Noc świetlików - Elżbieta Rodzeń - ebook

Noc świetlików ebook

Elżbieta Rodzeń

4,4

Opis

Kiedy magia wkracza do twojego życia, nic nie jest takie jak przedtem!

Paulina przebywa w szpitalu psychiatrycznym, ponieważ od kilku lat jej umysł walczy z ciałem, próbując zagłodzić ją na śmierć. Jedynym życzliwym człowiekiem dla niej jest młody pielęgniarz, Błażej. Chłopak namawia Paulinę do ucieczki. Trafia ona do domu trzech braci - młodych, tajemniczych mężczyzn. Dzięki nim przenosi się do niezwykłego świata elfów żyjących wśród ludzi. Nie wie jeszcze, że jego zasady są surowe, a sprzeciwiając się im, narazi nie tylko swoje życie, ale także życie kogoś, kogo pokochała. Dziewczyna odkrywa mroczną sferę walki o władzę, o nadprzyrodzone zdolności, o miłość.

Wszystkie zawirowania sprawią, że bohaterka będzie musiała złamać zakazy, które ją dotąd więziły, by móc uratować siebie i swoich bliskich.

Noc świetlików wprowadza nas w krainę, w której nic nie jest oczywiste i przewidywalne.

Czy w każdym z nas może kryć się wielka tajemnica zmieniająca życie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 506

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (61 ocen)
37
15
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
panibodzia

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, dobrze napisana, fajny pomysł. Polecam.
00
kumon

Nie oderwiesz się od lektury

super wciągająca polecam😊
00

Popularność




Dla mojej mamy, która nauczyła mnie pisać. I dla Andrzeja,

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1

Prywatny Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych krył się w miejscu na Ziemi, do którego nie sposób było trafić przypadkiem. Nikt spoza pacjentów i pracowników nigdy nie zapuścił się tak daleko w głąb Borów Tucholskich. Z tego powodu, przesiadując na parkowej ławeczce, musiałam zadowolić się oglądaniem codziennie tych samych twarzy. Każdego dnia mijał mnie ten sam korowód ludzi w pidżamach, dresach lub w bieli. Nikt nigdy tutaj nie odważył się do mnie dosiąść. Zdawałam sobie sprawę z tego, że gdy tylko ktoś na mnie spojrzał, gwałtownie odwracał oczy. Zachowanie ludzi, którzy byli w podobny sposób ułomni co ja, bolało bardziej niż wykrzywione obrzydzeniem twarze tych zza bramy.

Dziś drażniło mnie to wyjątkowo silnie. Każdy wybuch wściekłości wstrząsał mną tak mocno, że po chwili sama doszłam do wniosku, iż jeśli nie chcę dziś umrzeć, powinnam się uspokoić. Byłam tak osłabiona, że z trudem dotarłam do szpitalnego parku. Przy życiu trzymały mnie jedynie ciepłe promienie słońca, które przenikały w głąb organizmu, ogrzewając moje zziębnięte narządy. Czułam, że kostucha krąży wokół mnie. Czai się już za rogiem, na tyle blisko, że jej chłodny oddech raz za razem omiatał moje ciało. Wystarczy jeden nieopatrzny ruch, aby wywabić ją z ukrycia. Zwykła czynność, kilka kroków i będzie po mnie.

Wiedziałam, że takie pogorszenie mojego stanu musi w konsekwencji doprowadzić do przeniesienia mnie na oddział zamknięty, znajdujący się na najwyższym piętrze budynku. Jednoosobowy biały pokój z metalowym łóżkiem, do którego przywiązywano ludzi na noc, pojawiał się już w moich koszmarach. Zwiedziłam wiele szpitalnych oddziałów psychiatrycznych, ale zawsze jakoś udawało mi się unikać tych najcięższych. Wiedziałam, że kiedy tam trafię, będzie to oznaczało mój niechybny koniec. Jednak to nie samej śmierci bałam się najbardziej. Choć oczywiście wolałam, aby jeszcze trochę – kilka dni, maksymalnie tygodni – poczekała, zanim zabierze się do ogryzania moich kości. Bardziej przerażał mnie właśnie oddział zamknięty i to, że kiedy tam trafię, utracę te mizerne resztki kontroli nad sobą, które jeszcze zdołałam ocalić. Musiałam za wszelką cenę uniknąć umierania w takim miejscu.

Moją twarz oświetlały ciepłe promienie słoneczne, typowe dla schyłku lata. Na niebie nie odważyła się pojawić ani jedna chmura. Pomimo coraz chłodniejszych nocy, zwiastujących nadejście jesieni, to przedpołudnie było wręcz upalne. Lubiłam takie ciepłe powietrze, bo tylko ono było w stanie powstrzymać moje dreszcze, a od kilku miesięcy marzłam bez przerwy. Mówiono mi, że to normalne przy stanie, do jakiego się doprowadziłam. Niech im będzie, niech mówią, co chcą. Teraz, gdy żar lał się z nieba, było mi dobrze. Moje mięśnie przyjemnie się rozluźniały. Oddychałam głęboko, chcąc ogrzać się także od środka. W powietrzu unosił się aromatyczny zapach sosnowych igieł. To on sprawił, że tak bardzo polubiłam ten las.

Dzień był pozornie taki sam jak te, które mijały bezbarwnie jeden po drugim. Jednak czułam na skórze delikatne mrowienie, które zawsze zwiastowało zmiany. Zapowiedzią nadchodzącej rewolucji była zbliżająca się do mnie krągła pielęgniarka. Kołysała się rytmicznie z jednej nogi na drugą, a gorący dzień najwyraźniej nie sprawiał jej tyle przyjemności, co mnie, bo na jej czole można było dostrzec kropelki potu. Biały, krótki kitel miała zarzucony niedbale na letnią sukienkę w duże czerwone kwiaty.

– Kochanie! – Położyła mi dłoń o serdelkowatych palcach na ramieniu, chcąc zwrócić uwagę na siebie. – Doktor Rumianek chce z tobą rozmawiać.

– Dlaczego? – Poruszyłam się niespokojnie.

Wolałabym uniknąć rozmowy z jakimkolwiek lekarzem, a zwłaszcza z tym.

– Nie wiem, kochanie. – Rozciągnęła wąskie usta w pocieszającym uśmiechu. – Chodźmy już. – Poklepała mnie delikatnie po plecach. – Zaraz wszystkiego się dowiesz.

Wstałam ostrożnie z ławki i oparłszy się na stabilnym ramieniu kobiety, powlokłam się w kierunku budynku, gdzie swój gabinet miał ordynator Rumianek. Resztki sił, które się we mnie jeszcze tliły, teraz zapłonęły ogniem strachu.

Kilka razy obserwowałam już tutaj taką sytuację. Kiedy komuś się pogarszało, był wzywany na rozmowę, a potem znikał za drzwiami oddziału zamkniętego. Nigdy nie widziałam, aby ktoś wrócił z niego na lżejszy oddział. Kilku moich szpitalnych znajomych zniknęło tak bez śladu. Jakby wessała ich czarna dziura zapomnienia, a personel nic więcej nie chciał o nich mówić. Wiedziałam, że jeśli już tam się znajdę, to nie będzie dla mnie drogi powrotu.

– Przejrzałem twoją kartotekę i rozmawiałem z opiekunami z oddziału – zaczął swoją przemowę doktor Rumianek, kiedy już usiadłam naprzeciwko niego w jego gabinecie. – Wynika z tego, że za mało się starasz – zawyrokował, przesuwając jednym ruchem dłoni oprawkę okularów z nosa na czoło. – Nie chcesz jeść, nie uczestniczysz aktywnie w terapii psychologicznej. – Cmoknął z dezaprobatą, po czym rozparł się w swoim skórzanym fotelu rodem z gabinetu prezesa wielkiej korporacji.

Nie znosiłam tego łysiejącego bufona. Był zdecydowanie najgorszym psychiatrą, który kiedykolwiek się mną zajmował. Mój los obchodził go tyle co zeszłoroczny śnieg, ale od pewnego czasu nikt nie chciał już słuchać moich narzekań na kolejnych lekarzy. Niektórzy faktycznie byli w porządku i mogłam sobie wtedy darować, ale byłam pewna, iż jeśli powiem, że jestem źle traktowana, to rodzice zabiorą mnie do domu. Czasem udawało mi się osiągnąć swój cel, ale w domu znowu szybko mi się pogarszało, a rodzice mieli pretensje do siebie wzajemnie. Strasznie się przeze mnie kłócili. Byłam pewna, że wolą, kiedy jestem w szpitalu, bo nie muszą się mną zajmować, wiecznie mnie pilnować, patrzeć, jak powoli się wykańczam.

– Będziemy musieli podjąć bardziej zdecydowane kroki, aby ci pomóc – dodał.

– Nie zgadzam się – zaprotestowałam, używając całej swojej siły, ale zabrzmiało to żałośnie słabo. Sama nie przejęłabym się takim protestem. Odebrałabym go jako grzecznościową próbę okazania prawidłowej reakcji na ograbienie kogoś z resztek wolności.

– Nie radziłbym ci stawiać oporu, jeśli nie chcesz spędzić dzisiejszej nocy przywiązana pasami do łóżka. – Rzucił mi obojętne spojrzenie, jakby wiązanie ludzi było dla niego na porządku dziennym.

– Zadzwonię do rodziców i powiem im, co chce pan zrobić. – Spróbowałam wykrzesać ze swojego wątłego ciała tyle energii, aby tym razem moje słowa zabrzmiały groźnie. – Wtedy z pewnością mnie stąd zabiorą i przestaną panu płacić!

Rodzice wiedzieli, że potrzebuję leczenia, ale byłam pewna, że będą wzbraniać się przed wysłaniem mnie na tak ciężki oddział. Poza tym ten szpital był prywatny i na wszystko musieli się zgadzać, a lekarze, którzy się mną zajmowali, rozmawiali z moim ojcem jak z równym albo nawet z autorytetem, bo tak się złożyło, że byłam córką słynnego chirurga. Dlatego byłam przekonana, że mogę się odwołać w rozmowie z Rumiankiem do takiego argumentu.

