No właśnie, miłość Co nauka mówi o tym, jak, kogo i dlaczego kochamy - Laura Mucha - ebook

No właśnie, miłość Co nauka mówi o tym, jak, kogo i dlaczego kochamy ebook

Mucha Laura

4,0

Opis

Poeci, filozofowie i artyści od wieków próbowali wyjaśnić naturę miłości, A Laura Mucha postanowiła zapytać ludzi takich jak my. Przeprowadziła wywiady z setkami nieznajomych w wieku od lat 8 do 95 w ponad czterdziestu krajach, prosząc ich o podzielenie się swoimi najbardziej osobistymi przeżyciami.

– Czy istnieje miłość od pierwszego wejrzenia?

– W jaki sposób wychowanie wpływa na nasze związki z innymi?

– Czego powinniśmy szukać u partnera?

– Czy monogamia jest naturalna?

– Dlaczego ludzie zdradzają?

– Skąd wiadomo, że przyszła pora, żeby odejść?

– Jak radzić sobie ze stratą?

No właśnie, miłość łączy codzienne doświadczenia i teorię, stanowiąc doskonałą lekturę dla każdego, kto chciałby się dowiedzieć, czym jest ten stan i dlaczego – często wbrew rozsądkowi – dziwnie się zachowujemy.

Niezwykła i wnikliwa analiza blasków i cieni miłości. Znacznie lepsza i bardziej pouczająca niż mój własny film! Laura znalazła dowód na to, że miłość rzeczywiście jest wszędzie wokół nas – i zadała sobie trud, aby ją zrozumieć i poddać dogłębnej analizie. Coś wspaniałego!

Richard Curtis, reżyser To właśnie miłość, scenarzysta Czterech wesel i pogrzebuNotting Hill

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 548

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (22 oceny)
9
7
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AugustRusch

Z braku laku…

Może być
00

Popularność




Tytuł oryginału LOVE FACTUALLY
Przekład JAROSŁAW MIKOS
Wydawca ALICJA GAŁANDZIJ
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MICHAŁ OLECH
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, ANNA HEGMAN
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Opracowanie typograficzne, łamanie ANNA HEGMAN
Copyright © Laura Mucha, 2019 Copyright © for the translation by Jarosław Mikos Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2020
Warszawa 2020 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66335-74-5
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Mamy i Eda

Pamięci Stefana i Haliny Greiner – z miłością

Wprowadzenie

Jako dziecko byłam chyba dość nieznośna, ponieważ w kółko zadawałam pytania. O wszystko, ale jeden temat fascynował mnie bardziej niż inne – miłość i związki między ludźmi.

Pewnie nie bez powodu, skoro ze swoim ojcem po raz pierwszy spotkałam się koło trzydziestki. Bardzo długo nie miałam najmniejszej ochoty się z nim zadawać, ale w końcu uznałam, że jeśli nie spróbuję przynajmniej raz, może kiedyś będę tego żałować. Więc przeprowadziwszy małe (nieskomplikowane) prywatne śledztwo, znalazłam jego numer telefonu. Po czym odczekawszy kolejne dwa lata, zadzwoniłam. Odebrał. Okazało się, że kilka godzin wcześniej właśnie się ożenił po raz czwarty i tego popołudnia razem ze swoją nową żoną oglądał mecz rugby.

Ponieważ mój biologiczny ojciec dość wcześnie zniknął z horyzontu, mieszkałam tylko z mamą, a większość weekendów spędzałam u dziadków. Mój dziadek (mówiłam do niego „tato”) był człowiekiem cierpliwym, zorganizowanym i kochającym – przynajmniej wobec mnie. Zapewne potrafił sprawiać trudności w kontaktach z innymi, ale prawdę mówiąc, niewiele z tego pamiętam. Zmarł, kiedy miałam jedenaście lat. Pamiętam dźwięk telefonu, który nagle zadzwonił w środku nocy – odgłos rozbrzmiewał echem na schodach i wkrótce do moich uszu dotarła wiadomość o śmierci. Pamiętam, że szybko pojechałyśmy z mamą do hospicjum (nie jestem pewna, czemu tak szybko, skoro i tak nigdzie się nie spieszył), gdzie pokazano nam sine ciało, teatralnie owinięte w sztywne, białe płótno. Jego skóra przypominała w dotyku chłodny wosk. On nie żył, a ja poczułam się zdruzgotana.

Wiedziałam, że śmierć dziadka zmieni moje życie – nie wiedziałam tylko, jak bardzo. Chodziło bowiem nie tylko o to, że go straciłam. Znikał także z mojego życia jedyny oparty na zaangażowaniu związek uczuciowy, który mogłam z bliska oglądać – związek łączący moich dziadków. W rezultacie miałam potem kłopoty ze zrozumieniem, na czym polega taka relacja i na czym polegać powinna. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Czy powinniśmy się dzielić wszystkim? Czy ludzie się zdradzają? Czy to normalne, że pojawiają się wątpliwości? W jaki sposób i dlaczego ludzie dochodzą do wniosku, że przyszła pora się rozstać?

Od najwcześniejszych lat – prawdę mówiąc, odkąd pamiętam – wypytywałam i przepytywałam niemal wszystkich o ich związki uczuciowe, czasem przeprowadzając wręcz nieformalne „wywiady”. Więc kiedy dorosłam i zaczęłam podróżować po świecie, tym chętniej wdawałam się w podobne rozmowy i wysłuchiwałam intymnych opowieści i osobistych przemyśleń ludzi z bardzo różnych środowisk.

Zadałam pewnie miliony pytań i spędziłam lata, rozmyślając o tym, co usłyszałam, zanim jakąś dekadę temu, podczas podróży po Argentynie, spotkałam pewnego rolnika. Miał dziewięćdziesiąt pięć lat, z czego oszałamiające siedemdziesiąt pięć przeżył w małżeństwie. Mówił niewiele, ale niezwykle sobie ceniłam rady człowieka, który zdołał zbudować związek uczuciowy trwający tak długo. I wtedy przyszło mi do głowy, że powinnam dokumentować poszukiwania. Po powrocie do Anglii kupiłam dyktafon i zaczęłam nosić go wszędzie ze sobą.

W ciągu następnego dziesięciolecia rozmawiałam z setkami osób na lotniskach, w sklepach, na targowiskach, w restauracjach, kawiarniach, barach, w szpitalach, parkach, galeriach, bibliotekach, w muzeach, autobusach, pociągach, samolotach i na statkach. Przeprowadziłam rozmowę z, jak się potem okazało, zawodowym graczem futbolu amerykańskiego, z modelką, która siedziała obok mnie w samolocie, z nastolatkami hałasującymi w autobusie, śmieciarzem pracującym na miejscowych dworcu kolejowym. Z osobami, które były religijne, i z ateistami oraz agnostykami, z mężczyznami i kobietami, osobami transpłciowymi, homoseksualnymi, heteroseksualnymi, biseksualnymi, żyjącymi samotnie lub w małżeństwie, rozwiedzionymi, owdowiałymi, posiadającymi dzieci i niemającymi dzieci, z kobietami w ciąży, osobami monogamicznymi i niemonogamicznymi, zdradzającymi, zdradzanymi i dochowującymi wierności. Rozmawiałam po francusku, po polsku, po hiszpańsku i po angielsku. Pokonałam w czasie tych podróży prawie pół miliona kilometrów. Rozmawiałam z ludźmi w różnym wieku, od lat ośmiu do dziewięćdziesięciu pięciu, na wszystkich kontynentach.

Podchodziłam do przypadkowo zobaczonej osoby i pytałam, czy mogę przeprowadzić z nią wywiad, z zastrzeżeniem, że jego długość będzie zależała od mojego interlokutora (trwały od trzech minut do trzech godzin). W większości przypadków wywiady nagrywałam, choć czasem rozmówcy prosili, żebym nie włączała dyktafonu. W takich przypadkach podczas rozmowy pospiesznie robiłam notatki, które potem szybko spisywałam, dopóki pamiętałam sens własnych gryzmołów (sztuczka, której szybko nauczyłam się jako prawniczka).

Obiecywałam zachować anonimowość moich rozmówców i zmienić szczegóły, które ułatwiałyby ich identyfikację, zapewniając, że jeśli nie mają ochoty odpowiadać na któreś pytanie, nie muszą, oraz że mogą wycofać się z wypowiedzi. Starałam się jasno tłumaczyć, że w moich wywiadach nie chodzi o to, żeby kogoś na czymś przyłapać albo przedstawić w złym świetle – chodzi mi jedynie o zrozumienie, czym jest miłość, a potem podzielenie się tą wiedzą z innymi ludźmi na całym świecie.

Decydującą rolę w moich rozmowach odgrywało zaufanie, powstrzymywanie się od osądów i poufność – inaczej nie mogłabym liczyć na szczere wypowiedzi, zwłaszcza w przypadku bardziej kłopotliwych tematów, jak niewierność. Jak można się spodziewać, badania naukowe potwierdziły, że ludzie zwykle nie mają ochoty przyznawać się do zdrady – w jednym z nich początkowo zaledwie 30 procent uczestników przyznawało się do niewierności, jednak w trakcie intensywnej terapii kolejne 30 procent przyznało się do takich zachowań.

Dzięki nagrywaniu, spisywaniu i redagowaniu rozmów miałam okazję i czas, aby dokładnie przetrawić usłyszane opowieści. A im bardziej się nad nimi zastanawiałam, tym więcej nasuwało mi się pytań. Zabrałam się więc do lektury akademickich podręczników i naukowych czasopism – podkreślałam liczne zdania i sporządzałam obfite notatki. Z pewnością nie jestem jedyną osobą, która poczuła się zagubiona w obliczu zagadki romantycznej miłości, ale należę być może do niewielkiego grona zapaleńców, którym starczyło odwagi i ciekawości, aby naprawdę poddać ją rzetelnej analizie.

Początkowo skupiłam się na psychologii i filozofii (które studiowałam na uniwersytecie), ale wkrótce pociągnęły mnie również inne dziedziny, ponieważ jeśli rzeczywiście chciałam dowiedzieć się, czym jest miłość, musiałam przyjrzeć się jej ze wszystkich możliwych punktów widzenia. Moje poszukiwania przybrały w końcu wyraźniejszą postać, gdy zaczęłam zadawać pytania uczonym, których teksty wcześniej pochłaniałam.

