Nowy dom - Kaja Kujawska - ebook + audiobook + książka

Nowy dom ebook i audiobook

Kujawska Kaja

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dorastanie w okupowanej Warszawie skutecznie zahartowało Teresę, która walczyła wówczas w szeregach AK. Z dawnych czasów pozostały jej dwie rzeczy: przekonanie, że życie jest najcenniejszym, co zostało nam dane, oraz wspomnienie pierwszej, płomiennej miłości do poznanego podczas wojennej zawieruchy Tadeusza.

Dziś Teresa jest odważną, pewną siebie kobietą, która pragnie wspierać wnuczkę Alinę, w rozpoczęciu nowego etapu w życiu. Dziewczyna właśnie opuściła rodzinne miasteczko, by uwolnić się od nieudanego związku i nudnej pracy, ale nie będzie to proste – tym bardziej że wkrótce na jej drodze stanie kilku mężczyzn, którzy namieszają jej w głowie... Czy na obie kobiety czeka szczęśliwe zakończenie?

Kaja Kujawska – rocznik 1986. Dziewczyna z prowincji w centralnej Polsce. Pracuje w branży IT jako Agile Coach. Literatura, zwierzęta i sport to podstawowe składowe jej codzienności. Niestrudzony zbieracz nowych informacji. Miłość do książek od zawsze budziła w niej chęć napisania własnej powieści.
Nowy dom jest jej debiutem literackim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 7 min

Lektor: Karolina Porcari

Oceny
4,1 (11 ocen)
7
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ 1ALINA

Szalenie ciągnęło mnie do Warszawy. Odkąd pamiętam, z wypiekami na twarzy słuchałam opowieści babki o odbudowie zniszczonej stolicy. O tym, jak Teresa Zawilska wróciła z marnym tobołkiem z wojennej zawieruchy w towarzystwie jedynie czarnego wodołaza znalezionego w obozie w Pruszkowie. Jak udało jej się zdobyć dla siebie i dla swojego psiego towarzysza mieszkanie w cudem ocalałej kamienicy. Jak postanowiła włączyć się w prace Biura Odbudowy Stolicy, by tworzyć nowy świat na gruzach starego. A teraz ja, dwa pokolenia później, właśnie tutaj szukałam swojego miejsca na ziemi.

W każdą sobotę miałam nadzieję, że czeka mnie dobry dzień. Szczególnie wtedy, gdy pogoda dopisywała tak, jak pierwszego dnia mojej warszawskiej przygody – słońce świeciło mocno, zapowiadając pełnię lata. Miałam wrażenie, że wszystko w tym sobotnim poranku jest zapowiedzią czegoś: dobrego dnia, miłego weekendu, w trakcie którego wreszcie zajmę się tym, co już długo było odkładane, zapowiedzią wyczekiwanego odpoczynku. Albo tego, że tak długo będę zastanawiała się, co zrobić, aż w końcu nie zrobię nic. Zresztą, jak co tydzień.

Dziś na błogi odpoczynek nie miałam szans; rzeczywistość zmusiła mnie do aktywności. Na przedpołudnie zaplanowałam wypakowanie kilku pierwszych kartonów z wielkiej góry zalegającej w przedpokoju, z którymi przyjechałam wczoraj do mieszkania po babce.

Na razie łudziłam się, że ta przeprowadzka to tylko coś chwilowego, tymczasowego. Cały czas nie mogłam uwierzyć, że mimo obaw zdecydowałam się na ten krok. Już kilka lat temu osiągnęłam wiek formalnie potwierdzający dojrzałość, ale wciąż czułam się mocno nieporadnym dzieckiem.

Teraz, żeby nie myśleć o wielkiej, dławiącej guli w gardle, powtarzałam sobie, że mogę wrócić, jeśli nie będzie mi się podobało. Jeżeli w tym wielkim mieście sobie nie poradzę, to przecież nic się nie stanie. W Grzybowie czeka na mnie przytulny pokoik, rodzice, którzy w razie potrzeby przygarną mnie z powrotem, i mnóstwo znajomych kątów. Jeśli tutaj mi się nie powiedzie, jeśli tęsknota będzie zbyt duża, mogę w każdej chwili wrócić.

Szybko uznałam jednak, że trzeba wziąć się do roboty, bo w końcu okaże się, że spędzę pół dnia na rozczulaniu się nad sobą. A tu czekają i przeprowadzka, i miasto do eksplorowania. Westchnęłam głęboko i poszłam szukać nożyczek.

Powinnam zacząć od pudeł z niezbędną zawartością. Jakiś talerz, kubek albo chociaż coś do ubrania. Ale nie, ciągnęło mnie w stronę najcięższych pudeł wypełnionych książkami. To przy nich najbardziej marudzili wynajęci przez ojca panowie od przeprowadzki.

