Nikt nie słucha - Judyta Sierakowska - ebook + audiobook + książka

Nikt nie słucha ebook i audiobook

Judyta Sierakowska

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szalone lata dziewięćdziesiąte w Polsce miały ścieżkę dźwiękową i było nią disco polo. Muzyka chodnikowa królowała na targowiskach, stadionach i w mafijnych dyskotekach. Przy disco polo przeżywano pierwszą miłość i wybierano prezydentów. W czasie niedzielnej emisji telewizyjnego Disco Relaxu ulice pustoszały, a księża przesuwali godziny mszy. A kasety i płyty, nie zawsze legalne, sprzedawały się w milionach.

Dzisiaj chodzi już o inne miliony – o miliony wyświetleń w internecie. Fani nie piszą do idoli listów, tylko zaczepiają ich na Facebooku. Największe gwiazdy gatunku wchodzą do głównego nurtu polskiej rozrywki, już nie siedzą w poczekalni. Disco polo wraca na stadiony i do telewizji. Ale przecież disco polo Nikt nie słucha

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 50 min

Lektor: Agnieszka Czekańska

Oceny
3,9 (109 ocen)
23
54
25
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agni_O

Z braku laku…

Językowo nie jest najlepsza, reportersko nie najbardziej porywająca. Warto sobie uświadomić skalę popularności disco-polo, ale cała książka zdaje się być napisaną właśnie po to... to chyba za dużo, nie uzasadnia jej. Przeczytałam do końca tylko dlatego, że bardzo rzadko tego nie robię, ale wrażenie czytania portalu plotkarskiego pojawiało się zbyt często, żebym chciała ją komuś polecić.
10
M-Gontkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe spojrzenie na disco Polo
00
ponitka

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonały, wszechstronny opis zjawiska. Gratulacje dla autorki.
00
Yanadis
(edytowany)

Całkiem niezła

W pewnym momencie robi się monotonnie, ale całkiem sporo się można dowiedzieć. Dotarło do mnie, jak zróżnicowanym gatunkiem jest disco polo. To też opowieść o przemianach polskiego rynku rozrywkowego, głównie w kontekście transformacji, a potem rodzącej się kulturze internetowej.
00
Joasia95

Z braku laku…

Nudna, za długa
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Wstęp

 

 

 

 

 

 

Choć często w twoim domu disco polo gra

Piosenki nucisz sobie raz po raz

I wszystkie słowa już na pamięć znasz

Gdy ktoś zapyta, mówisz: „To nie ja”

 

Ref.: Nikt nie słucha, a każdy zna

Disco polo, disco polo gra

Nikt nie słucha, a każdy wie

Przy tej muzyce dobrze bawię się

 

W sobotę na parkiecie wiedziesz prym

Gdy DJ zapowiada disco bit

Wywijasz, wyśpiewujesz, ile sił

Lecz gdy pytają, mówisz: „To nie ja”

 

Tak śpiewa w piosence Disco polo gra emerytowany marynarz, czterdziestopięcioletni Andrzej Marcysiak, znany jako Andre. Przez piętnaście lat służył w marynarce wojennej, a kiedy w latach dziewięćdziesiątych wraz z załogą mieli wolne niedziele, zasiadali przed telewizorem, by wspólnie obejrzeć Disco Relax. Kilkanaście lat później już jako Andre został on jednym z najbardziej znanych wykonawców disco polo.

 

 

Pierwsze sto milionów trzeba ukraść albo zdobyć w Internecie

 

Fenomen. Od trzydziestu lat nienawidzone i słuchane, o czym świadczyły wielomilionowe nakłady kaset magnetofonowych, które osiągnęło już w latach dziewięćdziesiątych. Na początku wieku zepchnięte do podziemia, i tak grało na koncertach w całym kraju, a azyl znalazło w rozgłośniach lokalnych. Poniewierane przez krytyków muzycznych, wyrosło na pieszczocha YouTube’a – Internet pokazał prawdziwe gusta Polaków i pozwolił disco polo odrodzić się na nowo. Pierwsze sto milionów wyświetleń z Polski w tym serwisie internetowym należało do utworów disco polo. Ona tańczy dla mnie Weekendu przebiło sto milionów odsłon w listopadzie 2016 roku, po niemal równo czterech latach od premiery na YouTubie. Kilka miesięcy wcześniej, w kwietniu, dzięki 96 milionom odsłon utwór znalazł się w zestawieniu światowych hitów Top 100[1]. Była to pierwsza polska piosenka, której się to udało. Dotarła wówczas do siedemnastego miejsca na liście najpopularniejszych nagrań na świecie, wyprzedzając między innymi Madonnę, Beyoncé czy Justina Biebera. Gazety pisały: „Czegoś takiego jeszcze w najnowszej historii polskiej rozrywki nie było”[2].

Teledysk do piosenki Przez twe oczy zielone Akcentu zadebiutował na YouTubie 13 listopada 2014 roku. W maju 2017 roku przekroczył sto milionów wyświetleń. Gdy piszę te słowa, 15 maja 2019 roku, ma już 167 milionów. A są przecież jeszcze nieoficjalne wersje klipu, które mają kolejne miliony odsłon. Sławomir – postać sceniczna wykreowana przez Sławomira Zapałę – ze swoim rockopolowym hitem Miłość w Zakopanem osiągnął 197 milionów już po dwóch latach od publikacji utworu na serwisie. Czadoman z teledyskiem Ruda tańczy jak szalona wystartował 28 marca 2014 roku, teraz ma ponad 110 milionów odsłon. Nauczycielka pisze komentarz pod jego teledyskiem: „Pytanie do grupy pięciolatków w przedszkolu: »Jaka jest wasza ulubiona piosenka?«. Odpowiedź: »Ruda!!!!!!!«”. Są nawet dowcipy: „Dlaczego górnicy organizują dyskoteki w kopalni? Bo ruda tańczy jak szalona”.

I pomyśleć, że zanim Paweł Dudek zaczął w 2013 roku karierę w disco polo jako Czadoman, wcześniej grał w rockowym zespole Arena ze Świebodzina, o którym praktycznie nikt nie słyszał. A teraz pod teledyskami jego i innych topowych wykonawców gatunku są tysiące pozdrowień z różnych krajów: „Kochamy polską muzykę”, „Pozdrawiamy ze Słowacji, Słowenii, Wenezueli, Australii…”.

Czadoman i jego koledzy z branży są pełnoprawnymi celebrytami, Czadoman wystąpił już, jak wielu innych muzyków gatunku (m.in. Mig, Tomasz Niecik, Zenek Martyniuk, Piękni i Młodzi, Radek Liszewski), w programie Kuba Wojewódzki (2015) czy w noworocznym wydaniu Koła Fortuny (2018), a wiosną 2019 roku wystartował w dziewiątej edycji polsatowskiego show Dancing with the Stars. Taniec z gwiazdami.

Do disco polo nawiązują inne gatunki – najpopularniejsze przeboje doczekały się nawet jazzowych interpretacji. Muzyka taneczna na dobre weszła do reklamy. Gdy w 2013 roku aktor Piotr Adamczyk reklamował Eurobank na melodię piosenki Shazzy, reklamodawcy musieli nakręcić kolejne spoty, bo jak poinformował bank: „Popularność pierwszego spotu Bierz, co chcesz przerosła nasze oczekiwania”[3].

 

 

Ekscelencjo

 

O fanów muzyki lekkiej walczą Polsat, telewizja publiczna i Grupa ZPR Media. Ta ostatnia nadawała najpopularniejszy w Polsce kanał muzyczny – Polo TV. Tak popularny, że przejął go Polsat. Caryca polskiej telewizji Nina Terentiew, wiceprezes i dyrektor programowa Polsatu, potwierdza, jak duże jest zapotrzebowanie na muzykę taneczną: „Tu rządzą zasady rynku. Ta muzyka jest chętnie słuchana, przeżywa come back i ma ogromną widownię. Polsat konsekwentnie lansuje disco polo od dwudziestu pięciu lat. Ostatnio zajęła się tym także TVP. Zrozumieli, że można w ten sposób przyciągnąć widzów. Nie chcę tego jednak łączyć z polityką. Tutaj chodzi o dobrą zabawę, za samą muzyką nie stoi żadna ideologia”[4].

