Nocne Haiku - Radosław Lemański - ebook

Nocne Haiku ebook

Radosław Lemański

0,0

Opis

Czy może być coś straszniejszego dla rodzica, niż śmierć jedynego dziecka. Do tego śmierć samobójcza? Jak pogodzić się żyć z taką stratą, gdy w dodatku nie widzi się dla takiej śmierci powodu? Próbując zrozumieć syna – niespełnionego pisarza, będący na emeryturze ojciec analizuje jego teksty z jedynego ocalałego zeszytu z zapiskami, z czasem otrzymuje również fragmenty tekstów syna od przyjaciela, a w końcu zapis telefonicznej rozmowy z synową. Wszystkie te „tropy” niczym puzzle odsłaniają obraz syna, rzucając kolejne światło na prawdziwe powody tego, co zrobił. Wczytując się w zapiski syna – niedoszłego pisarza, jednocześnie ojciec sam prowadzi zapiski z tych swoich spotkań z literaturą, poddając analizie sam proces pisania co sprawia, że w końcu sam doświadcza siły targających pisarzem uczuć. Jednocześnie poprzez zapiski syna, bohater mierzy się z własnymi wspomnieniami, ponownie musi ocenić własne wybory i doświadczenia a na ich tle snuje opowieść o życiu i przemijaniu w trudnych czasach, w jakich przyszło mu żyć. Przez to dramat ten staje się opowieścią o życiu, analizą jego mechanizmów i praw, które wpływają na wybór ostatecznej decyzji. Na tym tle odbywa się pozorny monolog ojca, a nieświadomie – wielopłaszczyznowa rozmowa ojca z synem, a właściwie z duchem syna, który próbuje nawiązać z żyjącym ojcem kontakt właśnie poprzez literaturę.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 95

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ra­do­sław Le­mań­ski

NOC­NE HA­IKU

dra­mat

na pod­sta­wie po­wie­ści

„Iskier­ki” Hen­ry­ka Urban­ka

Co­py­ri­ght@Ra­do­sław Le­mań­ski

Okład­ka: www.mpress-fre­elan­cer.pl

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne.

All ri­ghts re­se­rved.

E-book

Wy­da­nie I, Zie­lo­na Góra, 2012

ISBN: 978-83-935993-0-1

www.nad­chmu­ra­mi.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Oso­by

Oj­ciec – star­szy męż­czy­zna

Syn – duch zmar­łe­go syna

AKT I

Pierw­sze li­te­ry al­fa­be­tu

Sce­na I

Pod­no­si się kur­ty­na. Na środ­ku sce­ny wi­dać de­li­kat­nie pod­świe­tlo­ne, sta­re biur­ko z krze­słem, za któ­rym sie­dzi star­szy męż­czy­zna i pi­sze. W trak­cie swo­jej opo­wie­ści po­ru­sza się: cho­dzi, przy­sta­je, sia­da na stop­niu na wprost wi­dza i zwra­ca się do nie­go – w za­leż­no­ści od wi­zji re­ży­se­ra i przy­ję­tej kon­wen­cji.

Gdzieś z tyłu, na dru­gim pla­nie, sie­dzi na pod­wyż­sze­niu (na przy­kład sza­fie) mało wi­docz­ny Syn – a ra­czej jego duch.

W tle, jak­by z dru­gie­go po­ko­ju, by nie za­głu­szać dia­lo­gu, sły­chać ra­dio, ew. rów­nież te­le­wi­zor. Oprócz mu­zy­ki, co ja­kiś czas do wi­dza do­cho­dzą waż­ne wy­da­rze­nia na świe­cie, któ­re „prze­pły­wa­ją obok” bo­ha­te­ra, sku­pio­ne­go na swo­im wnę­trzu, sym­bo­li­zu­jąc upływ cza­su.

Syn

Wol­no sy­la­bi­zu­je li­te­ry i re­cy­tu­je ca­łość.

A

AAAAAAAAAAAAAAAAA!!!

AAAAAAAAAAAAAAAAA!!!

AAAAAaaaaaaaaaaaaaa...

Krzyk. Szcze­li­na krzy­ku. Szcze­li­na, po­przez któ­rą wdzie­wa się na świat pierw­sza li­te­ra. Wiem, nie usły­szał jej ża­den anioł, nie usły­szał nikt ze sto­ją­cych po­nad ich za­stę­pa­mi. Nie mam złu­dzeń, nie mam na­dziei. Uro­dzi­łem się w roku po śmier­ci Sta­li­na. Mogę tyl­ko krzy­czeć.

