Noc - Ryszard Grzywacz - ebook + książka

Noc ebook

Ryszard Grzywacz

5,0

Opis

Dokąd można dojechać taksówką, której kierowca wyskakuje w biegu? Kto prowadzi unoszący się w przestworzach przedwojenny tramwaj? Kim jest tajemnicza cyklistka ze zranioną stopą i dlaczego Duch Gór postanowił opuścić Karkonosze, w których cieniu śpi Jelenia Góra?

Noc” to czternaście literackich miniatur będących zapisem jednej nieprzespanej nocy. Bohater budzi się z popołudniowej drzemki, bierze rytualny prysznic, wypija kawę i wyrusza na niezwykłą nocną eskapadę, podczas której pozwala się prowadzić zaskakującym zbiegom okoliczności, poddaje się biegowi niewiarygodnych wypadków i podąża tropem na poły fantastycznych postaci. Sen miesza się tu z jawą, a granice między realnym a wyobrażonym pozostają płynne. To jednak nieistotne, bo ważne są zapachy, dźwięki, światło i towarzyszące im odczucia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 72

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TAKSÓWKA

A teraz do rzeczy. Obudziłem się o tej porze dusznej i cichej, kiedy świat wstrzymuje oddech przed nocą. We wtorek oczywiście. Za oknem włączono już światła na zamku Chojnik i zaczęło w nim straszyć. W ciężkiej od dziennych snów głowie nie było nic poza chęcią zaczerpnięcia świeżego powietrza. Najpierw jednak rytualny prysznic i kawa. Zgięty nad kubkiem, nie potrafiłem rozprostować myśli. Refren. Tylko jakiś refren pojawiał się w mej głowie co chwilę: „Chciałbym, żebyś się zestarzał ze mną na tej ławce”.

Niektórzy mówią, że w szkołach powinni uczyć tylko tego, co robić z wolnym czasem. Myślę, że to prawda. Nigdy nie wiedziałem, co z nim począć. „Poczytaj” nie działa. To książka musi mnie wybrać, nie odwrotnie. Choć uwielbiam stan „po przeczytaniu”, kiedy głowa opalizuje od znaczeń i zaczyna zapominać skomplikowane intrygi. Pozostaje tylko destylat złożony z nastrojów, zapachów, kolorów. Czy nieopowiedziane rzeczywiście nie istnieje? Zobaczmy.

Postanowiłem, że zadzwonię po taksówkę i przejadę się nią po mieście. Coś się chyba wtedy zdecyduje. Jak Stachura w pociągu, tak ja w jakiejś taksówce, zechcę pewnie gdzieś wysiąść, bo mnie coś zainteresuje. Choć nie wszystko jest poezją. Wybrałem korporację, która ma markę auta w nazwie. Jakoś bezpieczniej. Już zamawiając, coś wiesz. Poza tym to solidna, wygodna i droga niemiecka marka. Coś było w tym kaprysie pragnienia niemieckiego luksusu w poniemieckim mieście. Próbowałem sobie wyobrazić panią, która odbierze telefon z zamówieniem. Koniecznie brunetka. Szczupłe nogi. Nie za wysoka. Byłoby idealnie, gdyby odezwała się po niemiecku. Kiedy zadzwonię, przerwę jej oglądanie prawej stopy w pięknych szpilkach. No właśnie. Dlaczego przy telefonie taxi zawsze siedzi kobieta? Niestety, poza adresem, nie chciała nic wiedzieć – ani jak się nazywam, ani co bym z nią zrobił, gdyby była mówiącą po niemiecku brunetką w szpilkach. Jak wygląda to miejsce, gdzie ona siedzi? Co ona robiła, kiedy spałem? Jak wygląda słuchawka w jej dłoni?

Za kilkanaście minut pomruk solidnego niemieckiego motoru dał się słyszeć koło moich śmietników. „Cyrk na kółkach”, pomyślałem, widząc milion reklam zajmujących każdy centymetr karoserii. Na szczęście w środku wciąż panował niemiecki ordnung. Ale coś tu nie grało. W całym wnętrzu gustownie i z umiarem rozmieszczone zostały akcenty harleyowskie. A to słynne skrzydła Harley Davidson, a to równoramienny krzyż maltański. Dzięki ilości dyskretnych czaszek taksówka przypominała słynną kaplicę w Czermnej. Tylko muzyka w środku nie pasowała do tej motorowej symfonii. Zamiast jakiegoś ZZ Top leciało nieagresywne techno, doskonale jednak pasujące do rozpoczynającej się jeleniogórskiej nocy. Kierowca natychmiast po moim wejściu wyłączył wszystkie radiostacje i CB radia. Był tylko on, techno i ja na tylnym siedzeniu tego mercedesa-harleya.