Badania naukowe okazały się niezwykle ważne w rozumieniu miłości, ponieważ to, co mówimy albo myślimy, nie zawsze jest zgodne z prawdą – oraz, co gorsza, czasem nie jesteśmy tego świadomi. Jako ludzie często próbujemy wskazać powody naszych zachowań. Jeśli ktoś nam się fizycznie nie podoba, zdarza się, że obwiniamy o to kształt jego nosa, choć w rzeczywistości chodzi o feromony albo o nasz styl nawiązywania więzi uczuciowych. Dzięki naukowym teoriom i badaniom (zwłaszcza z zakresu neuronauki, oraz eksperymentom, w których uwzględnia się takie parametry fizjologiczne jak puls albo intensywność pocenia) można wyjaśnić rolę, jaką w miłości odgrywają: nasza podświadomość, nasze emocje i nasza fizjologia.

Lektura wyników badań angażowała także racjonalny aspekt mojego ja – dzięki poznawanym teoriom zaczynałam myśleć inaczej o różnych sprawach, lepiej pojmować swoje zachowania i schematy myślowe. Teoria przywiązania na przykład pomogła mi wyjaśnić własną skłonność do zrywania związków. Ale sama logika nie zawsze wystarczy, jeśli chcemy lepiej zrozumieć nasze życie i wprowadzić jakąś zmianę. Jak powiedział mi Tristan ze Szwajcarii: „Uważam, że to dobrze, że zapoznałem się z teorią przywiązania. Jednak minus jest taki, że o ile mogę teraz racjonalnie rozmawiać o różnych rzeczach, to niekoniecznie rozumiem je emocjonalnie”.

W tym punkcie pomocne okazywały się wywiady. Przysłuchując się opowieściom innych, musiałam angażować emocje, jeśli chciałam dokładniej uchwycić ich słowa. Przejmowałam się losami rozmówców, a ich opowieści często zostawały ze mną na długo. Na przykład Sue, którą spotkałam na Islandii, powiedziała:

„Przetrzymywano mnie wbrew woli od pierwszego do dziewiątego roku życia i wydarzyły się wtedy nieprawdopodobnie złe rzeczy. [...] W tym czasie nie wiedziałam o istnieniu miłości. Kiedy jesteś mała, myślisz, że to, co się dzieje, dzieje się, bo tak jest. A potem mój porywacz zwabił do siebie inną ofiarę. W tym momencie byłam prawie zupełnie głucha i niema, ale kiedy się zetknęłam z drugim dzieckiem i zobaczyłam, że coś takiego może się przydarzyć komuś innemu, zdołałam wyzwolić się z tego stanu i wyjść w świat. [...] To dziwne, ale dzięki poczuciu więzi z drugą osobą uświadomiłam sobie, co jest ważne w życiu: związki z innymi ludźmi”.

Nie sposób wprost powiedzieć, jak bardzo ten projekt zmienił mnie samą. Wpłynął na wszystkie moje związki z ludźmi. Rozumiem ich teraz inaczej, słucham z większym współczuciem i nieskończenie rzadziej ich osądzam. Jeśli chodzi o moje związki uczuciowe, jestem mężatką – żyję w związku małżeńskim z człowiekiem, z którym poprzednio zerwałam. Nadal muszę się wiele nauczyć (poślubić kogoś to jedno, ale zupełnie czym innym jest ciężka praca, jaką trzeba włożyć, żeby związek się utrzymał), niemniej to dla mnie naprawdę niezwykłe osiągnięcie, jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo bałam się związków, gdy rozpoczynałam ten proces. Podczas pisania tej książki musiałam zastanowić się nad własnym życiem, przyjrzeć mu się bliżej, poddać je analizie i refleksji, i mogę tylko wyrazić nadzieję, że okaże się ona równie pomocna dla czytelników.

Długo zastanawiałam się, w jaki sposób najlepiej ułożyć wywiady, i ostatecznie postanowiłam uporządkować je tematycznie. Rozmawiałam z taką samą liczbą mężczyzn i kobiet[1], choć czasem trudno uniknąć wrażenia, że rozkład płci moich rozmówców nie jest równomierny w poszczególnych rozdziałach.

Pozostaje mi jedynie powiedzieć, jak bardzo jestem wdzięczna wszystkim interlokutorom oraz badaczom, którzy niezwykle szczodrze dzielili się ze mną osobistymi historiami i prywatnymi przemyśleniami. Prosiłabym czytelnika, aby nie osądzał moich rozmówców, traktował ich życzliwie, z otwartością i być może z odrobiną miłości.

LM 2019

1

Nie chcę narkotyków

Podczas wakacji na Ibizie zatrzymałam się w domu należącym do pary uroczych ludzi, którzy od czasu do czasu zaglądali sprawdzić, jak się czujemy. W końcu spytałam naszą gospodynię, czy nie zgodziłaby się na rozmowę. Przystała na propozycję i pewnego popołudnia usiadłyśmy naprzeciw siebie na leżakach, z widokiem na ogród i basen o barwie akwamaryny.

Często zmieniam imiona moich rozmówców, aby zachować ich anonimowość, i zanim zaczęłyśmy rozmowę, zaproponowałam, że nazwę ją Melissa.

– O Boże, nie – powiedziała. – Każde, tylko nie Melissa... Tak właśnie nazywała się dziewczyna, z którą mój mąż miał romans... – Roześmiała się serdecznie i zaproponowała inne imię, Lisa, po czym dodała: – W moim życiu miłość oznaczała konieczność wybaczania, rozumienia i tolerancji.

Podobnie jak wiele starszych osób, z którymi rozmawiałam, Lisa wyjaśniła, że miłość jest o wiele bardziej ekscytująca i pełna udręki w czasach młodości. Powiedziała, że młodzieńcza, bardziej seksualna strona miłości jest wprawdzie ważna, ale nie jest tym, co najważniejsze i rozstrzygające. Ostatecznie przekształca się w miłość przyjacielską. A poza tym, dodała, im jesteś starsza, tym bardziej taka kolej rzeczy wydaje ci się oczywista.

Przerwała na chwilę.

– W pewnym okresie życia przeżywałam bardzo silną zazdrość i to się ciągnęło przez trzy i pół roku. Wszystko zaczęło się w momencie, gdy mój mąż poszedł na urodzinowe przyjęcie do przyjaciela i tam poznał kobietę, która wydała mu się bardzo młoda i bardzo zgrabna. Była trzydzieści lat młodsza od niego. Zaczęli rozmawiać o golfie i powiedziała mu, że strasznie chciałaby się nauczyć grać w golfa. Na co mój mąż odpowiedział: „Jeśli chcesz, mogę ci dać kilka lekcji”. No i zaczął udzielać lekcji. Tyle że nie chodziło o golfa.

W chwili gdy zaczynam z kimś rozmawiać, nigdy nie da się przewidzieć, co usłyszę – i nawet tego nie próbuję. Więc z całą pewnością nie spodziewałam się, że rozmowa z Lisą potoczy się w tym kierunku.

Zaczęłam od pytania, w jaki sposób się zorientowała, że mąż ma romans. Kiedy w następnych wywiadach pojawiał się motyw zdrady[2] (co zdarzało się wielokrotnie), zawsze zadawałam to pytanie. Nie jestem pewna, czy starałam się jedynie zdobyć informacje potrzebne do mojego projektu – czy raczej próbowałam chronić siebie samą. Zapewne jedno i drugie. Ale Lisa, podobnie jak większość spośród moich rozmówców, którzy padli ofiarą zdrady, wiedziała o wszystkim, zanim jej mąż się przyznał. Choć oczywiście zdradzający partnerzy nie zawsze się do tego przyznają.

– Domyśliłam się, że coś jest nie tak po prostu dlatego, że mąż zaczął robić różne rzeczy, których normalnie nie robił. W kółko ładował swoją komórkę, ciągle z kimś rozmawiał. Poza tym wracał do domu o innej porze niż zwykle. Zwykle spotykaliśmy się na popołudniową przerwę, ale w jakimś momencie zaczął ją spędzać beze mnie. Wracał do domu o siódmej wieczorem i mówił: „Wpadłem do klubu golfowego”. Dawał mi drogie prezenty. Raz pojechaliśmy do warsztatu na przegląd mojego samochodu, a on szybko kupił mi nowy. Rok później kolejny. Czytałam w którejś książce, że to jedna z pierwszych oznak kłopotów.

Nie tylko Lisa dostrzegła zmiany w rutynowych zachowaniach partnera. Większość moich rozmówców traktowała to jako ważny znak – choć wyglądało to rozmaicie u różnych osób. Mąż Marie, na przykład, przestał wychodzić z nią na miasto (wcześniej towarzyszył jej niemal przy każdej okazji) i zawsze powoływał się na tę samą wymówkę: „Nie martw się, po prostu idź beze mnie – myślę, że zostanę w domu”. Nawet sami zdradzający dostrzegali zmianę w swoim zachowaniu. Jessie[3] widziała to tak: „Czasem mi się wydaje, że się połapał co do zdrady. Oczywiście nie wiedział wszystkiego, nie za każdym razem. Pewnie coś podejrzewał, kiedy wychodziłam na miasto z przyjaciółkami, wracałam bardzo późno i chowałam telefon, żeby nie mógł zobaczyć esemesów, jakie dostaję”.

Jednak część moich rozmówców nie dostrzegała żadnych zmian – jedynie sygnały ostrzegawcze. John tak to wyjaśniał: „Całowała innych ludzi w usta, na moich oczach. Zachowywała się w sposób bardzo uczuciowy, bardzo przyjacielski, i oczywiście to często do czegoś prowadziło. Więc nie zaskoczyło mnie odkrycie, że mnie zdradza”.

Lisa znała męża od dawna (spotkali się, kiedy miała czternaście lat) i wiedziała, że zdarzyło mu się kilka romansów – choć nigdy „nic poważnego czy bardziej trwałego”. Jednak tym razem wszystko potoczyło się inaczej.

– Wiedziałam, że ten romans jest dla niego naprawdę ważny, po tym jak po dźwięku dzwonka dosłownie pędził odebrać. W końcu nie tylko odkryłam, że to trwało prawie trzy i pół roku, ale również że było bardzo poważne. Zabierał ją na wakacje na Barbados, do Portugalii, do Hiszpanii, a wszystko pod płaszczykiem golfa. Kiedy się dowiedziałam, niemal dosłownie serce mi pękło. Strasznie bolało. Bardzo wiele czasu zajęło mi pozbycie się dowodów, tych wszystkich listów, które do niego napisała. Poza tym potrzebowałam bardzo dużo czasu, zanim mogłam znowu uwierzyć w jego słowa. Ostatecznie mu wybaczyłam i znowu mu ufam, ale przychodzi mi to z trudnością. [...] Nie zdawałam sobie sprawy, jak mocno to mnie dotknęło. Ciągle czułam skurcz w żołądku. W końcu zaczęłam cierpieć na poważną arytmię i bardzo straciłam na wadze. Moja lekarka, która wiedziała o tej historii, wysłała mnie do specjalisty. Bez mojej wiedzy opowiedziała mu wszystko i kiedy przyszłam na umówione spotkanie, ten doktor powiedział: „Twoja lekarka mówi, że cierpisz na złamane serce – kiedy wydobrzeje, wszystkie symptomy znikną”. Myślałam, że złamane serce występuje tylko w powieściowych romansach[4].