– Pani Alu, co też pani tam nawkładała?! Kamieni?

Nie byli zachwyceni, że muszą je wnosić na ostatnie piętro kamieniczki na Mariensztacie – ciemnawo, bez windy, wąskie korytarze, na których trudno było manewrować. Ale cóż, obiecali koledze, że cały dobytek jego córki dotrze bezpiecznie do celu.

Nie tak dawno opróżnione przez babkę drewniane półki, zajmujące całą ścianę przestronnego pokoju, bardzo kusiły, żeby je zapełnić. Książki starszej pani Zawilskiej stały lub leżały rozsiane po całym jej ogromnym domu w podwarszawskiej Podkowie, do którego przeniosła się na początku tego roku, żeby w dojrzałym wieku w końcu spełnić największe marzenie i otworzyć niewielką stajnię. Kupiła stary dom, znalazła ekipę remontową, przez kilka miesięcy spędzała każdy dzień, poganiając panów i pilnując wszystkich drobiazgów. Cała rodzina stwierdziła, że to szalony pomysł i nie ma szans na powodzenie, a babka pewnie niebawem przytłoczona nadmiarem obowiązków wróci do życia statecznej matrony w słusznym wieku. Ona jednak niewiele sobie z tego robiła. Poza tym, radziła sobie doskonale. Stajnia funkcjonowała z miesiąca na miesiąc coraz lepiej. Nie tylko dostarczała starszej pani rozrywki, lecz także zaczynała przynosić niewielkie dochody z jazd rekreacyjnych i hipoterapii. Hipoterapia była zresztą jej najnowszym pomysłem – kilka miesięcy wcześniej skończyła kurs i zrobiła papiery instruktorskie jako najstarsza w grupie.

Ani w tym momencie, ani w żadnym innym Teresa nie interesowała się opinią otoczenia i po prostu robiła to, co uważała za słuszne. Zazdrościłam jej tego piekielnie. Ja często miałam nawet problem z podjęciem decyzji, co zjeść na śniadanie i byłam pewna, że przeniesienie się do Warszawy wyczerpało limit moich zdecydowanych wyborów na najbliższą dekadę. Miałam nadzieję, że za jakiś czas to się zmieni i nabiorę więcej zdecydowania i pewności.

Dzięki odważnej decyzji nestorki rodu, po przyjeździe do stolicy nie musiałam desperacko szukać mieszkania do wynajęcia (prawdopodobnie w pakiecie ze współlokatorami, bo na samodzielne wynajęcie na pewno nie byłoby mnie stać).

Mieszkanie, do którego się przeniosłam, było zachwycające. Babka, opierając się na swoich umiejętnościach wykorzystywanych przez kilkadziesiąt lat w zawodzie dekoratorki wnętrz, stworzyła pod każdym względem przyjemną przestrzeń do życia. Był tu tylko pokój z kuchnią, niewielka łazienka i wąski przedpokój, ale miało się wrażenie, że miejsca jest dużo więcej, niż wynikałoby z metrażu. Każdy detal był tutaj przemyślany, każdy najmniejszy szczegół miał sens i był nie tylko użyteczny, lecz także piękny. Czuć było rękę profesjonalisty i kogoś, kto kochał swój dom, wypełniając go ciepłem.

Gdyby nie ta nieoczekiwana możliwość, pewnie nie zdecydowałabym się na wyjazd z rodzinnego miasteczka. Dalej pomagałabym rodzicom w prowadzeniu niewielkiej mleczarni (która w czasach powrotu do naturalnych produktów miała się całkiem nieźle), a z czasem przejęła rodzinny biznes. Nie była to zła opcja, rodzina prowadziła go w sposób zorganizowany i odpowiadający mojej wizji dobrze prosperującej maszyny, ale czułam, że to nie jest moje powołanie. Całe szczęście, nikt na mnie nie naciskał i nie nalegał, abym przejęła rodzinny biznes.

Nie ma co się oszukiwać, byłam raczej typem wiecznie wystraszonego i niechętnie ryzykującego człowieka. Może dlatego babka wydawała mi się tak fascynująca i od najmłodszych lat do niej lgnęłam.

Wyciągając z pudła kolejne przykurzone tomy, myślami wracałam do Grzybowa, gdzie zostali nie tylko rodzice i brat, który wpadał często w odwiedziny, lecz także Piotrek. Mój były już narzeczony miał korzenie mocno zapuszczone w rodzinnym miasteczku i ani myślał się z niego wynosić. Kochał dłubanie w drewnie i ze swojej pasji zrobił sprawnie działający interes. Teraz siedział pewnie zadowolony w stolarni i konstruował kolejny mebel dla kogoś spragnionego „naturalnego i niebanalnego uroku”. Kochał to wszystko, co miał wokół siebie: gęsty las, szumiące szare morze i każdego dnia te same twarze ludzi mijanych na wąskich uliczkach. Ja też, ale w głębi duszy wiedziałam, że moje miejsce jest gdzie indziej.