– Dziecko. – Na jego twarzy zagościł pogardliwy półuśmiech, kiedy opierał się łokciami o biurko. – Twoi rodzice wyrazili już zgodę na przeniesienie cię na oddział zamknięty.

Zamarłam z przerażenia. Nawet moi właśni rodzice spisali mnie na straty. W dodatku nie chcieli ze mną o tym porozmawiać. Odbyli rozmowę z tym lekarzem, a mnie nie poprosili do telefonu. Wyręczyli się bezdusznym psychiatrą.

Przez chwilę nie mogłam nawet drgnąć. Urzeczywistniały się właśnie moje najgorsze koszmary. Ale nie byłam przestraszona, choć myślałam wcześniej, że tak się właśnie poczuję. Byłam zdenerwowana, zła, naprawdę wkurzona. Zastygłam w bezruchu, pozwalając, aby narastająca we mnie fala wściekłości rozlała się po całym moim ciele. Była jak gęsta maź powstająca w okolicy serca i pędząca szybko, pomimo swej lepkości, do wszystkich kończyn. Przez jedną krótką chwilę zaczęłam postrzegać niezwykle wyraźnie otaczającą mnie rzeczywistość. Jakby kształty wszystkich przedmiotów na ułamek sekundy się wyostrzyły. Resztki moich mięśni napięły się w pełnej mobilizacji. Poczułam się silna jak nigdy dotąd. A potem rzuciłam się do ataku.

Nie pamiętam dokładnie, jak to się wszystko potoczyło. Najpierw skoczyłam na Rumianka, ale szybko ktoś złapał mnie od tyłu, spiesząc na pomoc lekarzowi. Zaczęłam się wyrywać, szarpać z tym kimś, kopać. Moje zachowanie zaskoczyło wszystkich zgromadzonych i przez chwilę bali się do mnie podejść. Jednak wysoki pielęgniarz schwycił mnie w taki sposób, że nie miałam możliwości, aby go uszkodzić. Rumianek wykrzykiwał coś do niego, chyba instruował go, co tamten miał ze mną zrobić. Kiedy mężczyzna wlókł mnie po długim korytarzu, zdołałam zatopić swoje zęby w jego przedramieniu. Miał bardzo miękką, nieco pulchną tkankę, a ja zostawiłam na niej dwa głębokie, krwawe półksiężyce. Gdybym zacisnęła szczęki, odgryzłabym kawałek jego ciała. Pielęgniarz zaklął i wykręcił mi boleśnie ręce do tyłu, tak abym sama szła w pewnej odległości od niego.

Gdy dotarliśmy do drzwi prowadzących na trzeci oddział, zaparłam się stopami o futrynę. Mój zdenerwowany opiekun popchnął mnie niefortunnie, chcąc, abym szła dalej, ale zachwiałam się, gdy moje ciało wyprzedziło nogi, i runęłam jak długa na podłogę. Świat wokół mnie zawirował i cała moja siła nagle gdzieś się ulotniła. Potem pamiętam już tylko jak przez mgłę przywiązywanie skórzanymi pasami do łóżka, bolesne ukłucie w udo i rozchodzące się po całym ciele uczucie obezwładniającego otępienia. W kilka chwil z osoby decydującej o swoim bycie zrobiono ze mnie bezwładną fizycznie i umysłowo masę. Byłabym wściekła, byłabym przerażona swoją bezbronnością, byłabym załamana, gdybym tylko mogła coś poczuć. Tymczasem nie pozwalano mi nawet na to, systematycznie wstrzykując co kilka godzin w moje ciało kolejne dawki otumaniających mnie środków. Czy tak właśnie miał wyglądać mój koniec? Przecież wyobrażałam to sobie zupełnie inaczej.

Zaczynał popołudniową zmianę jak zwykle o czternastej. Dbał o to, by w swoim grafiku mieć jak najwięcej popołudniowych zmian, gdyż taki tryb pracy odpowiadał mu najbardziej. Mógł się spokojnie wyspać, przestudiować prasę, a nawet zjeść wczesny obiad. Idąc do pracy, miał wrażenie, jakby przeżył już jeden dzień i nie musiał w dodatku martwić się perspektywą kolejnego samotnie spędzanego wieczoru. Choć te nie do końca były samotne, gdyż na ogół towarzyszyli mu dwaj jego bracia. Błażejowi jednak doskwierała samotność innego typu. Doskwierała mu już od tak wielu lat, że gdyby przyznał się do tego otwarcie, musiałby znaleźć się na miejscu jednego ze swoich pacjentów.

Zaczynał pracę za dziesięć minut i właśnie przebierał się w szatni dla personelu.

– Jest jedna nowa na ósemce – kolega zdawał mu relację z sytuacji na oddziale – przeniesiona z grupy półotwartej. Mądralom nie udało się zmusić jej do jedzenia – rzucił pogardliwie, dając świadectwo niezażegnanym sporom między personelami oddziałów, a potem dodał już fachowym językiem: – Wszystkich faszerujesz wieczorem według stałych zaleceń, a tej nowej dokładasz ekstra dawki, kiedy tylko zaczyna fikać.

– Taka zadziorna? – spytał, nie przerywając wiązania sznurowadeł swoich białych, najmodniejszych w tym sezonie trampek.

– Sam oceń – usłyszał ściszony głos, a po chwili przed jego oczami znalazło się przedramię z wyraźnym śladem ugryzienia. – Że też musiało akurat paść na mnie – narzekał. – Uważałem, żeby jej nie połamać, a małpa to wykorzystała i wpiła się we mnie z całej siły.

– Myślisz, że zdołasz ujść z życiem? – zapytał rozbawiony widokiem rosłego kolegi ostrożnie przykrywającego zranienie opatrunkiem.

Mężczyzna westchnął.

– Obyś jutro nie wyglądał tak samo. – Przymocował gazę plastrem. – Jest w tej dziewczynie coś takiego… – Zamyślił się na chwilę. – Nie wiem, jak to określić. – Sięgnął machinalnie po plecak i zarzucił go sobie na ramię. – Ordynator mówił, że długo już nie pożyje, bo jest strasznie chuda i zupełnie nic nie je, ale kiedy ją chwyciłem, wyrywała się z ogromną siłą, tak że ledwo ją utrzymałem. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. To było takie… nierzeczywiste.

Błażej podszedł do niego w swoim służbowym, białym uniformie i z zatroskaną miną położył mu dłoń na ramieniu.

– Może czuje pan, że chciałby odpocząć w jednej z naszych komfortowych sal?

Jako karę za swój żart dostał szturchańca w bok.

Czuł ogromną sympatię do ludzi z tego zespołu. Pracował tu dopiero od dwóch lat, ale został już całkowicie zaakceptowany. W innych placówkach, które miał okazję poznać, ludzie przychodzili i szybko rezygnowali. Stałą obsadę można było policzyć na palcach jednej ręki. Nawet najbardziej odporne osoby w końcu dopadało zwątpienie i wypalała się w nich chęć do pracy. Tutaj zaskoczyła go zupełnie inna sytuacja. Wiązało się to zapewne z tym, że w gąszczu Borów Tucholskich znalezienie źródła dochodów graniczyło z cudem. Kiedy mieszkańcy tego regionu dostawali posadę na miejscu, trzymali się jej kurczowo, nawet gdy była to praca w ośrodku dla psychicznie chorych.

Błażej celowo wybierał takie placówki. Dawały mu one więcej przestrzeni na oryginalne zachowania. Mniej też dziwiono się, gdy jakieś jego dokumenty nagle zaginęły albo były nieprecyzyjne. Jego przełożeni byli zazwyczaj osobami roztargnionymi, żyjącymi trochę jak ich pacjenci, w innym świecie. Czuł się bezpiecznie, mogąc obdarzać dociekliwą osobę wymownym spojrzeniem. Wszyscy doskonale rozumieli, że praca w takich miejscach zmienia ludzi i nie należy wymagać od nich typowych zachowań. Był zatem pewny swojego bezpieczeństwa.

Kiedy dotarł do dyżurki, roznosił się tam już zapach świeżo zaparzonej kawy. Postanowił, że sam zajrzy do pacjentów, aby nie odrywać koleżanek od rozlewania do kubków aromatycznego płynu i krojenia ciasta. Mając ciało przystojnego dwudziestopięciolatka, zawsze mógł liczyć na przychylność żeńskiej części personelu, w tym na domowe wypieki.

Przemierzył oddział szybko, gdyż o tej porze najczęściej nie było nic do zrobienia. Zatrzymał się przy drzwiach opatrzonych numerem 8 i samoprzylepną karteczką z treścią: „Odłączyć kroplówkę o 14.30”. W metalowej ramce umieszczonej przy drzwiach odnalazł kartonik z imieniem dziewczyny. Paulina.

W pomieszczeniu panował półmrok. Ktoś zaciągnął zasłony, chcąc najwyraźniej chronić pacjentkę przed natarczywością promieni słonecznych. Nie lubił takich mrocznych pomieszczeń, niedających ani wytchnienia, ani energetycznej jasności. Spróbował dostrzec twarz dziewczyny, ale ona patrzyła w kierunku okna, przez co widział tylko jej potargane włosy i kawałek zapadniętego policzka. Jej ciało wydało mu się wyjątkowo kruche, choć widział już w swoim życiu wiele anorektyczek. Musiała długo chorować, z pewnością dłużej niż dwa czy trzy lata.

Nikt nie przykrył jej kołdrą, więc widział jej zaciśnięte pięści poniżej unieruchamiających skórzanych opasek. Całe ciało miała wygięte, na ile to było możliwe, w kierunku okna, jakby wypatrywała tam ratunku, jakby była w każdej chwili gotowa do ucieczki.

– Paulino – wypowiedział jej imię, chcąc zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, ale ani drgnęła – mam na imię Błażej. – Przedstawił się, gdyż na tym oddziale zezwalano na pomijanie tytułów zawodowych i grzecznościowych. – Odłączę kroplówkę.

Spojrzał na worek z płynem, który powinien już być pusty. W środku znajdowała się jeszcze ponad połowa jego zawartości. Jej organizm nie chciał przyjmować pokarmu nawet w takiej formie.

– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – zapytał przejęty widokiem jej wychudzonych kończyn, przytwierdzonych grubymi pasami do metalowej ramy łóżka.

Jej słaby, ale niezwykle jeszcze melodyjny głos usłyszał dopiero po dłuższej chwili.

– Mógłbyś odsłonić okno?

– Jasne. – Okrążył jej łóżko i podszedł do ściany. – Nie ma sprawy. – Rozsunął zdecydowanym ruchem fragmenty grubej tkaniny, pozwalając, aby oślepiło go popołudniowe słońce.

– Dziękuję – wyszeptała.

Odwrócił się na pięcie i już chciał się do niej uśmiechnąć, kiedy całe jego ciało zastygło w bezruchu. Jego oddech przyspieszył tak, że zaczął spazmatycznie nabierać powietrza. Mimo że oddychał tak szybko, miał wrażenie, że zaraz się udusi. Przygryzł lekko dolną wargę, próbując otrzeźwić się jakoś z tego stanu. Wreszcie odchrząknął i poruszył ramionami, jakby chciał z nich strzepnąć zdenerwowanie. Odważył się zrobić krok w jej kierunku.

Nigdy nie widział czegoś takiego. Jej twarz lśniła. Mógłby przysiąc, że w jasnych, rudych włosach słońce przemienia swoje promienie w ogniki. Długie kosmyki rozrzucone po poduszce sprawiały wrażenie, jakby pościel płonęła żywym ogniem. Pomimo że ciało było bardzo wychudzone, sama buzia miała tylko lekko zapadnięte policzki. Bladość jej skóry doskonale współgrała z kolorem włosów i brązowymi piegami na nosku. Mrużyła oczy osłonięte jedynie długimi rzęsami. Gdyby mogła, pewnie zasłoniłaby je teraz ręką. Przesunął się jeszcze trochę bliżej, tak aby ustanowić sobą przeszkodę dla intensywnej jasności i dziewczyna mogła znaleźć się w jego cieniu.

– Odwykłaś od światła – wyksztusił wreszcie, nie odrywając od niej wzroku.

– Uhm – mruknęła tylko, po czym zacisnęła powieki, aby po chwili szeroko otworzyć oczy i spojrzeć na niego najbardziej zielonymi tęczówkami, jakie kiedykolwiek widział.

Pod ostrzałem jej wzroku aż ciarki przechodziły mu po plecach. Rzeczywiście było w niej coś niesamowitego. W Błażeju ożywały uśpione od dawna uczucia. Ekscytacja mieszała się ze strachem. Był przekonany, że ona jest tą, której szukał. Jej uroda sprawiała, że nie wyróżniałaby się spośród jemu podobnych. Bo to, że jej uroda była jak na ludzką bardzo oryginalna, było oczywistym faktem. Człowieka o takim wyglądzie mógłby wprowadzić pośród swoich braci.

Wiedział dokładnie, czego teraz najbardziej pragnął. Jeśli chciał zrealizować swój plan, musiał błyskawicznie podjąć decyzję. W przypadku tej dziewczyny wydawało się to także dla niej najlepszym wyjściem. Była dokładnie tym, czego szukał, i pozostało jej tylko kilka dni życia.

Jeden dzień w pasach w zupełności wystarczył, abym się poddała. Uwierzyłam, że nikt nie przyjdzie mi pomóc, rodzice nie przyjadą. Nie będzie mi dane nawet do nich zadzwonić, jeśli nie udowodnię, że będę już grzeczna. Musiałam przestać walczyć i choć trochę zacząć słuchać, co do mnie mówią. Najtrudniej było, dopóki pogryziony przeze mnie pielęgniarz nie skończył swojej zmiany. Jego następca, Błażej, był do mnie zdecydowanie lepiej nastawiony. Wprawdzie podobnie jak tamten pakował we mnie środki, po których nie wiedziałam, czy jestem jeszcze sobą, ale pod koniec swojej zmiany rozpiął pasy krępujące mi nogi. Na chwilę wyswobodził także moje ręce, rozmasował nadgarstki i założył na nie coś w rodzaju miękkich ochraniaczy, abym nie poraniła sobie skóry. Kiedy mnie dotykał, działo się coś dziwnego, stawały mi przed oczami obrazy z dzieciństwa, jakby jego dłonie kojarzyły mi się z kimś z mojej rodziny. Tyle że to było zupełnie niemożliwe. Był po prostu bardzo miły i zajmował się mną ze szczerą troską. Próbował nawet przekonać doktora Rumianka, aby pozwolił na całkowite rozpięcie pasów, ale nie uzyskał zgody. Tylko Błażej nie bał się, że zacznę uciekać albo rzucę się na niego, drapiąc i kąsając. Wiedziałam, że pomimo swojej smukłej sylwetki w jego wysokim ciele jest więcej siły niż w innych pracujących tu mężczyznach. Jednocześnie we wszystkim, co robił, był niespotykanie cierpliwy i delikatny. No i był naprawdę przystojny. Wszystko to sprawiło, że szybko zyskał moją sympatię.

Słyszałam odgłos kroków wyjątkowo wyraźnie, pomimo drzwi odgradzających mnie od rzeczywistości za nimi. Początkowo wydawało mi się, że to sen, jednak dźwięk był coraz bliższy i stawał się natarczywy. Wreszcie umilkł pod drzwiami mojej celi. Spojrzałam zaciekawiona w ich kierunku. Stał w nich Błażej. Spróbowałam uśmiechnąć się do niego, ale było mi tak słabo, że nie byłam pewna, czy nie wyglądało to jak grymas. Ten młody mężczyzna był jedyną miłą osobą, jaką tu spotkałam, dlatego zasłużył na mój uśmiech. Podszedł do mojego łóżka i usiadł na jego skraju, podciągając nogawki dżinsów, aby nie wyciągały się na kolanach. Dopiero ten gest sprawił, że dostrzegłam, iż nie jest ubrany tak jak zazwyczaj. Ze swojego służbowego ubrania miał na sobie tylko białą koszulę.

– Dobrze, że nie śpisz. – Położył swoją dłoń na mojej. – Chciałbym z tobą porozmawiać. – Błądził wzrokiem po mojej twarzy, jakbym była w stanie czymś go onieśmielić. – Mamy bardzo mało czasu. Musisz podjąć decyzję błyskawicznie.

– Nie rozumiem – wybąkałam zmieszana jego słowami.

Był środek nocy. Nie spałam, bo akurat nie znokautowali mnie lekami i chciałam mieć tę chwilę przytomności, nie tracąc jej na sen. Na oddziale było zupełnie cicho, dlatego tak wyraźnie słyszałam, kiedy tu szedł. Jedynie z dyżurki lekarza sączyły się ciche odgłosy włączonego telewizora. Nie miałam pojęcia, dlaczego ten mężczyzna miałby zjawić się tu o tej porze, i nie przychodziło mi do głowy nic, o czym mogłabym z nim rozmawiać.

– Chcę cię stąd porwać – ściszył głos do szeptu, wyjawiając mi swój plan – jeśli oczywiście jesteś zainteresowana tym, żeby wydostać się z tego oddziału – zmrużył tajemniczo oczy.

– Naprawdę? – Poczułam, jak moje żyły pęcznieją od szybciej krążącej w nich krwi. – I będę mogła wrócić do domu?

Zwiesił głowę tak, że mogłam zobaczyć, jak ciemnobrązowe włosy opadają mu na czoło. Wciągnął głośno powietrze do płuc i zatrzymał je tam na chwilę. Wolno pokręcił głową.

– Nie, Paulino – powiedział poważnie, podnosząc wreszcie wzrok. – Już nigdy nie będziesz mogła wrócić do domu i do swojego życia. Jednak będziesz miała większe szanse na przeżycie w miejscu, do którego chcę cię zabrać. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć. Decydujesz się pójść ze mną czy zostajesz tutaj?

Nie do końca rozumiałam, co chciał mi powiedzieć, ale jednego byłam pewna, musiałam wydostać się stąd niezależnie od ceny, jaką przyjdzie mi za to zapłacić. Wystarczy, że on mnie stąd wyprowadzi, a potem i tak zrobię, co będę uważała za słuszne. Przecież nie będzie mógł mnie zatrzymać.

– Zabierz mnie stąd – wyszeptałam drżącym z emocji głosem.

Jego oczy zapłonęły, a na ustach pojawił się półuśmiech.

– Wiedziałem, że się zgodzisz – zamruczał.

Jego zachowanie sprawiło, że poczułam na plecach dreszcze. Czy nie oddawałam się właśnie w ręce jakiegoś psychopaty?

– Muszę dobrze zatrzeć po tobie ślady, więc zrobię teraz coś, czego nie zrozumiesz, i może być to trochę… – Zamyślił się, próbując dobrać właściwe słowa. – No cóż, raczej przerażające.

Musiał dostrzec moje rozdziawione ze strachu usta. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, ale zaczynałam się go bać.

– Nie martw się, nie zabiję cię. – Wstał i zdjął ze mnie kołdrę, a potem rozpiął guziki koszuli nocnej. – Mam przynajmniej taką nadzieję.

W jednej chwili zmieniłam zdanie. Musiałam się stąd wydostać, ale jego sposób był zdecydowanie nie do zaakceptowania. Chciałam krzyknąć, zacząć się wyrywać, odepchnąć go. Pasy udaremniły wszelkie moje próby, a krzyk nie zdążył wyrwać się z mojego gardła, bo on już trzymał swoją dłoń na mojej klatce piersiowej w miejscu, bezpośrednio pod którym znajdowało się serce.

Najpierw poczułam pulsujące gorąco jego dotyku. Przypominało rytm uderzenia serca. Im bardziej przenikało w głąb mojego ciała, tym wyraźniej czułam, jak przemieniało się z parzącego gorąca w sztywny chłód. To zimno było efektem czegoś, co działo się teraz w moim zwalniającym sercu i opanowywało stopniowo wszystkie fragmenty mojego ciała. Niemal słyszałam trzeszczenie zamarzających tkanek. Stopniowo traciłam władzę nad nogami, rękami, brzuchem, mięśniami twarzy. Jako ostatnie znieruchomiały mięśnie klatki piersiowej. Przestałam oddychać. Nie potrzebowałam już tlenu. Powietrze nie było mi potrzebne, bo martwe serce nie wtłoczyłoby go razem z krwią do sieci żył.