Miłośnikiem tego gatunku jest też prezes Telewizji Polskiej Jacek Kurski. Jego ulubiona piosenka to Taką cię wyśniłem Zenona Martyniuka, do którego zwraca się per „Ekscelencjo”.

Według ekspertów od reklamy disco polo przyciąga niewyrafinowanych widzów, ale daje oglądalność[5]. A oglądalność daje pieniądze, a te, jak wiadomo, nie śmierdzą. Dlatego gwiazdy tego gatunku są traktowane jak arystokraci. Oblegają największe imprezy sylwestrowe – w ostatnim roku królował Sławomir, który jednego wieczoru miał koncerty i w Zakopanem, i w Chorzowie. W pierwszym z miast śpiewał na Sylwestrze z Dwójką, w drugim – z Polsatem. By zdążyć z jednej imprezy na drugą, przemieszczał się helikopterem.

 

Podczas włóczęgi po Polsce, Europie, Ameryce Środkowej busami, autobusami, marszrutkami, pociągami, autami zauważyłam, że w każdym z tych środków lokomocji dominowała muzyka łatwa, lekka i przyjemna. U nas jest disco polo, gdzieś indziej disco latino, jeszcze gdzie indziej biesiadna, frywolna muzyka. Nigdy nie widziałam tak rozweselonych twarzy, nawet w rozklekotanych salwadorskich autobusach, jak właśnie przy muzyce tanecznej. To tam odkryłam rzewne pieśni dwudziestoletniego Meksykanina Christiana Nodala i jego kiczowate do granicy bólu Adiós, amor. A potem zobaczyłam, że ta piosenka ma już prawie 800 milionów wyświetleń. I że cała Ameryka Łacińska jest w nim i jemu podobnych zasłuchana.

Jednak rekord świata należy do Portorykańczyka Luisa Fonsiego i jego Despacito – 6,1 miliarda wyświetleń. Klip do tej dyskotekowej piosenki wszech czasów wyemitowano w grudniu 2016 roku, a teledysk w ciągu 24 godzin po premierze uzyskał wynik ponad 5,14 miliona wyświetleń w serwisie Vevo[6]. Po niespełna piętnastu miesiącach od premiery teledysk przekroczył pięć miliardów odsłon na YouTubie, jako pierwszy w historii serwisu.

Fragment w wolnym tłumaczeniu:

 

Powolutku

Chcę poczuć zapach twojej szyi, powolutku

Pozwól, że będę ci szeptał na ucho

Byś o tym pamiętała, kiedy nie będzie cię przy mnie

 

Powolutku

Chcę rozbierać cię w pocałunkach, powolutku

Podpisywać ściany twojego labiryntu

I uczynić twoje ciało rękopisem

Chodź, chodź, chodź, chodź

 

Fonsi został nawet gwiazdą polskiego Sylwestra Marzeń zorganizowanego przez TVP w Zakopanem w noc kończącą 2017 rok. Na żywo słuchało go około osiemdziesięciu tysięcy osób, a przed telewizorami oglądalność sięgnęła ośmiu milionów ludzi. Przed Fonsim wystąpił Sławomir Zapała, którego Miłość w Zakopanem sprzedała się w Polsce w ponad dwustutysięcznym nakładzie (podwójna diamentowa płyta). Widownia oszalała, górale też – patrząc na ceny noclegów, sięgające nawet pięciu tysięcy złotych za pokój dwuosobowy. Zapała za zaśpiewanie jednej piosenki zainkasował 124 tysiące złotych (został doceniony za brak playbacku), za to Portorykańczyk za trzy sylwestrowe wykonania (z playbacku) dostał rekordowe 450 tysięcy złotych.

Na słynnym sylwestrze wystąpiło jeszcze kilkanaście innych gwiazd, między innymi Thomas Anders z Modern Talking, Zenon Martyniuk i Bayer Full. Po koncercie dwadzieścia tysięcy samochodów stało w gigantycznym posylwestrowym korku.

Czy te liczby mogą kłamać?

 

 

Czy ja tak mam zaczynać swój dzień?

 

Ta sympatia, a wręcz miłość do tego, co lekkie, przyjemne, romantyczne, taneczne zaczęła się dawno, dawno temu. I chyba od seriali: W kamiennym kręgu, Dynastia, Moda na sukces czyZbuntowany anioł, a ostatnioWspaniałe stulecie. Polacy całymi rodzinami z zapartym tchem już w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zasiadali przed telewizorami, by przenieść się w bajeczny świat pełen blichtru, luksusu i intryg.

To, jak wyglądała wtedy Polska i jakie były jej potrzeby, jest odpowiedzią na to, dlaczego dała nam disco polo.

Disco polo bowiem jest fenomenem socjologicznym. Jak choćby Niewolnica Isaura, pierwsza telenowela wyświetlana w Polsce w 1985 roku. Serial, który przez krytykę zyskał miano kategorii B, już w czwartym odcinku miał 84 procent widowni (średnia oglądalność wynosiła 81 i dochodziła nawet do 92 procent[7]) i stał się najpopularniejszym programem w historii polskiej telewizji, a na rynku chrztów pojawiły się Isaury i Izaury. We wtorkowe wieczory, w dniu emisji telenoweli, ulice pustoszały.

Podobnie było, gdy w latach 1994–2002 Polsat emitował w niedzielę o dziesiątej program Disco Relax. Miejskie i wiejskie drogi też świeciły pustkami – w czasach świetności programu oglądało go nawet osiem milionów Polaków, a księża ze zrozumieniem przesuwali godziny mszy. (Porządek musiał być: najpierw zabawa, potem modlitwa). Niedzielne przedpołudnie to był idealny czas dla imprezowicza, by raz jeszcze w pieleszach przeżyć gorączkę sobotniej nocy w dyskotece.

Ale zanim ją przeżył, oglądał program Disco Polo Live, na początku emitowany w sobotę o dziewiętnastej i ściągający widownię rzędu 5,5 miliona. I to z tego programu mamy dzisiaj najwięcej aktywnych wykonawców gatunku.

Zapotrzebowanie na romantyczną miłość, zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych, było nie tylko na scenie i w telewizji. Miłość opanowała nawet rynek wydawniczy, na którym pojawiły się nieznane wcześniej harlekiny. To było zjawisko, któremu autorzy książki Jak budowaliśmy kapitalizm. Pierwsze dziesięciolecie poświęcili rozdział zatytułowany Hipnoza dla wszystkich: „Po 1994 roku publikowanie romansów podzieliły między sobą dwa wydawnictwa, Arlekin i Pol-Nordica. Nie było w tym nic dziwnego. Kanadyjski koncern Harlequin Enterprise drukował książki w 27 językach w ponad stu krajach. Co trzecia ukazująca się na świecie pozycja była harlekinem […]. Do końca 2000 roku koncern wydał w Polsce 100 milionów egzemplarzy książek”[8]. Slogan reklamowy „Romansów jest wiele – miłość tylko jedna. Książki Harlequin to ogrody miłości” przyniósł efekty.

Społeczeństwo bowiem było (i jest) spragnione miłości. A disco polo jak żaden inny rodzaj muzyki doskonale wyłapuje potrzeby społeczne. Ma za zadanie bawić i robi to doskonale. Już ponad dwadzieścia lat temu Tomasz Samborski, niezastąpiony autor i prezenter Disco Relaxu, który jeszcze w 1990 roku założył zespół Toy Boys i był też menedżerem oraz autorem piosenek Shazzy, zauważył: „Można słuchać rocka, czytać Miłosza i chodzić na ambitne filmy, ale każdemu czasem potrzebna jest komercja […]. Muzyka rockowa to muzyka buntu, ludzie się buntują, wszystko jest na nie, i to jest zrozumiałe. Ale czy jest to zrozumiałe, że my musimy tego słuchać na co dzień?! Czy budząc się rano, gdzie wstaje piękne słońce, ptaszki śpiewają, jest zielono za oknem, włączam radio i słyszę: »Zabij mnie, zabij mnie«, czy ja tak mam zaczynać swój dzień? Dlaczego? Czy ja nie mam wyboru posłuchać piosenki, która patrzy na świat z optymizmem? Przecież to życie w tej chwili i tak jest takie tragiczne i ciężkie dla większości z nas”[9].