Spytałam Lisę, czy myślała o rozwodzie. Powiedziała, że nie brała pod uwagę tego rozwiązania, i podała mi trzy powody: mają pięcioro dzieci, są partnerami biznesowymi, strasznie nie chciałaby zostać sama. A potem wyprostowała się, głos jej się zmienił i zaczęła mówić mocniejszym tonem.

– Wiem o tym, że on w żadnym momencie, ale to w żadnym momencie nie przestał mnie kochać. I w żadnym momencie nie myślał o tym, aby mnie porzucić. Wiele razy pytałam o to jego przyjaciół i wszyscy mówili: „Nigdy cię nie zostawi”. Na co ja odpowiadałam: „No cóż, a ja mogłabym go zostawić...”. Ale nie mówiłam tego serio. Okazuje mi wiele miłości. Dziś rano, kiedy weszłam z łazienki do sypialni, objął mnie mocno. A wczoraj, wchodząc przez frontowe drzwi, oświadczył: „Wiem, co zaraz powiesz, ale niczego nie piłem; naprawdę bardzo cię kocham”. Wtedy odparłam: „Zawsze tak mówisz, kiedy się napijesz”. Cały czas powtarza mi różne miłe rzeczy w rodzaju: „Jesteś bardzo dobrą osobą”. – Spytałam ją, czy ma jakąś radę dla osób, które podejrzewają, że partner ich zdradza. Chwilę zastanowiła się, a potem powiedziała: – Podstawową kwestią jest, czy zdradza partner, czy małżonek. Jeśli partner, rozstałabym się. Jakkolwiek to wydaje się trudne, powiedziałabym, że zdrada przyniesie ci mnóstwo cierpień związanych ze złamanym sercem, więc zerwanie oszczędzi ci bólu. Możesz partnerowi powiedzieć: „Wiem, co się dzieje, i nadal bardzo mi na tobie zależy, ale nie godzę się na to, żeby mnie zdradzać. Jeśli nie jesteś gotów, aby zadbać o nasz związek i zrezygnować z tej drugiej osoby, wydaje mi się, że najlepsze, co nam pozostaje, to rozstać się, niech każde pójdzie swoją drogą”. Jeśli twój partner cię kocha, skończy ten drugi związek i wróci do ciebie. [...] W małżeństwie, myślę, musisz odnosić się bardziej tolerancyjnie wobec występków. Mielibyśmy wiele szczęścia, gdybyśmy w naszych czasach natknęli się na małżeństwo, w którym nie ma głębokich kryzysów ani nie doszło do naruszenia zaufania. Po pierwsze, teraz bardzo łatwo o antykoncepcję, łatwiej jest romansować i pójść na całość. W czasach młodości musieliśmy bardzo uważać. A dzisiaj nawet jeśli ktoś ryzykuje i traci głowę, zawsze jest jeszcze pigułka dzień po. Po drugie, dzięki rozwojowi techniki można bardzo dyskretnie kontaktować się z innymi na wiele sposobów: za pomocą telefonów i wiadomości albo mediów społecznościowych. Znacznie łatwiej ukryć romans.

Słońce zaczęło zachodzić i basen o barwie akwamaryny przybrał odcień fioletowogranatowy. Obie zauważyliśmy, że powietrze się ochłodziło, i Lisa powiedziała, że musi już wracać do domu. Przed wyjściem życzyła mi wszystkiego najlepszego w pracy nad moim projektem. Podziękowałam jej za szczerość i patrzyłam, jak odchodzi wśród starannie utrzymanych drzew.

I to wszystko. Jeśli pominąć fakt, że rozmowa z Lisą została ze mną na długo (podobnie jak wiele moich wywiadów, przypuszczalnie na zawsze), a myśl, że większość osób dopuszcza się zdrady przez wiele miesięcy, nie dawała mi spokoju, tłukąc się po głowie niczym duch w pustym pokoju. Poza tym czułam się zdezorientowana. W pewnym amerykańskim badaniu, w którym uczestniczyło dwa tysiące dwadzieścia pięć osób dorosłych, aż osiemdziesiąt osiem procent z nich uznało za rzecz absolutnie nieakceptowalną, aby osoba pozostająca w związku małżeńskim wdała się w romans. A skoro tak zdecydowana większość ludzi nie toleruje niewierności, należy się spodziewać, że sami też nie będą zdradzać?

Przejrzałam wyniki badań z całego świata, zwracając uwagę na takie czynniki jak wiek, długość trwania związku, płeć – i ze zdumieniem oraz przerażeniem przekonałam się, że Lisa przypuszczalnie się nie myliła. W rzeczywistości niewierność zdarza się całkiem często – choć trudno powiedzieć jak bardzo.

Popularna rozrywka

Problem z badaniem zjawiska niewierności polega na tym, że większość osób nie ma ochoty przyznać się do swojej nieuczciwości (przypuszczalnie z obawy, że rzecz wyjdzie na jaw, albo że mogą zostać osądzone). W jakiejś mierze wyjaśniałoby to więc, dlaczego w istniejących analizach występuje tak duża rozpiętość wyników: do zdrady przyznaje się od 14 do 72 procent mężczyzn i od 10 do 70 procent kobiet.

Osiemnastowieczny filozof David Hume nie cenił szczególnie wysoko wierności kobiet, gdy pisał: „Jakiż więc hamulec nałożymy na kobiety, ażeby dać przeciwwagę tak silnej pokusie niewierności, jaką one mają?”[5]. Muszę przyznać się, że zgadzam się z Hume’em w jednym: kobiety, zarówno w związkach homo-, jak i heteroseksualnych rzeczywiście zdradzają. Jednak większość badań wskazuje, że mężczyźni zdradzają częściej. Chyba że... po prostu chętniej się do tego przyznają.

Trudno jednak ustalić, o ile częściej zdradzają mężczyźni, ponieważ podawane liczby bardzo się różnią. W jednym z amerykańskich badań do niewierności przyznawało się 25 procent mężczyzn, w porównaniu z 15 procentami kobiet. Ale w innym różnica była znacznie mniejsza: do zdrady przyznawało się 26 procent mężczyzn i 21 procent kobiet[6]. A podsumowanie wielu badań obejmujących w sumie ponad dziewięćdziesiąt tysięcy osób z różnych krajów wskazuje, że zdradza ponad jedna trzecia mężczyzn w porównaniu z ponad jedną czwartą kobiet.

Chciałabym zatrzymać się na moment i zwrócić uwagę na pewną kwestię. W różnych badaniach definiuje się niewierność w odmienny sposób, co z pewnością nie ułatwia porównań – czasem uznaje się za nią pocałunek, kiedy indziej akt seksualny, a w jeszcze innym przypadku pełnokrwisty romans (jednocześnie nie uwzględnia się niewierności emocjonalnej; zajmę się tym w jednym z późniejszych rozdziałów). We wspomnianym omówieniu obejmującym wyniki ponad pięćdziesięciu różnych badań, z udziałem dziewięćdziesięciu tysięcy osób, występowały bardzo różne definicje zdrady. Ten brak powszechnie uznanej definicji po części wyjaśnia, dlaczego w różnych analizach uzyskano odmienne wyniki (i dlaczego podawane dane procentowe są tak drastycznie rozbieżne).

Tak czy inaczej, większość badań wskazuje, że mimo kulturowej dezaprobaty zdrada jest wciąż rozrywką dość popularną. Jednym z bardziej spektakularnych potwierdzeń tego stwierdzenia stał się przeciek w sprawie Ashley Madison, serwisu randkowego skierowanego do osób pozostających w stałych związkach. W 2015 roku hakerzy wykradli dane trzydziestu sześciu milionów jego użytkowników. O popularności tej strony świadczy fakt, że zarejestrowało się na niej 6 procent wszystkich mieszkańców Kanady (ponad dwa miliony użytkowników) oraz pół procent mieszkańców USA (szesnaście milionów użytkowników).

Dla pewności powtórzę: chodzi o osiemnaście milionów osób w Kanadzie i USA – czyli prawie cztery razy więcej niż populacja Nowej Zelandii. Serwis cieszył się popularnością zwłaszcza wśród mężczyzn, stanowiących osiemdziesiąt procent użytkowników, choć niewykluczone, że mówi to nam więcej o marketingowej strategii portalu i sposobach, jakimi ludzie szukają okazji do zdrady, niż o różnicach płciowych.

Podane przeze mnie dane statystyczne mogą wydawać się szokujące, ale odsetek osób, które zdradzają partnerów, jest przypuszczalnie jeszcze większy. Z pewnością wiele osób, które decydują się na niewierność, nie korzystało z usług Ashley Madison. W pewnym badaniu z udziałem 7239 mężczyzn (przeprowadzonym na długo przed powstaniem serwisu Ashley Madison) aż sześćdziesiąt sześć procent respondentów pozostających w związku małżeńskim przyznało się, że przespało się z kimś innym niż żona (czyli prawie trzy razy więcej niż 25 procent we wcześniej wspomnianym badaniu)[7].

Powyższe badania mają istotne znaczenie, ponieważ przeprowadzono je na próbie, która, niezależnie od rozmiarów, była reprezentatywna dla mieszkańców USA, czyli charakterystyka tych osób odpowiada ogółowi populacji USA[8]. Ilekroć uczeni pragną poddać analizie niewielką grupę, a potem przenosić uzyskane wyniki na większe zbiorowości, starają się, aby obie grupy możliwie w niewielkim stopniu różniły się od siebie. To ciężka praca – o wiele łatwiej jest poprosić studentów o udział w badaniu traktowanym jako warunek zaliczenia zajęć (a tak to często wygląda)[9]. Jednak ponieważ wspomniane przeze mnie badania można uznać za reprezentatywne dla mieszkańców USA, dają nam szczególnie dobre wyobrażenie o tym, jak często przypuszczalnie dochodzi do niewierności (przynajmniej wśród mieszkańców tego kraju).

Nie mamy wielu badań dotyczących społeczności LGBTQ+[10], ale istniejące wskazują, że podobnie jak w związkach heteroseksualnych mężczyźni zdradzają częściej niż kobiety. W pewnym badaniu, w którym uczestniczyło 776 lesbijek, okazało się, że 28 procent z nich spało z kimś innym w okresie, gdy były w związku. W kolejnym, obejmującym 243 gejów, stwierdzono, że z kimś innym spało 45 procent respondentów pozostających w związku monogamicznym. Liczba takich incydentów wynosiła od dwóch do dwóch i pół tysiąca.