Aaaaaaaaaaaa!

Aaa...

Nie, nie je­stem cho­ry. Krzyk jest jed­nym ze spo­so­bów za­po­mi­na­nia się wy­obraź­ni. Na­uczy­łem się go od Czło­wie­ka Sza­lo­ne­go. Kie­dyś chcia­łem pójść jego dro­gą. Zre­zy­gno­wa­łem. Nie, nie dla­te­go, że zna­la­złem dro­gi prost­sze. Prze­stra­szy­łem się jej nie­mo­cy. A krzyk? Krzyk mi o tym przy­po­mi­na.

Aaa...

a...

...dziś już się nie boję. Nie boję się pierw­szej li­te­ry al­fa­be­tu, ni ostat­niej. Nie boję się słów, któ­re z tych li­ter ukła­da­ją się w prze­dziw­ną mo­zai­kę na prze­mian zdzi­wie­nia i tego, co owo zdzi­wie­nie uni­ce­stwia. Nie boję się i was, bez­i­mien­ni, mil­czą­cy anio­ło­wie, któ­rych już cza­sa­mi uda­je mi się usły­szeć...

Oj­ciec

Do tej pory po­chy­lo­ny nad ze­szy­tem – pa­mięt­ni­kiem. Mówi jak­by do sie­bie, wa­żąc po­szcze­gól­ne sło­wa.

O...

Pi­szę.

Pierw­sze sło­wo...

Prze­pra­szam...

Czy ro­bię to wbrew so­bie?...

Co to zna­czy, że pi­szę?...

I czy to w ogó­le coś zna­czy?...

Dal­sze sło­wa są do wi­dza

Nig­dy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem. Przez całe ży­cie uni­ka­łem py­tań o pierw­szeń­stwo kury przed jaj­kiem. Je­stem in­ży­nie­rem. Prag­ma­ty­kiem. Lu­bię (a wła­ści­wie lu­bi­łem) pra­co­wać, lu­bię słu­chać mu­zy­ki, lu­bię do­bre je­dze­nie i do­bre piwo. Je­stem he­do­ni­stą – je­śli uży­wam wła­ści­we­go sło­wa. O ko­bie­tach w moim wie­ku wspo­mi­nać ra­czej nie wy­pa­da. A szko­da. Mam 65 lat. Od kil­ku mie­się­cy je­stem też „eme­re­re”. Wy­słu­żo­ny. Tro­chę mi przy­kro z tego po­wo­du, bo chcia­łem jesz­cze pra­co­wać. Ale dano mi cał­kiem nie­de­li­kat­nie do zro­zu­mie­nia, że mój czas się skoń­czył. „Bez­ro­bo­cie, ko­le­go, ro­zu­mie­cie!”. Daw­niej mó­wi­ło się „to­wa­rzy­szu”. Do­sta­łem dy­plom, na­gro­dę za 40 lat pra­cy i urlop, z któ­re­go się nie wra­ca. Przy­znam, że zim­ny dreszcz ma­su­je mój krę­go­słup, gdy uświa­da­miam so­bie co to zna­czy. Nie­ste­ty, nie wol­ność, o któ­rej ma­rzy­ło się przez te wszyst­kie lata nie­na­wi­dze­nia bu­dzi­ka. Ra­czej strasz­li­wą sa­mot­ność i pust­kę, od któ­rych moż­na zwa­rio­wać. Na­praw­dę. Dla­te­go ku­pi­łem so­bie gru­by ze­szyt, bar­dzo dro­gie pió­ro i kil­ka pa­czek na­bo­jów z zie­lo­nym atra­men­tem. Zie­lo­nym, po­nie­waż ta­kie­go uży­wał w swo­im dzien­ni­ku Mi­chał, mój syn. Przy­najm­niej w tym, któ­ry mam przed sobą, bo tyl­ko ten się po nim ostał. Je­że­li były ja­kieś inne, to za­bra­ła je sy­no­wa. I chy­ba znisz­czy­ła, bo gdy ją o to za­py­ta­łem, z wście­kło­ścią po­wie­dzia­ła, że tak i że nie chce o tym wię­cej sły­szeć. Do­my­ślam się dla­cze­go. Mo­gło w nich nie być o niej ni­cze­go do­bre­go. Tak jak w tym, któ­ry mam przed sobą. Czy za­słu­ży­ła na tak su­ro­wą oce­nę? Nie wiem. Czy ja za­słu­ży­łem? Też nie wiem. Chy­ba dla­te­go ku­pi­łem ten ze­szyt. Bo może po­przez pi­sa­nie moż­na się cze­goś o so­bie do­wie­dzieć. I żeby nie zwa­rio­wać. Dzień jest pie­kiel­nie dłu­gi, gdy trze­ba go za­go­spo­da­ro­wy­wać sa­me­mu. Mu­szę przy­znać, że nig­dy tego nie czu­łem. Do nie­daw­na wszyst­kie wy­da­wa­ły mi się za krót­kie... Do cza­su, gdy to się sta­ło...