W szalonych latach dziewięćdziesiątych muzykę taneczną wywyższano ponad inne gatunki. W radiowęźle aresztu śledczego na Białołęce disco polo traktowane było wręcz jako nagroda. Łagodna muzyka, która mówi o miłości, miała w osadzonych zaszczepić optymizm do życia. Na więziennej liście przebojów królowała Wolność Boysów, to na nią najchętniej głosowali skazani[10].

Marcin Miller, lider Boysów, ironizuje:

– My nie będziemy śpiewać o śmierci, o chorobie, o nieszczęśliwych dzieciach, stracie majątku, bo nikt tego nie słucha. My jesteśmy takimi muzykami, jakimi ludzie nas chcą. Osiągalnymi. Pod względem muzycznym jesteśmy dla nich takim samochodem klasy średniej, szczytem marzeń. Zwykłemu Kowalskiemu nie jest potrzebny bentley, boby się źle w nim czuł.

 

 

Polska potrafi

 

Pogardzane disco polo z kilkudziesięcioletnią tradycją nigdy nie doczekało się poważnej publikacji. Na pomysł napisania książki o fenomenie disco polo wpadłam jeszcze w 2011 roku, kiedy przygotowywałam na ten temat duży reportaż dla „Pulsu Biznesu Weekend”. Podczas zbierania materiału poznałam Marka Chojnowskiego, też z wykształcenia socjologa. (Nie ma socjologów ani kulturoznawców od disco polo; zwykle w artykułach na ten temat występują gadające głowy, które wypowiadają się na każdy temat, a w kwestii disco polo każdy ma coś do powiedzenia). Pomyślałam, że Marek, który napisał pracę magisterską Obraz medialny muzyki disco polo (2003), był redaktorem internetowego Discoportalu i członkiem jury Ogólnopolskiego Festiwalu Disco Polo „Disco Mazovia”, a od kilkunastu lat jest obserwatorem uczestniczącym – bo disco polo po prostu lubi – będzie odpowiednią osobą do współpracy, rozmów, zbierania kontaktów i oceny merytorycznej materiału.

A potem były upadki i wzloty, przerwy, bo wydawnictwa decydowały się na książkę o disco polo, a potem wycofywały. Widziały w tym pomyśle pieniądze, widziały i strach – do dziś dostaję maile: „Napisała pani już o tym disco polo? Kto wydaje?”.

Podobnie było i z niektórymi bohaterami książki: zmiany, selekcja, a przede wszystkim obawy samych muzyków. Jak zostaną przedstawieni? No bo przecież disco polo to jest coś, z czego łatwo się pośmiać. Większość twórców takich obaw nie miała i była zawsze chętna do pomocy – wszystkim występującym w tej książce należą się ogromne podziękowania.

Niestety, królowej disco polo, prywatnie Marleny Magdaleny Pańkowskiej – Shazza to pseudonim – tutaj nie będzie. Jej pseudonim, wizerunek i prawa autorskie chronione są patentem RP, STOART i ZAiKS.

Opatentowanie siebie też jest wyborem i ja go szanuję.

 

Byłam ciekawa opinii na temat disco polo ważnych instytucji. Przede wszystkim Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (MKiDN), które przyznaje stypendia z zakresu upowszechniania kultury. Złożyłam wielostronicowy wniosek o półroczne stypendium na książkę o fenomenie disco polo. To, że nie dostałam stypendium, nie zdziwiło mnie. Poprosiłam o przesłanie opinii ekspertów oceniających wnioski. Oto one:

„Projekt napisania książki reportażowej poświęconej muzyce disco polo z pewnością nie ma pierwszorzędnego znaczenia ani dla dziedzictwa narodowego, ani dla szeroko rozumianej kultury europejskiej czy światowej. Poziom pośrednio formułowanego przekazu patriotycznego w muzyce disco polo, o którym to przesłaniu wspomina wnioskodawczyni, jest raczej prymitywny. Jego rozpoznanie i opis nie wymagają wielomiesięcznych studiów […]”.

„Projekt mało oryginalny, choć niepozbawiony wartości poznawczych”.

„Przykro mi, ale nie widzę żadnej potrzeby dokumentowania w poważnej książce dziejów disco polo, a już szczególnie za pieniądze ministerstwa kultury”.

Hm, biedne disco polo, kolejny raz potraktowane jak muzyczny bękart.

Niewiele ponad miesiąc później, 12 sierpnia 2018 roku, MKiDN na swoim profilu na Facebooku publikuje informację: „»Popularność muzyki disco polo« to najnowszy temat badań CBOS. Choć oficjalnie mało kto się do tego przyznaje, badania wykazały, że ponad połowa Polaków (63 procent) lubi ten gatunek muzyczny. Powody, dla których disco polo ma od lat niezmiennie tak wielu amatorów, są wciąż takie same: łatwa, wpadająca w ucho melodia, prosty tekst, rytmiczność, optymistyczny przekaz oraz możliwość odprężenia się”[11].

Na ministerstwo spada fala krytyki za publikowanie tego typu informacji.

 

Dziwne to wszystko, bo Polska w postaci wstydliwego disco polo dochrapała się unikalności, której nie ma u sąsiadów. Kraje ościenne, zwłaszcza postkomunistyczne, nie stworzyły tak niezależnej sceny muzyki tanecznej jak my. Disco polo od początku ma lub miało wyspecjalizowane programy, firmy fonograficzne, fankluby, dyskoteki, prasę. Polacy pokazali, że lubią trwać przy ludowości i biesiadzie. Polska okazała się zbyt patriotyczna, by dać zwyciężyć się amerykanizacji. Disco polo to nie tylko muzyka, lecz także zjawisko kulturowe. To polska prowincja, to polskie wielkomiejskie imprezy, juwenalia, to małomiasteczkowe festyny. Zjawisko, fenomen, może nawet najciekawszy, jaki pojawił się w ostatnich kilkudziesięciu latach. Niby niszowy, a tak masowo słuchany.

Jak ocenia Marcin Miller:

– Disco polo nikt nie słucha, nikt nie szanuje, bo ono jest jak papier toaletowy: codziennie go używasz, ale nikt o nim nie mówi.

 

 

 

[1] PAP, „Ona tańczy dla mnie” w zestawieniu światowych hitów, 20.04.2016, https://www.pap.pl/aktualnosci/news,507998,ona-tanczy-dla-mnie-w-zestawieniu-swiatowych-hitow.html (dostęp: 10.06.2019).

[2] Jacek Chlewicki, „Ona tańczy dla mnie” z rekordem. Teledysk ma 100 mln wyświetleń na YouTube, 12.11.2016, https://wspolczesna.pl/ona-tanczy-dla-mnie-z-rekordem-teledysk-ma-100-mln-wyswietlen-na-youtube-wideo/ar/11451589 (dostęp: 10.06.2019).

[3] [b.a.], Druga odsłona kampanii kredytu gotówkowego Eurobanku „Bierz, co chcesz”, https://eurobank.pl/pl/o-banku/biuro-prasowe/druga-odsona-kampanii-kredytu-gotowkowego-eurobanku-bierz-co-chcesz/, 5.04.2013 (dostęp: 10.06.2019).

[4] [Emka], Telewizje lubią disco polo, ale reklamodawcy są ostrożni, 20.08.2017, https://www.press.pl/tresc/49606,telewizje-lubia-disco-polo_-ale-reklamodawcy-sa-ostrozni (dostęp: 10.06.2019).

[5] Tamże.

[6] Amaya Mendizabal, Luis Fonsi earns his highest debut ever on hot latin songs chart, 26.01.2017, https://www.billboard.com/articles/columns/latin/7669777/luis-fonsi-highest-debut-hot-latin-songs-chart (dostęp: 10.06.2019).

[7] Niewolnica Isaura na IMDb, https://www.imdb.com/title/tt0142036/trivia (dostęp: 9.07.2019).

[8] Wiesław Kot, Dorota Górska, Jak budowaliśmy kapitalizm. Pierwsze dziesięciolecie, Poznań 2011, s. 90.

[9] Bara bara, reż. Maria Zmarz-Koczanowicz, Michał Arabudzki, Polska 1996.

[10] Tamże.

[11] CBOS, Popularność muzyki disco polo, nr 104/2018, sierpień 2018.