– Dokąd? – modne ray-bany odwróciły się na chwilę w moją stronę.

Nie czekając na odpowiedź, kierowca dość gwałtownie ruszył. Pomyślałem, że w takim razie wie, gdzie jechać, i rozsiadłem się wygodnie, zajmując miejsce obserwatora po przekątnej od Pana Ray-Bana, żeby czuł się bezpiecznie. Oparty na prawym łokciu, prowadził pewnie jedną, lewą ręką, nie pytając już o nic. Śmiał się tylko od czasu do czasu, nie wiadomo z czego. Wiózł mnie niespiesznie z Cieplic do Jeleniej prawym zepsutym pasem, jakby mu nie zależało na zawieszeniu auta.

– Czy… – próbowałem zagaić, bo za oknem nic się nie działo.

– Ćśśśś!!! – przytknął palec do ust i zachichotał przyjacielsko.

Popatrzyłem w jego górne lusterko i natknąłem się na wpatrzone we mnie ray-bany. Puścił mi oko i dodał gazu. Nie było sensu psuć tej atmosfery. Pozwoliłem, żeby harleyowiec w czarnych rogowych okularach zorganizował mi wieczór. Kiedy zbliżaliśmy się do centrum – gdzieś na wysokości Małej Poczty – zobaczyłem palec wskazujący uniesiony do góry, po czym mój kierowca prawą ręką zaczął manipulować przy radiu, z którego rozległy się dźwięki MercyStreet Petera Gabriela. Kierowca zdjął okulary, zamknął oczy i westchnął głęboko, skrywając całą twarz w dłoniach. Popatrzyłem przez przednią szybę, ale wszystko było w porządku – auto właśnie zwalniało przed światłami. Kiedy wybrzmiał na cały regulator chór z początku tej piosenki, kierowca szepnął tylko:

– Zajebiste, zajebiste…

A później:

– Puścisz to na moim pogrzebie?

Nie odmawia się takich rzeczy, więc odrzekłem:

– Oczywiście.

I słuchaliśmy dalej tej rzeczywiście niesamowitej piosenki. Czego ja bym posłuchał na swoim pogrzebie? Nie wiem… Czegoś z młodości czy z „teraz”? Uśmiechnął się, jakby słyszał moje myśli i jednym przyciskiem włączył Under the bridge Red Hotów.

– No nie wiem – odpowiedziałem.

Wzruszył tylko ramionami. Zamknąłem oczy. Nie wiem, dlaczego to wszystko mnie w ogóle nie dziwiło. Po prostu dobrze było tak siedzieć na chłodnej skórze i słuchać muzyki w nocy. Dziękowałem Bogu, że to nie jest jak zwykle taksówkarz gaduła jak zwykle, którego tylko moje uparte milczenie wbrew dziesiątkom pytań skłania do słuchania, a nie gadania.

Kiedy jednak otworzyłem oczy, wpadłem w panikę. Zdążyłem tylko zauważyć, jak mój Ray-Ban otwiera w pełnym pędzie drzwi i wyskakuje z auta, tak jak to robią na filmach. Obejrzałem się przez tylną szybę. Turlał się przez chwilę, śmiejąc się na całe gardło. Nie wiem jak, ale zdołał jeszcze zamknąć drzwi. Struchlałem. Nie jestem strażakiem! Nie umiem podejmować decyzji w sekundę! Kiedyś na plaży filmowałem, jak moja córka wchodzi do morza. Filmowałem, aż zniknęła pod wodą. Na szczęście żona ją wyłowiła, biegnąc na boso po chorwackich kamieniach. Jednak pamiątka z wakacji – świetna!

Zacząłem przedzierać się do przodu auta, które nagle stało się niebywale ciasne. Kątem oka zobaczyłem plecy jakiejś starej kobiety, która wchodziła, trzymając w obu rękach pełne reklamówki, w czarny, brudny, ceglany korytarz obrzydliwej kamienicy, która, nie wiedzieć czemu, stała sama na długiej ulicy, jakby jej siostry i bracia zmarli dawno temu na marskość wątroby. Wydawało mi się nawet, że doleciał mnie smród tego ciemnego korytarza.

