.

Pamiętam tylko refren tej piosenki:

 

To jest Ameryka

To słynne USA

To jest kochany kraj,

Na ziemi raj.

 

Dmuchałem w saksofon i wyobrażałem sobie, że Karolek będzie z nas zadowolony.

Biesiada przycichła nieco. Niektórzy wychodzili na podwórze oświetlone dwiema naftowymi lampami. Na stole pojawiły się nowe butelki z alkoholem. We trzech wypiliśmy po łyczku i omal nas krew nie zalała.

Był to bardzo mocny i śmierdzący bimber. Mętny, zawierający jakieś paprochy płyn zdał się nam groźny i niegodny połykania. Wypiłem trochę kompotu i jakoś przeszło.

Mężczyźni przy stołach pili tę berbeluchę, zmuszając do jej wypicia przede wszystkim partyjniaka.

Wykrzywiali gęby, ale nie poddawali się. Ktoś powiedział: „Wojnę przeżyłem, to i to wypiję”.

Stach wlewał bimber w siebie i w partyjniaka, aż ten, prawdopodobnie partyjny urzędnik, spróbował wstać od stołu. Za trzecim razem podniósł się, stracił równowagę, przeleciał przez ławkę i upadł na podłogę. Nikt nie ruszył mu z pomocą. Niektórzy nawet tego nie zauważyli, bo bełkotali coś do partnerów.

Dzielny partyjniak jakoś się podniósł i ostrożnie, pomagając sobie szeroko rozłożonymi rękami, opuścił biesiadę weselną. Miał dosyć. Stach triumfował. Opowiedział kolegom parę wulgarnych dowcipów, choć kobiety krzyczały, że nie chcą tego słuchać.

– Panie młodszy, zachowaj pan grzeczność przy paniach – upomniał go Lwowiak.

– A dalej, ty, w buraki, nie wkur… mnie! Chłopaki, zagrajcie teraz na cześć wszystkich polskich żołnierzy „Czerwone maki”. Grajcie, no!

Jurek rozciągnął katarynę, odszukałem odpowiednią tonację i pośpieszyłem z pomocą, aż tu Lwowiak chwycił partnerkę pod rękę i zaczęli tańczyć. Nieco dalej ruszyła do tańca inna para.

– Tego się nie tańczy, chamy! – krzyknął wściekły Stach.

Odczekał nie dłużej niż dziesięć sekund, wskoczył na ławę, na stół i wprost na Lwowiaka. Odepchnął kobietę, wziął potężny zamach i walnął wielbiciela Boya w nos. Ten – chłop nie ułomek – zdążył w porę złapać za klapy marynarki napastnika i obaj runęli na podłogę.

Jurek natychmiast zmienił rytm, zawołał głośno: „Oberek, oberek”.

„…gdy gra orkiestra, wtedy spokój jest na deskach” – śpiewał wiele lat później Szczepanik.

Nic to nie pomogło. Powstał krzyk i harmider. Mężczyźni ruszyli biegiem, aby rozdzielić przeciwników.

Ktoś kogoś popchnął, inny potknął się, zawadził… przewrócił butelki i świece. Powstała bójka typu: każdy z każdym. Poszły w ruch talerze, butelki, padający na podłogę ciągnęli za sobą obrusy. Kolega Stacha oderwał deskę od ławki. Każdy walczył zawzięcie, używając broni, której wkoło było pełno. Przerażony Ziutek podbiegł do bijących się i został trafiony deską. Krzyknąłem: „Zgasić światło, zgasić światło”.

W moim kierunku poleciała butelka z bimbrem. Uskoczyłem w bok. Trafiła w okienną ramę, stłukła się, a wkoło rozniósł się okropny smród. Zakrwawieni, umazani wieśniacy wyli, charczeli i wykrzykiwali straszne bluźnierstwa. Dwóch podskoczyło do stołu i rzucało, czym popadło i w co popadło. W kącie pokoju trzy zrozpaczone kobiety klepały litanie, powtarzając co chwilę imię Gabriel. Trafiła w nie salaterka z sałatką, więc uciekły w popłochu na ganek. Ci dwaj rozwalali teraz stół złożony ze szkolnych stolików, przewracali je i próbowali rzucać. Trafili czymś w żarówkę.

Demon zagłady nie próżnował. Rujnowano wszystko. Nie było już stołu, obrusów, talerzy, nie było serwisu nauczycielki.