Biorąc pod uwagę, że większość ludzi niechętnie przyznaje się do niewierności, podane liczby trzeba traktować jako pewne minimum. Należy również uważać je za bardzo ostrożne szacunki, ponieważ mogło się zdarzyć, że respondenci nie zdradzali partnerów do czasu odpowiedzi na pytania badaczy, ale mogli zrobić to później. Tak czy inaczej, jedno wiemy na pewno: ludzie – zarówno kobiety, jak i mężczyźni – dopuszczają się zdrady, nawet jeśli sami – a także ich partnerzy – są zdecydowanie przeciwni takim zachowaniom.

Mimo zdumienia, jakie ogarnęło mnie na stwierdzenie Lisy, że „mielibyśmy wiele szczęścia, gdybyśmy w naszych czasach natknęli się na małżeństwo, w którym [...] nie doszło do naruszenia zaufania”, podane liczby wskazują, że się nie myliła. Jednak niezależnie od tego, czy Lisa adekwatnie oceniała sytuację, pytanie, czy powinniśmy pozostać ze zdradzającym nas partnerem, wskazuje na zupełnie inny problem, z którym, jeśli podawane dane statystyczne są trafne, wielu z nas musi się skonfrontować we własnym życiu.

Nie chcę narkotyków, daj mi żonatego mężczyznę

Często byłam zaskoczona – czując przy tym ogromną wdzięczność – jakim zaufaniem, otwartością i uczciwością obdarzali mnie rozmówcy. Zawsze przyświecało mi pragnienie lepszego zrozumienia, czym są miłość i romantyczne związki uczuciowe, i mogłam osiągnąć ten cel tylko pod warunkiem, że moje rozmowy są całkowicie szczere i osobiste.

Poczułam się więc bardzo podekscytowana, gdy zaczęłam rozmawiać z Claire w kawiarni we Frankfurcie[11]. Miała ponad sześćdziesiąt lat, nosiła okulary do czytania w cienkiej oprawce i siedziała samotnie, czytając gazetę. Okazało się, że mieszka w Niemczech, ale pochodziła z USA, i zaraz na wstępie naszej rozmowy powiedziała, że jako kobieta dwudziesto-, trzydziestoletnia spotykała się z trzema różnymi żonatymi mężczyznami (choć nie w tym samym okresie).

– To wszystko się brało z poczucia niepewności. Umawiałam się z nimi tylko dlatego, że poświęcali mi uwagę i mówili, że im się podobam. Sama nie szukałam kontaktów z innymi. Pociągały mnie raczej osoby, dla których to ja wydawałam się interesująca; dzięki temu mogłam skończyć z nimi w dowolnym momencie, ponieważ nie ja ich wybierałam. Miałam wtedy tak niskie poczucie własnej wartości, że umawiając się z tymi żonatymi mężczyznami, nawet się nie zastanawiałam nad tym, że mają jakieś żony, jakieś rodziny. Po prostu starałam się o tym nie myśleć. Nie wiedziałam, kim jestem ani czego pragnę. Błąkałam się po omacku.

Claire przez chwilę trzymała swoją filiżankę kawy, głęboko pogrążona w myślach, zanim przeszła do opowieści o ograniczeniach, z jakimi musiała się zmagać w tych pozamałżeńskich związkach – niektóre z nich nigdy nie przyszłyby mi do głowy.

– Nie mogłam im niczego kupować i oni też nie mogli mi niczego kupić. Gdybym dała im jakiś prezent, po powrocie do domu musieliby kłamać, skąd go wzięli, a to odebrałoby wartość temu, co ode mnie dostali. Nie prowadziliśmy wspólnie życia domowego, nie gotowaliśmy dla siebie i rzadko spędzaliśmy razem całą noc. Kiedy teraz to wspominam, mam poczucie, że czas z nimi spędzony, podobnie jak same związki, stanowił tylko jakiś wycinek, bardzo ograniczony, więc nie miałam pełnego obrazu tego, kim oni właściwie są. [...] Podczas naszych spotkań ciągle zerkaliśmy przez ramię, żeby się upewnić, czy nie widzi nas ktoś znajomy. Czuliśmy się podekscytowani, ale z drugiej strony prowadziliśmy ryzykowne życie. Z jednym z tych mężczyzn musieliśmy jeździć daleko od miejsca, gdzie oboje mieszkaliśmy, ponieważ spotykanie się bliżej domu narażałoby nas na zbyt duże ryzyko ujawnienia naszej relacji. To pochłaniało mnóstwo energii i było bardzo stresujące.

Podniecenie i poczucie niebezpieczeństwa, o których mówiła Claire, przypomniało mi o słynnym eksperymencie, w którym badano wpływ okoliczności (a zwłaszcza lęku) na to, jak interpretujemy nasze interakcje z innymi. Atrakcyjna ankieterka biorąca udział w eksperymencie zaczepiała mężczyzn w wieku od lat 18 do 35 i prosiła ich o wypełnienie kwestionariusza (zwracała się jedynie do tych, którym nie towarzyszyła kobieta). Kiedy uczestnik skończył zadanie, ankieterka odrywała kawałek kartki i zapisywała na nim swoje imię oraz numer telefonu, po czym proponowała mężczyźnie, żeby do niej zadzwonił, gdyby poczuł ochotę na dalszą rozmowę.

Ankieterka podchodziła do nieznajomych na jednym z dwu mostów. Pierwszy – o długości stu trzydziestu siedmiu metrów, wyposażony w bardzo niskie poręcze – został wykonany z drewnianych desek umieszczonych na stalowych kablach i często trząsł się, kołysał i drżał; siedemdziesiąt metrów poniżej szumiał rwący strumień płynący wśród skał. Drugi most, szerszy i bardziej stabilny, został wykonany z solidnych drewnianych belek. Nie kołysał się ani nie drżał, po bokach miał wysokie, trzymetrowe poręcze; poniżej płynęła płytka, spokojna rzeka. A teraz najciekawsze: mężczyźni, których ankieterka zatrzymywała na bardziej chybotliwym moście, okazali się ponad cztery razy bardziej skłonni, aby do niej zadzwonić, niż mężczyźni, których zaczepiała na solidniejszym.

Wyniki tego eksperymentu wskazują, że kiedy odczuwamy lęk, osoba, z którą się spotykamy, może wydawać się nam bardziej atrakcyjna, niż to jest w rzeczywistości, ponieważ kojarzymy swoje podwyższone tętno z samym spotkaniem, a nie z odruchową reakcją typu walcz albo uciekaj, którą wywołuje w nas przebywanie na chybotliwym moście[12]. (Oczywiście nie można wykluczyć, że mężczyźni, którzy postanowili przejść po bardziej chybotliwym moście, w ogóle chętniej podejmowali ryzyko, a tym samym bardziej pociągało ich zadzwonienie do nieznanej kobiety...)

Przypuszczalnie pod wpływem poczucia zagrożenia, lęku i podniecenia, które odczuwała Claire, spotykając się z żonatym mężczyzną, cały związek wydawał się jej bardziej intensywny – podczas gdy w rzeczywistości chodziło o odruchowe reakcje obronne, ponieważ obie strony obawiały się, że zostaną przyłapane. Zastanawiam się, co Clare i jej partnerzy poczuliby do siebie, gdyby w jakiś deszczowy dzień spotkali się w kolejce na poczcie, w okresie gdy żadne z nich nie żyło w związku[13].

Spytałam Claire, czy kochała któregoś tych mężczyzn. Chwilę się zastanowiła.

– Oczywiście coś się działo między nami, ponieważ w innym wypadku to nie mogłoby trwać. Ale... nie jestem pewna, czy ich kochałam, choć wtedy myślałam, że to miłość. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy rzeczywiście znałam ich dobrze, ponieważ zawsze widziałam ich tylko od jednej strony. Wszystko opierało się na kłamstwie, a kiedy coś jest zbudowane na kłamstwie, nie ma solidnego fundamentu.

Inni moi rozmówcy także zwracali uwagę na wpływ, jaki może wywrzeć na relację opieranie ją na nieuczciwości. Ethan, lekarz z Walii, powiedział: „Wiele moich związków zaczynało się w ten sposób, że kogoś komuś kradłem albo współuczestniczyłem w czyjejś zdradzie. W większości przypadków niewierność oznaczała koniec ich związku, a ja miałem nową kobietę. Tak zdarzyło się z moją byłą – ukradłem ją innemu facetowi. A potem ona zaczęła mnie zdradzać z moim najlepszym przyjacielem. Nie sądzę, żebym wtedy dostrzegał kryjącą się w tym ironię; dopiero niedawno dotarło do mnie, że trudno mi zaufać kobietom, które sam odbierałem innym, ponieważ właśnie w taki sposób wchodziłem z nimi w relację – dzięki temu, że one okłamywały w tamtym czasie swojego partnera”.

Claire dopiła kawę, oparła się wygodnie i zaczęła uderzać palcami w oparcie fotela.

– Myślę, że czuli się trochę znudzeni swoim życiem. Byli wiele lat po ślubie, mieli dzieci. Każdy z nich szukał jakiejś wymówki dla zdrady, czegoś w rodzaju: „Żona mnie nie rozumie”, co oznaczało, że mogłam odpowiedzieć: „Nie martw się. Ja ciebie rozumiem”. Co jakiś czas wracało do mnie pragnienie, żeby on zostawił swoją żonę, ale gdzieś w głębi wiedziałam, że sama chyba też nie chcę się angażować[14]. Wiedziałam, że gdyby on ją porzucił, popchnęłoby to nasz związek w zupełnie innym kierunku, a to pewnie oznaczałoby jego koniec. [...] Po prostu starałam się wykorzystać to, co jest. Przeżywałam pewien dreszcz emocji: kiedy byliśmy razem, po prostu cieszyliśmy się sobą i czułam się podekscytowana. Zawsze doskwierało nam poczucie, że chcielibyśmy więcej. Czułam to całe podniecenie, ale bez poczucia odpowiedzialności czy zaangażowania. Nie widywałam się z nimi zbyt często, więc to mnie nie ograniczało na co dzień. Kiedy się z nimi nie spotykałam, w pewnym sensie ponownie stawałam się osobą samotną, przynajmniej z punktu widzenia świata. W sumie zachowywałam się dość samolubnie. W pewnym sensie to działało jak narkotyk. Nie chcę heroiny, nie chcę kokainy, daj mi żonatego mężczyznę.