Okłamał mnie. Miał mnie stąd zabrać, tymczasem odebrał mi życie z taką łatwością. Sama go o to poprosiłam, ale nie przypuszczałam, że moją ucieczką miała być śmierć.

Za chwilę powinnam stracić zupełnie świadomość. Przynajmniej zginęłam z rąk przystojnego mężczyzny – pomyślałam, dostrzegając ironiczny komizm tej sytuacji. Lepiej tak niż z powodu choroby psychicznej. Zastanawiałam się jeszcze przez jedną krótką chwilę, jaka myśl powinna znaleźć się w moim umyśle po raz ostatni. Czy przeżyłam coś, do czego chciałabym wrócić wspomnieniami w chwili śmierci? Wyglądało na to, że nie.

Do pokoju weszli dwaj mężczyźni: Błażej i jakiś zaspany lekarz. Zatem mój oprawca musiał wychodzić, a ja nawet tego nie zauważyłam. Teraz widziałam ich twarze tylko dlatego, że pochylili się nade mną i znaleźli się w zasięgu moich nieruchomych oczu.

– Podczas wieczornej wizyty trzymała się całkiem dobrze – westchnął niezadowolony lekarz. – Szybko wystygła – stwierdził, usiłując wyczuć resztkę pulsu na mojej szyi.

Nie odnalazłszy go pod palcami, sięgnął po stetoskop, włożył sobie słuchawki do uszu i przytknął okrągłą końcówkę do mojej klatki piersiowej. Przez chwilę w skupieniu próbował coś usłyszeć.

– Stwierdza pan zgon? – Wychwyciłam nutę zniecierpliwienia w głosie pielęgniarza.

– Tak – ziewnął. – Zabierz ją do kostnicy. – Jego ciepła dłoń ściągnęła moje powieki, zamykając oczy.

Pozostał mi już tylko słuch i gorączkowo próbowałam za jego pomocą ustalić, co dzieje się wokół mnie. Najpierw ktoś przeniósł mnie na inne łóżko. Nie było na nim prześcieradła, a materac był gumowy i nieprzyjemny w kontakcie ze skórą. Z obrzydzeniem zdałam sobie sprawę z tego, dlaczego jego powierzchnia musiała być łatwa w utrzymaniu w czystości. Nie tylko ja wyruszałam na nim w ostatnią podróż.

– Formalności mamy załatwione – szepnął Błażej, popychając do przodu łóżko, na którym leżałam.

Gumowe kółka zapiszczały na nowej nawierzchni, gdy wyjechaliśmy z windy. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, w której części budynku znajdowała się posadzka mogąca wydawać tak odrażające dźwięki. Najpierw zjechaliśmy windą kilka pięter, a potem zostałam wwieziona do jakiegoś pomieszczenia wypełnionego ostrym gryzącym zapachem. Ruchome łóżko stanęło w miejscu. Nie musiałam rozglądać się dookoła, aby wiedzieć, gdzie jestem.

– To może trochę zaboleć. – Ciepły pęd powietrza musnął moje ucho.

Coś wcisnęło się w moją klatkę piersiową. Byłam gotowa przysiąc, że chwyciło mnie za serce i potrząsnęło nim gwałtownie. A potem poczułam lawinę ognia wlewającą się do wszystkich moich kończyn. Wrażenie było takie, jakbym wsadziła zamarzniętą dłoń do wrzątku. Tyle że nie chodziło tylko o dłoń, ale o całe moje ciało. W zakamarkach mojej świadomości myśli zatrzymały się na chwilę, aby dać pierwszeństwo jękowi wydobywającemu się z głębi mnie i w tej głębi tonącemu. Uczucie tego piekielnego ognia zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Wydawało mi się, że nie mogło trwać to dłużej niż minutę, ale byłam pewna, że było to najgorsze, czego kiedykolwiek doświadczyłam. Zaczerpnęłam powietrza, które wdarło się w moje płuca, brutalnie rozciągając bezużyteczne przez kilka minut pęcherzyki. Poczułam ból, jaki od zarania dziejów towarzyszy rodzącym się ludziom, którzy nie pamiętają go, bo są na to zbyt mali. Ja czułam go bardzo wyraźnie i zdałam sobie sprawę z tego, że urodziłam się właśnie na nowo.

– Dzięki Bogu – westchnął ktoś obok mnie – już się bałem, że zrobiłem ci krzywdę.

Chciałam odwrócić twarz w stronę źródła tego dźwięku, ale moja głowa była ciężka jak głaz. Nie mogłam poruszyć ani nią, ani żadnym innym fragmentem mojego ciała. Byłam sparaliżowana, czasowo albo na zawsze. Może jednak zrobił mi krzywdę.

– Przygotuję tylko twoją trumnę i zaraz możemy zbierać się do domu. – Na twarzy Błażeja, która pojawiła się nade mną, zagościł uspokajający uśmiech.

ROZDZIAŁ 2

Nie mogłam się ruszyć. Zwisałam bezwładnie przerzucona przez szeroki bark szalonego pielęgniarza. Fakt, że nie mogłam uderzać w niego pięściami, doprowadzał mnie do furii. Zupełnie nie rozumiałam tego, co mi zrobił. Jego dłonie potrafiły dotrzeć do mojego serca, a ono było im posłuszne. Mógł je w każdej chwili zatrzymać i obudzić do życia. Na samą myśl, że mógłby zrobić to jeszcze raz, miałam ochotę wrzeszczeć. Ale głos nie wydobywał się z mojego gardła od momentu, kiedy zgodziłam się na to całe szaleństwo. Zresztą wydzieranie się w środku lasu wprost do ucha swojego oprawcy mogłoby nie odnieść takiego skutku, jakiego pożądałam.

Nie widziałam praktycznie niczego poza stopami mężczyzny i ścieżką. Dokąd mnie niósł? Powiedział, że zabiera mnie do domu. Miał pewnie na myśli swój. W mojej wyobraźni pojawiały się obrazy upiornego miejsca z pajęczynami w rogach pomieszczeń, narzędziami tortur i łańcuchami, którymi można było przykuć ofiarę do ściany. Po tym, co zrobił, byłam pewna, że jest kompletnym świrem. Ja sama zaś zgodziłam się skonać w jego jaskini tortur, zamiast trzymać się swojego bezpiecznego szpitalnego łóżka. Zdawało mi się, że przedstawił tę alternatywę jako szansę na moje przeżycie, ucieczkę od szpitala i wolność. A ja naprawdę liczyłam na to, że mnie stamtąd wyprowadzi, pomoże uciec, a potem puści wolno. Jakaż byłam głupia. Po co miałby sobie zadawać tyle trudu, ryzykować tak wiele, gdyby nie miał odnieść z tego ogromnych korzyści? A największą jego korzyścią miałam być ja sama.

Byłam teraz zdobyczą w jego rękach. Nikt nie był świadkiem tego, jak wychodziliśmy, nikt nawet nie przypuszczał, że mogłam nadal żyć. Widziałam przecież na własne oczy swoją trumnę, słyszałam, jak zabijał gwoździami wieko. Nie sądziłam, aby ktoś odważył się zajrzeć do środka. Trzeba by zerwać wszystkie zamknięcia, śruby, zawiasy, gwoździe. Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby upewniać się, czy na pewno umarłam. Sama słyszałam, jak lekarz stwierdzał mój zgon. Zmarłam 2 września nad ranem. Może lepiej byłoby, gdyby rzeczywiście tak się stało.

Zaczynało świtać, kiedy dostrzegłam, że las nieco się zmienia. Dominujące do tej pory drzewa iglaste ustępowały powoli miejsca liściastym. Ścieżka, którą się przemieszczaliśmy, nie była już tak intensywnie pokryta suchym igliwiem. Dookoła pojawiały się paprocie, bujne, zielone mchy i pyszniące się pomiędzy nimi kapelusze grzybów. Wzdłuż ścieżki rosły krzewy i zioła, które wyglądały tak, jakby ktoś posadził je tu celowo. Na krzakach malin można było znaleźć dojrzałe owoce, ale tylko do pewnego momentu, więc ktoś musiał je regularnie zrywać. Mój umysł przypomniał mi ich smak. Nawet miałabym na nie ochotę, gdyby można było poczuć słodycz, nie jedząc ich. Czy ktoś, kto hodował delikatne rośliny o słodkich owocach lub aromatycznych liściach, mógłby być jednocześnie na tyle szalony, aby mordować młode dziewczęta wykradzione ze szpitala psychiatrycznego?

Kiedy weszliśmy na niewielką polankę, dostrzegłam, że słońce jest już widoczne nad horyzontem, gdyż drzewa, które zostawiliśmy za plecami, rzucały na ziemię długie cienie. Nagle ścieżka zmieniła się z typowo leśnej w rząd starannie ułożonej na zakładkę rudej cegły. Ceramika nie była nowa, jej wytarte na półokrągło kanty pozwoliły domyślić się, że zarówno dróżka, jak i budynek, do którego zmierzaliśmy, miały już sporo lat. Buty Błażeja zastukały w podobny sposób jak wtedy, gdy przyszedł w nocy do mnie, a właściwie po mnie. Wstrząsnęło mną obrzydzenie na wspomnienie o tym. Mężczyzna obrócił lekko głowę, opierając brodę na moich plecach.

– Chyba już przechodzi ci odrętwienie – odezwał się pogodnie. – Niedługo zejdzie z ciebie całkiem. – Spojrzał znów przed siebie na coś, czego ja nie byłam w stanie dostrzec. – Jesteśmy już w domu.