– Wiejmy przez okno – krzyknął Jerzy. – Zaraz wezmą się za nas. Faktycznie, jeden z ogarniętych szaleństwem dostrzegł nas i wziął rozpęd. Jurek zdzielił go pięścią w szczękę, w której coś zachrobotało.

Przy Cześku był już następny. Trafiony, poleciał w moją stronę i został dotkliwie zraniony w krocze.

– Gestapo! – wył z bólu. – Naszych biją.

A my wyskakiwaliśmy przez okno, biorąc ze sobą, co się da.

Nocne niebo przesłoniła złowroga mgła. Przy ziemi połyskiwał szeroki pasek.

– Droga – zawołałem i skoczyłem przed siebie. – Wołać oficera!

W tym momencie wylądowałem w sadzawce. Walczyłem z mułem, w jednej ręce dzierżąc saks.

Obok wyłaził na brzeg Czesiek. Śmigusa-dyngusa mieliśmy za sobą. Dobrze, że akordeonista nie skoczył za ślepymi w ogień. Po chwili podporucznik był już na polu bitwy. Wyjął z kabury pistolet, załadował doń naboje, strzelił i krzyknął: „Stać, nie ruszać się, ręce do góry.” Strzelił jeszcze raz. „Łapy do góry, bo zastrzelę, jak psa”. Opętani awanturnicy powstawali z podłogi i ustawiali się w szeregu. Przedstawiali obraz nędzy i rozpaczy. Nie było nikogo, kto nie miałby krwawiącej rany, wymazanego resztkami żywności ubrania, rozerwanego przyodziewku i innych różnorodnych uszczerbków. Gospodarz, płacząc, znalazł jedyne całe krzesło i wkręcił żarówkę. Mieszkanie zniszczono doszczętnie, jakby diabeł jakiś, Asmodeusz, Belzebub, załatwiał tu piekielne porachunki. Weszła pani nauczycielka.

– O Boże, moje wiano, przeklinam was, dzikusy, pluję na was, dzikie bestie.

Wśród krajobrazu masakry i makabry, w stercie desek, naczyń i stołków odnaleźliśmy nieprzytomnych: – Ziutka, Stacha i Lwowiaka. Teraz dowództwo przejęła nauczycielka. Zażądała czystych prześcieradeł, wezwała wszystkie kobiety do pomocy. Podporucznik trzymał na muszce dzikusów, Jerzy i Czesiek pobiegli z kluczem dzwonić po pogotowie i po milicję, ja miałem asystować pięknej i smutnej sanitariuszce.

Ziutek oddychał, chociaż nie był przytomny. Został czymś ogłuszony. Tuż nad okiem miał rozległą, krwawiącą ranę, a we włosach okruchy szkła. Stach był cały we krwi, jakby ktoś go ugodził nożem. U Lwowiaka znaleźliśmy olbrzymi guz, liczne siniaki i widelec wbity w usta.

Kobiety płakały: przyjedzie pogotowie, milicja, opiszą w gazetach. Tych trzech zabiorą do szpitala, a resztę do więzienia.

Coś kazało mi się obejrzeć. W oknie zobaczyłem twarzyczkę chłopczyka, którego częstowaliśmy ciastem.

– Szoruj do domu, chłopczyku, szoruj do domu. Ta zabawa nie dla ciebie.

Tak biesiadowali nowi gospodarze odzyskanej ziemi.

*

PS

Ranni przeżyli. Ziutek po trzech dniach został przewieziony do szpitala garnizonowego, a potem dostał tydzień przepustki. Skaza w sercu pozostała mu na zawsze. Wiera poroniła.

Stach poszyty i wzmocniony nową krwią powędrował na dwa lata za kratki.

Lwowiak też wrócił do zdrowia i jako niczemu niewinien powrócił do żony i dzieci.

Nauczycielka z końcem roku szkolnego opuściła wioskę. Dziś pracuje w mieście i jest żoną … nie, nie podporucznika. Awansował. Zgadł pan. Użył ślepych nabojów.

Jeszcze jedno. Pokochałem saksofon. A sierżant Karolek… Pozdrówcie go ode mnie, aniołowie.

