Nikt nie jest prorokiem między swemi - Henryk Sienkiewicz - ebook

Nikt nie jest prorokiem między swemi ebook

Henryk Sienkiewicz

2,0

Opis

Nikt nie jest prorokiem między swemi" to wczesna nowela Henryka Sienkiewicza, laureata literackiej Nagrody Nobla, jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy przełomu XIX i XX w.


Nowela pochodzi ze zbioru “Humoreski z teki Worszyłły”, który składał się również z utworu “Dwie Drogi”. Uchodzą one za klasyczny przykład piśmiennictwa tendencyjnego. Sam autor wstydził się później tego dzieła i nie chciał nawet go włączyć do zbiorowej edycji swoich Pism. Wznowienie tej noweli ukazało się w 1901.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 66

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Henryk Sienkiewicz

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 9788382260182
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

NIKT NIE JEST PROROKIEM MIĘDZY SWEMI

 — A! — rzekł, usłyszawszy ten tytuł, mój przyjaciel — „ Nul n’est prophète en son pays“. — Dlaczego nie dać francuskiego tytułu?

 — Radbym z duszy, ale to jakoś nie wypada.  — Dla czego ma nie wypadać? — odpowiedział. — Ty, chèr Worszyłło, zaczynasz dopiero karyerę literacką; twoje nazwisko jeszcze nic nie mówi. — Pardon! mój drogi, ale ono nic nie mówi. Ręczę ci, że połowa z tych, co czytać będzie twoją powiastkę, czytać będzie właśnie dlatego, że dasz jej tytuł francuski.  — A ja myślę: poniekąd ma racyę. Tytuł dla powieści, to toż samo, co nazwisko dla człowieka. Tenże sam mój przyjaciel ma wiele dowcipu i doświadczenia — to on mnie nauczył, że nazwisko ma tyle znaczenia dla człowieka. Ja bo przez jakiś czas wahałem się w sądzie i o tej kwestyi i o wielu innych.  — Trzeba mieć punkt wyjścia — rzekł mi. — Czy ty, Worszyłło, masz punkt wyjścia?  — Co powiadasz?  — Nie pytaj nigdy w ten sposób: „Co powiadasz?“ Ma to w sobie coś ze złego tonu. Zauważyłeś, że ludzie złego tonu powtarzają często wyraz: „powiada, powiada, pada“.  — Zauważyłem.  — Przepraszam, że ja ci mówię takie rzeczy, ale wprowadziłem cię do p. X., do naszego sławnego W., do hr. M., słowem, w najlepsze nasze towarzystwa, do których chciawszy wejść, trzeba się naginać koniecznie.  — Ale o co mnie pytałeś?  — Czy masz punkt wyjścia, zasady? Wczoraj widziałem, jak, rozmawiając z księciem C., skrzywiłeś się jak nieszczęście i wytrząsałeś palcem ucho. To lekceważenie! — to dowodzi, że albo wcale nie masz zasad, albo co gorzej, masz je przewrotne.  Zaczerwieniłem się strasznie i wolałem wyznać, że wcale nie mam zasad.  Ale, o czytelniku! nie zrażaj się. Przyjaciel mój dał mi zasady, których dziś trzymam się ściśle i których, jeżeli nie okażę w ciągu tego opowiadania, wina to będzie raczej nieudolności pióra, niż dobrych chęci.