Kiedy Claire opowiadała o podnieceniu przypominającym narkotykowe upojenie, które przeżywała w towarzystwie tych żonatych mężczyzn, przypomniały mi się niezwykłe „odloty”, jakich sama doświadczałam podczas niektórych spotkań, oraz ich niezwykła intensywność. W trakcie moich kolejnych rozmów z nieznajomymi porównanie pożądania (albo miłości) do narkotyków wracało nieustannie. Zaczęłam się więc zastanawiać, co takiego się dzieje w naszym mózgu, że wywołuje w nas tak potężne reakcje (często zupełnie nieadekwatne do okoliczności).

James Olds i Peter Milner przeprowadzili w 1954 roku eksperyment, podczas którego szczury mogły naciskać dźwignię wyzwalającą bodziec elektryczny pobudzający konkretne obszary w mózgu zwierzęcia (gdzie umieszczono elektrody). Badacze wkrótce zaobserwowali, że tak pobudzane szczury w kółko aktywowały mechanizm – jeden z nich w ciągu dwunastu godzin siedem tysięcy pięćset razy.

Eksperyment potwierdził, że w mózgu znajdują się obszary związane z odczuwaniem przyjemności i nagród – późniejsze badania potwierdziły, jak silne jest działanie tych mechanizmów. W 1965 roku badacze Aryeh Routtenberg i Janet Lindy stwierdzili, że gdy szczury mogły wybierać między jedzeniem i piciem a elektryczną stymulacją mózgu, wolały przeżywać ekscytację.

Wiemy obecnie znacznie więcej o strukturach mózgu odpowiedzialnych za odczuwanie przyjemności i nagród, zwanych zbiorczo „układem nagrody”. Kiedy następuje jego pobudzenie, z jednego obszaru mózgu do drugiego przepływa strumień dopaminy[15], a wtedy mózg mówi nam, że powinniśmy powtórzyć zachowanie, które przed chwilą spowodowało wypłatę tej nagrody. Dopamina to zasadniczo posłaniec – związek chemiczny, który przenosi sygnały z jednych neuronów (komórek nerwowych w mózgu) do innych. Mózg nie wie ani go to nie obchodzi, co (lub kto) wywołało to poczucie podniecenia, zależy mu tylko na ponownym przeżyciu „bycia na haju”.

Podczas innego eksperymentu hodowane w laboratorium samice nornika preriowego zaczęły preferować jednego samca spośród pozostałych mniej więcej w tym samym czasie, gdy nastąpił u nich pięćdziesięcioprocentowy wzrost poziomu wyzwalania dopaminy. Ale gdy samicom nornika wstrzykiwano substancję, która hamowała jej działanie (tzw. antagonistę dopaminy), wolały raczej samca, który akurat znajdował się w pobliżu. Nawet jeśli wcześniej nie miały z nim kontaktów seksualnych. Podobnie szczury, które w nieskończoność naciskały dźwignię w pragnieniu elektrycznej stymulacji mózgu, traciły wszelkie zainteresowanie mechanizmem, kiedy wstrzyknięto im antagonistę dopaminy.

Badania prowadzone na ludziach wykazały, że człowiek także odbiera elektryczną stymulację w tych obszarach mózgu jako coś niezwykle przyjemnego – tak przyjemnego, że uczestnicy eksperymentów porównywali to uczucie do intensywnego orgazmu, a niektórzy wręcz popadali w silne romantyczne zauroczenie osobami prowadzącymi doświadczenia.

Ze względów etycznych eksperymenty na ludziach prowadzone w tym obszarze miały ograniczony zasięg[16], ale inne badania wskazują, że układ nagrody zostaje pobudzony także wtedy, gdy jesteśmy „zakochani”. Psycholog Arthur Aron i jego współpracownicy pokazywali uczestnikom doświadczenia, podczas którego monitorowano działanie w mózgu za pomocą badania fMRI, zdjęcie przedstawiające jakąś neutralną postać oraz zdjęcie osoby, w której kilka miesięcy wcześniej „byli zakochani”. Kiedy badani patrzyli na zdjęcie ukochanej osoby, okazywało się, że układ nagrody jest najbardziej pobudzonym obszarem mózgu[17] i dokładnie ten sam układ aktywizuje się, kiedy zażywamy narkotyki.

Niektóre narkotyki, jak kokaina i amfetamina, także zwiększają poziom wydzielania dopaminy w szlakach neuronowych układu nagrody i pewnie dlatego uczucie miłości albo pożądania często przypomina oszołomienie, jakie przeżywamy pod wpływem środków odurzających. Właściwie miłość albo pożądanie bywają nawet silniejsze. Sarah Leibowitz, zajmująca się działaniem mózgu osób uzależnionych w chwili, gdy znajduje się on pod wpływem narkotyków, uważa, że podczas gdy narkotyki mogą wywoływać potężne zmiany w mózgu, nie wywołują ich tak niezawodnie ani nie towarzyszy temu tak intensywne uczucie przyjemności, jak wtedy gdy mamy do czynienia z „tą właściwą” osobą.

Coś jeszcze zwróciło moją uwagę, gdy słuchałam opowieści Claire o poczuciu niemal narkotycznego „odlotu”, jaki ogarniał ją podczas spotkań z żonatymi mężczyznami: to przeżycie w niczym nie przypominało całkiem zwyczajnej miłości, jaką ci mężczyźni czuli zapewne (albo i nie) wobec swoich żon. Między innymi właśnie dlatego postanowiłam zacząć książkę od niewierności – to świetny sposób na to, aby zwrócić uwagę na różnicę między miłością a pożądaniem, a także na różne rodzaje miłości.

Zajmę się tym bliżej w następnym rozdziale, ale na razie chciałabym podkreślić jedno: istnieją bardzo różne rodzaje miłości, przeżywamy je w odmienny sposób i mają one różną podstawę neurologiczną. Jeden z nich – miłość namiętna, budząca ekscytację i podniecenie – angażuje obecny w mózgu układ nagrody. To miłość, która działa na nas z ogromną siłą – i nie bez powodu, bez niej przypuszczalnie nie przetrwalibyśmy jako gatunek.

Inny rodzaj miłości, spokojniejszej, mniej gorączkowej, miłości przyjacielskiej, o której wspomniała Lisa, uruchamia inny układ połączeń chemicznych i nie działa na nas z tak przemożną siłą. Podobnie jak w przyjaźni, w tej odmianie chodzi bardziej o wspólne przeżywanie, towarzyszenie sobie w życiu, szacunek, otwartość i zaufanie, a także o głębokie poznawanie siebie nawzajem. W miłości tego rodzaju ważniejsze jest dla nas zapewne wspólne wyznawanie pewnych wartości niż wymiana płynów fizjologicznych.

Kiedy ludzie mówią i myślą o niewierności, często porównują ze sobą dwa bardzo różne rodzaje miłości (albo miłość z pożądaniem...). Zupełnie jakbyśmy skonfrontowali wspaniałego konia wyścigowego z potulnym osiołkiem. Tyle że nie są one tym samym. W dodatku ten olśniewający koń wyścigowy staje się jeszcze bardziej pociągający dzięki efektowi chybotliwego mostu – albo, w tym wypadku, niebezpieczeństwa, że zostaniemy przyłapani. Biorąc pod uwagę, z czym nasz godny zaufania osiołek musi rywalizować, trudno się dziwić, że tak często przegrywa w tym starciu.

Drzwi do kawiarni nagle otworzyły się i poczułam falę zimnego powietrza. Claire poprawiła okulary i zaczęła opowiadać o obecnym związku. Przez pewien czas chodziła na terapię, po czym przestała spotykać się z żonatymi mężczyznami i wreszcie poślubiła dobrego i kochającego (nieżonatego) mężczyznę. Przyznała, że uczucia, jakie wobec niego żywi, nie są tak namiętne jak te, którymi obdarzała swoich żonatych kochanków, ale po dwunastu latach małżeństwa bez wahania może powiedzieć, że go kocha. Powiedziała, że w końcu czuje się szczęśliwa – i odniosłam wrażenie, że to prawda.

Spytałam, czy chciałaby coś powiedzieć sobie samej sprzed lat. Przez chwilę spoglądała przez duże okno kawiarni, po czym powiedziała:

– Wtedy byłam bardzo naiwna, miałam bardzo ograniczone horyzonty. Kiedy dzisiaj się nad tym zastanawiam, mam wrażenie, że w tych historiach zabrakło szacunku. Teraz widzę to zupełnie inaczej. Gdybym mogła coś poradzić sobie samej sprzed lat, powiedziałabym: „Nie rób tego. Widzisz, że on jest bardzo samolubny, skoro umawia się z tobą i nie szanuje żony, kłamie, oszukuje. W pewnej mierze działa pod wpływem zachłanności. Nawet jeśli mówi: «Chciałbym zostawić żonę», jaką masz gwarancję, że nie postąpi wobec ciebie w podobny sposób?”. Poradziłabym sobie samej sprzed lat, żeby mu powiedziała: „Pozałatwiaj własne sprawy i jeśli nadal będę wolna, spróbujemy jeszcze raz. A w tej chwili tylko pogłębisz swoje problemy, jeśli zostaniemy razem. [...] Coś niedobrego dzieje się z tobą albo z twoim związkiem, skoro chcesz zdradzać, chcesz ranić swoją partnerkę – ponieważ to właśnie robisz. Oszukujesz ją. Ona o tym nie wie, ale ty tak i masz to na sumieniu. To nieuczciwe wobec wszystkich uczestniczących. Zaufanie to taka wielka, cenna rzecz. Kiedy zaczynasz zdradzać, nieodwołalnie niszczysz związek, ponieważ zdrada jest jak blizna. Zawsze tam będzie, nigdy się jej nie pozbędziesz. [...] Dla niego, zwłaszcza jeśli ma dzieci, zawsze ważniejsze będą żona i rodzina, więc ty, jako jego kochanka, zawsze będziesz na drugim miejscu. Myślę, że w tej grze jesteś na straconej pozycji, nawet jeśli on w końcu porzuci żonę i zwiąże się z tobą. Oczywiście najczęściej nic takiego się nie dzieje, ponieważ on wcale nie zamierza podejmować żadnej decyzji. [...] Zastanów się, co takiego dzieje się w tobie, że tego pragniesz. Wszystko bierze się z moralności i dobroci. Gdybyś była dobra dla siebie samej i dla innych ludzi, nie robiłabyś takich rzeczy. Ja nie robiłabym takich rzeczy”. [...] Ale z drugiej strony czasami zastanawiam się, czy nie musimy rzeczywiście czegoś takiego przeżyć, żeby w ten perwersyjny sposób wejść na drogę osobistego rozwoju. Jak inaczej mamy stać się tym, kim jesteśmy?