 

 

 

 

 

 

My, chłopcy z Prostek

 

 

 

 

 

 

Na początku zespół nazywał się Las Vegas, a miejscowość, gdzie chłopaki dorastali – Prostki. Ciągnąc palcem po mapie: to dwadzieścia kilometrów na dół od Ełku i siedem powyżej Grajewa. To na granicy dawnych Prus. Do dzisiaj jest tam częściowo zachowany słup graniczny.

Robert Sasinowski:

– Tam jest szkoła podstawowa, w latach 1975–1983 chodziłem do niej z Marcinem Millerem. Z mojego podwórka widziałem dach jego domu: Marcin mieszkał około sześćdziesięciu metrów ode mnie w linii prostej. Nas wszystkich połączyło to, że mój ojciec uczył w podstawówce muzyki i w owych czasach złej komuny miał w szkole perkusję, organy Vermona, starą elektryczną gitarę basową, ksylofony. Cuda-wianki! Dziś pani od muzyki ma tylko keyboardzik, a ojciec miał wszystko. A ja miałem klucze od tej sali! Moja mama też uczyła w tej szkole, ale matematyki, a ja mieszkałem obok, więc robiliśmy tam próby. To były nasze początki: Marcin Miller i Andrzej Rogowski grali na keyboardzie, Krzysztof Cieciuch na perkusji, a ja na gitarze. Poza tym przez pięć lat grałem na obozach i wyjazdach, ale wtedy to były głównie poezja śpiewana i piosenki pielgrzymkowe.

Gdy Andrzej opuścił zespół, na jego miejsce przyszedł basista Bogdan Kukier.

Chłopaki zaczynali grać w czasach ich szkoły średniej. W Prostkach nie było jednak szkoły powyżej podstawówki. Porozjeżdżali się do szkół z internatem. Robert wybrał technikum elektryczne i na każdy weekend zajeżdżał do Prostek z oddalonego o osiemdziesiąt pięć kilometrów Białegostoku; Krzysiek też, tyle że z Giżycka, siedemdziesiąt kilometrów od rodzinnej miejscowości. A Marcin po podstawówce zakończonej świadectwem z czerwonym paskiem poszedł do liceum ekonomicznego w Ełku. Należał do kółka matematycznego, a na olimpiadzie astronomicznej w Grudziądzu zajął trzecie miejsce. W Ełku mieszkał w szkolnej bursie.

– Najlepiej prowadzonym przedmiotem w technikum elektrycznym był język polski. Uczyła go kobieta, która była superpedagogiem. I w tym „humanistycznym” elektryku mieliśmy nawet kółko teatralne. Tam grałem i tam pisałem pierwsze piosenki: harcerskie, ogniskowe. Od tego się zaczęło – opowiada Robert.

 

 

Boys

 

Marcin miał w domu gramofon i płyty z zachodnimi przebojami od cioci ze Szwecji. Chłopaki przeżywali fascynację rockiem, elektroniką, falą new romantic, italo disco, U2. Planowali stworzyć porządny rockowy zespół. Robert do dzisiaj kocha Depeche Mode, na ich koncerty jeździ regularnie. Ostatnio spodobała mu się afrobrazylijska grupa Timbalada grająca mieszankę stylową samby, reggae i axé; Marcin uwielbia Zbigniewa Wodeckiego i piosenki Words don’t come easy F.R. Davida, One of us Abby czy The actor duńskiego zespołu Michael Learns to Rock. (Boys w repertuarze ma nawet kilka ich coverów: Paint my love to w wykonaniu Marcina Wspomnij mnie, a przywołane The actor to Wciąż razem).

– No i oczywiście uniwersalny Universe! – mówi Marcin.

Grali na weselach, choć nie chcieli.

– Granie weselne, biesiadne, które w owym czasie było popularne, niespecjalnie nas kręciło. Wiesz, że my już w 1991 roku na wiejskich zabawach graliśmy Black celebration Depeche Mode?! – opowiada Robert.

– Ale ludzie nie do końca to kupowali?

– Dyskusyjne. Ale my cały czas walczyliśmy o siebie i szukaliśmy takiej formuły, żeby nasz skład osiągnął podobne brzmienie do tego, co w oryginałach. Chcieliśmy brzmieć jak INXS czy Duran Duran, a to było właściwie niewykonalne, bo – pomijając aspekt finansowy – w Polsce takie instrumenty nawet nie były dostępne. Przeczytaliśmy ich wykaz na okładkach albumów Depeche Mode i Pet Shop Boys. Żeby kupić taką gitarę, jaką oni mieli, musiałbym szkołę w Prostkach sprzedać!

Jak już chłopaki zaczęli grać „usługowo”, to nie było przeproś – musieli się uzbroić w sprzęt estradowy. Przydały się umiejętności zdobyte w technikach elektrycznych.

Robert:

– Pewne rzeczy potrafiłem zrobić własnoręcznie, jak choćby mikser czy przystawki do gitary. Kupiliśmy perkusję Formoza. Ta perkusja potrafiła robić tylko psi, hu, si…, nic więcej. To był czas, że zaczęły się pojawiać elektroniczne dodatki, ale były poza naszym zasięgiem finansowym. Sam zrobiłem dla perkusisty takie werble, że mógł grać brzmienia z syntezatora! Przyjeżdżały inne zespoły i dziwiły się, skąd te brzmienia w bębnach, w których oryginalnie ich nie było. Wtedy to osiągnęliśmy te wszystkie pożądane wówczas syntetyczne formy, a to było bardzo ważne przy tego typu muzyce. Kolumny zrobiliśmy u stolarzy. Po głośniki jeździliśmy do Końskich, bo tam był facet, który je ściągał z Hiszpanii.

Pierwsza gitara Roberta to była ibanez. Kosztowała dwieście pięćdziesiąt dolarów i sprowadził mu ją ze Stanów kolega.

– Moja mama przebiegła po mieszkaniach sąsiadów, żeby pożyczyć kasę. Później przez pół roku spłacaliśmy tę gitarę.

Technicznymi rzeczami zajmowali się głównie Robert i Krzysiek. Jeszcze zanim cokolwiek razem wydali, często grali na weselach, wiejskich zabawach, dożynkach i w klubie El Dorado w Zimnej, siedemdziesiąt pięć kilometrów od Prostek. Nie byli znani, więc bazowali na coverach, a nawet piosenkach bardziej doświadczonych kolegów z branży: Bayer Fulla, Milano czy Fanatica.

I to był start promocyjny, bo nie było wtedy telewizji, która nadawałaby muzykę taneczną, nie było rozgłośni radiowych, które by promowały ten gatunek, nie było pism.

Chłopaki marzyli, by zagrać w poważnych klubach, jak choćby w Panderozie, której właściciel miał hurtownię kaset w Białymstoku. Gdy zespół spodobał się i jemu, i publiczności, można było liczyć na karierę.

Początki bandu to były wydatki i inwestycje i żeby w ogóle zarabiać, członkowie składali telewizory, a potem je sprzedawali. Po części do heliosów jeździli do Warszawy na Wolumen, bazarową giełdę elektroniczną, która wyspecjalizowała się w bezpośrednim imporcie podzespołów z Niemiec, Rosji czy Dalekiego Wschodu. Tempo produkcji było tak duże, że liczba powstałych tam telewizorów niewiele się różniła od danych z oficjalnych produkcji zakładów telewizyjnych.

Robert wspomina, że to był wtedy lepszy biznes niż granie:

– Ja do zespołu przez trzy lata dokładałem, a dzięki telewizorom przez półtora roku na pół mieszkania zarobiłem. Z drugiej strony, to tylko trzy lata, a my wydaliśmy dwie kasety, zagraliśmy setki imprez. Tyle że wtedy nie zarabiało się na imprezach tyle co dzisiaj. Dostawaliśmy za imprezę trzy, cztery miliony. Ale trzeba było odjąć od tego koszty, bo sami robiliśmy instrumenty. Na każdej imprezie coś nam się psuło i trzeba było robić od nowa, coś dokupić. Czasem nam nie zapłacili, bo to różnie ze strażakami, pijakami bywało. Czasem odbieraliśmy w naturze. Kiedyś wzięliśmy od chłopa z baru dwanaście skrzynek wina, bo nie miał nam czym zapłacić. Wino marki Łza Komsomołki, a może Bycza Krew?

– Czy Uśmiech Teściowej…

– Coś takiego. To były takie czasy.