1 ZOK – zakaz opuszczania koszar.

Zabawa sylwestrowa

Na zimową przerwę świąteczną przyjechałem do rodziców, pewny swego, uśmiechnięty i pełen wiary w przyszłość. Będzie dobrze. Byłem już uczniem czwartej klasy. Na pierwszy okres nie miałem żadnej lufy, i wyglądało na to, że na drugi również uniknę wpadki. Jeśli nie masz gola na okres, przyznają ci stypendium, które w całości pokrywa koszty mieszkania w internacie. To była jedna z pierwszych nauk, którą mi wpajano.

Przerwa świąteczna zaczynała się przed Wigilią, a kończyła w Święto Trzech Króli. U progu czekał niecierpliwie Nowy Rok 1967. Za pięć miesięcy skończę siedemnaście lat. Już czuję, że nareszcie rosnę, mężnieję i chyba wreszcie przestaną mówić do mnie: „dziecko”.

Rodzice przywitali mnie czule z okrzykiem: „Synek przyjechał!” Porozmawiali ze mną, nakarmili, wypytali o stopnie, zdrowie, pieniądze i zostawili w spokoju. Rozpakowałem walizkę. Dałem mamie bieliznę do prania, a na stole położyłem moją fascynującą przyjaciółkę – książkę Zasady muzyki. Znałem ją w dużej mierze na pamięć, ale ciągle czytałem i analizowałem zamieszczone w niej przykłady praktyczne. W szkole średniej uczono nas gry na skrzypcach i solfeżu. W drugiej klasie zapisałem się do szkoły muzycznej. Uczono mnie tam gry na trąbce i pianinie. Coraz lepiej grałem na akordeonie, twardniały moje palce, szarpiąc struny gitary. Zakładaliśmy z kolegami zespoły muzyczne. Łatwo było o akordeonistę, pianistę, klarnecistę czy puzonistę. Poszukiwaliśmy specjalistów od gitar elektrycznych i perkusisty. Dobry, nowoczesny sprzęt nagłaśniający ciągle był poza naszym zasięgiem. Cóż to była za radość, gdy na szkolnym strychu znaleźliśmy kilka elementów perkusji: kocioł centralny, werbel, czynel, stopę i kociołek basowy.

Wszystko to oczyściliśmy, posztukowaliśmy i złożyliśmy do kupy. Starszy kolega, który grał już na weselach i zabawach, pożyczył nam hi-hat – śmieszne dwa czyneliki na pręcie, uruchamiane nogą. Dopadaliśmy codziennie do instrumentu, bębniliśmy bezładnie, gubiąc lub łamiąc pałki. Dopiero po kilku tygodniach przekonaliśmy się, że perkusista to akompaniator odpowiadający za rytm i tempo. Solo na bębnach to na razie marzenie ściętej głowy. Pianista – nasz autorytet – ogłosił któregoś dnia, że to ja jestem najlepszym pałkarzem w naszym gronie. Ktoś zażartował, że już jestem multiinstrumentalistą i że jeśli mnie diabli nie wezmą, będę grał na wszystkim. A muzyka brzęczała, szumiała, dźwięczała i rozkwitała nam w głowach, sercach i nieporadnych jeszcze palcach. Chodziliśmy na koncerty i machaliśmy marynarkami na występach Atomsów, Polan, No To Co i Czerwonych Gitar. W radiu królowali Beatlesi, Rolling Stonesi, Shadowsi i Presley w otoczeniu setek pomniejszych grup i solistów. Co wieczór szukaliśmy Radia Luxembourg, a w sklepikach przebieraliśmy płyty pocztówkowe. Kilkanaście z nich nawet kupiłem, bo w domu moich rodziców było radio z adapterem. Rodzice obok „Matysiaków” słuchali audycji „Wędrówki muzyczne po kraju”, a także orkiestry Dzierżanowskiego. Mnie rwało do rocka, do krainy kolorowych elektrycznych gitar, bębnów i organów elektronicznych. W radiu nabierało tempa „Popołudnie z młodością”, które nadawało muzykę młodych. Śpiewali Niemen, Ada Rusowicz, Helena Majdaniec, Wojtek Korda, Karin Stanek. W domu kultury co niedziela były fajfy. Chodziliśmy więc potańczyć i posłuchać przebojów, które wykonywali muzycy – koledzy z zaprzyjaźnionej szkoły. Nagrania wielu starszych piosenkarzy, kilogramy płyt wrzucano do kosza. Liczył się tylko big-beat. Nosiliśmy długie włosy i modne ubranka: spodnie z szerokimi nogawkami, z marynarkami zapinanymi na trzy lub cztery guziki, z dwoma wycięciami po obu stronach pleców. Lekcje gry na skrzypcach stały się udręką. Lekcje śpiewu nudziły patriotycznym i harcerskim repertuarem. Ceniłem solfeż, czyli naukę śpiewu z nut. Pewnego razu nasz pianista i lider kapeli w jednej osobie nauczył nas grać „Keep on Running” – Spencer Davis Group. Zapisaliśmy się na kurs angielskiego w domu kultury, gdzie poza powtarzaniem za lektorką zdań pojedynczych i klepaniem słówek, zajmowaliśmy się tłumaczeniem anglojęzycznych tekstów.