2

Wieloznaczne słowo

Niewierność w związku to ogromny temat i będę do niego wracać w kolejnych rozdziałach, ale teraz chciałabym się upewnić, że wszyscy mamy spójny obraz tego, o czym właściwie mówimy. A to wcale nie jest łatwe, ponieważ miłość to słowo mieniące się wieloma barwami. Oli, bibliotekarz po pięćdziesiątce[18], ujął to trafnie, mówiąc: „Jest tak wiele odmian i wariantów miłości, że praktycznie nie sposób o niej mówić. Czy mówimy o miłości rodzinnej? O miłości seksualnej? Czy o tym, że kocham swojego kota? Albo o tym, że mój kot mnie kocha?”.

Ze względu na wieloznaczność tego pojęcia bardzo trudno je badać i analizować. Można by pomyśleć, że rozwiążemy problem, ograniczając się do miłości romantycznej, ale nawet to określenie odnosi się do bardzo różnych sytuacji – czasami, jak się zdaje, w ogóle niezwiązanych z „miłością”.

Starożytni Grecy ominęli ten problem, używając na określenie miłości siedmiu różnych słów (sześć z nich pochodzi z języka greckiego, jedno z łaciny)[19], co wydaje się sensowne – ale w języku angielskim, który ma status języka oficjalnego albo języka o specjalnym znaczeniu w siedemdziesięciu pięciu krajach świata zamieszkanych w sumie przez ponad dwa miliardy osób, istnieje na określenie miłości tylko jedno słowo: „love”. Często zastanawiam się, czy gdyby w języku angielskim powstało więcej nazw na określenie różnych odmian miłości, potrafilibyśmy dostrzegać i bardziej doceniać jej mniej olśniewające postaci – a przynajmniej mielibyśmy mniej okazji do nieporozumień.

Zdefiniowane terminy

W umowie prawnej można spotkać czasem zdefiniowane terminy – to rodzaj słownika, który dodaje się dla pewności, że wszyscy wiedzą dokładnie, o czym mówią i na co się zgadzają. Dzięki temu wszyscy mają to samo na myśli (a przynajmniej powinni).

Jednym z bardziej frustrujących aspektów badań dotyczących miłości jest to, że nie dysponujemy żadnymi terminami o ustalonym znaczeniu, którymi posługiwaliby się wszyscy zajmujący się tym zjawiskiem. A raczej spotykamy pewne terminy o ustalonym znaczeniu w jednym miejscu, gdzie indziej inne, a czasem prowadzi się studia nad „miłością”, nie posługując się w ogóle żadnymi ustalonymi terminami. To oznacza, że badania odwołujące się do wypowiedzi osób, które mówią, że są „zakochane”, mogą w rzeczywistości poddawać pomiarom coś zupełnie innego. W istocie mogą dotyczyć pożądania, zwłaszcza we wczesnych fazach miłości romantycznej, kiedy oba zjawiska często trudno od siebie odróżnić.

Z pewnością nie pomaga również fakt, że psycholodzy stosują ponad trzydzieści różnych wyznaczników służących do badania rozmaitych aspektów miłości romantycznej – podobnie jak w przypadku niewierności, w poszczególnych badaniach porównuje się różne rzeczy w zależności od tego, jaką definicją albo skalą się posługujemy.

Pomyślałam więc, że przynajmniej w tej książce możemy posłużyć się jednolitymi, ustalonymi definicjami (do których będę odwoływała się w całym tekście).

Pożądanie (namiętność, pragnienie seksualne albo popęd seksualny) to bardzo silny, oszałamiający i upajający obsesyjny popęd, którego celem jest doprowadzenie do reprodukcji naszego gatunku. Zdarza się, że jest skierowany na wiele różnych osób i trwa jedynie chwilę – ale bywa także skoncentrowany (i tak jest najczęściej) na jednej osobie i trwa miesiące albo lata. Pożądanie miewa charakter negatywny, jeśli używamy innych do zaspokojenia własnych potrzeb, ale czasem opiera się na wzajemności, dając poczucie spełnienia i sensu – choć wcale nie jest miłością. Pożądanie zwykle wiąże się z miłością romantyczną (co sprawia, że czasem trudno je od siebie odróżnić).

Miłość romantyczna (bycie zakochanym, kochanie kogoś, namiętna miłość, miłość erotyczna) obejmuje intymność, która wymaga czasu i otworzenia się na drugą osobę, oraz pożądanie – ale niekoniecznie oznacza emocjonalne zaangażowanie (które, jak będę starała się pokazać, jest czymś niezbędnym, jeśli zależy nam na stworzeniu udanego, trwałego związku). Podobnie jak w pożądaniu, w miłości romantycznej na początku pojawia się czasem pewna idealizacja obiektu uczuć i także najczęściej z czasem słabnie – ale nie zawsze.

Miłość oparta na wspólnocie jest rodzajem spokojnej, stabilnej miłości, jaką często obserwujemy w dojrzałych związkach uczuciowych o wieloletnim stażu. Partnerzy są w niej wobec siebie uczciwi i odnoszą się (względnie) realistycznie zarówno do samego związku, jak i złożonej osobowości partnera i cechujących go wewnętrznych sprzeczności. Miłość oparta na wspólnocie przypomina bardziej – i tak też się ją przeżywa – przyjaźń niż gwałtowne, namiętne zauroczenie. W odróżnieniu od miłości romantycznej nie zawsze od początku jest w niej obecne pożądanie. Bywa, że przychodzi i odchodzi, zdarza się też, że pojawia się rzadziej i jest mniej intensywne. Partnerzy w takim związku odczuwają raczej głębsze i bardziej wyciszone poczucie wzajemnej atrakcyjności.

Nie jestem pewna, gdzie w tym obrazie należałoby umieścić „chemię” – zapewne po części to pożądanie, ale po części niektóre procesy biologiczne, którymi zajmę się w późniejszych rozdziałach. W tym miejscu mogę jedynie powiedzieć, że jak przypuszczam, ludzie przeceniają znaczenie chemii i nie doceniają znaczenia zaangażowania, kiedy poszukują partnera z myślą o dłuższym związku, ale tym się jeszcze zajmę.

A teraz, skoro mamy to już za sobą, chciałabym opowiedzieć, w jaki sposób doszłam do sformułowania tych definicji.

Miłość kontra pożądanie

Omawiałam już badania psychologów pokazujące, że szczury wolą raczej narazić się na zagłodzenie, niż zrezygnować z możliwości przeżycia „kopa” od układu nagrody – części mózgu, która aktywizuje się, gdy zażywamy kokainę albo amfetaminę. Wyjaśniałam również, że ta sama część mózgu zostaje aktywowana, gdy spotkamy „tę właściwą” osobę.

Randkowanie z kimś może całkiem dosłownie podziałać na nas tak samo jak zażywanie narkotyków. Właściwie niektórzy sądzą, że działa nawet mocniej. Ale co kryje się za tym wszystkim: pożądaniem, miłością albo jednym i drugim?

Część moich rozmówców wypowiadała się dość mgliście i niejasno, gdy mówili o miłości, posługując się nią do opisu różnych przeżyć i przekonań. Inni starali się formułować myśli bardzo precyzyjnie i konkretnie, zwłaszcza gdy chodziło o różnicę między miłością a pożądaniem (albo namiętnością).

Jedno z moich ulubionych wyjaśnień, na czym polega różnica między pożądaniem a miłością (opartą na wspólnocie), zawdzięczam Terri. Spotkałam ją na lotnisku w Denver, gdy siedziała skulona w przejściu, czekając na lot do domu w Phoenix w Arizonie.

– Chyba żartujesz? Jest ogromna różnica między pożądaniem a miłością, a zarazem tak trudno je od siebie odróżnić, że już samo to bywa niebezpieczne. Myślę, że pożądanie jest po prostu inną formą miłości[20]. To naprawdę jakieś szaleństwo, że mamy tylko jedno słowo, „love” (miłość), opisujące tak wiele... To nie w porządku, powinno być ich więcej. [...] Myślę, że pożądanie przypomina fajerwerk, a miłość to raczej powoli palący się ogień, jak ognisko na biwaku, i musisz po prostu do niego dokładać, musisz go pilnować i o niego dbać, bo inaczej zgaśnie. A pożądanie to zdecydowanie wielkie BUM, błysk i dużo huku, ale kiedy już masz to za sobą, wszystko się kończy. Choć zdarza się, że pożądanie prowadzi do miłości. Czasem.

Sean, zawodowy gracz futbolu amerykańskiego, także zdecydowanie dostrzegał różnicę: „Nie mówisz komuś, że go kochasz, kiedy w rzeczywistości to tylko pożądanie. Istnieje między nimi wyraźna granica”. Michael z Bristolu w Anglii podkreślał, że nie należy ich ze sobą mylić, i dodał, że „są od siebie tak różne jak spacer i jazda samochodem. Mogą się na siebie nakładać – i na szczęście najczęściej tak się dzieje – ale nie sądzę, żeby mylenie ich miało jakiś wielki sens”.

Siła pożądania

A skoro tak często słyszałam przestrogi, żeby nie mylić pożądania z miłością, gdy spotkałam się z filozofem Simonem Blackburnem, spytałam go przede wszystkim, w jaki sposób można odróżnić jedno od drugiego[21]. Szybko zrozumiałam jednak, że to nie jest takie proste. Przede wszystkim zarówno pożądanie, jak i miłość bywają niezwykle silne, co z całą pewnością nie sprzyja jasności myśli. Blackburn wyjaśnił, że pożądaniu towarzyszy „tendencja do usuwania innych rzeczy z pola widzenia i skupiania się na tym, czego pragniemy. Oczywiście dzięki temu łatwiej je krytykować, ponieważ już same słowa, [których przy tej okazji używamy], jak «przesadne», «niepohamowane» i inne temu podobne, wskazują, że nie panujemy nad sytuacją – że jesteśmy ofiarą pożądania”.

Pożądanie nie tylko potrafi zapanować nad umysłem i sprawić, że skupiamy się na pozytywnych cechach drugiej osoby. Francuski pisarz Stendhal przyrównał to zjawisko do procesu „krystalizacji”, który obserwował w kopalni soli w Salzburgu. Jeśli wetkniemy tam patyk w ziemię i wrócimy po niego kilka miesięcy później, okaże się, że „pokrył się prawdziwą galaktyką migotliwych diamentów” i nie sposób już rozpoznać pod nimi pierwotnego kształtu. Stendhal twierdził, że coś podobnego dzieje się, kiedy się w kimś zakochamy: nie postrzegamy wtedy tej osoby realistycznie, ale ozdabiamy jej obraz w naszym umyśle migotliwymi owocami krystalizacji.