Po opróżnieniu pierwszego kartonu, podeszłam z niebezpiecznie chyboczącym się stosikiem do ściany z półkami i z westchnieniem ulgi przełożyłam książki na najniższą z nich. Jeszcze tylko siedem pudeł, i gotowe. Mimo że przewożenie książek było utrapieniem, to nie żałowałam, że posiadam ich aż tyle. Każda z nich zajmowała osobne miejsce w moim życiu i uważałam, że bez nich nie mogłabym stworzyć dobrej dla siebie przestrzeni.

Odwracając się od ściany, zwróciłam uwagę na pudło leżące w rogu pokoju, które dotychczas było przykryte tym, które właśnie opróżniłam. Różniło się od moich, które były jednakowej wielkości i miały logo marketu budowlanego. Tamto było starsze i mocno podniszczone. Zdziwiłam się, bo babka starannie opróżniła dom ze swoich rzeczy, wyjaśniając, że chce, żebym czuła się jak u siebie. Zajrzałam do środka i widok jego zawartości mnie zachwycił. Karton okazał się wypełniony dokumentacją z czasów pracy Teresy w Biurze Odbudowy Stolicy na Mariensztacie: odręczne notatki, rysunki budynków z oznaczonymi elementami do odtworzenia, plany, projekty, zdjęcia – wszystko. Na samej górze była koperta z moim imieniem napisanym starannym pismem babki. Oczywiście, piórem. Oprócz niego używała wyłącznie ołówków; przez całe życie nie uznawała długopisów.

 

Może coś z tego przyda Ci się w nowej pracy.

 

Powodzenia!

 

Były tam takie skarby, że szybko porzuciłam myśli o dalszym rozpakowywaniu i o planowanym spacerze. Usiadłam na podłodze i zaczęłam przeglądać je kartka po kartce.

ROZDZIAŁ 2TERESA

Pierwszy raz zobaczyłam go w kolejce. Stał z kartkami na chleb w tłumie głodnych kobiet i zdezorientowanych starców. Jedyny mężczyzna poniżej siedemdziesiątego roku życia w tej ciżbie. W dodatku, przystojny. Nie ostentacyjnie, ale dyskretnie przyciągający spojrzenie. Ciemne, krótkie włosy miał zaczesane na bok, szerokie ramiona niemal zasłaniały mężczyznę, który stał za nim. Starał się nie rzucać w oczy, ale elegancki płaszcz w kratę i starannie wygolone policzki nie ułatwiały mu zadania. Spokojny, opanowany, wydawał się myślami być bardzo daleko. Od sklepu, Warszawy, wojny i okupacji. Pozazdrościłam mu tego oddalenia. Ja byłam tak bardzo tu i teraz, jak tylko się dało. Do granic możliwości skupiona na zadaniu. Teraz najważniejsze z nich to zdobyć jedzenie. Praktyczna strona natury musiała brać górę. Szczególnie w tych okolicznościach, gdy wiedziałam, że jestem zdana tylko na siebie i w tym mieście zupełnie sama. Miało to też swoje dobre strony, bo o nikogo nie musiałam się martwić. Rodzice i siostra byli bezpieczni w Eynsford. A przynajmniej taką miałam nadzieję. Rozstaliśmy się prawie dwa lata wcześniej. Zdecydowałam, że zostaję, tu jest moje miejsce, mam obowiązki wobec ojczyzny. Oczywiście się na to nie zgodzili. Jacy rodzice pozwoliliby córce na coś tak ryzykownego, gdy w perspektywie było prawdopodobnie spokojne życie na emigracji? Uciekłam więc w przeddzień zaplanowanego wyjazdu do Anglii, biorąc tylko trochę najpotrzebniejszych rzeczy do małego plecaka i zostawiając krótki list. Liczyłam na to, że dotarli do Eynsford bez problemów, że jeszcze się zobaczymy i kiedyś mi wybaczą. Odkąd się rozstaliśmy, pisałam do nich listy co najmniej raz na tydzień, ale nie dostałam żadnej odpowiedzi.

Teraz byłam tylko ja, moje życie, przetrwanie. No i Polska. Po to tutaj przyjechałam, żeby być blisko centrum wydarzeń, żeby się przydać, zrobić coś pożytecznego.

– Panienka da swoje kartki. – Z zamyślenia wyrwała mnie wyraźnie zniecierpliwiona, zbyt wcześnie zestarzała ekspedientka. – Się pospieszy, myśli, że nikt tam za nią nie stoi?