Mówi z tru­dem, wzru­szo­ny

Mój syn... Mi­chał... Nie żyje... Po­peł­nił sa­mo­bój­stwo...

Chwi­la ci­szy. Na­stęp­nie Syn re­cy­tu­je ko­lej­ną część „Abe­ca­dła”. Oj­ciec przy­sta­je bez ru­chu.

Syn

B

Byt.

Coś, co okre­śla, ale chy­ba nie aż tak bar­dzo, jak­by tego chcie­li ci, któ­rym okre­śla. Od­stę­pu­ję od nie­go bez żalu. Bach. Beetho­ven. Brahms. I nad wszyst­ki­mi Mo­zart. Dla­cze­go nie­miec­ka mu­zy­ka? Al­bo­wiem do­ty­ka­jąc ust usta­mi, sta­je­my się bar­dziej wraż­li­wi na do­gma­ty. Do­gma­ty dają pew­ność, ale za­bie­ra­ją sło­wa, któ­rych uży­wa­li­śmy tak nie­ostroż­nie, że prze­sta­ły zna­czyć. Nie­miec­ka mu­zy­ka nic tu nie po­mo­że. Ani żad­na inna. Mu­zy­ka nie ma mocy oca­la­nia słów ani ich zna­czeń. Dla­te­go nie po­tra­fię ukryć przy­jem­no­ści, z jaką za­ja­dam się świe­ży­mi pącz­ka­mi, piję wy­traw­ne wino, słu­cham Mo­zar­ta. Nie chcę ukraść cia­łu tych drob­nych ni­ja­ko­ści, któ­re tak bar­dzo utrud­nia­ją by­wa­nie czymś, co brzmi dum­nie.

Syn milk­nie i cho­wa gło­wę w ko­la­na. Po chwi­li mówi Oj­ciec.

Oj­ciec

Wy­rwa­łem... Wy­du­si­łem z sie­bie zda­nie, któ­re przez kil­ka lat nie prze­cho­dzi­ło mi przez gar­dło. Nie­zna­jo­mym mó­wi­łem, że wy­je­chał do Ame­ry­ki i nie daje zna­ku ży­cia. Ot, taka na­tu­ra. Zna­jo­mi wie­dzie­li, że nie war­to o tym przy mnie mó­wić. Dziś sam na­pi­sa­łem zda­nie, któ­re­go tak bar­dzo nie­na­wi­dzę... Aż brak mi tchu... Nie po­tra­fię tego wy­ra­zić... Ból mie­sza się z bez­rad­no­ścią, pust­ka z nie­wy­ra­żo­ną nig­dy mi­ło­ścią, wrzask z głu­chym, bez­względ­nym mil­cze­niem. Swo­im „czy­nem” mój ro­dzo­ny syn za­bił naj­lep­szą część mego ży­cio­we­go pro­gra­mu – na­dzie­ję. I może o to mu cho­dzi­ło, je­śli do­brze od­czy­ta­łem nie­któ­re zda­nia z jego ze­szy­tu. Nie­ste­ty, czę­sto ucie­kał się do ję­zy­ka za­cie­ra­ją­ce­go ko­mu­ni­kat. Jak gdy­by się bał, że może ko­goś ura­zić. Albo że to, co pi­sze, nie dość bę­dzie od­czy­ty­wa­ne jako po­ezja. I nie jest. W me­cha­ni­ce zu­peł­nie gdzie in­dziej znaj­do­wa­li­śmy pięk­no. W pro­sto­cie i nie­za­wod­no­ści kon­stru­owa­ne­go urzą­dze­nia. Dla­te­go po­plą­ta­ne i za­wi­łe fra­zy Mi­cha­ła cza­sa­mi bu­dzą moją iry­ta­cję:

Się­ga po sta­ry ze­szyt i czy­ta z nie­go

„Było to w śnie­gu. Le­że­li­śmy, nie pa­mię­tam czy nadzy, le­że­li­śmy tak bli­sko sie­bie, że nie mo­gło to mieć żad­ne­go dla ży­wych zna­cze­nia. Nie wi­ro­wa­li­śmy, nie spo­wi­ja­ły nas ko­ko­ny, nie sty­ka­li­śmy się uda­mi, nie było po­licz­ków i dło­ni, nikt nie do­znał za­wro­tu gło­wy ni spa­zmu, mo­gli­śmy w spo­ko­ju od­da­wać się śmier­ci. Nie za­uwa­ży­li­śmy, że oczy za­mro­zi­ły na­sze ser­ca i nie mo­gła już pły­nąć Bi­blia.”