Opisując ten proces, pisarz mówił w istocie o miłości, ale według Blackburna taka krystalizacja pojawia się zarówno w miłości, jak i w pożądaniu. A to by wyjaśniało, dlaczego często tak trudno odróżnić jedno od drugiego. Tak właściwie zdarza się, że nie wiemy nawet, czy to jest pożądanie, czy miłość aż do chwili, gdy ten oślepiający blask zblednie. „Nie jestem pewien, czy możemy od środka dostrzec tę różnicę, kiedy to się dzieje. To jedna z tych rzeczy, których czasami nie wiemy o sobie samych. Choć dowiadujemy się o tym dość szybko... Niemniej potrafimy o tym coś powiedzieć dopiero po fakcie. Nie sądzę, aby dało się wskazać jakieś kryterium, któremu moglibyśmy w pełni zaufać”.

A zatem w tej wczesnej fazie romantycznego upojenia nie sposób stwierdzić, czy jesteśmy kimś zauroczeni, ponieważ to ktoś olśniewający, czy też dlatego, że w naszym umyśle iskrzy się tymi wszystkimi diamentami. Będzie można stwierdzić to bez wątpienia dopiero, gdy ten blask osłabnie – a na to potrzeba czasu.

Tyle że czas może nie wystarczyć. Aby kogoś poznać – i pozwolić tej osobie na poznanie nas samych – potrzebujemy intymności, a to oznacza, że obie strony powinny przejawiać gotowość do uczciwego pokazania się takimi, jakimi są, wliczając w to niewygodne i nieapetyczne aspekty własnej osobowości. Innymi słowy zaangażowani muszą się na siebie otworzyć, co nie zawsze jest łatwe. Wręcz bywa bardzo trudne i aby tego uniknąć, ludzie nieświadomie uciekają się do bardzo wielu strategii obronnych.

Pożądanie z kolei jest znacznie prostsze – zdarza się, że dwie osoby przeżywają namiętny związek, nic o sobie nie wiedząc, nie doświadczając (prawdziwej) intymności ani nie otwierając się na siebie. Mimo to pod wpływem przeżywanego oszołomienia, mogą dojść do wniosku, że to, co im się przytrafia, to nie jest pożądanie, ale miłość.

Różne rodzaje pożądania?

Pożądanie jest czymś tak potężnym i zniewalającym między innymi dlatego, że gdyby nie ono, wyginęlibyśmy jako gatunek. Większość psychologów potwierdza, że biologicznym celem pożądania jest nakłonienie nas do reprodukcji – z tego powodu działa na nas z tak przemożną siłą, a jednocześnie jest tak uniwersalne. Nieważne, jak wielką mamy władzę, poziom inteligencji czy sukcesy, każdy z nas może wpaść w jego szpony.

Ze względu na ten popędowy, biologiczny charakter pożądania łatwo widzieć w nim coś złego. Tak z całą pewnością postrzegał je filozof Immanuel Kant (o ile wiadomo, nigdy nie uprawiał seksu). Według niego pożądanie nie dba o to, co myśli bądź czuje druga osoba, ponieważ uprzedmiotawia ją, dehumanizuje i degraduje, traktując drugiego człowieka jedynie jako środek do osiągnięcia naszych własnych celów. (Zresztą nie tylko pożądanie niepokoiło Kanta. Wydaje się, że z równą odrazą podchodził do wszystkich form seksualności, w tym masturbacji, którą uważał za zbrodnię poważniejszą niż morderstwo).

Ale zapewne pożądanie wcale nie musi być takie złe. Niewykluczone, że są jego różne rodzaje. To opisywane przez Kanta, w którym przejawia się czysta namiętność, oraz inne, oparte na wzajemności i biorące pod uwagę coś więcej niż jedynie przyjemność seksualną.

Ten drugi rodzaj pożądania pasuje do myśli formułowanych przez filozofa Thomasa Hobbesa. Według niego radość, jaką czerpiemy z pożądania, pochodzi po części z poczucia, że obdarzamy przyjemnością zmysłową także drugą osobę. Oczywiście nasza przyjemność nie znika z pola widzenia, ale chodzi tu raczej o pożądanie bardziej przypominające rozmowę niż wykład.

Jak wyjaśnia Blackburn:

– Hobbes mówi coś sympatycznego o pożądaniu. Twierdzi, że wprawdzie przeżywanie go polega na przyjemności zmysłowej, ale się do niej nie ogranicza. Chodzi tu o rozkosz z tego, że potrafimy sprawić drugiej osobie tak wielką przyjemność. To, że dajemy komuś tak wiele zmysłowej radości, samo w sobie staje się dla nas źródłem przyjemności. Sądzę, że to rzeczywiście bardzo ważne spostrzeżenie i oczywiście jest ono prawdziwe tylko wtedy, gdy wszystko idzie dobrze, gdy jesteśmy z kimś w relacji opartej na wzajemności i obie strony są w nią zaangażowane. [...] Ale to pewien ideał, który naprawdę powinno się szerzej rozpropagować, ponieważ zbyt wiele [...] ludzkich wyobrażeń o miłości i pożądaniu czy seksie sprowadza się do tego, aby coś zrobić z tą drugą osobą albo ją zdominować. [...] To wszystko wskazuje na jednokierunkowy przepływ: nie ma znaczenia, co druga osoba myśli, jaka jest, ani co czuje, ani czy w ogóle ma na to ochotę... [...] Ideał Hobbesa jest inny; to ideał wzajemności, czerpania przyjemności z tego, że druga osoba także odczuwa przyjemność, to rodzaj wymiany jak gra w ping-ponga. Myślę, że to bardzo ważne, że powinno się na to zwracać o wiele większą uwagę, ponieważ pożądanie bez wzajemności ostatecznie staje się czymś niezadowalającym, ponieważ brakuje w nim ludzkiego wymiaru. Ale dopóki nie mówimy o kimś zdefiniowanym przez elementarne potrzeby, człowiek zwykle potrzebuje tego ludzkiego wymiaru.

Jeśli Hobbes i Blackburn mają rację, pożądanie czasem okazuje się w naszym życiu czymś znaczącym, w tym sensie, że przyczynia się do powstania pewnej wzajemnej dbałości o partnera, przynajmniej pod pewnym względem. W takim przypadku pożądanie nie musi stać się nieudanym rodzeństwem miłości, ale można czerpać z niego przyjemność i cieszyć się tym, co nam daje.

Ale jeśli pożądanie przybiera postać wzajemności i jest znaczące, tym łatwiej pomylić je z miłością – w świetle jego biologicznego celu i siły, z jaką na nas oddziałuje, to pomieszanie miewa katastrofalne następstwa. Elinor, mieszkanka Irlandii, którą spotkałam w Paryżu, wyjaśniła to następująco: „Najważniejsza rzecz, jakiej nauczyłam się na temat miłości, to fakt, że pożądanie bardzo różni się od «prawdziwej» miłości. [...] Kiedy wyszłam za mąż, nie byłam zakochana, ale czułam pożądanie”. Po dwóch latach małżeństwa uświadomiła sobie błąd, rozwiedli się i wkrótce potem zachorowała na stwardnienie rozsiane – co (po części) wiązała z zerwaniem[22].

Żegnaj, namiętności, witaj, przyjaźni

Spędziwszy dwadzieścia lat w klasztorze, Katherine postanowiła opuścić społeczność zakonną i wyjść za mąż. Opowiadając o związku, mówiła:

– Z początku mieliśmy okres szalenie romantyczny. Pamiętam, jak raz przyszła do mnie przyjaciółka i powiedziała: „Musisz zajrzeć do toalety”. Weszłam do środka i zobaczyłam, że Jim ozdobił całe pomieszczenie papierem z rolki, na którym napisał: „Kocham cię”. Poczułam się bardzo zakłopotana, prawdę mówiąc, ale to było takie słodkie. [...] Wraz z upływem czasu romans słabnie i większą rolę zaczyna odgrywać przyjaźń. Najważniejsze jest to, że jesteśmy ze sobą blisko, pragniemy dzielić się różnymi sprawami i jesteśmy zaangażowani w nasz związek. Wiem teraz, że będę z Jimem na zawsze. Irytuje mnie, złoszczę się na niego i tak dalej. Przypuszczam, że każde z nas musi trochę ustąpić w swoim egoizmie, ale wiem, że w głębi duszy jesteśmy razem, i tyle. Tak to działa.

– Na wstępie jest wiele podniecenia, ekscytacji, bardzo dużo się dzieje w twoim ciele – opowiada Leo ze Szwajcarii. – Myślę, że to początkowe podniecenie to połączenie pożądania i poznawania tej drugiej osoby, odkrywania, czy to ktoś, kogo mogę pokochać. Osoba z niemieckojęzycznej części Szwajcarii powie wtedy: Ha di gärn, co znaczy: „Lubię cię, bardzo mi się podobasz”. Z czasem przejdzie do Ich liebe dich, „Kocham cię”. Dla osoby z tego kręgu kulturowego Ich liebe dich jest bardzo nacechowane i oznacza zaangażowanie, więc potrzeba czasu, aby wypowiedzieć te słowa. [...] Potem wszystko się uspokaja. Zupełnie jak gdy napijesz się whisky i czujesz, jak ciepło powoli rozchodzi się w twoim żołądku. To przyjemne uczucie zadomowienia, poczucie, że ktoś cię pociąga. Pożądanie nie odgrywa już wtedy tak wielkiej roli. Myślę, że to bardziej świadomość związku z drugą osobą, że jesteśmy razem. To, że przez cały czas lubię z nią rozmawiać, ciągle lubię jej opowiadać o różnych sprawach, to także jest dla mnie element miłości.

Lily, którą spotkałam w Dubaju, powiedziała mi, że matka zbeształa ją kiedyś, mówiąc, że jest naiwna, kiedy okazało się, że dwoje jej przyjaciół odwołało swój ślub. Lily myślała, że zerwali ze sobą, ponieważ przestali się kochać, na co matka odparła: „A jakie to, do diabła, ma znaczenie? Wy, młodzi, myślicie, że chodzi tylko o miłość. Oczywiście, kiedy się kogoś kocha, to tak jest, ale z upływem czasu miłość się zmienia i wtedy przekonujesz się, że kochasz partnera jak rodzeństwo. Trzeba tylko odrobinę dorosnąć”.

Miłość romantyczna

Psychologowie sformułowali wiele teorii na temat różnych rodzajów miłości, od szalonego romansu po miłość od pierwszego wejrzenia; od obsesyjnej miłości romantycznej po romantyczną pozbawioną obsesji. Ale większość z nich zgadza się, że istnieje różnica między miłością romantyczną a miłością opartą na poczuciu wspólnoty.