Dopiero po kolejnych kilkunastu jego krokach zdołałam dostrzec fragment budynku łączący się z ziemią. Był on zbudowany z szarego kamienia, a jeden z jego rogów otaczała rozległa drewniana weranda. Na zewnątrz nie było żadnych ozdób ani kwiatów, przez co budynek wydawał się surowy i zimny. Przy wysokim progu leżała gruba deska – był to schodek ułatwiający pokonanie przeszkody. Wyglądało to jak rozwiązanie zaczerpnięte z chałupy rodem ze skansenu. Błażej pchnął drzwi, których najwyraźniej nie zamykano. Przed moimi oczami ukazał się odwrócony obraz maleńkiego przedsionka, a potem pomieszczenia, które musiało służyć za kuchnię, ale nie było nią tak do końca. Mężczyzna chwycił mnie w pasie i przeniósł ze swoich barków na czerwoną sofę, która stała pod najdłuższą ze ścian, tuż za dużym drewnianym stołem. Przed moimi oczami znalazł się teraz stary piec węglowy z płytą do gotowania, nad którą zawieszono pęki ziół do suszenia. Obok niego, bliżej okna, dostrzegłam pozbawione drzwi przejście, w którym widać było fragment schodów prowadzących na górę.

Skoro było tu piętro, dom mógł być całkiem spory, zbyt duży jak dla jednej osoby. Schody przechodziły w drewniany podest stanowiący coś w rodzaju niezabudowanego korytarza czy półpiętra. Jeśli dobrze kojarzyłam, coś takiego nazywa się antresolą.

Przez chwilę byłam zupełnie sama, bo Błażej gdzieś zniknął. Spróbowałam się poruszyć. Miał rację, odrętwienie powoli ustępowało. Potrafiłam poruszyć koniuszkami palców, przełknąć ślinę i zamknąć oczy. Jeśli udałoby mi się szybko odzyskać władzę nad resztą ciała, może zdołałabym jakoś stąd uciec. Tymczasem jednak wciąż byłam unieruchomiona. Ale przynajmniej żyłam, a zważywszy na to, że przez kilka przerażających chwil naprawdę myślałam, że już po mnie, było to dobrą wiadomością.

Nagle moich uszu dobiegł niewyraźny szept. Ktoś rozmawiał w pokoju po drugiej stronie przedsionka. Nie potrafiłam rozróżnić wszystkich słów, ale byłam pewna, że słyszałam dwa różne głosy, więc był tu ktoś jeszcze. Spróbowałam zrozumieć, o czym jest ta rozmowa. Przymknęłam powieki, aby móc się lepiej skupić, i wytężyłam słuch. Rozmówcą Błażeja był inny mężczyzna. Jego głos brzmiał tak dostojnie, jakby należał do kogoś w średnim wieku. Skupiłam się jeszcze mocniej.

– Miałeś więcej tego nie robić – głos nieznajomego mężczyzny brzmiał opanowanie, a jednocześnie karcąco. – Ingerujesz w życie dziewczyny, która bez ciebie mogłaby sobie znacznie lepiej poradzić. Pozbawiasz ją kontaktów z rodziną, przyjaciółmi – mówił jak do dziecka, które dla porządku należy pouczyć, choć po jego kolejnym wybryku nie ma się już na to ochoty.

– Ale ona jest umierająca – gorączkował się Błażej. – Gdybym jej nie zabrał, z pewnością tak właśnie by się stało. Nie mogłem jej zostawić, skoro my możemy dać jej drugą szansę – w jego głosie słychać było coraz więcej emocji.

– Stawiasz Szymona po raz kolejny w bardzo trudnej sytuacji – mężczyzna próbował kolejnych argumentów. – Nie możesz obarczać go takimi wyzwaniami. Wiesz, że nigdy nie udało mu się uzdrowić kogoś, kto by tego nie chciał.

A więc był jeszcze trzeci mężczyzna. Szymon. Miał mnie uzdrowić. Tylko w jaki sposób? Może znalazłam się wśród jakichś leśnych pustelników wierzących w to, że ziołami zdołają zbawić świat? Mogli też być jakąś dziwną komuną wierzącą w moc swojego szamana. Zresztą nie potrzebowałam uzdrowienia. Wiedziałam, że muszę umrzeć, to było mi pisane, takie było moje przeznaczenie.

Obecność i słowa tego rozsądnego mężczyzny nieco mnie jednak uspokoiły. To, co mówił, sprawiało, że wydawał mi się zupełnie normalny.

– Ale pomożesz mi przekonać go, żeby choć spróbował jej pomóc? – zaskamlał mój porywacz.

– Pomogę – padła twarda odpowiedź. – Jednak zrobię to głównie ze względu na tę dziewczynę. Mam nadzieję, że ona jest tą, której szukasz, i już więcej nie będziesz narażał siebie i nas wszystkich na takie niebezpieczeństwo.

„Tą, której szukasz”. Nie zabrzmiało to dobrze. Dlaczego miałby szukać kogoś takiego jak ja? Po co mu byłam potrzebna i co było we mnie takiego, że zwrócił uwagę akurat na mnie?

– Zobaczysz – rozgorączkował się. – Ona jest niesamowita. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

Mówił o mnie, jakbym była kimś naprawdę wyjątkowym, a przecież wcale mnie nie znał. Widział mnie przez kilka godzin swojej pracy, skrępowaną pasami, z twarzą wykrzywioną wściekłością. Co mogło być we mnie samej na tyle urzekającego, że ktoś zdecydował się upozorować moją śmierć i narazić się komuś, z kim mieszkał pod jednym dachem? Przez wszystkie lata swojego życia tkwiłam w przekonaniu, że jestem zupełnie zwyczajna. Jestem nawet czymś mniej wartym niż zwykły człowiek.

– Gdzie ona jest? – usłyszałam głos poważnego mężczyzny nagle niebezpiecznie blisko siebie.

– W kuchni – odpowiedział podekscytowanym tonem dziecka, które chce się pochwalić swoim prezentem gwiazdkowym.

Spróbowałam lekko odwrócić głowę w stronę, z której dochodziły dźwięki. Chciałam ich zobaczyć i choć wzrokiem kontrolować ich poczynania. Ku własnej radości zdałam sobie sprawę z tego, że jestem w stanie podnieść lekko głowę. Postanowiłam przekręcić się na tyle, na ile było to możliwe, wyciągnąć szyję i wyjrzeć zza podłokietnika sofy. Ta czynność zabrała mi kilka sekund i kosztowała sporo wysiłku. Przestałam zwracać uwagę na mężczyzn podchodzących do mnie, a skupiałam się tylko na tym ruchu. Wreszcie przybrałam pozycję, z której mogłam na nich spojrzeć. Podniosłam wzrok. Nade mną pochylał się nieznajomy mężczyzna.

Jego jasnoniebieskie oczy przywoływały mi na myśl obraz nieba tuż po wschodzie słońca. Mężczyzna miał regularne rysy twarzy. Ciemnobrązowe włosy nosił dość krótko obcięte, linię szczęki pokrywał jednodniowy zarost. Wyglądał na dwadzieścia siedem lat, ale jego postać miała typowo ojcowski rys. Sprawiał wrażenie człowieka, który pomimo młodego wieku wiele już przeżył, a los nie obszedł się z nim łagodnie. Sposób, w jaki rozmawiał przed chwilą z Błażejem, także potwierdzał moje odczucia. Jeśli to ten mężczyzna ma tu najwięcej do powiedzenia, przynajmniej jego powierzchowność pozwalała sądzić, że będzie zachowywał się rozsądnie. A ja bardzo potrzebowałam teraz kogoś rozsądnego w pobliżu. Kogoś, kto wytłumaczyłby temu szaleńcowi, że powinien mi pozwolić wrócić do domu. Jednak kiedy mężczyzna przechylił lekko głowę, aby móc spojrzeć mi w oczy, dostrzegłam coś, co ostudziło mój entuzjazm. Między nim a Błażejem było pewne podobieństwo, jak między braćmi. Mogły ich łączyć więzy krwi, ale mnie nie łączyło z tym nieznajomym nic, co pomogłoby mi się odwołać do jego zdrowego rozsądku.

– Witaj w naszym domu. Mam na imię Artur – powiedział łagodnie i lekko się uśmiechnął. – Może czegoś ci potrzeba? Napiłabyś się herbaty?

Spróbowałam poruszyć ustami i wydobyć z siebie jakiś dźwięk, ale mi się to nie udało.

– Będziesz miała jeszcze przez jakiś czas trudności z mówieniem i poruszaniem się – wyjaśnił ciepłym tonem głosu. – To, co zrobił ci Błażej, niesie ze sobą takie skutki. Za kilka lub kilkanaście godzin wszystko minie. A tymczasem zrobię dla nas wszystkich coś do picia. – Położył dłoń na moim ramieniu w opiekuńczym geście i przez chwilę patrzył mi głęboko w oczy.

Miałam wrażenie, że chciał się tylko upewnić, że go słyszałam i że wszystko ze mną dobrze. Tymczasem mężczyzna zamarł. Pogładził mnie bardzo delikatnie po włosach, nie przestając świdrować mnie swoim wzrokiem. Był jak sparaliżowany, jakby zobaczył coś, czego zupełnie nie spodziewał się zobaczyć. Zamrugał powiekami, otrząsając się z osłupienia.

– Och – westchnął, odsuwając się ode mnie o krok, po czym znowu zastygł, wciąż nie mogąc spuścić ze mnie wzroku.– Miałeś rację – zdławiony szept wydobył się z jego gardła. – Ale co to jest?

– Nie wiem – odpowiedział z zapałem Błażej. – Wydaje mi się, że choroba to coś w niej zdusiła. Powinniśmy to lepiej zobaczyć, kiedy ona nabierze sił.

Nie miałam bladego pojęcia, o co im chodzi. Wielokrotnie przeglądałam się w lustrze – moja twarz była zupełnie zwyczajna i w dodatku byłam ruda. Nawet nie był to jakiś ładny rudy wpadający w kasztan albo czerwień. Moje włosy były zwyczajnie pomarańczowe i jedynie przy wyjątkowo słonecznej pogodzie potrafiły mienić się złotymi niteczkami, z czego byłam wtedy zadowolona. Przez ten kolor włosów i bladą cerę trudno było nie zauważyć także piegów na nosie i policzkach. Najładniejszym elementem mojej twarzy były oczy, bo ich zieleń była dość nietypowa i tak intensywna, jakbym nosiła soczewki kontaktowe. Jednak z pewnością nie było we mnie nic niezwykłego. Jeśli coś dostrzegali, to najprawdopodobniej kwalifikowali się do leczenia psychiatrycznego, tak samo jak ja.