Kolejka za mną podchwyciła jej ton i już kilka kolejnych osób zaczęło rzucać pełne irytacji uwagi.

– Już, już, spokojnie, nie pali się. – Przez kilka ostatnich miesięcy dowiedziałam się trochę o tym, jak przetrwać na ulicach Warszawy. Panienkę z dobrego domu musiała wyprzeć zaradna młoda kobieta i takie sytuacje już mnie nie denerwowały. Przystosowałam się.

Oddałam swoje kartki, wzięłam kawałek gliniastego chleba i zastanawiając się nad tym, jakie to pyszności ze sobą niosę i na ile ten smakołyk musi mi wystarczyć, zaczęłam przepychać się do wyjścia.

Nie rozmawialiśmy wtedy, nie spojrzał na mnie nawet (nic dziwnego, porywającą pięknością to ja nigdy nie byłam), stał dalej cierpliwie, czekając na swoją kolej. Nie przypuszczałam wówczas, że przez kilka kolejnych lat będzie dla mnie najważniejszym punktem wszechświata.

Spotkaliśmy się dwa dni później na Miodowej. Poprzedniej nocy mróz zaatakował z dużą siłą i o poranku cały świat wydawał się nieprzyjazny. Śnieg nie był już otulającym przyjemnym kokonem, łagodzącym kanty i zakrywającym brud. Oblepił wszystko twardą skorupą. Ręce, mimo solidnych wełnianych rękawiczek (oj, mamo, teraz tak bardzo doceniam, że latami zmuszałaś mnie do nauki robienia na drutach), miałam zgrabiałe, twarz bez powodzenia próbowałam chować w kołnierzu lichego płaszcza. Szłam szybko, byle tylko dotrzeć do Długiej. Miałam nadzieję nieco rozgrzać się tym energicznym marszem. No i, oczywiście, wyszłam z domu za późno, liczyłam się więc z kolejnym w tym tygodniu spóźnieniem. O dziewiątej zaczynały się wykłady z literatury średniowiecznej, na których koniecznie chciałam być. Każdego ranka myślałam, że może i nie prezentuję się ostatnio specjalnie elegancko i daleko mi do młodej damy, na którą mnie wychowywano, ale chociaż będę miała staranne wykształcenie i przekonywałam samą siebie, że owszem, warto wstać spod ciepłej kołdry, warto przebić się z dalekiej Woli częściowo tramwajami, częściowo na pieszo, żeby posłuchać, jak profesor Marczyński opowiada o Żywocie Pięciu Braci Męczenników albo Kazaniach Gnieźnieńskich. Tego dnia było to wyjątkowo trudne. Poprzedniego wieczoru siedziałam do późna, czytając cudem zdobyty podręcznik dla studentów pierwszego roku medycyny i próbowałam przyswoić wszystko, co mogło mi się przydać do pracy w szpitalu. Miałam ją zacząć w przyszłym tygodniu, pełniąc funkcję pielęgniarki. Posadę zawdzięczałam dawnemu przyjacielowi rodziny, panu Karczewskiemu, który uznał, że certyfikat potwierdzający moje umiejętności jest ich wystarczającą gwarancją. Tymczasem odbyłam tylko krótki kurs wakacyjny, na którym zajmowałyśmy się głównie przyklejaniem plastrów, plotkami i flirtami z co przystojniejszymi lekarzami. Na szczęście, wystawiali zaświadczenie o ukończeniu kursu i kwalifikacjach. Teraz nadrabiałam braki w edukacji, bo przede wszystkim bardzo chciałam pomagać, a poza tym, kończyły mi się pieniądze i każda możliwość zarobienia choćby niewielkiej kwoty była nie do przecenienia.

Szłam śliskim, oblodzonym chodnikiem, zastanawiając się, co będzie, jeśli się przewrócę i coś sobie połamię.

– No żeż! – Oczywiście, gdy tylko pomyślałam, jakie to mogą być konsekwencje takiego niefortunnego wydarzenia, natychmiast straciłam równowagę.

– Ostrożnie. Ślisko dziś. – Upadając, poczułam, jak ktoś próbuje mnie złapać za łokieć i podtrzymać. Niestety, bez powodzenia. Klapnęłam na tyłek, z bezradną miną poddając się losowi.

– Nic się pani nie stało? – usłyszałam raz jeszcze przyjemny, ciepły głos. Podniosłam wzrok i zobaczyłam chłopaka ze sklepu. Tak właśnie pomyślałam: chłopaka – nie mężczyznę, ale też nie chłopca.