Miłość romantyczna (zwana także namiętną albo erotyczną) jest bardzo intensywna i towarzyszy jej ogromne poczucie niepokoju oraz pragnienie, aby znaleźć się jak najbliżej wybranej osoby. Przypuszczalnie dzieje się tak dlatego, że jest związana z wyższym poziomem wydzielania się dopaminy[23], noradrenaliny i kortyzolu oraz niższym poziomem produkcji serotoniny.

Dopamina zasadniczo mówi nam, żebyśmy jeszcze raz zrobili to coś, co zrobiliśmy poprzednio (cokolwiek to było), aby ponownie osiągnąć ten „odlot” – pobudzenie układu nagrody. W kontekście miłości romantycznej oznacza to zwykle, że staramy się znaleźć jak najbliżej „ukochanej” osoby. Noradrenalina, zwana także norepinefryną, odgrywa rolę w odczuwaniu niepokoju i wyzwalaniu reakcji „uciekaj albo walcz” – pobudza ciało do działania i sprzyja skupianiu uwagi.

Kortyzol (nazywany także hormonem stresu) pełni funkcję w odczuwaniu stresu, lęku i bólu (co przypuszczalnie wyjaśnia, dlaczego przeżywając miłość romantyczną, zwykle jesteśmy bardzo pobudzeni i czemu pochłania tak wiele naszej energii).

Jednocześnie serotonina osłabia niektóre rodzaje aktywności mózgu, jak natrętnie powtarzające się myśli. A zatem wraz ze spadkiem poziomu wydzielania serotoniny zaczynają nas dręczyć uporczywe refleksje oraz nadzieje i lęki związane z miłością romantyczną. W pewnym badaniu nawet stwierdzono silne podobieństwo między poziomem serotoniny w mózgu ludzi, którzy nagle się zakochali, a poziomem tego neuroprzekaźnika u osób cierpiących na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne (OCD).

Miłość wypływająca z poczucia wspólnoty

Miłość opartą na poczuciu wspólnoty można opisać jako czułość, jaką odczuwamy wobec osoby, której życie jest splecione z naszym. Jest bardzo podobna do przyjaźni albo miłości łączącej rodzeństwo. To rodzaj spokojniejszej miłości, mniej absorbującej uwagę, i czasem łączy się ze znacznie głębszym poczuciem zainteresowania drugą osobą niż w przypadku miłości romantycznej. Jest związany z wydzielaniem zarówno wazopresyny, jak i oksytocyny – ta pierwsza pomaga w utrzymywaniu więzi społecznych i romantycznych, druga (znana także jako hormon miłości albo macierzyński) sprawia, że stajemy się spokojniejsi, bardziej zadowoleni z siebie i mamy większe poczucie bezpieczeństwa.

Większość filozofów zgadza się, że jeśli zależy nam na przyjaźni, powinniśmy troszczyć się o siebie nawzajem, ale troszczyć z myślą o drugiej osobie (a nie na przykład z uwagi na czyjąś użyteczność albo dlatego, że sprawia nam przyjemność[24]). Większość z nich podziela także pogląd, że zgodnie z tym przekonaniem przyjaciele będą pomagać sobie nawzajem, nie kierując się żadnymi ukrytymi motywami, wzajemnie cieszyć się ze swoich sukcesów i odczuwać rozczarowanie oraz frustrację z powodu niepowodzeń (zamiast kierować swoje rozczarowanie i frustrację pod adresem przyjaciela jako osoby). W dodatku niektórzy filozofowie uważają, że decydujące w przyjaźni są wspólne przeżycia, historia relacji, ponieważ dzięki temu przyjaciele mogą się lepiej nawzajem rozumieć i wiedzieć, co jest ważne dla drugiej osoby.

W miłości opartej na poczuciu wspólnoty widać więcej zaangażowania i intymności niż zwykle w przyjaźni, jednak intymność to bardzo delikatny temat, ponieważ filozofowie nie są zgodni, jakie jest dokładne znaczenie tego słowa[25]. Część z nich twierdzi, że chodzi jedynie o dzielenie się z kimś bardzo osobistymi informacjami, jednak w takim ujęciu nie doceniamy natury zaufania, z jakim mamy do czynienia w intymności, sprowadzając je do dochowywania sekretów. Inni dowodzą z kolei, że wymaga ogromnego zaufania, nie tylko co do tego, że partner będzie w kontaktach z nami kierował się dobrą wolą (a nie koncentrował się na samych sekretach), ale także co do jego osądu w kwestii, co jest dla nas najlepsze. W idealnym świecie moglibyśmy polegać na kimś takim, że będzie interweniować, jeśli będziemy zachowywać się w sposób dla nas szkodliwy, jak na przykład zaniedbywanie czegoś ważnego albo jakiejś ważnej dla nas osoby.

Czasami można spotkać się z twierdzeniem, że intymność jest czymś więcej. Zaufanie do osądu drugiej osoby nie tylko oznacza, że w naszym przekonaniu ona wie, kim jesteśmy, ale także co jest dla nas w życiu ważne i dlaczego. Innymi słowy, nasi przyjaciele muszą rozumieć nasze wartości, a zapewne także je podzielać i wiedzieć, co ma dla nas znaczenie.

Żegnaj, namiętności

W miłości romantycznej czujemy się podekscytowani i odczuwamy niepokój, podczas gdy miłość oparta na wspólnocie sprawia, że ogarnia nas spokój i poczucie bezpieczeństwa. Ta diametralna różnica przypuszczalnie bierze się stąd, że każdemu z tych uczuć przyświecają inne cele – filozof Arthur Schopenhauer postrzegał miłość romantyczną, ze wszystkimi jej ideałami i złudzeniami, jako rezultat naszego popędu do rozmnażania. Uważał, że ma ona doprowadzić do tego, aby dwie osoby na tyle długo obsesyjnie myślały o sobie nawzajem, by wydać na świat i wychować potomstwo.

W tej kwestii wypowiedział się także Nick, którego zaczepiłam pomiędzy jego akrobacjami na deskorolce: „Zapewne istnieją jakieś biologiczne preferencje przesądzające o tym, że kogoś kochasz – ale nie ma w tym nic szczególnie romantycznego, jeśli po prostu pragniesz się rozmnażać. Będzie ci się wtedy wydawać, że kogoś kochasz, choć w rzeczywistości chodzi jedynie o pewne szersze pragnienia, żeby, dość narcystycznie, powołać do życia inną wersję samego siebie”.

Jednak nie taki cel przyświeca miłości wypływającej z poczucia wspólnoty. Według niektórych myślicieli ukształtowała się ona ewolucyjnie w taki sposób, żebyśmy zdążyli wspólnie zaopiekować się potomstwem i wychować je w bezpiecznym otoczeniu, ale często zastanawiam się, czy w tym uczuciu rzeczywiście chodzi o reprodukcję, czy też raczej o poczucie bezpieczeństwa – niewykluczone, że tworzymy takie więzi, ponieważ pomagają nam przetrwać, jako ludzie nie jesteśmy wyposażeni do całkowitej niezależności[26].

Większość psychologów sądzi, że miłość romantyczna z czasem słabnie, ale nie są zgodni, jak długo potrafi się utrzymać. Teorie podają różne okresy, od 30 lat (w pewnym badaniu, w którym mierzono poziom dopaminy) po 29 miesięcy (na podstawie obserwacji schematów pobudzenia mózgu), ale także 12–18 miesięcy (w dwu badaniach, w których obserwowano zmiany hormonalne i poziom serotoniny we krwi).

Być może ten ogromny rozrzut uzyskiwanych wyników bierze się po prostu ze złożoności zjawiska, którym jest miłość romantyczna – i w rezultacie pomiar poziomu kortyzolu czy dopaminy nie powie nam wszystkiego. Chyba że miłość romantyczna zmienia się z czasem. Psychologowie Brenda Munro i Gerald Adams odkryli, że w związkach o wieloletnim stażu to uczucie dominowało wyraźnie na początku oraz po wielu latach, ale osłabło w środkowej fazie związku. Badacze przypuszczali, że intensywność miłości romantycznej zanikła w okresie, gdy partnerzy stali się rodzicami, po czym ponownie przybrała na sile, gdy dzieci dorosły i opuściły dom.

Munro i Adams znajdują się jednak w mniejszości – podobnie jak wszyscy twierdzący, że miłość romantyczna nigdy się nie kończy. Większość moich rozmówców żyjących w związkach o długim stażu, podobnie jak większość psychologów, opowiadała nie tyle o wiecznie żywej miłości romantycznej czy też osłabieniu uczuć w środkowej fazie związku, ile o miłości, która ostatecznie przekształciła się w miłość wypływającą z poczucia wspólnoty.

Chociaż większość moich interlokutorów szczerze opowiadała o różnych kontrowersyjnych kwestiach, część z nich prosiła, aby traktować takie fragmenty ich wypowiedzi jako off the record, tylko dla mnie, po czym przyznawali: „No cóż... Namiętność, romans, to wszystko z czasem znika – ostatecznie bardziej chodzi o przyjaźń”. Zastanawiałam się, czy ta niechęć do potwierdzenia, że tak to wygląda, ma jakiś związek z oczekiwaniem, że miłość romantyczna powinna trwać wiecznie, choć w rzeczywistości zwykle przekształca się w miłość wypływającą z poczucia wspólnoty[27].

Zastanawiałam się też, czy w przejściu od miłości romantycznej do opartej na poczuciu wspólnoty nie chodzi o coś więcej niż jedynie o zmianę charakteru; innymi słowy, czy nie wiąże się z nim poczucie utraty – utraty radości, jaka towarzyszy pożądaniu i miłości romantycznej, przeświadczenia o naszej młodości, atrakcyjności, pełni życia. A także utraty marzenia, że w jednym związku można znaleźć wszystko. Zapewne przejście od miłości romantycznej do wypływającej z poczucia wspólnoty wymaga zarówno wiedzy o sobie, jak i rozumienia, czym jest miłość, a jednocześnie przestrzeni do żalu ogarniającego nas w obliczu jej nieuchronnych ograniczeń.

Miłość od pierwszego wejrzenia

– I wtedy ją zobaczyłem. Natychmiast mi się spodobała i rozmawialiśmy przez pół godziny u jej okna. Nie uwierzyła mi, ale już stojąc tam, przy tamtym oknie, wiedziałem, że pewnego dnia ją poślubię.

Ricardo, który pochodził z Kolumbii, pewnego dnia zapukał do okna Pauli, z nadzieją, że uda mu się zdobyć jej głos w nadchodzących wyborach.