Albo to:

„Nig­dy nie my­li­li­śmy dnia z nocą. Jako dziec­ko uczy­łem się prze­śla­do­wać śmierć za­po­mnie­niem. Do­sta­wa­łem za to do­bre stop­nie i drob­ne pie­niąż­ki. Czy te­raz ro­zu­mie­cie moją po­gar­dę dla na­uczy­cie­li? I ro­dzi­ców?”

O co tak na­praw­dę cho­dzi, je­że­li mam po­waż­nie trak­to­wać to, co na­pi­sał...

Kim był mój syn? Przy­znam, że nig­dy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem. Nie mia­łem ani cza­su, ani po­trze­by ta­kie­go py­ta­nia sta­wiać. Był po pro­stu moim sy­nem. Cała resz­ta wy­ni­ka­ła z tej pro­stej kon­sta­ta­cji. Przy­najm­niej do pew­ne­go mo­men­tu. Jego ro­śnię­ciu było pod­po­rząd­ko­wa­ne na­sze ży­cie. Ro­bi­li­śmy z żoną wszyst­ko, żeby miał szczę­śli­we i do­stat­nie dzie­ciń­stwo, po­tem mło­dość. I chy­ba miał. Bo to, czy ma się dzie­ciń­stwo szczę­śli­we czy nie, nie za­le­ży od kra­ju ani ustro­ju, w ja­kim się żyje. Zresz­tą mó­wi­li­śmy mu praw­dę. Że kła­mie­my. Co in­ne­go mó­wi­my w domu, co in­ne­go poza nim. Nie wy­da­je nam się to nor­mal­ne, ale po­nie­waż jest po­wszech­ne, na­bra­ło sta­tu­su nor­my. I nie ma co so­bie ła­mać tym gło­wy. Tym bar­dziej prze­ciw­ko owej nor­mie wy­stę­po­wać. Nie ukry­wam, że cho­dzi­ło głów­nie o za­cho­wa­nie dość wy­so­kie­go stan­dar­du ma­te­rial­ne­go. Jako spe­cja­li­sta od tak zwa­nych „ma­szyn cięż­kich”, zjeź­dzi­łem służ­bo­wo pra­wie całą Eu­ro­pę i część Afry­ki. W cza­sach go­muł­kow­sko-gier­kow­skich było to coś, co bu­dzi­ło sza­cu­nek. Zwłasz­cza, że by­łem Ślą­za­kiem, któ­ry nie­miec­kie­go na­uczył się jesz­cze w szko­le. Oczy­wi­ście nie­miec­kiej, bo w cza­sie woj­ny in­nych nie było. Dla­te­go mu­sia­łem się za­pi­sać do par­tii. In­nej dro­gi awan­su nie wi­dzia­łem. Kil­ka ty­się­cy fra­ze­sów wy­gło­szo­nych pu­blicz­nie w cią­gu kil­ku pierw­szych lat mej par­tyj­no­ści po­zwo­li­ło mi do­stać miesz­ka­nie. W cza­sach wo­je­wódz­twa sta­li­no­grodz­kie­go był to wy­czyn nie lada. Szcze­gól­nie dla po­cząt­ku­ją­ce­go, bar­dzo bied­ne­go in­ży­nie­ra. Czy le­gi­ty­mi­zo­wa­łem w ten spo­sób wiel­ką wów­czas ma­chi­nę ter­ro­ru i zbrod­ni? Nie wiem. Ja na pew­no ni­ko­mu nie zro­bi­łem krzyw­dy. A gdy jesz­cze dziś po­rów­nu­ję to miesz­ka­nie z ge­hen­ną mego bra­ta, któ­ry przez po­nad dwa­dzie­ścia lat tu­łał się z żoną i dzieć­mi po róż­nych no­rach, to roz­grze­szam się ze swej par­tyj­no­ści w spo­sób na­tu­ral­ny.