– Obyśmy tylko nie mieli przez to kłopotów. – Mężczyzna potrząsnął głową, jakby chciał wyzwolić się spod mojego wpływu.

Wstał i podszedł do czajnika elektrycznego ustawionego na staromodnym kredensie po drugiej stronie pomieszczenia. Zabrał się do przygotowania herbaty. W tym czasie Błażej usadowił się na oparciu sofy i zaczął gładzić mnie po ręce. Gdybym mogła, powiedziałabym mu, aby przestał mnie dotykać.

– Może chciałabyś się trochę zdrzemnąć – zaproponował. – Nie dałem ci się w spokoju wyspać.

Zmobilizowałam się do pokręcenia przecząco głową. Nie mogłabym zasnąć w miejscu, którego nie znam, i wśród ludzi, którym nie ufam.

Szum gotującej się wody i brzęk filiżanek rozległ się cichym echem w pomieszczeniu. Ta kuchnia była duża, ale nie aż tak, aby grało w niej echo, poza tym nie była pusta. Natomiast ten niespotykany podźwięk mógł wynikać z tego, że część ścian była z kamienia, a sufit zawieszony był wysoko nad nami. Po chwili czajnik pyknął pogodnie i mężczyzna zalał wodą garść suszonej mieszanki. Wokoło rozszedł się zapach dobrego earl grey i na chwilę poczułam się spokojniejsza. Może nawet nie będzie tak źle, jak się tego spodziewałam. Może da się tu jakoś wytrzymać, zanim stąd ucieknę. Nigdy nie wyobrażałam sobie takiego życia, ale może był to najwyższy czas, aby zrewidować swoje plany. Najwyraźniej nic przykrego nie miało mnie tu spotkać.

Minionej nocy źle spał. Przewracał się wiele godzin z boku na bok w nadziei, że sen wreszcie nadejdzie. Jednak nie nadchodził. W jego pokoiku, zaadaptowanym w szczytowej części domu, robiło się latem niezwykle gorąco. Nocami dach oddawał ciepło do wnętrza, sprawiając, że czuł się jak w saunie. Samotne okno nie dawało szans na ożywczy przeciąg.

Ilekroć udało mu się choć na moment zdrzemnąć, jego własny mózg zaczynał protestować, podsuwając mu myśli, które natychmiast go wybudzały. Poprzedniej nocy działo się dokładnie to samo. Miał wrażenie, jakby ktoś go wołał, próbował przywołać go na ratunek. Jakby komuś połączonemu z nim niewidzialną nicią działo się coś złego. Ale wołanie słyszał tylko on. Wydobywało się z jego głowy i gdy tylko udało mu się na chwilę zasnąć, doprowadzało go do szału. Nie wiedział, dlaczego tak się dzieje i jak może temu przeciwdziałać. Dlatego zanim jeszcze zaczęło świtać, zerwał się z łóżka i narzuciwszy na siebie dżinsy i czarną obcisłą koszulkę, ruszył do lasu.

Las zawsze go uspokajał, dlatego też ucieszył się, gdy rok temu postanowili, że na powrót sprowadzą się w te strony. Wiedział, że choć w pewnym stopniu zyska wolność, której nigdy tak naprawdę nie miał.

Wędrował po jemu tylko znanych ścieżkach przez dwie godziny. W tym czasie słońce zdążyło wzejść i zaczęło lekko przypiekać. Przy dobrym świetle udało mu się odnaleźć kilka ziół, których poszukiwał. Owinął rośliny ostrożnie w papier, którego zwitek zawsze nosił przy sobie, i ułożył je w plecaku. Zostawił niedopięty suwak, aby ich nie zaparzyć. Postanowił jeszcze zejść oznakowaną ścieżką do piekarni znajdującej się we wsi. Po długim marszu miał ochotę na porządne śniadanie ze świeżym pieczywem.

Za ladą zastał tę samą co zawsze niską dziewczynę o rumianych i krągłych policzkach. Jej uroda nie była zjawiskowa, ale swojska i całkiem przyjemna.

– Cześć, Szymon! – zakrzyknęła, ujrzawszy go w progu, choć nie pamiętał, aby kiedykolwiek przeszedł z nią na tak bliski stopień zażyłości. – To co zwykle?

– Tak – skinął głową, próbując przybrać sympatyczny i zarazem zniechęcający do rozmowy wyraz twarzy.

– Spacerowałeś? – zagadnęła, pakując pieczywo do papierowej torby. – Jest dziś przyjemnie rześko.

– Rzeczywiście, jest dość przyjemnie. – Starał się ograniczyć swoje wypowiedzi.

– Może kiedyś wybralibyśmy się na wspólną włóczęgę?

Kobiety zawsze patrzyły na niego tak jak ona w tej chwili. Ich zachowanie mu schlebiało, ale w nadmiarze było dość krępujące. Wyczuwał, jak ich aura zaczynała jaśnieć, kiedy tylko podejmował rozmowę. Wdzięczyły się, uśmiechały i miał wrażenie, że próbują go dotknąć. W niektórych sytuacjach było to naprawdę kłopotliwe. Zwłaszcza kiedy odrzucona przez niego dziewczyna manifestowała swoje niezadowolenie. Musiał dbać, aby we wsi, nieopodal której mieszkali, nic takiego się nie stało. Dlatego unikał nawet uśmiechania się do kobiet, z którymi miał kontakt. Zdawał sobie sprawę, że to, co przyciągało je do niego, było w pewnym sensie jego dziedzictwem. Jako najmłodszemu synowi ojciec przekazał mu ten dar w największym stopniu. Miał nadzieję, że doczeka się kiedyś młodszego brata, który zdejmie z niego choć odrobinę tego ciężaru, ale minęło wiele lat i raczej nie było już na to szans.

– Niestety, będę teraz bardzo zajęty – odpowiedział najuprzejmiej, jak potrafił. – Niedługo początek roku akademickiego.

– No tak. – Pokiwała ze zrozumieniem głową i rumieniąc się, wydała mu resztę.

Sklep nagle wydał mu się zbyt mały i duszny, odwrócił się i niemal wybiegł z niego. Ona nie miała pojęcia, w co wpakowałaby się, próbując się do niego zbliżyć. Zirytowany puścił się biegiem, aby jak najszybciej na powrót ukryć się w cieniu drzew.

Te dwie bezsenne noce powinny były wprowadzić go w taką ospałość, że wszystko, co działo się wokoło, miało być mu obojętne. Tymczasem czuł, jakby jego ciało szykowało się do podjęcia ogromnego wyzwania. Zupełnie nic z tego nie rozumiał.

Podejrzewałam, że na coś czekamy. Nie wiedziałam dokładnie, która jest godzina, ale żaden z mężczyzn nie ruszył się z kuchni na krok. Najwyraźniej nigdzie im się nie spieszyło albo sytuacja, w której znaleźli się wraz z moim przybyciem, wymagała takiej uwagi. Pewne było tylko to, że nie przeznaczyli mojego ciała na pożarcie, bo marny był ze mnie kąsek. Ostatnio ważyłam trzydzieści pięć kilogramów, a przy moim wysokim wzroście znaczyło to, że nie zostało na mnie wiele więcej prócz kości do ogryzienia.

Moi nowi opiekunowie próbowali namówić mnie do wypicia kilku łyków herbaty, ale nie byłam jeszcze w stanie na tyle zapanować nad swoim ciałem, aby to zrobić. Zresztą i tak nie miałam na nią ochoty, a w dodatku nie byłam pewna, czy nie dosypali mi do niej czegoś. Co jakiś czas poruszali temat pojawienia się tajemniczego Szymona, od którego, jak zrozumiałam, bardzo wiele tu zależało. Miał o czymś zdecydować, na coś się zgodzić. W tonie głosu Błażeja dało się wyraźnie wyczuć obawę, że tamten mężczyzna może odmówić. Osobiście nie miałam ochoty poznawać następnego, podobnego do nich faceta. Byłam przekonana, że kolejna osoba oznaczała nowe kłopoty dla mnie.

Kiedy wreszcie zaskrzypiały drzwi wejściowe, dwaj mężczyźni poderwali się ze swoich miejsc i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Artur wykonał ruch ręką, który miał najwyraźniej oznaczać, że on spróbuje się tym zająć. Błażej przytaknął i obaj przeszli do przedsionka, zasłaniając mnie przed człowiekiem, który właśnie się w nim pojawił. Między mężczyznami szybko wywiązała się rozmowa. Po ich tonie poznałam, że przybysz jest wyraźnie niezadowolony z zaistniałej sytuacji. Spróbowałam się wtulić w oparcie kanapy, jakby mogło to sprawić, że stanę się niewidzialna albo całkiem zniknę. W głosie tego człowieka było coś na tyle dziwnego, że zaczęłam uważniej słuchać, co mówił. Nie sprawiał wrażenia szanowanego i decydującego o wszystkim starca. Brzmiał młodo.

– Coś ty znowu zrobił? – warknął z wyrzutem na Błażeja, kiedy tylko domyślił się, że w domu jest oprócz nich ktoś jeszcze. – To kolejna zdobycz z twojego szpitala? – Jego głos był przesycony cynizmem.

– Myślę, że nie czas teraz na takie rozmowy – próbował załagodzić sytuację Artur, jednocześnie dyskretnie spoglądając na mnie.

Odwrócił się lekko w moją stronę, sprawiając, że między mężczyznami powstała luka. Zobaczyłam przez nią Szymona. Podobnie jak Artur i Błażej był bardzo wysoki i sprawiał wrażenie wysportowanego i silnego. Miał najwyżej dwadzieścia lat i był cholernie przystojny. Jego kształtne wargi wykrzywiły się w grymasie niezadowolenia.