Kiedy zająłem w końcu miejsce kierowcy i wcisnąłem hamulec do dechy, spostrzegłem, że mój (tak pomyślałem, niestety) mercedes znajduje się na rynku starego miasta przed magistratem. Zatrzymałem się przed samymi drzwiami. Popatrzyłem na taksometr. Same zera.

URZĄD

Wychodząc z taksówki, rozdeptałem niechcący małego pasikonika. Takiego zielonego. Na rynku, jak zawsze po zmroku, panowała pustka. Zmęczeni kelnerzy, szykując się na jutro do szkoły, nawet nie udawali, że czekają na jakiegoś klienta. Słychać było tylko daleki szum ostatnich pustych autobusów, a echo niosło nagrane zapowiedzi kolejnych przystanków. Przypomniałem sobie, jak przed kilkudziesięciu laty wracałem często z mamą od babci z ulicy Rodzinnej małymi śmiesznymi autobusami z harmonijkowymi drzwiami. Pamiętam te podróże zawsze tylko do połowy. Widocznie zasypiałem po dniu pełnym wrażeń na Rodzinnej. Ta cudna cisza i chłód powietrza wciągnięty w płuca otrzeźwiły mnie nieco. Zamierzałem, tak mi się wydawało, przejść się deptakiem w stronę kościółka św. Anny. Kiedy ruszałem, w ostatniej chwili zobaczyłem, że drzwi do ratusza są lekko uchylone. Oczywiście, że wszedłem. Przecież tam się bywa tylko w razie ślubu albo pogrzebu. Miałem teraz nadzieję poznać prawdziwe oblicze miasta, kwintesencję mojego miejsca. Wiedziałem, że gdzieś tu, za tymi drzwiami jest teczka, która czeka na mój akt zgonu, gdzieś tu jest klawiatura, która to napisze jakimiś, pewnie pomalowanymi na czerwono, paznokciami, gdzieś w archiwum jest nic nie znacząca historia każdego. A więc wchodzę gdzieś, gdzie już jestem. To mój dom. Tak sobie wytłumaczyłem decyzję o uchyleniu zapraszających drzwi.

W środku panowała nieprzyzwoita jasność. Światło jarzeniowe brzęczało urzędniczo, nic sobie nie robiąc z wysiłków nocy. Wszystkie sale na parterze budynku były puste. Jakby przed chwilą ktoś się stąd bezpowrotnie wyprowadził. Zacząłem wspinać się po szerokich granitowych schodach. W sali reprezentacyjnej nie było, jak zwykle, ogromnego stołu z mikrofonami, lecz na środku pustego, rozświetlonego szpitalnym brzęczeniem parkietu, siedział skulony w kucki mężczyzna w średnim wieku. Miał ogromne wąsy. Przed nim na podłodze piętrzyła się wielka góra papierosów różnych marek. Palił jednego za drugim. Sala pachniała, czy też śmierdziała, jak przyzwoita studencka knajpa w Krakowie przed dwudziestu laty. Ale on był sam. Nie przestawał palić. Raz trzymał papierosa wytwornie w dwóch palcach skierowanych do góry. Następnego palił już jednak jak uczeń w toalecie szkolnej, trzymając go kciukiem i palcem wskazującym, właściwie chowając w dłoni. Jeszcze innego trzymał jak gwiazda rocka: głęboko utkwionego między palcami, tak, że kiedy chciał się zaciągnąć – musiał zakryć dłonią niemal całą twarz. Po wypaleniu kolejnych papierosów, pstrykał petami w różne strony sali. Musiałem uważać, żeby którymś nie dostać. Wyglądał jak każdy „wąsal”– sympatycznie. Jego wciąż, mimo zmęczenia, uśmiechnięte oczy zdawały się mówić: „Wypalę je wszystkie, na pewno, nie macie się co łudzić, dam radę, wypalę, wypalę, wypalę”.

Nie zauważył mnie w ogóle. Widok zmęczonego, ciemnego garnituru, który miał na sobie ośmielił mnie na tyle, że postanowiłem zagadnąć:

– Czy urząd nie powinien… – zacząłem grzecznie, on jednak przerwał mi wszystkowiedzącym wzrokiem i odparł:

– Zapal sobie.

– Nie, dziękuję, już rok jak nie palę, przecież nigdzie nie można…

– Zapal, zapal sobie, mówię ci, zapal! – usłyszałem ciepłą odpowiedź. Również się uśmiechnąłem i pokręciłem głową.

– Kto panu to wszystko kupuje?

Zakrztusił się dymem