– Słuchasz szarpidrutów? – spytał ojciec, niosąc niewielką choinkę zamocowaną w stojaku. – Jeśli nie masz nic do roboty, to możesz ją ubrać. Bombki są tam, gdzie zawsze. Tylko ścisz trochę to baręczenie.

Mama piekła ciasto. Pomagałem jej lepić pierogi. Ojciec nosił drewno i wodę na kąpiel świąteczną. Łazienek nie było w naszej wsi. W internacie prysznic organizowano nam raz w miesiącu. Wieczorami chodziliśmy na zajęcia sportowe do szkoły. Tam zawsze była ciepła woda. Tymczasem tata robił następne rundy – z zabitą kurą, kaczką i sprawionym karpiem.

– Głodu nie będzie – zawyrokował. – Jeszcze tylko jutro rano kupię chleb, wódkę i sporty. A właśnie, ty, synu, palisz, pijesz?

– Tato, tato, ja nie wiem, jak smakuje alkohol, a papierosów też nie palę.

– Kochane dziecko z ciebie. – Ucieszyła się mama. – Nie bierz do ust tego świństwa.

– To kupię wam trochę ciemnego piwa, jest słodkie i bez procentów. Zimno i ślisko na dworze. Trzy dni będziemy siedzieli przy telewizorze.

Nagle rozległo się pukanie. W drzwiach stanął rosły i jeszcze młody mężczyzna. Znajomy ojca. Zdjął czapkę i usiadł.

Zapalili papierosa.

– Patrz pan, panie Józefie, jaki pech. Granie mamy. Sylwester w Marynowicach. Umowa spisana, a tu dzisiaj nasz bębniarz złamał nogę. Z warsztatu po schodach schodził i bach. Podobno w dwóch miejscach. Całkowity gips i klapa, a skąd weźmiemy zastępcę? Wszyscy zajęci. Albo grają, albo idą z żonami na zabawę. Co tu robić?

– Tadziu – krzyknął ojczulek. – Chodź tu do nas. Ty przecież jesteś muzykant. Skrzypce, akordeon, trąbka… Chodzi do szkoły muzycznej. Tadziu, nie zagrasz z panami na bębnach?

Przybysz spojrzał na mnie tak jakoś kwaśno i z niedowierzaniem.

– Gram na bębnach… to znaczy, na perkusji – poprawiłem się – i na pewno dałbym sobie radę, ale po pierwsze, nie znam panów repertuaru, po drugie, nie mam instrumentu.

– Chłopie – wykrzyknął z nadzieją muzykant, kolega ojca z pracy – to do was skierowała mnie nasza klubowa, pani Marysia. Powiedziała, że ty wszystko potrafisz. Bębny już są. Heńkowe. Wpadnij jutro do klubu o dziesiątej. Zrobimy próbę. Kto wie. Może będzie dobrze.

Do klubu miałem ze dwie minuty drogi. Wymyty i ubrany jak na wesele (ach te nasze mamy), przywitałem się z panią Marysią. Zanim zjawili się muzykanci, zdążyłem ustawić perkusję. Był to produkt liczący sobie z dziesięć lat. Trochę poobijany. Cielęca skóra, prymitywna armaturka. Zadudniło okropnie. Szyby zabrzęczały i poruszyły się bombki na klubowej choince. Muzykanci w składzie: saksofonista, trębacz i akordeonista, najpierw kazali mi popukać solo. Obchodzili mnie wkoło i komenderowali: walc, walc angielski, polka, marsz, tango, begina. Zdaje mi się, że na tym kończył się ich świat muzyki. Zagrali parę fragmentów w różnych rytmach. Nic nie brzmiało, a najbardziej nie brzmiała ta perkusja. Ale im się podobało.