– Co jej jest? – zwrócił się znowu do Błażeja, z wyraźnym wysiłkiem próbując pohamować gniew. – Schizofrenia? Psychoza?

– Nie. – Błażej spuścił głowę, tak jakby odpowiedź, która miała zaraz paść, mogła ściągnąć na niego kłopoty. – To zaburzenia odżywiania – wydukał jak uczeń wyrwany do tablicy.

– Jezu! – syknął zjadliwie Szymon i postąpił krok w stronę swego rozmówcy. – Ile razy mówiłem, żebyś najpierw przemyślał to, co chcesz zrobić?

Naparł na mężczyznę jeszcze silniej i unieruchomił jego głowę tak, że tamten był zmuszony patrzeć mu w oczy. Błażej skrzywił się, ale wytrzymał to spojrzenie.

– Rozważałeś to aż cały dzień? – Jego głos był twardy i ironiczny. – A to? – Nagle wydał się zaskoczony, jakby dostrzegł coś, nie tyle w twarzy rozmówcy, co w jego myślach. – Co to jest? – Zmarszczył brwi.

– Sam zobacz – wydobyło się ze ściśniętego gardła Błażeja.

– Dzięki tobie nie mam innego wyboru – warknął ponownie i zmrużywszy powieki, jeszcze bardziej przybliżył swoją twarz do twarzy Błażeja.

– Szymon! – Artur starał się przywołać go zdecydowanym głosem.

Chłopak nie zwrócił nawet na niego uwagi, a Błażej skulił się, jakby oczekiwał na cios. Nie widziałam, aby Szymon coś zrobił, ale nagle usłyszałam przeraźliwy trzask, niczym grzmot towarzyszący piorunowi. Przez chwilę zdawało mi się, że sufit wali się nam na głowy. Z moich ust wyrwał się krótki okrzyk. Gdybym mogła, skuliłabym się ze strachu przed niewidzialnym ciosem. Mój głos przykuł uwagę mężczyzn. Szymon rozluźnił uścisk, w którym trzymał Błażeja przy ścianie. Spojrzał na mnie zaskoczony.

– Słyszałaś coś? – Artur podszedł do mnie.

– Tak – odpowiedziałam cicho. – Co to było?

Nie zdążył mi odpowiedzieć, bo niespodziewanie, nie wiadomo jak, wyrósł przed nim Szymon. W jego niemal granatowych tęczówkach dostrzegłam cień zaciekawienia. Przykucnął przy mnie i jednym szarpnięciem zdjął ze mnie koc. Zostałam tylko w szpitalnej pidżamie i w kurtce Błażeja. Moje ciało przeszył zimny dreszcz, nie tylko dlatego, że nagle zostałam pozbawiona wełnianej otuliny.

– Co takiego słyszałaś? – niecierpliwił się.

– Trzask – odpowiedziałam posłusznie, bojąc się, że jeśli tego nie zrobię, będzie gotów zrobić mi krzywdę.

– Głośny? – dopytywał się.

Pokiwałam twierdząco głową.

– A ty? – Szymon odwrócił się w stronę Artura.

– Coś słyszałem – powiedział w taki sposób, jakby także i on pojmował to, co Szymon – ale…

– …nie tak głośno jak ona – dokończył za niego, ponownie odwracając się ku mnie i wlepiając we mnie wzrok.

– Mówiłem! – dobiegł nas z przedsionka rozentuzjazmowany głos Błażeja.

– Milcz! – syknął Szymon. – Zrobiłeś najgłupszą i najbardziej niebezpieczną rzecz, jaką tylko mogłeś.

– Wiesz, czym ona może być? – Artur pochylił się z poważną miną nad nami.

– Zobaczymy – mruknął z zadumą Szymon.

Jedną dłonią chwycił moją, choć próbowałam zacisnąć palce, aby mu się to nie udało, ale rozwarł je z łatwością, nie zwracając najmniejszej uwagi na mój opór. Drugą położył na moim policzku. Pachniała przyjemnie leśnymi ziołami. Mężczyzna przybliżył swoją twarz tak bardzo do mojej, że czułam jego ciepły oddech na swojej skórze. Brązowe, falujące włosy lekko opadały mu na czoło, spod długich, czarnych jak węgiel rzęs patrzyły na mnie kobaltowe oczy. To, co zrobił, jednocześnie mnie onieśmieliło i wkurzyło. Nigdy żaden chłopak czy mężczyzna nie naruszył tak bardzo granic mojej prywatności.

Wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę, po czym coś z narastającą siłą zaczęło naciskać moje czoło. Jakby chciało sforsować przeszkodę, którą ono stanowiło. Napierająca energia stopniowo się wzmagała. Szymon zmrużył powieki, tak jak przed chwilą, gdy wpatrywał się w Błażeja, a ja poczułam, że moją głowę zaczyna coś miażdżyć. Niewidzialna siła, której nie mogłam dostrzec. Zabolało. Naprawdę mocno.

– Przestań! – krzyknęłam, próbując się wyswobodzić z jego rąk.

Szymon zamrugał powiekami i odsunął się trochę. Ból w jednej sekundzie znikł.

– Ona mnie nie wpuszcza – powiedział zdumiony. – Nic nie widzę. Dlaczego mnie zablokowałaś? – zwrócił się do mnie poważnie, już bez cienia złości w głosie.

– Ja nic nie zrobiłam – wyszeptałam zaskoczona.

Wyglądało na to, iż rozumiał, że mówię prawdę.

– Ty zupełnie nie zdajesz sobie sprawy z tego, co zrobiłaś. – Pokręcił głową z niedowierzaniem.

Nagle w kuchni zrobiło się niezwykle cicho. Szymon usiadł na podłodze i oparł się plecami o skraj siedziska kanapy tak, że teraz widziałam tylko tył jego głowy i ramiona. Wyglądało na to, że wszyscy rozumieli, czego świadkami właśnie byli. Jedyną osobą, która kompletnie nie miała pojęcia, co się stało, byłam ja. Wiedziałam tylko tyle, że dzieją się tu dziwne rzeczy i nie tylko Błażej potrafi wyczyniać z ludzkim ciałem jakieś tajemne sztuczki.

– Ciebie też zablokowała? – rzucił Szymon z wyraźną niechęcią do Błażeja.

– Nie – rozpromienił się tamten. – Przynajmniej nie za pierwszym razem. Kiedy chciałem ożywić jej serce, faktycznie było mi znacznie trudniej niż zazwyczaj.

Miałam wrażenie, że to, co przed chwilą zrobiłam, wiązało się z czymś znacznie poważniejszym niż tylko ból głowy przy patrzeniu sobie głęboko w oczy. Nie miałam pojęcia, o co tu chodziło.

– Proponuję położyć ją w pokoju gościnnym – usłyszałam spokojny głos Artura. – Potem będziemy mogli porozmawiać.

W milczeniu siedzieli we trójkę przy kuchennym stole. Artur spoglądał co chwila to na Błażeja, to znów na Szymona. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że muszą ustalić plan działania. Wymagało to jednak porozumienia między dwojgiem mężczyzn, z których jeden chciał osiągnąć coś kosztem drugiego.

Kiedy Szymon był młodszy, chętniej podejmował się takich zadań. Stanowiły one dla niego wyzwanie i okazję do nauki. Dopóki jego brat pracował w normalnych szpitalach, bardzo rzadko sprowadzał kogoś do ich domów, a ułomności ciała, nawet poważne, leczyło się inaczej niż umysłu. Wiedział, że szalone dziewczyny były dla nich w pewnym sensie bezpieczniejsze. Nawet jeśli nie udawało im się pomóc, lądowały na powrót na jakimś oddziale psychiatrycznym, gdzie nikt nie wierzył w to, co opowiadały. Nie zmieniało to jednak faktu, że uważał, iż jego brat powinien zostawiać te dziewczyny w spokoju, a nie fundować przygodę, która jeszcze bardziej mieszała im w głowach. Wprawdzie nie sprowadził nigdy kogoś tak wyjątkowego i tak podobnego do nich jak ta dzisiejsza, ale jeśli nie był to czysty przypadek, tylko czyjaś próba ingerencji w ich rodzinę, oznaczało to, że już było po nich.

Niestety obecnie to Błażej, którego Szymon wolałby raczej rozszarpać nad ogniem, niż z nim rozmawiać, był jedynym źródłem informacji o niej.

– Jak ona znalazła się w szpitalu? – przerwał wreszcie milczenie.

– Normalnie. – Błażej wzruszył ramionami. – Zaburzenia odżywiania wymagają leczenia.

– Rozmawiała z jakimś psychiatrą? Może coś przydatnego byłoby w jego zapiskach.

– Była pod opieką Rumianka – westchnął ciężko Błażej. – Ten facet nawet najszczęśliwszego człowieka wpędziłby w depresję.

Szymon widział kiedyś kartę dziewczyny, którą prowadził Rumianek. Trudno było oszacować, które z nich miało większe problemy ze zdrowiem psychicznym. Wszystkie jego pacjentki źle reagowały na kontakt z nim i były otumaniane, często do nieprzytomności i całymi tygodniami, silnymi środkami psychotropowymi. Po takich „kuracjach” najpierw musiał sobie radzić ze spustoszeniami, jakie spowodowały w organizmie końskie dawki leków.

– Myślisz, że ona jest jedną z nas? – wtrącił Artur.

– To możliwe. – Szymon z namysłem pokiwał głową. – Zdumiewające jest tylko to, że ona nie ma o niczym pojęcia. Nie pozwala mi nawet zerknąć do swojego umysłu.

Dawno nie doświadczał tego, że ktoś go blokował. Jego bracia nie byli do tego zdolni, a jemu samemu też nie za każdym razem się to udawało. Tylko ich ojciec swobodnie posługiwał się blokadą i stąd Szymon znał mechanizmy działania tej zapory. Ktoś, kto potrafił ją stosować, mógł blokować dostęp do swojego umysłu, myśli i wspomnień. Nigdy nie spotkał się ze zwykłym człowiekiem, który by to umiał. W ludzkich umysłach zawsze czytał z łatwością, wystarczyło tylko, że kogoś dotknął i spojrzał mu w oczy. W kilka sekund poznawał motywy ich działania, a w kilkanaście minut mógł przewinąć, niczym film, najważniejsze wspomnienia z historii ich życia.