– Nie, nie. Oczywiście, że nie. – Próbowałam zachować resztki godności w tej kiepskiej sytuacji, ale zupełnie mi nie szło. Powagi nie dodawał fakt, że podeszwy butów na chodniku radziły sobie bardzo słabo i nadal niezgrabnie usiłowałam dźwignąć się do pozycji stojącej.

– Proszę chwycić moją rękę, pomogę – zaproponował z błyskiem rozbawienia, patrząc cierpliwie na moje rozpaczliwe próby.

– Nie ma potrzeby. Muszę tylko znaleźć punkt podparcia i o, już. Widzi pan, udało mi się. – Nie wiedzieć czemu, uparłam się, że powinnam sobie radzić sama. Zawsze.

– No faktycznie, podziwiam pani zwinność i grację. – Ukłonił się lekko i odszedł w tym samym kierunku, w którym szłam tuż przed fatalnym upadkiem.

Postałam jeszcze chwilę, żeby nie iść tuż za moim niedoszłym wybawicielem. Udawałam, że bardzo intensywnie wczytuję się w afisz kina Helgoland, wiszący na słupie ogłoszeniowym akurat na wysokości mojego wzroku. Odczekałam, aż nieznajomy zniknie z pola widzenia i nie chcąc ryzykować odmrożenia którejś części ciała (najpewniej stóp w półbutach z delikatnej, miękkiej skórki, idealnych na polską zimę), szybkim krokiem ruszyłam do położonej nieopodal kamienicy Gaszyńskiego.

ROZDZIAŁ 3ALINA

– Babciu, jestem! I to potwornie głodna. Przyjechałam do Podkowy już następnego dnia po przeprowadzce. Najzwyczajniej w świecie, nie mogłam się doczekać, kiedy się zobaczymy.

Mimo krótkiej i nieskomplikowanej trasy zgubiłam się trzy razy, rozmawiałam z pięcioma mieszkańcami okolicznych wiosek, w tym jednym wyraźnie nietrzeźwym, cudem nie przejechałam dwóch kur, które pojawiły się znienacka na wiejskiej drodze, ale w końcu dotarłam. Jazda samochodem nadal stanowiła dla mnie spore wyzwanie, choć pokonałam już setki kilometrów. Nadal uważałam, że żaden ze mnie kierowca i świat motoryzacji miałby się znacznie lepiej, gdybym została przy komunikacji miejskiej. Przełamywałam się jednak, każdego dnia wsiadając do samochodu choćby na chwilę.

Usiadłam przy stole w kuchni, gdzie trafiłam od razu zwabiona boskimi zapachami. Babka utrzymywała, że nie lubi gotować, ale niezależnie od jej upodobań, wychodziło jej to świetnie. Teraz też krzątała się przy kuchence, nakładając mi obiad i przy okazji przeganiając spod nóg kudłatego psa, który zawsze kręcił się gdzieś w pobliżu, szczególnie, jeśli było się blisko jedzenia. Był to potomek znalezionej w obozie w Pruszkowie Pchełki – wodołaza, który towarzyszył babce pod koniec wojny i w pierwszych latach odbudowy. Na początku lat pięćdziesiątych postanowiła znaleźć jej partnera i w kolejnych latach brała zawsze jednego szczeniaka, najpierw dzieci Pchełki, potem jej następczyń. Nie wyobrażała sobie nie mieć blisko włochatego przyjaciela. Kochała te psy, a one to czuły i odwzajemniały. W domu w Podkowie mogły wszystko – każdy fotel, kanapa, łóżko były dostępne. Choć nie zawsze chętnie z tego korzystały, bo grube futro sprawiało, że wolały chłodniejsze miejsca. I Teresa, i bliskie jej stworzenia respektowały wzajemnie swoje preferencje i żyły w doskonałej symbiozie.

Tak jak mariensztackie mieszkanie urządzone było z sercem i z klasą, tak wnętrze tego domu zapierało dech. Piękne drewno, same ciepłe, jasne barwy, ogromne okna, najrozmaitsze rośliny w każdym kącie. Wielkie, przepastne kanapy, na których leżało mnóstwo poduszek i miękkich pledów. Fotele, idealne, żeby ułożyć się na nich wygodnie z książką i na chwilę zapomnieć o świecie. Ciężki, masywny stół zapraszający do ucztowania. No i wszędzie książki. Czuć było, że babka naprawdę chciała tu mieszkać i włożyła mnóstwo energii w to, żeby było jej tutaj dobrze.

– Babciu, te dokumenty, które mi zostawiłaś! Kopalnia wiedzy, bardzo dziękuję. – Nie mogłam się powstrzymać, musiałam od tego zacząć.

– Nie ma sprawy. Pomyślałam, że mogą ci się przydać. No i ostatnio porządkowałam papiery, to zebrałam wszystko i wrzuciłam w jedno miejsce. Jakbyś jeszcze czegoś chciała się dowiedzieć, to śmiało pytaj.

– Na twoim miejscu byłabym ostrożna z takimi deklaracjami. Zobaczysz, że zamęczę cię pytaniami. – Zaśmiałam się, a sekundę potem straciłam ochotę na jakiekolwiek rozmowy, bo przede mną pojawił się talerz z parującym kapuśniakiem. Od dzieciństwa była to moja ulubiona zupa, a babcia robiła najlepszą jej wersję – tak bardzo kwaśną, że aż wykręcało.

– Jakoś chyba dam radę. Zjedz szybko, a potem pójdziemy do stajni, przywitamy się z moim nowym nabytkiem. Tłustawy czarny hucuł, bardzo niechętny do pracy – Teresa szybko przeszła na temat najżywiej ją zajmujący, czyli konie.

– O, cudownie! Tak w ogóle, to musisz mnie oprowadzić jeszcze raz. Kiedy ostatnio byłam z wizytą, to byłam tak zaaferowana, że połowy nie pamiętam. A potem mogę wsiąść na tego niechętnego konia? Przez tę przeprowadzkę zupełnie nie miałam czasu na jazdę. Nie było mnie w stajni chyba z miesiąc.

– No pewnie, wszystko ci pokażę, a potem go osiodłamy. Ale jeśli zlecisz, to nie moja wina.

– A dlaczego mam zlecieć? Przecież wiesz, że dobrze sobie radzę nawet z trudnymi przypadkami. – W odpowiedzi usłyszałam tylko cichy pomruk.

Wstałyśmy od stołu i wyszłyśmy z kuchni. Prawda była taka, że faktycznie sobie radziłam, ale kosztowało mnie to potwornie dużo nerwów. Kochałam konie tak samo mocno, jak się ich bałam, ale przed nikim się do tego nie przyznawałam, a już na pewno nie przed babcią.

Babka jak zwykle miała na sobie wygodne, poprzecierane bryczesy i dżinsową koszulę zapinaną na napy. Wychodząc z domu, założyła tylko ubłocone sztyblety i już była gotowa. Nadal miała długie włosy, farbowała je na kolor zbliżony do naturalnego – ciemny, trochę karmelowy blond. Do jazdy najczęściej plotła niechlujny warkocz i przerzucała go sobie przez ramię.

Mając nadzieję, że będzie okazja na przejażdżkę, przywiozłam ze sobą strój, wyjątkowo wyprany i w miarę czysty, choć nadal pachnący intensywnie koniem i noszący ślady sierści tu i ówdzie. Niezależnie od tego, ile razy się go czyściło, zapach pozostawał.

Poszłam przebrać się do siodlarni, w trakcie rozważając, jak długo będę musiała negocjować kwestię toczka. Kłóciłyśmy się o to za każdym razem. W skrócie: ja nie chciałam, babka nalegała.

– Znowu nie założyłaś! Ileż razy można przerabiać ten temat! Ile ty masz lat? Dwanaście? – Babka jęknęła z rezygnacją.

– Ale babciu, sama nie jeździsz w toczku. I wiesz dobrze, że przy najgorszych upadkach i tak średnio się przydaje – argumentowałam bez większego przekonania. Wiedziałam, że to nierozsądne, ale po prostu nie znosiłam, gdy wielki twardy garnek grzał mnie w głowę. Miałam wrażenie, że nie do końca rejestruję w nim rzeczywistość i w rezultacie czułam się bardziej zagrożona niż zabezpieczona.

– Nie ma co dyskutować. Zakładaj go szybko, bo mamy tylko dwie godzinki, zanim przyjadą pierwsi uczniowie. – Babcia zdążyła zaskarbić sobie sympatię młodych warszawskich adeptów jeździectwa, którzy nadciągali tłumnie na treningi. – Siodłaj Waldemara, ja pojadę na Huncwocie.

Tym razem poddałam się szybko, nie mogąc doczekać się wspólnej wycieczki po okolicznych lasach. Niespokojny hucuł od pierwszego kroku szalał i panikował, a jadąca obok babka na wysokim majestatycznym wielkopolanie patrzyła z góry na moje rozpaczliwe wysiłki opanowania konia i śmiała się tylko trochę złośliwie. Przy bramie stajni minęłyśmy się z młodym chłopakiem. We flaneli, czarnych bryczesach i wypastowanych oficerkach wyglądał na dziwne połączenie kowboja z jeźdźcem na zawodach ujeżdżenia.

– Dzień dobry Janku! Poznaj moją wnuczkę Alinę. Jedziemy na krótką przejażdżkę, za godzinę powinnyśmy być z powrotem. Na lekcje przyjeżdża dziś rodzeństwo Krawczyków, weźmiesz ich? Na początek na lonżę. Ostatnio zaczęliśmy anglezować.