– A jak Las Vegas przeistoczył się w Boysów?

– Wymyślaliśmy różne nazwy, po Las Vegas był choćby Black and White. Ta nazwa została nawet na dłużej. Był jednak z nią problem: była za długa i za skomplikowana jak na owe czasy. Mieliśmy takie specjalne prześcieradło, na którym pisano nazwę zespołu. Co tydzień ktoś inaczej to zapisywał. Tylko trzy wyrazy, a ludzie potrafili zrobić nawet siedem błędów! Postanowiliśmy w końcu uprościć nazwę. Cieciuch na próbę przyszedł w swetrze z napisem BOYS, wtedy były bardzo modne takie swetry, niemal kultowe, w Internecie na aukcjach można byłoby je teraz sprzedać, a w klubie Scorpio we Wnorach-Wiechach do dzisiaj chodzą w takich! „Boys” pasowało idealnie: nazwa prosta, krótka i można było zrobić tylko jeden błąd, napisać „j” zamiast „y”.

 

 

Pieśń na rolandzie

 

Niedługo potem nastąpił kolejny kluczowy moment w historii zespołu – pojawienie się syntezatora Roland e-15.

Robert:

– Kupiliśmy go w Warszawie od kogoś, kto przywiózł go z zagranicy. Pojechaliśmy po ten syntezator we czterech pociągiem z Prostek. Trafiliśmy na jakieś odległe od centrum Warszawy osiedle, jakiś wieżowiec, w chacie remont, stoi jakaś kobieta. Pytamy: „Jest?!”. Ona: „Jest!”. Rozwalamy opakowanie, sprzęt jak trzeba! Tyle że jak nam się spodobał, to okazało się, że on trochę więcej kosztuje, niż ustaliliśmy. Wydaliśmy na ten syntezator całą kasę, którą mieliśmy przy sobie. Targaliśmy go na plecach przez pół miasta, aż do samego dworca. Dobrze, że mieliśmy kupione bilety powrotne na pociąg.

Marcin:

– Daliśmy za ten syntezator dwanaście milionów! Jak ja się cieszyłem, że mieliśmy taki klawisz. On robił dziewięćdziesiąt procent imprez, można było na nim zagrać wszystko, polki, przyśpiewki weselne. Zakup najbardziej pożyteczny!

Był rok 1991. Pierwsza kaseta powstała w garażu u Cieciucha. Chłopaki nagrywali na żywca – w tle było słychać odgłos przejeżdżającego pociągu i zgrzyt otwieranych drzwi, bo żona Marcina akurat weszła do „studia nagrań” z tacą kanapek.

Wtedy jeszcze, jak mówi Marcin, nie mieli niczego: ani miksera, ani studia. Trzeba było włączyć start i nagrywać od początku do końca. Jedna pomyłka i wszystko zaczynali od nowa.

– Praktycznie na tym jednym syntezatorze, na dwóch rytmach, na poleczce i na disco, nagraliśmy całą kasetę. „Typy typy tiiip, tii tutti tip, tutti tttiiip”, i co druga piosenka na tym samym akompaniamencie. Wszystkie instrumenty, bębny, bas, to Marcin grał na klawiszu i śpiewał, ja grałem na gitarze i robiłem za drugi głos. Bogdan i Krzysiek praktycznie nie mieli co robić – ocenia Robert.

– I co dalej z kasetą? – dopytuję.

– Pojawił się problem. Podczas nagrania okazało się, że i na jednej, i drugiej stronie musi być tyle samo piosenek. Brakowało nam jednego numeru i wtedy z ciężkim bólem dołożyliśmy piosenkę Wolność.

Chłopcy nagrali taśmę matkę na magnetofonie kasetowym firmy Technics i taką kasetę demo wysłali do Warszawy do Blue Stara Sławka Skręty z nadzieją, że jak się komuś spodoba, to zaprosi ich do studia.

Robert:

– Dwa tygodnie później okazało się, że to zostało wydane! Już grają na rynku w Grajewie!

Kilka dni po wysłaniu kasety Skręta zadzwonił tylko po to, by zapytać, czy mają zdjęcie zespołu.

– Pojechaliśmy do Ełku i zrobiliśmy sobie nasze sławne rozmyte zdjęcie, na którym są cztery głowy. To była taka trochę beatlesowska okładka, bym powiedział. Bez Photoshopa, a jeszcze wtedy takie włosy miałem, że mógłbym grzywkę w zębach trzymać. Fotograf zrobił zdjęcie taką techniką, że środek był ostry, a reszta rozmyta. I po tej pierwszej kasecie zostało nam też logo: kanciaste litery pisane boldem – opowiada Robert.

I tak pierwsza kaseta, Dziewczyna z marzeń,zyskała okładkę. Czterech chłopaków w czerni, czterech dwudziestolatków, cztery uśmiechnięte, rozmarzone twarze.

Kasetazawierała osiem utworów. Jeden z nich, A ja się bawię, wiele mówi o tamtych czasach, tamtych dyskotekach i tamtych Boysach:

 

Czterech nas się zebrało

Nazwę Boys wybrało

I tak sobie gramy

Ludzi zabawiamy

 

A ja sobie się bawię

W Prostkach na zabawie

Wszyscy mają w czubie

A ja sobie się bawię

 

Bogdan to ten z basówą

Robert to ten z solówą

Krzysiek to ten z pałkami

A Marcin za klawiszami

 

[…] Marek chodzi wesoły

Zyski ma ze stodoły

Skrycie zaciera ręce

I krzyczy: ludzie, więcej!

 

 

Początek sławy

 

Nikt się nie bawił w profesjonalne nagrywanie, liczył się czas. A kiedy muzycy nagrywali swoje pierwsze kasety, zamykali okna z obawy, że ktoś może czyhać za nimi z magnetofonem.

Nikt się też nie przejmował umowami ani prawami autorskimi. Ani nawet pieniędzmi. Z zysków ze sprzedaży pierwszej kasety chłopaki nie dostali ani grosza. A podobno sięgała miliona egzemplarzy.

Robert:

– To była całkowita partyzantka. Wydaliśmy kasetę, nie mieliśmy na to żadnego potwierdzenia, żadnych dokumentów. Zresztą my wtedy w ogóle nie myśleliśmy o żadnych pieniądzach czy prawach autorskich. Naszym głównym celem i największą radością było robienie muzyki, występowanie, uczenie się małymi kroczkami, jak zbudować zespół. Zaczynaliśmy od ogniskowej gitary i szkolnych zabaw, a zrobiliśmy ekipę, która z dnia na dzień z remizy w Prostkach trafiła na rynek ogólnopolski! To była nie lada sztuka, potoczyło się to bardzo szybko. My wtedy działaliśmy na rynku lokalnym, interesowały nas zabawy czy wesela w promieniu stu, maksymalnie dwustu kilometrów. To przerosło nasze oczekiwania. Na początku lat dziewięćdziesiątych nie tylko w disco polo, lecz w ogóle w całej Polsce trwała dzika prywatyzacja. Każdy robił własne biznesy, była wolna amerykanka, żadnych zasad. Ktoś wymyślił jakiś patent i na tym budował firmę, powstawały mniejsze i większe fortuny. To samo dotyczyło disco polo. My zdobyliśmy wtedy popularność, a ktoś inny zarobił przy tym sporo kasy.

Chłopaki dorobili się sprzętu do grania na imprezach i renomy na rynku krajowym, ale nadal brakowało całej infrastruktury.

– To, że zaczynaliśmy od bardzo amatorskich rzeczy, a w ciągu tych paru lat zdołaliśmy wejść na poziom bardziej profesjonalny, wiązało się non stop z wydatkami. Ciągle było potrzebne lepsze, większe nagłośnienie, a to kosztowało straszne pieniądze. Dzisiaj zespół weselny za dwie, trzy imprezy może sobie kupić przyzwoite nagłośnienie, a my wtedy musieliśmy pracować na nie prawie rok. To były ceny jak z kosmosu. W Polsce nikt tego nie robił zawodowo, więc wszystko trzeba było samemu zrobić albo na wzorach, albo skądś sprowadzić – opowiada Robert.

Nie było nawet specjalnych firm do przewozu sprzętu. Chłopaki musieli jeździć z własnym nagłośnieniem.