– Dobry jest – rzekł trębacz. – Damy radę. Nie szukaj już nikogo. Zagrasz z nami, Tadziu, sylwestra i dostaniesz za to pięćset złotych, wyżywienie i transport. Pasuje?

– Pasuje, proszę pana, tylko ten bęben muszę trochę podstroić, wyczyścić i kupić nowe pałeczki. Co najmniej ze dwie pary.

– Brawo, chłopcze. Spotkamy się zaraz po świętach i znów pogramy. Teraz pędź do domu.

Święta upływały w bardzo miłej, rodzinnej atmosferze. Przyjechała starsza siostra ze szwagrem. Popili trochę wódki, pośpiewali kolędy. Przygrywałem im na starym czterdziestobasowym akordeonie. Ojciec zaintonował „Głęboką studzienkę”, którą wykonywałem z nim na dwa głosy, a szwagier śpiewał tylko te swoje trzy takty – „głęboka studentkaaa” – aż od żony dostał kuksańca w bok i przestał śpiewać, ale za to zaczął się do niej komicznie zalecać. Matka trzepnęła go w kark serwetką.

– Dlaczego liżesz moją córeczkę, poruczniku?

– A co, pies ma jej mor… lizać?

– Tylko nie mordę – zaprotestowała siostra. – Mordę ma krowa i twoja teśc… cha, cha, cha…

Oj, było wesoło. Za to w nocy budziłem się kilka razy z niepokojem. Jak to będzie za tydzień. Dziesięć godzin na zabawie. Tyle grania. To nie przelewki. Pierwszego dnia po świętach kupiłem w sklepie harcerskim dwie pary pałeczek perkusyjnych. Mama pożyczyła mi swój medalik na srebrzystym łańcuszku. Pani Maria otworzyła specjalnie dla mnie klub, bo koniecznie chciałem zmodyfikować ten eksponat perkusyjny. Zdjąłem przedni naciąg z centralnego kotła, a o ten uderzany stopką oparłem od wewnątrz zużyty kolorowy koc. Teraz bombki już się nie chwiały. Dolny naciąg werbla obłożyłem trochę watą, podciągnąłem sprężynę. Wszystkie części poskręcałem według swego gustu, wyczyściłem metalowe obramowania i czynel. Kawałkiem linki połączyłem bęben z taboretem. Teraz już mi nie uciekał. Medalik z łańcuszkiem drżał położony na czynelu. Dźwięk blachy był całkiem miły. Wyjąłem z magazynku akordeon, saksofon i trąbkę. Saksofon zostawiłem w spokoju, ale spróbowałem swoich sił na akordeonie i na trąbce. Oceniłem, że instrumenty są w dobrym stanie. Pani Marysia pokiwała głową z uznaniem.

– Ty, Tadziu, gdyby była taka możliwość, sam mógłbyś grać na zabawach.

Próba, według moich chlebodawców, wypadła znakomicie. Trębacz nawet zaśpiewał parę fragmentów piosenek. Mieli zachodni, lampowy wzmacniacz o mocy 15 watów i mikrofon. Saksofonista miał brata w RFN, a ten nieznanymi mi bliżej sposobami obdarowywał go od czasu do czasu takimi prezentami. Skrzynkę głośnikową i statyw mikrofonowy zrobili tutejsi majstrowie, co było widać zwłaszcza z bliska. Ważne, że statyw można było regulować w razie potrzeby. Tego samego dnia kowal, złota rączka, zajął się stopą, która wybijała niezawodnie tylko mocne części taktu. Z synkopami było gorzej. Majster przyczepiał różne sprężyny, aż trafił na taką, która mi odpowiadała. Teraz muzykanci szczerze podziwiali nowe brzmienie bębnów.

– Chodzi maszyna jak nowa. W końcu bębniarz też nowy.

Poczułem się wartościowym człowiekiem. Ich perkusista lat miał podobno trzydzieści pięć i był bezradny wobec słabości swego instrumentu, a może był po prostu ignorantem, a ja, chłopak niespełna siedemnastoletni, poradziłem sobie w ciągu paru godzin.