– Dzień dobry pani Tereso. Alino, miło poznać! Jasne, zaopiekuję się nimi. I tak chyba wiele poza tym nie ma dziś do roboty.

– Doskonale, to my lecimy. – Babka wzięła na siebie kurtuazyjne zwroty, a ja odczekałam, aż odjedziemy kawałek, żeby mieć pewność, że nie usłyszy, ale ciężko mi było zachować cierpliwość.

– A kto to? Nie wiedziałam, że masz pracowników. – Przyznam, że część mojej ciekawości brała się z tego, że Janek, oprócz zabójczo przystojnej twarzy, miał również co najmniej metr dziewięćdziesiąt i głęboki, przyjemny głos.

– Tymczasowego i po znajomości. Wnuczek sąsiadów. Przydaje się, gdy są jakieś cięższe prace. Poza tym, dzieci go lubią. Potrafi nad nimi zapanować. Kocha konie, a jego rodzina od dawna ma tylko jedną leciwą kobyłę, chociaż kiedyś mieli wielką stajnię i naprawdę przepiękne konie. No i teraz realizuje pasję u mnie. Ma rękę do tych zwierząt. Słuchają go i się przy nim uspokajają. No i jak on jeździ! Jakby urodził się w siodle. Startował kiedyś podobno w ujeżdżeniu, ale potem wyjechał na studia i porzucił regularne treningi. Miły chłopak, chociaż trochę mrukliwy, całkiem jak jego dziadek. Są zresztą ze sobą bardzo blisko. Rodzice Janka wyjechali kilka lat temu i otworzyli pensjonat w górach, rzadko przyjeżdżają, a babka umarła dawno temu. I tak sobie we dwóch gospodarzą tutaj, w Podkowie.

– Widzę, że udało ci się już dobrze zintegrować z lokalną społecznością. A cała rodzina bała się, że będziesz tu sama.

– Wiesz, że samotność mi nie przeszkadza. Gdy mam przy sobie zwierzęta i książki, to jestem zadowolona. Sama chciałam przenieść się za miasto. No i nadal mam do Warszawy blisko. Samochód jeździ, ja jestem jeszcze na tyle sprawna, że mogę z niego korzystać. Poza tym, nie bez powodu wybrałam akurat to miejsce, z rodziną Janka znamy się od dawna. Ale to historia na kiedy indziej. A teraz zobaczmy, jak szybko ta puchata kluska może pobiec.

Popędziła konia do galopu. Ruszyłam więc za nią, a za nami z radosnym szczekaniem puścił się pies.

ROZDZIAŁ 4TERESA

Weszłam do niewielkiego pokoju na trzecim piętrze eleganckiej kamienicy. Było mi zimno, mokro i chciałam wrócić pod kołdrę. Ale nie, obowiązek to obowiązek. Wpoiła mi to świętej pamięci babcia Jadwisia, która ani dla siebie, ani dla nikogo innego taryfy ulgowej nie miała. Wakacje u niej to zawsze była ogromna przyjemność. Atmosfera jak na zgrupowaniu kawalerii. Do tej pory na myśl o jej dworku w Wypuczkach odruchowo staję na baczność. Jeździłam do niej dwa razy w roku: latem i zimą. Bardzo długo budziłam się z krzykiem na te wspomnienia. Musztra dotyczyła każdego. Oprócz członków rodziny, służby, także całego żywego inwentarza. Krążyły legendy o jej zdyscyplinowanych kurach, które chodziły tylko marszowym krokiem, zawsze dwójkami.

Skupiona na zdejmowaniu szalika, przy jednoczesnej próbie nieobsmarkania się publicznie, nie zauważyłam, że ktoś do mnie podszedł.

– Jak się pani czuje? Nie za bardzo potłuczona? – Oczywiście, że musiał to być mój wybawca sprzed chwili; trafił na ten sam wykład.

– Obtłukłam sobie pupę, szanowny panie. – Niestety, rewerencją i przesadnym ugrzecznieniem wyprowadził mnie z równowagi. Choć nie do końca wiedziałam dlaczego, bo przecież intencje miał z pewnością dobre. Tak czy inaczej, panienka Tereska zniknęła, byłam teraz zirytowaną Teresą.

– To niedobrze. Może mogę jakoś pomóc? – Wyraźnie był zdziwiony moimi słowami, ale szybko się zreflektował i wrócił do trybu ułożonego kawalera.

– Tak, natrzeć altacetem, a potem pomasować. – Ton miałam jadowity, gniew ani mi nie przeszedł, ani nie zelżał.

– To ja może pójdę po koleżankę, ona pani pomoże. – Zawahał się, ale dzielnie dalej oferował mi pomoc.