Robert:

– Śmigaliśmy dużym fiatem z przyczepą. Kiedyś nam się przewróciła, innym razem zabrakło paliwa między Grajewem a Szczuczynem. Krzysiek z Marcinem ruszyli po pomoc, a my z Bogdanem całą noc siedzieliśmy i piliśmy wódkę, żeby nie zamarznąć, bo było minus dwadzieścia. Jak wróciłem do domu, matka wrzuciła mnie do wanny i rozmrażała.

Marcin:

– Wszyscy nam zazdroszczą, że tak się udało, że od razu mieliśmy wszystko. Tak? A ja nigdy nie zapomnę, jak jeździliśmy pikapem z miejscem w szoferce dla trzech i zapałkami losowaliśmy, kto z nas jedzie na plandece. Czy wiatr, czy deszcz, czy mróz siedziało się tam i trzęsło z zimna. Takie były początki. Mi w tamtym czasie nawet nie przyszło do głowy, że my cokolwiek osiągniemy. Z podziwem patrzyłem, że ktoś tam gdzieś wydał kasetę. Ja znałem swoje miejsce w szeregu, szczytem ambicji było zagranie w Białymstoku.

Ale opłacało się. Dosłownie kilka dni po nagraniu pierwszej kasety przyszła sława.

Robert studiował w Białymstoku informatykę, a Marcin, który nie dostał się do Akademii Rolniczej w Krakowie, wpadł na pomysł studiowania na Akademii Górniczo-Hutniczej. Na Wydział Energochemii Węgla i Fizykochemii Sorbentów było zaledwie dwudziestu pięciu kandydatów na trzydzieści miejsc. Miller się dostał, ale po trzech miesiącach sam zrezygnował. Potem sprzedawał ubrania na bazarze. A kilka miesięcy później postanowił wziąć ślub z Anią. Został zatrudniony w urzędzie pracy w Ełku, gdzie rejestrował bezrobotnych.

Kiedy wieczorem wracał z pracy, wysiadł na peronie:

– Przede mną szło trzech chłopaków, piwo w ręku, radiomagnetofon Kasprzak na ramieniu. Z głośnika wydobywał się mój głos: „Niech żyje wooolność…” – wspomina Marcin.

Pomyślał: „To chyba początek sławy”.

Był tak wymęczony weekendowym graniem na weselach, że gdy kolejny raz zasnął za biurkiem, zwolniono go z urzędu pracy.

 

 

Płynie w nas gorąca krew

 

Chłopaki zaczęli pracować nad wizerunkiem scenicznym.

Robert:

– Prawda jest taka, że nikt się wtedy nie przejmował strojami, a to, co my graliśmy, to był ewenement. Wyróżnialiśmy się na tle większości kapel w rejonie i wyglądem, i repertuarem, i brzmieniem. Dosłownie wszystkim. Koleżanka pracowała u jubilera i zrobiła nam srebrne łańcuszki. I oczywiście ubieraliśmy się jak Depeche Mode: czarne koszule, czarne spodnie, no i te srebrne wisiorki.

Marcin:

– Pierwsze koncerty to był jakiś dom kultury, czwarta rano, mieliśmy, powiedzmy, cztery stówy w przeliczeniu na obecne, mogliśmy za to kupić chleb, mleko dla dziecka, kilka innych rzeczy, i to wszystko, więc co to było? My nawet nie myśleliśmy o popularności. Muzyka była naszą pasją, miłością, i nie przyjmowaliśmy innej opcji, jak tylko grać.

Boys grali coraz więcej, w końcu zgromadzili trochę pieniędzy. Marcin wspomina, że uzbierała się kupka banknotów i Krzysiek zapytał wszystkich: „Dzielimy między siebie czy gramy dalej?”. Robert studiował, Marcin był na kuroniówce, żadnemu z nich się nie przelewało, ale nikt tamtych pieniędzy nie ruszył.

Kupili perkusję, którą po dwóch tygodniach ktoś im ukradł.

 

Rok 1992. Zaraz po sukcesie pierwszej kasety Blue Star złożył zamówienie na kolejną. Nagrywanie odbyło się we wręcz komfortowych warunkach: w Studiu S3 na Woronicza. Chłopaki na pracę dostali całe dwie noce.

Robert:

– DJ Wituś[12] realizował nam tę płytę. Jednej nocy robiliśmy aranże: na sequencerzezrobiliśmy szkielet wszystkich piosenek. Drugiej nocy, gdy Marcin śpiewał, to przy niektórych piosenkach okazywało się, że na przykład mamy trzy zwrotki, a aranże są na cztery! Marcin śpiewał pierwszą, a ja czwartą pisałem. Nie mieliśmy wyjścia, wszystko trzeba było robić szybko, bo studio było wynajęte na krótko. To w ogóle był bardzo fajny wyjazd: pojechaliśmy do Warszawy dużym fiatem, a pod hotelem Forum urwało nam się koło. I to była druga i ostatnia wspólna płyta.

Wisiorki przydały się. Widniał na nich duży napis BOYS. Na okładce drugiej kasety: Robert i Marcin w czerni, Bogdan w szarej koszuli, a Krzysztof w fioletowej, obok keyboard. I każdy ma na szyi dobrze widoczny łańcuszek.

Druga kaseta to było Usłysz wołanie, z której tytułowa piosenka okupowała pierwsze miejsca list przebojów.

Dlaczego ostatnia?

– Ja z Kukierem zostaliśmy wyrzuceni z zespołu – wspomina Robert. – Gdy z perspektywy czasu na to patrzę, to rozstanie było bardzo korzystne dla wszystkich. Ale wtedy przeżyliśmy to bardzo. Bo to było coś, na co pracowaliśmy kilka lat, i w tamtym czasie osiągnęliśmy duży sukces. I było nam zwyczajnie przykro, że to się kończy. To była wiosna 1993 roku, miałem dwadzieścia pięć lat.

– Musieliście się rozstać?

– Graliśmy coraz mniej wesel, ale coraz więcej koncertów w klubach. Rozwój syntezatorów i sequencerów spowodował też, że gitara, bas, perkusja w pewnym momencie okazały się zbędne. Zmienił się format kapeli. I żeby był zespół, wystarczyło mieć dwa keyboardy. Coraz więcej repertuaru powstawało właśnie na takiej zasadzie. Był keyboard, a z niego lub sequencera aranże. Rozwój elektroniki spowodował przetasowania i zmiany w składach. Poza tym w tym zespole było kilku liderów i każdy miał swoje zdanie. W zasadzie do rozpadu doprowadził Krzysiek, bo on zawsze patrzył przez pryzmat zarobków, a my to robiliśmy przez trzy lata i właściwie nic nie zarabialiśmy, a jak już, to dzieliliśmy się po równo. Ale też były różne inwestycje, ktoś na przykład musiał kupić samochód, a inny bębny, i to ciągłe dogadywanie się, kto ma za co zapłacić.

Rozstali się podczas kłótni w garażu. W książce Jestem szalony Marcin opowiada: „Jeden z kolegów z zespołu podszedł mnie. Podpuścił, bym podziękował pozostałym chłopakom za współpracę”[13].

Kumple kilka lat nie odzywali się do siebie.

Cztery lata później sytuacja się odwraca. Jest rok 1997, kiedy Cezary Kulesza, szef Green Stara, uznaje, że Cieciuch blokuje Millera, i dziękuje mu za współpracę[14].

Na okręcie Boys zostaje już tylko Marcin jako lider i towarzyszący mu tancerze.

 

 

Skaner

 

Wróćmy do kłótni w garażu.

Robert:

– To w ogóle była ciekawa sytuacja, bo zanim rozstaliśmy się z Boysami, dwa tygodnie wcześniej poznałem w akademiku w Białymstoku chłopaka z istniejącego już wówczas zespołu Skaner. On przyjeżdżał do swojej dziewczyny, a ona dzieliła pokój z moją żoną.

Skaner tworzyli wówczas Janusz Małyszko i Jarek Wynimko. Byli z Korycina – ponad siedemdziesiąt kilometrów od Prostek – i grali na okolicznych weselach.

W tym czasie w świecie „sceny klubowej” wprowadzano nowe zasady. Gdy powstawała sieć dyskotek, w Blue Starze mile widziane były zespoły minimum trzyosobowe. Na scenie wyglądało to bardziej „prestiżowo” niż jakichś tam dwóch panów z keyboardami. W Boysach było czterech chłopaków, a w Skanerze tylko dwóch.

Robert:

– I ci kolesie przyjechali do mnie z wódką, i próbowali mnie podkupić. Ale ja nie chciałem, zapierałem się. Przecież z Boysami mieliśmy już sukcesy, koncerty, a z nimi musiałbym zaczynać praktycznie od zera. Pomyślałem, że z kolejnego zespołu będę musiał robić projekt ogólnopolski, bo w tamtym momencie tylko taka droga mnie interesowała. Ba, ja już wiedziałem, jak to działa, jak funkcjonuje. Nie zgodziłem się.

– Ale minęły dwa tygodnie…

– I poprztykaliśmy się w garażu u Cieciucha. Nie czekając, co będzie dalej, wsiadłem w samochód i pojechałam z Prostek do chłopaków do Korycina. Mówię: „Jeśli propozycja jest nadal aktualna, to działamy!”. We wtorek my się rozpadliśmy, w środę była już pierwsza próba Skanera, a w sobotę graliśmy pierwszy koncert.

Zasady wtedy były proste i przejrzyste: oni mieli swój repertuar, Robert swój. Wzięli więc śpiewniki i grali wszystkie kawałki po kolei.

– Ten drugi skład, Jarek i Janusz, oni nie zdawali sobie sprawy, jak to może się rozwinąć. Obaj pracowali w gospodarstwach rolnych i musieli być na miejscu. Dopóki grasz lokalnie, jest okej, bo w sobotę grasz imprezę, w niedzielę odsypiasz, a w poniedziałek znowu pracujesz – mówi Robert.

Interesowała go tylko kariera ogólnopolska. W ciągu kilku miesięcy ze Skanerem stało się to samo, co z Boysami: skok na głęboką wodę. Z każdym miesiącem podróży koncertowych było coraz więcej i były coraz bardziej uciążliwe czasowo.

Gdy Robert przeszedł do ich zespołu, chłopaki mieli już gotowy materiał na pierwszą kasetę. Latem 1993 roku wyszła pierwsza kaseta Skanera (jeszcze bez Roberta), Stracona miłość. Przeszła bez echa, minęła jak ulotna miłość. Była i jej nie ma.

Robert:

– Jednak w tym materiale nie było ani jednej piosenki, która by się nadawała do czegokolwiek. Była jedna fajna balladka, ale żaden przebój. Dlatego trzeba było szybko stworzyć coś nowego, bo było ciśnienie firmy fonograficznej, by szybko wydawać.

To był już czas, gdy powstawała konkurencja dla podwarszawskiego Blue Stara, białostocki Green Star. Kasety zespołów były przewożone z Blue Stara do Białegostoku. W końcu przyszli właściciele Green Stara stwierdzili, że po co jeździć do Warszawy; skoro tutaj mają zespoły, tutaj trzeba nagrywać. Na początku właścicielami Green Stara byli bracia Jerzy i Mirosław Suszyccy, Cezary Kulesza i Karol Majewski.

I w pierwszym rzucie wyszło pięć kaset: zespołów Skaner, Casanova, Kometa, Boys i Maxim.

Robert:

– Po tym, jak wszedłem do Skanera, Jarek pół roku później ożenił się, a żona powiedziała mu: „Albo ja, albo zespół” i skończyło się granie. Janusz wytrzymał pół roku dłużej. Zadecydowała praca. Jego tato był w Stanach, a on sam musiał zajmować się całym gospodarstwem. Kiedy oni grali sami, to tylko na jednym weselu, gdzieś blisko, w sobotę i zaraz wracali. A jak ja zacząłem z nimi grać, to od razu weszliśmy na rynek koncertowy. Graliśmy cały weekend, wyjeżdżaliśmy w piątek, wracaliśmy w poniedziałek rano.

Drugą kasetę Skanera zatytułowaną Gorące uczucia promowały piosenki: Letnie uczucie, Gwiezdny pył – do których powstały teledyski – oraz Kino, kino i Weronika. Robert zrobił prawie cały materiał. Zresztą od początku był jednym z niewielu w branży, który sam pisze i aranżuje piosenki, a do tego organizuje koncerty.

 

 

Falsety ponad wszystko

 

Zwłaszcza w pierwszych latach istnienia, jeszcze przed powstaniem Disco Relaxu i Disco Polo Live, muzyka taneczna była dyskryminowana. Nie było rozgłośni ani stacji telewizyjnej, które chciałyby ją puszczać.

– Nikt nie zawracał sobie głowy dyskryminowaniem nas, bo wszyscy nas totalnie olewali! Dyskryminacja jest wtedy, gdy ktoś cię zauważa, a nas wszyscy mieli w dupie: jadą gdzieś chłopaki spod Białegostoku, coś grają, to niech grają – ironizuje Robert. – Taki żarcik funkcjonował, że to potrwa rok, może dwa, potem zajmiemy się czymś poważnym, bo moda na disco polo minie.

Nie minęła.

Ludzie myśleli, że discopolowcy to głosowi kastraci. A głównie w latach dziewięćdziesiątych, żeby coś zdziałać w tej branży, trzeba było mieć właśnie taki głos. I disco polo w dużej mierze swój sukces zawdzięcza wysokim dźwiękom. Wysokie głosy wpasowywały się w discopolowe zapotrzebowanie na swojski romantyzm i polską rzewność. Ten sam utwór zaśpiewany niskim głosem już nie jest tak ciepło i przyjaźnie odbierany przez słuchaczy. A po 1989 roku wchodząca w wolność Polska jak mało który kraj potrzebowała muzyki pozytywnej, dającej radość.

Wcześniej za zachodnią granicą podzielonym jeszcze murem Niemcom dawał to falset Dietera Bohlena z Modern Talking czy chłopaków z Bad Boys Blue od You’re a woman. Bee Gees zaś to wielogłosowa harmonia śpiewana falsetem. A gdy brytyjscy bracia postawili na falset najstarszego z nich, Barry’ego, z nieśmiertelnym hitem Stayin’ alive (1977) z filmu Gorączka sobotniej nocy, stali się królami disco, zanim jeszcze ktokolwiek w Polsce myślał o clubbingu.

Fanem bardzo wysokich głosów męskich był Jurek Suszycki, jeden z założycieli Green Stara. Wprost nie przepadał za głosem Krzysztofa Krawczyka, dla niego zbyt niskim. Suszycki chciał, żeby wszyscy śpiewali wysoko.

– Stąd te falsety w disco polo?

– Było ciśnienie, żeby śpiewać jak najwyżej – odpowiada Robert. – Nawet tonację utworów dobieraliśmy tak, żeby było dość wysoko. Zdarłem sobie głos, śpiewając przez tyle lat w ten sposób. To jest bardzo męczące. Teraz już nie dałbym tak rady i stare piosenki robię w obniżonych tonacjach, ale wtedy też robiłem aranże w dwóch wersjach: jedną dla siebie, a drugą dla kolegów, żeby mieli co grać na zabawach. Jest tak, że ta sama piosenka robiona w innej tonacji brzmi inaczej, barwy w inny sposób ze sobą współgrają. Takie proste przeniesienie do zmienionej tonacji nie zawsze się sprawdza. Rozmawiałem z fachowcami i oni twierdzą, że niektóre brzmienia z natury są wesołe, pogodne, a inne mają charakter bardziej poważny, smutny. Choćby utwory Chopina muszą być zagrane w takiej tonacji, a nie innej.

– Takie wysokie brzmienia bardziej się podobały publiczności?

– Z tamtych czasów właściwie nie ma utworów, które są śpiewane niskimi głosami. Choćby Modern Talking, wszystkie te chórki, Dieter Bohlen śpiewa falsetem, a Thomas Anders też bardzo wysoko, właściwie jak kobieta. Czasami, jak ktoś nie dawał rady zaśpiewać wystarczająco wysoko w danej tonacji, można było zwolnić, nagrać w niższej, a potem przyspieszyć, tak by na taśmie wyszło wysoko. Teraz po prostu można zrobić głos cyfrowo.

 

 

Praca w Green Starze. Trzy pierwsze telefony

 

Robert:

– Jak pracowałem w Green Starze, to w jednym pomieszczeniu było biuro, gdzie zarządzaliśmy trzydziestoma sześcioma dyskotekami, ja byłem tego szefem, a przez ścianę było studio nagrań. My się cały czas wymienialiśmy: to studio, to biuro. Drugie biuro było kilka ulic dalej, a trzecie u Tomka Sidoruka.

Robert zarządzał całą siecią dyskotek.

– Na południe sieć sięgała do Lublina, pod Rzeszów, na Podkarpaciu chyba nic nie mieliśmy. A na zachód to najdalej była i jest Witonia, okolice Łodzi. Tak mniej więcej pół Polski, na zachodzie już nic nie mieliśmy, były jakieś próby, ale tam był trochę inny styl zabaw. Geograficznie im dalej, tym logistycznie było trudniej. Koszty zespołów były większe, koszty dojazdu. Jak dojazd kosztował drugie tyle co zespół, to suma robiła się znaczna, tym bardziej że wtedy jeździło się z całym sprzętem – opowiada.

Robert był informatykiem. Z pięćdziesięciu kandydatów to właśnie jego wybrali do pracy w Optimusie. Potem było z górki.

– I dzięki temu dostałem pracę w Green Starze, bo byłem w tamtym czasie jedynym człowiekiem w okolicy, który znał się na komputerach i miał komputer. Jurek Suszycki przyszedł i zapytał: „Robert, ile ty zarabiasz w tym Optimusie?”. A to był facet, który nosił forsę w reklamówce, więc o drobnych sumach się z nim nie rozmawiało. Ja mu mówię, że tyle i tyle, a on na to: „To ja ci dam dwa miliony więcej”. Poszedłem do szefa w Optimusie i mówię, że chcę porozmawiać. Szef: „Co, Robert, chcesz podwyżkę?”. Na co ja: „Nie, chcę się zwolnić”. I tak się skończyła moja kariera informatyka. Potem był jeszcze handel wymienny, bo Jurek kasy miał jak lodu, ale był oszczędny. Zapytał: „Masz komputer?”. „Mam”. „To przyniesiesz go z domu do biura, a ja za ten komputer dam tobie malucha”.

Robert zaniósł do Green Stara swojego optimusa, model 386, który wówczas był równowartością fiata 126p, a potem trzy miesiące czekał na obiecane auto, bo tak się zdarzyło, że Kulesza „nadwyrężył” swoje audi i potrzebował zamiennika.

Były lata dziewięćdziesiąte. Skaner grał wtedy po sto pięćdziesiąt koncertów rocznie, a kalendarz zapisany miał na rok do przodu. Kasety też wychodziły hurtowo – często zamawiano tonę Classica czy dwie tony Akcentu.

– Chyba dobrze ci było? Jako menedżer mogłeś załatwiać koncerty? Dużo graliście?

– Powtarzasz plotki i pomówienia! – śmieje się Robert. – Mi wtedy nie było więcej trzeba, miałem kalendarz zapisany na rok do przodu. Byłem w branży, więc widziałem, co się dzieje. Zapotrzebowanie na koncerty było ogromne. Mi było łatwiej, bo znałem wszystkie zespoły i wszystkich właścicieli klubów, a latem graliśmy w plenerze. Kalendarz był zapisany. I potem koledzy, którzy radzili sobie słabiej, rozsiewali plotki, że „Sasinowski robi koncerty”.

– A zabierałeś im te koncerty? Co ty właściwie robiłeś w Green Starze?

– W umowie o pracę miałem zapisane: kierownik biura. Normalna praca, przyjeżdżałem z grania i pracowałem w biurze od dziewiątej do piętnastej. Co tydzień miałem trzydzieści sześć klubów do obstawienia na soboty i nie musiałem nikomu nic zabierać. Co tydzień! Z tego połowa działała też i w niedzielę, więc plus osiemnaście jeszcze na ten dodatkowy dzień. A to tylko były nasze firmowe kluby, a ile poza firmą zgłaszało się ludzi z propozycjami koncertów! Do dzisiaj ludzie nie mogą pojąć, jak to mi się udało robić bez telefonu komórkowego.

– Przynajmniej nikt nie mógł nagle zadzwonić i zrezygnować z koncertu.

– Miałem taki notatnik, w którym był zapisany każdy zespół, cztery osoby w zespole i do każdej z nich miałem co najmniej ze trzy telefony: do domu, na stancję, do matki, do kochanki, wszędzie tam, gdzie ten ktoś bywa. I zawsze gdzieś udało się go złapać. No a później w Green Starze mieliśmy trzy pierwsze telefony komórkowe w Białymstoku, dwanaście tysięcy za sztukę! Ja miałem tyle rozmów na ten telefon, że jak tylko wyjechałem z Białegostoku, to już w Szumowie, to jest osiemdziesiąt kilometrów dalej, znane miejsce postojowe, musiałem go ładować. Nie miałem ładowarki samochodowej, to zajeżdżałem na CPN i tam go ożywiałem. A jak jechałem w sobotę na swoją imprezę, a wszyscy właściciele klubów wiedzieli, że mam komórkę, to dzwonili i pytali: „A X powiadomiłeś?!”, i zespoły dzwoniły: „Gdzie mam jechać? Jak tam trafić?”. Po prostu koszmar. Trudna i odpowiedzialna praca. Kilka razy się pomyliłem.

– Wysłałeś jeden zespół do dwóch miejscowości?

– Albo nie wysyłałem wcale. I przyszło półtora tysiąca osób, a zespół nie przyjechał! A że wtedy zespół jeździł z nagłośnieniem, to DJ nie mógł zagrać, zespołu nie było, sprzętu nie było. Nie było dyskoteki! Masakra. I potem przyjeżdżał w poniedziałek szef klubu i krzyczał do mnie: „Zabiję cię!”. Potem grałem parę imprez za darmo, żeby odrobić straty.

 

 

Z Podlasia? A to nie plagiat

 

Latem 1996 roku Skaner wygrywa I Ogólnopolski Festiwal Muzyki Disco Polo – półfinał w Ostródzie, finał w Koszalinie.

– To był pierwszy festiwal, gdzie trzeba było śpiewać na żywo – wspomina Sasinowski.

– Trzeba było?

– I dlatego wygrałem. Do dziś mam ten ogromny puchar. Wygraliśmy ex aequo z zespołem Imperium.

– Dostaliście nagrodę za Nadzieję. Melodia wzięta z kompozycji Wiaczesława Janki, znanej w byłym ZSRR jako Wiesna.

– To nie tak. My jesteśmy z Podlasia i wiele tych melodii funkcjonuje, przynajmniej wtedy funkcjonowało, w obiegu ludowym. Poza tym przyjeżdża dużo osób z Rosji, Białorusi. Do nas nawet jak dziś przyjedziesz do galerii handlowej w sobotę, to jedna trzecia puszczanych tam numerów jest białoruska.

W studio Green Stara pracował niejaki Igor Giro, Białorusin, który skończył konserwatorium w Mińsku. Był chodzącą inspiracją.

– On miał tematów całą lodówkę – potwierdza Robert. – No, sporo takich pierwszych hiciorków było dość mocno zainspirowanych wschodnimi rzeczami. Ale dzięki temu tamte piosenki jakoś przetrwały, bo teraz nikt by już o nich nie pamiętał.

Covery, plagiaty, zapożyczenia, że jakiś kawałek jest podobny do innego, to właściwie nie problem.

– Na początku lat dziewięćdziesiątych większość piosenek nie była pisana przez ich twórców. Chyba nawet słowo „twórca” jest na wyrost w tym kontekście. Raczej przez wykonawców – ocenia Robert.

Po prostu te piosenki funkcjonowały w obiegu ludowym, na zabawach, na weselach.

– I zespoły, które grały na weselach, „przejęły” tę twórczość…

– Większość piosenek już była, czy to Akcentu, czy Boysów i innych kapel, które załapały się na pierwsze kilka lat funkcjonowania muzyki tanecznej. Te wszystkie Złote krążki, Sokoły czy nawet Wolność i swoboda to już były.

– Wolność jest dobrym przykładem.

– Zanim ją nagraliśmy w swojej wersji, to była piosenka tradycyjna, ludowa, więzienna, ale ona funkcjonowała w rytmie walczyka na trzy czwarte. Natomiast myśmy to zrobili w rytmie tanecznym i właśnie w takiej formie ona trafiła do szerokiej grupy odbiorców. Inny przykład to Jesteś szalona