Nadszedł dzień sylwestrowej zabawy. O wpół do szóstej podjechał kierowca orkiestry. Wrzuciliśmy instrumenty. Bębny owinięte były szmacianymi pokrowcami. We trzech siedzieliśmy z tyłu, a pan Janek obok kierowcy. Po pięciu kilometrach jazdy stanęliśmy przed wiejskim domem kultury. Była to okazała wieś sołecka, położona po dwóch stronach niezłej drogi łączącej dwa duże miasta. Mieszkali w niej sami gospodarze, a naokoło blado świeciły rozrzucone liczne osady pegeerowskie. Prestiżu dodawały wsi sklepy: spożywczy, żelazny i nabiałowy. Dawały też o sobie znać gwarem dzieci – szkoła, a dźwiękiem dzwonów – wielki kościół. Największą dumą wioski był dom kultury, w którym co tydzień organizowano zabawy i wesela.

Weszliśmy do środka. Przy bufecie stało kilku strażaków. Przywitali nas serdecznie. Dziwili się, że nie ma perkusisty Heńka. Trębacz, saksofonista i ten Heniek grali w powiatowej dętej orkiestrze strażackiej. Grało w niej też trzech strażaków z tej wsi. Byli to więc dobrzy znajomi. Właśnie ochotnicza straż i koło gospodyń do spółki organizowały zabawę sylwestrową. Strażacy pilnowali porządku i bezpieczeństwa, gospodynie bufetu i posiłków. W gmachu znajdowały się pomieszczenia kuchenne, pokoje biurowe, ubikacje i szatnia. Sala była wielka, z wysoką sceną i olbrzymim piecem kaflowym w rogu. Wielkie okna zasłonięto kotarami. Po jednej stronie nad salą wisiał wsparty na filarach balkon. Wnętrze upstrzono balonami, wstążkami z kolorowej krepiny, a na ścianie wisiał ogromny plakat. Uśmiechała się na nim pyzata twarzyczka, a pod nią artysta umieścił napis: „Niech żyje Nowy Rok 1967”. Po obu stronach sali rozstawiono stoły i ławki. Podobnie zagospodarowano balkon. Wszystkie bilety rozeszły się już w przedsprzedaży. Wykupili je miejscowi gospodarze i paru gości z okolicznych wsi. Miał przybyć nawet kierownik sąsiedniego PGR-u z żoną i przyjaciółmi.

Grajkowie wskazali mi moje miejsce, zakrzątnęli się przy naszym służbowym stole. Przez kilka sekund zabrzęczała trąbka, potem zastąpił ją saksofon. Akordeonista wyjął swój instrument z futerału, a ten zarżał żałośnie, jak gdyby wkurzony, że znów go będą rozciągać.

Trębacz postawił na stole budzik. Wszystko ma się zacząć o dziewiętnastej. Mamy dwie przerwy na kolację. Pierwsza o jedenastej, druga o wpół do trzeciej. Ustawiłem swoją maszynę, parę razy stuknąłem stopą, odbiłem hi-hat i kilka razy przeleciałem pałeczkami.

Starsi siedzieli przy stole. Strażak poczęstował ich wódką. Na rozgrzewkę.

– Musisz się czegoś dowiedzieć, mały – powiedział w ramach zakąski strażak. – Uczyć się – tak, ćwiczyć – tak, ale najważniejsze, najważniejsze to naucz się pić. Muzyka sama przyjdzie. Inaczej – dupa zimna.

– Ja nie piję – żachnąłem się.

– No, jeszcze nie – uzupełnił go saksofonista – ale niedługo zaczniesz.

Przy takich pogawędkach nadeszła dziewiętnasta. Strażacy opanowali bufet, szatnię, wejście do sali. Dwóch stróżowało na podwórku. Pojawił się komendant miejscowej OSP. Wszyscy, moi też, oddali mu honory.

– Zagrajcie coś, chłopy. Wieś usłyszy. Ludzie zaczną się schodzić.

Zagrzmiał weselny marsz. Nierozgrzany trębacz trochę kiksował, ale było coraz lepiej. Potem coś zaśpiewał do mikrofonu. Na próbę. Głos miał nieco nosowy, ale wokal brzmiał głośno i wyraźnie.

– Nie męczta się, chłopaki – krzyknął ktoś sprzed bufetu. – Ludzie dopiero krowy doją, mleko przecedzają. Zejdą się po ósmej.