– Nie trzeba, poradzę sobie. – Oklapłam nieco w swojej złości i uznałam, że dość się chłopcu dostało, w dodatku bez powodu, nie ma co go dłużej męczyć. – Przepraszam, upadek nieco mnie rozstroił.

– Nic się nie stało. Usiądźmy, zaraz się zacznie.

Okazało się, że (niespodzianki, ach niespodzianki), Kazania gnieźnieńskie nie były porywającą lekturą. Przyznaję, nie przysnęłam tylko dlatego, że wstyd po upadku i chłód panujący w pomieszczeniu mi na to nie pozwoliły. Nie mogąc skupić się na wykładzie, zaczęłam uważnie przyglądać się otoczeniu. Kogo my tu mamy? Jest ten mój rycerz, a obok niego dwa spłoszone dziewczątka z długimi warkoczami. Siedzą całe spięte, jakby tylko czekały na moment, w którym wpadnie tutaj gestapo. Notują skrzętnie, choć widać, że dłonie całkiem zmarznięte. To chyba siostry, bo włosy tak samo kruczoczarne, wielkie ślepia tak samo trwożnie patrzą. Poza nimi jeszcze trzech chłopców. Jeden to wyraźnie typ króla balu. Oczy błyszczące, włosy zaczesane na bok i starannie przyklepane pomadą. Łypie to na mnie, to na te bojaźliwe istotki, próbując złapać jakąś ofiarę na swój boski uśmiech. Nie miałam ochoty na flirty, więc przerzuciłam się na obserwację dywanu. Wielobarwny, ze skomplikowanym wzorem, piękny. Szkoda tylko, że cały już ubłocony. Ale cóż, zima.

Na kontemplacji dywanu spędziłam czas do końca zajęć (pouczę się pilnie następnym razem, babciu Jadwisiu).

– Moi drodzy, na dziś kończymy. Pamiętajcie, w przyszłym tygodniu widzimy się na Solcu. – Głos profesora wyrwał mnie z zamyślenia. Zanotowałam sobie szybko tę informację w głowie, bo lokalizacje zmieniały się tak często, że nie zawsze byłam pewna, czy idę we właściwe miejsce.

Zerwałam się, ubrałam w pośpiechu i wybiegłam. Szłam szybko, nie patrząc na twarze ludzi, których mijałam. Od jakiegoś czasu unikałam uważnego przyglądania się temu, co wokół mnie. Warszawa była coraz bardziej szara i przygnębiająca. Resztki nadziei przysypał śnieg.

– Halo! Zostawiła pani szalik. – Zziajany wybawiciel dogonił mnie u wylotu Schillera. – Zmarznie pani, strasznie wieje.

– Dziękuję. Nie zauważyłam nawet, że go nie mam, ale faktycznie teraz czuję, jak jest mi zimno.

– Tadeusz. – Wyciągnął dłoń.

– Teresa.

Dłoń miał ciepłą, a uścisk zdecydowany. Żadnej śniętej ryby, na szczęście. To była jedna z rzeczy dyskwalifikujących przy pierwszym kontakcie. Spodziewałam się delikatnej, pergaminowej łapki jak u milorda, a dotykałam zgrubiałej i szorstkiej skóry.

– Idziesz na dwudziestkę dwójkę? – zapytał.

– Tak. Pewnie i tak się nie wcisnę, bo o tej porze zawsze tłok, ale warto spróbować.

– To pójdę z tobą, też jadę w tamtą stronę.

Okazało się, że całkiem miły chłopiec z tego Tadeusza. Może nie porywający i zachwycający, ale uprzejmy, kulturalny i nienachalnie przyjemny. Choć na tym etapie każdą znajomość przyjmowałam z dużym dystansem. Nie miałam ochoty nikogo nowego poznawać. Nie chciałam o nikogo się bać, więc byłam ostrożna. Uznałam, że im mniej będzie łączyć mnie z kimkolwiek, tym bardziej będzie się zaangażować w sprawy kraju. Dlatego podczas tamtego spaceru nie chciałam widzieć wpatrujących się we mnie intensywnie oczu o barwie Bałtyku w pochmurny dzień. Udawałam, że nie zwracam uwagi ani na zgrabne dłonie o smukłych palcach, gdy pomagał mi wysiąść z tramwaju, ani na szerokie ramiona, którymi osłaniał mnie przed napierającym na nas tłumem. Ignorowałam wyraźne oznaki zainteresowania, które mi okazywał. Cały czas trzymałam podniesioną gardę, ale, niestety, po jakimś czasie okazała się niewystarczająca.

Tego dnia nie wróciłam od razu po zajęciach do domu. Po dwóch przystankach doszliśmy do wniosku, że pójdziemy jeszcze na kawę.

Wszyscy