 Poczem mogę przystąpić do samego opowiadania. Pisze się wiele powieści, w których bohaterami są jacyś ludzie lub nawet sfery, o których mówiąc, każdy dobrze wychowany człowiek zawsze dodaje wyraz: „zapozwoleniem“.  Ja sam słyszałem, jak senatorowa K..., przedstawiając pani L. znanego artystę W., rzekła:  — Pani pozwoli przedstawić sobie pana… Pardon! quel est votre nom?… a! pana W… mais il a assez de talent, pour nous amuser — dodała ciszej.  Talent może zastąpić nazwisko i otworzyć podwoje zwykle dla „ canaille“ zamknięte. Trzeba się tylko umieć naginać. Nieszczęściem czy szczęściem, mój bohater nie był ani poetą, ani malarzem, ani muzykiem, ani rzeźbiarzem, ani wogóle długowłosym kochankiem muz; nie miał majątku, brakło mu stanowiska, nie był dygnitarzem, nie miał nadzwyczajnego dowcipu, był zaledwie przystojny, nie miał nic z tego, o czem wyżej.  — Cóż miał?  — Dwadzieścia siedm lat.  — O, o! to niewiele.  W tem rzecz, że miał niewiele lat: był młody; ale miał jeszcze coś prócz tego: między miasteczkiem M. a Chłodnicą, własnością państwa Chłodno, miał Mżynek. Qu’est-ce que c’est que ça?  To także niewiele było. Domek z ogródkiem obrosłym leszczyną i z rzeczką płynącą cienistym brzegiem, a prócz tego trzy, ba, nawet nie całe, włóki gruntu.  Ale to jeszcze nie koniec: miał i coś trzeciego, co, gdyby o to dbał, nadawałoby mu pewną pozycyę w świecie.  Nazywał się Wilk Garbowiecki.  Kto zna choć trochę dawne dzieje, ten może słyszał o Garbowieckich, jako za Tarnogrodzkiej bili się mężnie z Sasami. Jam wprawdzie nie wiedział, czy ciż sami nosili miano Wilków, ale przyjaciel o którym wyżej, oświecił mnie. On w heraldyce wielce peritus, utrzymywał, że bohater mój miał z piętnastu senatorów w rodzie, a przydomek Wilk dostała ta rodzina z dawnych czasów za jakiś czyn bohaterski. Wszystko to być może, lubo sam Wilk Garbowiecki którego znałem, nic o tem nie wiedział, a nawet nie uważał sobie za żaden zaszczyt, że się nazywał Wilk Garbowiecki. Wyznaję to ze wstydem — mój bohater nie cenił w sobie urodzenia. Czasem jednak grała w nim dobra krew; nieszczęściem, on utrzymywał, że to nie była dobra krew, tylko obrażona godność osobista. Raz np. bogaty fabrykant pończoch, u którego — wyznaję to znów ze wstydem — Wilk dawał lekcye, oprowadzał go po swoich apartamentach.  — Widzisz pan tę konsolę? — spytał.  — Widzę.  — Pan myślisz, że to co?  — Myślę, że to konsola.  — Pan myślisz, że to marmur? pan pewno myślisz, że to marmur? — to nie marmur, to alabaster. Widziałeś pan co podobnego?  Wilk zmarszczył się na ostatnie pytanie — fabrykant prowadził go dalej.  — Widzisz pan tę kasetkę?  — Widzę tę kasetkę.  — Pan myślisz, że ten cyzyl na niej — to co?  — Bronz.  — Pan myślisz, że to bronz? Tu fabrykant cmoknął, chlipnął, mlasnął, i dodał w cichej ekstazie:  — Zł-o-to! Widziałeś pan co podobnego?  Wilk zmierzył go oczyma od stóp do głów. Fabrykant nie zauważył tego i na dobitkę rzekł dobrodusznie:  — Kto takie rzeczy ma, ten wygrał.  A po chwili znów:  — Widzisz pan ten portret? (Tu wskazał na własny portret, wiszący między dwoma zwierciadłami w salonie.)  — Widzę — to zapewne złoty cielec?  — Co jest cielec, to cielec, a to jest mój portret. A gdzie tu rogi? Co pan mówi?  — Że ten, kto cielca malował, trafił pana… a rogi są w pańskiej kasie.  — Ho! ho! Wilk wyszczerzył staroszlacheckie zęby — mówiono w Warszawie.  Ale Wilk utrzymywał, że wyraz „staroszlacheckie“ był głupstwem i mimo moich przedstawień, że odejmuje faktowi koloryt, nie chciał cofnąć zdania.  — A niech mi nie dmie bogactwem! — Homo sum — powtarzał z pewną dumą.  Te błędne pojęcia zaszczepiło w nim życie. Musiał pracować i łamać się z ubóstwem. Ba! gdyby tak miał porządną fortunę, pewnoby mu się rozjaśniło w głowie.  Tegoż zdania był i mój przyjaciel. Zresztą Wilk był dziwak. Pytam go pewnego razu, dlaczego tak pracuje, mając już grosz jakiś i co myśli robić nadal?  — Rolę orać — odrzekł krótko.  Zdziwiłem się.  — Słuchaj, Worszyłło! — mówił dalej. — Pomijam, że osobiste upodobanie ciągnie mnie do roli, ale mam i inne cele. Rozszerzanie zdrowych i uczciwych zasad, mimo że stu głupców z nich się śmieje, jest obowiązkiem uczciwego człowieka. W mieście — ognisko myśli; wy tu macie literatów, gazety, książki, co chcesz! — na wsi trzeba przykładów — tam książek nie czytają. Otóż jadę na wieś dlatego, żeby być takim przykładem, i dlatego jeszcze, że mi się tak podoba.  Ach, czytelniku! Czułem wraz z tobą, że głupstwa mówił, ale nie śmiałem mu się sprzeciwiać, a mój przyjaciel, który jest wzorem dobrego tonu, nie śmiał także, choć nieraz obaj drwiliśmy z podobnych zasad. I teraz wyśmiewaliśmy je, ale dopiero wtedy, gdy Wilk wyszedł. On mówił tak śmiało i tak jakoś patrzył prosto w oczy, gdy mówił! Zresztą, jakkolwiek dobrze wychowany człowiek powinien być trochę blasé, są jednak zasady nieznośne, niepraktyczne, zgubne dla naszego spokoju, z których nie można głośno się wyśmiewać, choćby dlatego, żeby zbyt nie drażnić „ canaille“.

 A tak i Wilk osiadł na wsi. On zawsze miał to, co nazywają silną wolą. Skończywszy uniwersytet, w dość krótkim czasie nazbierał trochę grosza do fundusiku, jaki był posiadał i kupił Mżynek. W Warszawie mieli go za waryata, ale jemu było dobrze. Umiał sobie radzić na roli, ile że zajmował się poprzednio teoryą gospodarstwa i naukami przyrodniczemi. Był wesół i szczęśliwy. Widziałem wszystkie jego listy do przyjaciela, z których pierwszy zaraz, jako dość charakterystyczny, przytaczam:  „Kochałem zawsze naturę, pisał Wilk. Dusza moja zachowała całą wrażliwość na jej działanie. Gdybym był poetą, opiewałbym piękności mego Mżynka, ale i nie będąc poetą, odczuwam je w całej pełni. Nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwy! Opiszę ci moje: Erga kai hemerai [1]. Pracuję, jak