– Może robisz to zbyt natarczywie – powiedział oskarżycielskim tonem Błażej. – My jesteśmy przyzwyczajeni do twoich porywczych reakcji, ale dla niej to musi być szok.

– A jak według ciebie powinienem zareagować na kolejną rewelację tego kalibru? – Uderzył zaciśniętą pięścią w blat stołu. – Ile razy zamierzasz nas tak jeszcze narażać? Jeśli okaże się, że ona jest jedną z nas i umrze w naszym domu, to i my długo nie pożyjemy.

Miał rację i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę.

– Musimy jak najszybciej ustalić, kto opiekował się tą dziewczyną – wtrącił Artur – i dlaczego chciał ukryć jej moc.

– Myślisz, że jesteśmy przy niej bezpieczni? – Błażej poruszył się niespokojnie.

– Dopiero teraz cię to zaniepokoiło? – syknął przez zaciśnięte zęby Szymon.

Błażej udawał, że go nie słyszy i nie spodziewa się już odpowiedzi.

– Jedno nie ulega wątpliwości – odezwał się ponownie Artur. – Trzeba z nią porozmawiać. Dopiero kiedy coś nam o sobie opowie, ruszymy w tej sprawie z miejsca. Tylko trzeba to zrobić z dużym wyczuciem. – Spojrzał wymownie na braci.

– Wydaje mi się, że w obecnej sytuacji najlepiej będzie, jeśli to właśnie ty z nią porozmawiasz. Błażej i ja już zdążyliśmy ją dzisiaj przestraszyć. Jeśli w rzeczywistości nie miała nigdy styczności z mocami takimi jak nasze, to najłatwiej będzie jej zaufać komuś, kto w jej oczach będzie normalny.

Artur wsparł się rękami o blat stołu i podniósł się powoli z miejsca. Na jego twarzy malowała się koncentracja.

– O co mam ją zapytać? – westchnął ciężko.

– Może na razie o nic szczególnego – odważył się wtrącić Błażej. – Dużo więcej zyskamy, jeśli uda nam się na początek zdobyć jej zaufanie.

Szymon pokiwał głową.

– Wyjątkowo muszę się z nim zgodzić.

Leżałam na szerokim łóżku przykrytym patchworkową kapą w barwach jesieni. Było miękkie i wygodne, ale skrzypiało przy każdym moim ruchu. W pomieszczeniu znajdowały się jeszcze drewniana szafa i stolik nocny, podłogę w środkowej części przykrywał czerwony dywan. Ściany budynku także od wewnątrz były kamienne, ale podłogi i działówki wykonano z drewna. Czułam się trochę jak w chacie siedmiu krasnoludków, tylko dla odmiany wszystko było tu wysokie, tak jak i mieszkańcy tego domu. Przebywanie w tym niezwykle klimatycznym, przytulnym i ciepłym miejscu mogło sprawiać przyjemność. Ale ja czułam się tu więźniem.

Słyszałam głosy moich porywaczy dochodzące z dołu. Byłam pewna, że rozmawiają o mnie. Nie miałam pojęcia, co mogą i co będą chcieli ze mną zrobić. Wiedziałam tylko, że są zdolni skrzywdzić mnie na bardzo wiele sposobów. Błażej obiecał, że mi pomoże, a potem dowiedziałam się, że to szaleniec, który w dodatku ma nadludzką moc. To, co mi zrobił, śmiertelnie mnie przeraziło, ale po paru godzinach nie pozostawiło w moim ciele śladów. Natomiast gdy tylko zaczynałam myśleć o tym, co wyczyniał Szymon, ból głowy ponownie przeszywał moje skronie. Niewątpliwie najbardziej bałam się właśnie jego. Miał ogromną moc. Słyszałam, co mówili o nim pozostali mężczyźni, ale także oceniało go coś siedzącego we mnie. Jakbym miała w środku urządzenie potrafiące zmierzyć czyjąś siłę i ostrzec mnie przed niebezpieczeństwem.

Moje rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, że nie słyszę już dobiegających z kuchni rozmów. Nie czekając na moje pozwolenie, ktoś po drugiej stronie drzwi nacisnął klamkę. Sekundę później w pokoju pojawił się Artur i przyjęłam z pewną ulgą, że to właśnie on spośród całej trójki zdecydował się przyjść.

– Możemy chwilę porozmawiać? – Jego spokojny, niski głos zdradzał niepewność.

Wzruszyłam ramionami.

– A mam jakiś wybór?

– Zawsze mamy wybór. – Uśmiechnął się przyjaźnie, podchodząc bliżej. – Tyle że nic dobrego nie wyniknie z twojego milczenia. – Usiadł na skraju łóżka obok moich stóp.

Jego spokój i opanowanie sprawiały, że nie sposób było się go bać.

– Jak długo zamierzacie mnie tu trzymać? – spróbowałam wykrzesać z siebie tyle pewności, aby moje pytanie zabrzmiało poważnie.

Ściągnął brwi, a na jego czole pojawiło się kilka delikatnych zmarszczek.

– Na razie jesteś zbyt słaba, aby opuścić ten dom. Jeśli… – zawahał się, po czym zaczął zdanie inaczej. – Kiedy dojdziesz do siebie, będziemy musieli zyskać pewność, że nie zdradzisz nikomu naszych tajemnic. Jeżeli potwierdzi się nasze przypuszczenie, że jesteś do nas podobna, wtedy sytuacja będzie bardziej skomplikowana.

To, co powiedział, oznaczało w wolnym tłumaczeniu, że nieprędko się stąd wydostanę. Zadrżałam. Na samą myśl o spędzeniu tu wielu dni ogarnęło mnie przerażenie.

– Zimno ci? – zapytał.

Nie czekał na moją odpowiedź, tylko od razu podszedł do szafy i wydobył z niej gruby koc. Było tam pełno dziewczęcych ciuchów, ale udałam, że tego nie zauważyłam. Ponownie podszedł do mnie i delikatnie otulił mnie pluszowym materiałem. Nie spodziewałam się takiego gestu opiekuńczości z jego strony.

– Nie jestem do was podobna – powiedziałam z przekonaniem do pochylonego nade mną mężczyzny.

– Paulino – westchnął, głęboko patrząc mi w oczy. – Nie sądzę, abyś zdawała sobie sprawę z tego, czym jesteśmy. Widziałaś tylko wycinek umiejętności Szymona, a Błażej na swój sposób bardzo chciał ci pomóc.

Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie uczucia, które towarzyszyło mi, kiedy moje serce przestało bić. Przerażenia, które czułam, obserwując kłótnię Błażeja i Szymona, i wreszcie bólu, jaki powodował w mojej głowie ten drugi.

– Co on chciał mi zrobić? Wtedy, kiedy tak się we mnie wpatrywał? – Nie mogłam już dłużej powstrzymać się przed zadaniem tego pytania, bo zżerała mnie ciekawość.

– Chciał zobaczyć twoje wspomnienia i przekonać się, kim jesteś – powiedział spokojnie, jakby czytanie w myślach było prostą i powszechnie spotykaną umiejętnością.

– Ale mu się nie udało, prawda? – Musiałam zdobyć pewność, że nikt nie szperał w mojej głowie.

– Tak. Potrafiłaś go zablokować. To trochę tak, jakbyś zamknęła przed nim drzwi swojego umysłu – próbował wyjaśnić to w zrozumiały dla mnie sposób. – To rzadka i trudna do opanowania umiejętność.

– I ja ją mam? – spytałam z niedowierzaniem.

– Masz. Tyle że nie ma potrzeby, abyś blokowała Szymona. Skutkuje to tylko bólem głowy was obojga. Gdybyś pozwoliła mu na to, co chciał zrobić, mógłby bardzo ci pomóc.

– Dlaczego akurat on? – Nie rozumiałam, dlaczego wszystko kręci się tu wokół tego chłopaka.

Był najmłodszy z całej trójki, a wyglądem przypominał raczej gwiazdora filmowego niż kogoś posiadającego gruntowną wiedzę na temat ludzkiej natury. Mimo to właśnie on miał mieć w mojej sprawie najwięcej do powiedzenia.

– Bo jest uzdrowicielem – widząc moją zaskoczoną minę, pospieszył z wyjaśnieniem. – Każdy z nas ma różne umiejętności, ale on ma ich najwięcej i mogą one być dla ciebie bardzo przydatne. Widziałem, jak stawiał na nogi ludzi w gorszym stanie niż ty.

No tak, to był dobry powód.

– To dlatego Błażej mnie tu przyniósł?

– Dokładnie – potwierdził. – Sam niewiele mógłby dla ciebie zrobić.

To, co mówił, brzmiało uspokajająco. Rozważałam jego słowa jeszcze długo po jego wyjściu. Jeśli naprawdę chodziło tylko o to, aby mi pomóc, oznaczało to, że byłam tu bezpieczna. Jednak dlaczego mieliby bezinteresownie pomagać komuś obcemu? Może to, że Szymon potrafił w jakiś sposób mnie uzdrowić, było prawdą, ale widziałam przecież, jak bardzo nie chciał tego zrobić. Jaki był wściekły na Błażeja, że ten mnie tu sprowadził. Musiało się za tym kryć dużo więcej, niż powiedział mi Artur. Mogli mieć jakiś własny cel w trzymaniu mnie tutaj. Trudno było mi uwierzyć, że ściągnięto mnie tu z czysto altruistycznych pobudek. W całej tej historii za dużo było luk i niedomówień. Utwierdzało mnie to coraz bardziej w przekonaniu, że najrozsądniejszym wyjściem będzie jak najszybsza ucieczka z tego miejsca.

ROZDZIAŁ 3

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 6

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA

ROZDZIAŁ 7

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 8

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 9

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 10

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 11

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 12

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 13

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 14

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ TRZECIA

ROZDZIAŁ 15

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 16

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 17

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 18

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 19

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 20

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG