Nikt - Magdalena Kozak - ebook + audiobook

Nikt ebook i audiobook

Magdalena Kozak

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czasami po prostu trzeba być NIKIM, by coś znaczyć

Krwawe akcje jednostek specjalnych to dopiero początek rozpaczliwej walki o przetrwanie. Co zwycięży: pojednanie, instynkt łowcy, fanatyczna wiara?

Przeznaczenie zbliża się taktycznym krokiem komandosa. Spogląda lufą wycelowanego glocka. Uderzy furią pierwotnego drapieżcy. Kły w śmiertelnej ciszy nocy. Syk zabójczych 9 mm Para. Zew drapieżnika, zew krwi, żądza mordu. W jednych i drugich, choć tak różnych, takie same...

Renegaci i Nocarze - Ciemna Strona Nocy nie rozmawia z Jasną. Nie ma o czym. Rozpadł się cały świat ich dążeń i przekonań. Przez Niego... Reszty dopełni trzeci gracz.

Renegaci i Nocarze - dawni przyjaciele są przekleństwem Vespera. Wciąż przykuty jest do nich łańcuchem solidarności, której nie rozumie, która trzyma go na uwięzi jak psa.

Na dnie rozpaczy, pośrodku morza nienawiści, w bagnie pogardy - wszędzie tam może zakiełkować ziarno nadziei. Czasami, po prostu, trzeba być NIKIM by coś znaczyć. By coś przetrwało...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 56 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
4,5 (227 ocen)
146
62
14
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
antonizieba

Dobrze spędzony czas

Już lepiej. Tą książkę po prostu pochłonąłem w mig!
00
KonradKwiatkowski06

Nie oderwiesz się od lektury

Klasa! Dobre zwroty akcji, choć w stosunku do poprzednich części czyta się trochę ciężej.
00
Kuroliszek

Dobrze spędzony czas

Zaskakująca i dobra książka
00
KakaJacek

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu trzeba przeczytać. Doskonale poprowadzony świat, ciekawe postacie i łatwość utożsamienia się z głównym bohaterem pozwalają nam cieszyć się każdą stroną zarówno Nocarza, Renegata i Nikogo. Niecierpliwie zabieram się za czwartą część.
00
aknopp

Nie oderwiesz się od lektury

z każdą kolejną książka ciekawiej i bardziej wciągająco
00

Popularność




Tajne akta Vespera

◆ Nocarz

◆ Renegat

◆ Nikt

Składam serdeczne podziękowania dla zespołu redaktorów merytorycznych w składzie:

Krzysztof „Beny” Benka Robert „Robson” Krupski Justyn „Vilk” Łyżwa Bartłomiej „Szczypior” Repka Arkadiusz „Pingwin” Wantoła Remigiusz „Remov” Wilk

(...) Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem”. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: „Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”. I zaczęli się bawić. (...)

Łk 15, 20-24

Syn marnotrawny

estem w domu”.

Vesper przewrócił się na bok. Przywarł policzkiem do twardej, chropowatej podłogi. Chłód betonu przyjemnie koił opuchniętą twarz.

Przełożył wyprostowaną dłoń tuż obok głowy, przesunął opuszkami palców po posadzce, jakby chciał tym pieszczotliwym ruchem powitać... Dom.

Emów, rozpoznawał to miejsce, nawet nie otwierając oczu. Ta swoista, niepowtarzalna aura: coś kojącego, obiecującego wytchnienie po długiej i pełnej cierpienia drodze. Zabłąkany nocarz – nareszcie z powrotem wśród swoich.

Zaśmiał się cichutko, radośnie. Jakiż był głupi, zwlekając z czymś, co było takie proste. Przecież tak naprawdę zawsze mógł to zrobić: po prostu wrócić.

Tylko dlaczego dopiero teraz na to wpadł? Sapnął leciutko, z niedowierzaniem.

Bo skoro to takie proste, trzeba było wiać, i to już dawno. Wracać do nocarzy jak najprostszą drogą, kierunek Emów, czas start! Renegaci nie trzymali go przecież skutego, w kajdanach. W każdej chwili mógł wstać i wyjść.

Dźwignął dłoń, przełożył ją sobie na czoło. Była ciężka, niczym z ołowiu.

Więc dlaczego tego nie zrobił?

Ze strachu.

Bo oto znalazło się coś, co spętało mu ręce, skuło nogi lepiej niż najlepsze kajdany – niewiara w to, że tutaj, w domu, mógłby uzyskać przebaczenie.

Jakie przebaczenie, przecież to była pomyłka! Przecież strzelał do Aranei, zgodnie z rozkazem, a nie do Ultora. Przecież tak naprawdę wcale nie zdradził!

Wtem dotarł doń przenikliwy powiew, jakby z włączonej klimatyzacji. Napełnił powietrze dziwnym zapachem, kłującą wonią krzyku, strachu i nieustannie rozlewanej krwi... Vesper odemknął powieki, wiedząc doskonale, co zaraz dane mu będzie zobaczyć.

Bunkier, odsłona wtóra. Surowe, szare, betonowe ściany, widziane z wnętrza celi, po drugiej stronie migoczących laserową siateczką krat.

Witamy w domu, synu marnotrawny, zdawały się szemrać mury. Tęskniłeś? Nie wątpimy, że tak.

Usiadł, wspierając się na wyprostowanych rękach.

Jeszcze wszystko wytłumaczę, błysnęła pełna nadziei myśl. Nocarze na pewno zrozumieją. Dokopali w pierwszym odruchu gniewu, ale zaraz ochłoną, posłuchają, zrozumieją... Na pewno.

Ultor wejrzy we mnie i wszystko zrozumie. To mądry Pan, na pewno znajdzie jakiś sposób, by mnie wyzwolić od prawdziwej krwi.

A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go – przemknął mu przez myśl cytat z Ewangelii świętego Łukasza.

Nie zaufał Ultorowi, i to był błąd. Trzeba było wracać czym prędzej, nawet choćby wprost na Galerię Hańby. Pokazałby w ten sposób, że jest niewinny.

Dobrze, może nie wszystko stracone. W końcu wrócił – no dobrze, został schwytany, ale tak naprawdę liczył się z tym, a zatem poniekąd pozwolił się pochwycić. Poprosi więc Lorda, żeby teraz wejrzał w niego i oglądał, co tylko chce. Wystarczy, że Ultor zobaczy...

Że zobaczy co? – zaśmiał się szyderczy, wewnętrzny głos.

Może to?

Ramiączko sukni pęka pod niecierpliwymi palcami. Czerwony atłas ześlizguje się z piersi Aranei... a w chwilę potem rozlega się jej wypełniony rozkoszą krzyk.

Niespokojne oczy Nexa przeszukują ruiny sali balowej, a kiedy znajdują wreszcie postać kolegi, generał rozjaśnia się tym swoim prawie niedostrzegalnym uśmiechem.

– Powodzenia, nietoperku!–uśmiecha się ciepło Strix.

Alex wrzeszczy gdzieś w ciemnościach Bunkra. Żołnierze tkwią nieruchomo na łóżkach. Oczy Icty i Resa przypominają wypalone w kocu dziury.

„Jasna strona Nocy nie rozmawia z Ciemną. Nie mają o czym. I tak każdy otrzyma od losu, co mu jest pisane: sprawiedliwą zapłatę za swe czyny”–krzyczą literki w gazecie, ta zostaje gwałtownie zmięta w kulkę i z głuchym pacnięciem uderza o ścianę.

– Skurwysyny!–krzyczy Vesper z całych sił i nikt nie ma wątpliwości, że ma na myśli swoich byłych kolegów: nocarzy.

– A chuj–mówi Nex, podnosząc się z wozu.–W końcu jestem tylko Winoroślą...–Jego palce błądzą po krzywiznach gitary, niczym po ciele kochanki.

– „Wojna i na i na i na i na i na...” – rozlega się pogrzebowy chór, Vesper śpiewa wraz z nimi w pożegnaniu renegata, towarzysza broni.

Oczy Oleastra zasnuwają się mgłą, ciało drży w niemej walce. Wreszcie kula podąża na wezwanie rozczapierzonych palców, a zaraz za nią bucha fontanna świeżej, czerwonej krwi.

– No cóż, Lord Kat wydał na ciebie wyrok, bracie–cedzi Vesper, wbijając w roztrzęsionego rekruta lodowe szpile słów.

Były nocarz przełknął ślinę.

Drogi nietoperku, może wcale nie być tak różowo, jak to usiłujesz sobie wmówić, zasyczał wężowy głos. Zdaje się, że robisz, co możesz, żeby się oszukać. Czepiasz się żałosnych resztek fałszywej nadziei. Ależ proszę bardzo, rób, jak uważasz, tylko uważaj, jak robisz. Jeśli chcesz, możesz zdychać na kolanach, skamląc o litość, jak pokorny, nocarski pies. Wiesz dobrze, że Ultor ma dla ciebie tylko pogardę... i miecz.

Vesper zacisnął pięści.

Dochowam wiary mojemu Panu, odparł zacięcie. Zaufam mu, wbrew renegackiej propagandzie. Zbłądziłem, ale stać mnie na to, by powrócić i błagać o wybaczenie. Stanę z nim twarzą w twarz, wiedząc, że to Lord Wojownik, nie Lord Kat.

– A syn rzekł do niego: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem” – wychrypiał, dbając, by w żadnym ze słów nie zabrzmiał nawet cień zwątpienia.

Położył się na twardej posadzce. Nie zagęścił powietrza pod sobą. Oszczędzał siły na później.

– Jestem w domu! – powiedział na głos, z przekonaniem.

W głębi korytarza zabrzmiały śpieszne kroki. Vesper z trudem podźwignął się na nogi. Wsparł się jedną ręką o ścianę i czekał. Witajcie, bracia nocarze.

Za kratami pojawił się Alacer, gwiazdki na pagonach jego munduru dumnie błyszczały stopniem majora.

Towarzyszyło mu dwóch podkomendnych: Fulgur i jeszcze ktoś, Vesper nie widział zbyt dobrze twarzy skrytej w cieniu. Przez chwilę zabłysła nadzieja, że to może Nidor, ale zgasła zaraz, kiedy tylko nocarze ruszyli przez otwartą kratę. To nie był Nidor, tylko jakiś inny porucznik. Vesper znał go, ale za nic nie potrafił sobie przypomnieć jego imienia.

– Witamy w domu – wycedził jadowicie Alacer.

Nocarze stanęli po drugiej stronie opadłej kraty. Ich marsowe miny nie zapowiadały ciepłego przyjęcia.

– Cieszę się – rzucił Vesper krótko. Rozejrzał się po celi, nieco demonstracyjnie. – Pokój mi się zmienił, widzę. Przemeblowanie?

Alacer znalazł się przy nim jednym skokiem. Wbił rozwścieczone spojrzenie w twarz więźnia.

– Żarty się ciebie trzymają, renegackie ścierwo?! – wykrzyknął pełnym nienawiści głosem. – Jako jedyny nocarz na świecie dopuściłeś się zdrady, przyniosłeś hańbę swojej jednostce! Powinieneś nas błagać na kolanach o przebaczenie!

– Nie jestem renegatem – odparł prędko Vesper, ale głos osłabł mu zdradziecko w połowie zdania. – Nie jestem zdrajcą! – powtórzył więc, już mocniej. – Nakarmiono mnie prawdziwą krwią wbrew mojej woli! Ale nigdy... Nigdy nie podniosłem ręki na żadnego nocarza!

– O tak, jasne – odparł tamten gwałtownie. – Wiemy, co tam robiłeś, wiemy doskonale. Twój kumpel Alex, zwijając się z bólu, opowiedział nam wszystko o twojej nowej karierze, zanim poddał szyję Lordowi. Wiesz... – ściszył głos do konfidencjonalnego szeptu. – Porucznik Nidor dokonywał niemalże cudów, żeby wyciągnąć z przeklętego renegata każdy możliwy szczegół. Dawno nie widziałem tak zaangażowanego przesłuchania.

Vesper przymknął oczy, echo słów majora przetoczyło mu się głucho pod czaszką. To Nidor torturował Alexa. A więc to tak.

Nocarze stali nieruchomo, niczym zaklęci w granitowe posągi.

– Uważasz, że nie zdradziłeś, bo nie strzelałeś bezpośrednio do żadnego z nas? – Alacer wyrzucał słowa, szybko, gwałtownie, jakby pragnął zamienić je w pociski. – Przysięga, którą składałeś tutaj, oznaczała również, że w każdej sytuacji, nocą i dniem, będziesz z narażeniem życia bronił zarówno ludzi, jak i swoich nocarskich braci! A ty obróciłeś się przeciwko nam wszystkim, zacząłeś zabijać ludzi, ręka w rękę z bandą renegackich zwyrodnialców! Dzięki temu twój nowy przyjaciel generał Nex miał dużo mniej roboty i mógł się zająć nocarzami! Gdzie byłeś, kiedy chłopaki ginęli jeden po drugim? Dymałeś Panią Renegat, tak? – Urwał, wyprostował się, zacisnął pięści. Odetchnął głęboko.

Ma rację, jęknął w głowie Vespera zrozpaczony głos. Alacer ma rację... Oszukiwałem się tylko. Nie zostałem zdrajcą, kiedy strzeliłem do Ultora, nawet w Cichowężu, kiedy mordowałem niewinnych, jeszcze nim nie byłem. Zdradziłem dopiero potem. I nawet nie wiem, kiedy tak naprawdę to się stało. Kiedy zgodziłem się szkolić ten ich oddział specjalny? Kiedy zrozumiałem, że wciąż pragnę Aranei? Kiedy zacząłem szanować Strixa, kiedy Nex uratował mi życie, kiedy w renegatach zobaczyłem towarzyszy broni? Nie wiem, kiedy to się stało. Nie wiem.

Ale stało się na pewno.

Major sięgnął do kieszeni kamizelki i wyszarpnął coś gwałtownym ruchem. A potem wyciągnął dłoń. Kilka razy podrzucił na niej plastikowy woreczek, wreszcie cisnął więźniowi. Ten schwytał go w locie, wiedząc doskonale, co to jest.

Nalepki głosiły: OBOJĘTNA, PODWÓJNIE TESTOWANA. Krew.

– No to smacznego, kolego nocarzu! – rzucił Alacer ochryple.

Vesper zacisnął powieki, czując, jak przejmuje go lodowaty dreszcz.

Ujrzał we wspomnieniach, jak rekrut przyniósł zapasy do tajnego lokalu. Było tam z pół worka neutralnej krwi na wyciągnięcie ręki... Nawet nie odważył się pomyśleć o tym, że mógłby jej spróbować. I doskonale wiedział, dlaczego.

Bał się, że jeśli nie będzie w stanie jej wypić, nieodwracalnie straci ostatnią nadzieję na nie-bycie renegatem. I czerwony Rubikon zatopi resztkę złudzeń.

Przełknął ślinę.

To przecież zwykła krew... – upomniał się w myślach. – Jadłeś ją nie raz. Zwykła, neutralna krew...

– No to łyk – powiedział z udawanym spokojem.

Rozdarł opakowanie drżącymi palcami, uniósł do ust. Pociągnął płyn...

Wypluł go natychmiast, tryskając wokół fontanną czerwonych kropel. Nie był w stanie utrzymać w ustach tej obrzydliwej, gorzkiej brei, cuchnącej niczym woda z zastarzałego bajora. A już o zmuszeniu się do przełknięcia tego czegoś w ogóle nie mogło być mowy.

Odrzucił torebkę, plasnęła miękko o ścianę i spłynęła w dół, zostawiając czerwony ślad. Splótł dłonie jak w modlitwie i zacisnął palce. A więc to tak, łkał mu w głowie jego własny głos, ten sam, który utknął w ściśniętym gardle. Renegat. A więc to tak.

– Jesteś szmatą – wyszeptał z odrazą Alacer, odwrócił się i poszedł do wyjścia. – Zabierzcie go, chłopcy! – rozkazał ostrym jak brzytwa głosem. – Wiecie, dokąd!

Nocarze natychmiast ruszyli ku więźniowi. Vesper parsknął wzgardliwie, choć na plecy zwaliła mu się lawina lodowatych dreszczy, a serce zakrzepło w przerażonym skurczu.

– Dajcie spokój, sam pójdę – zmusił się do burknięcia. – Bez obaw, przysiągłem, że nie podniosę ręki na żadnego nocarza. I zamierzam dotrzymać słowa, choć pan dowódca robi, co może, bym zmienił zdanie.

Pokiwali głowami, odstąpili o krok, po czym wskazali wyjście: no to idź.

– Brać go! – syknął gniewnie Alacer. – Kto tu, kurwa, rządzi, jakiś renegat? Co jest, Emów padł, a ja tego nie zauważyłem?

Posłusznie pochwycili więźnia. Szarpnęli dość mocno, krew z porozbijanej głowy zaczęła zalewać mu twarz.

Major odwrócił się i ruszył przodem, wskazując drogę.

– Będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się – zapowiedział szyderczo wewnętrzny głos. – I zaczęli się bawić.

– Zamknij się, gnojku – wycedził Vesper przez zęby, z całych sił próbując opanować drżące nogi. – Tylko ciebie mi tutaj potrzeba.

– I zaczęli się bawić – powtórzył tamten nieubłaganie.

– A niech ci będzie, że tak – wyszeptał więzień pobladłymi wargami.

– Szybciej, szybciej! – gniewne głosy pognały go przez ciemny korytarz, aż do sześcianu odlanego z plastiku i szkła.

Nocarze cofnęli się o krok, wepchnąwszy ofiarę do celi. Przystanęli za progiem, dołączając do grupy przynajmniej kilkunastu kolegów. Ich oczy lśniły zachłannie w ciemnościach, kiedy przezroczyste drzwi sunęły z szelestem. Proszę państwa, zaraz zaczynamy show.

Vesper potoczył się bezwładnie, upadł na środku pomieszczenia. Spróbował się podnieść, choćby na rękach, ślizgały się jednak rozpaczliwie w rozpełzającej się dookoła kałuży krwi.

Krawędzie pomieszczenia zamigotały, rozjarzyły się mdłym, niebieskawym światłem... A potem, niczym eksplozja, trysnęły nagłymi potokami ultrafioletu. Uderzenie fali ognia przycisnęło ofiarę do ziemi, zaczęło wciskać się w każdą szczelinę pomiędzy kurczowo zaciśniętymi palcami, wlewać ukropem przez poszarpany strój. Ciało zaczęło wić się po mokrej od krwi i potu podłodze.

Ktoś zaczął krzyczeć, głośno, przeraźliwie...

Dopiero po chwili Vesper zrozumiał, że to krzyczy on sam.

Znów palił się żywcem, oczy ślepły, jakby nigdy więcej nie miały oglądać świata, skóra natychmiast zaczęła pokrywać się bąblami, te pękały, zlewały się surowiczym płynem, za chwilę tuż spod nich wykwitały nowe, a do tego ten ból, ten potworny ból... To, co się kiedyś działo w płonącej ciężarówce, to był dopiero przedsionek piekła, którego teraz dano mu posmakować w rozszerzonym wymiarze.

Spróbował przepełznąć w kierunku drzwi, zatrzymał się jednak, rozumiejąc, że nawet jeśli będzie się miotał błagalnie u wejścia, i tak wypuszczą go dopiero, kiedy zechcą.

Skulił się więc, jak potrafił najciaśniej, i zastygł bez ruchu na środku solarium. Tylko uporczywe drgawki wstrząsające jego ciałem świadczyły o tym, że jeszcze żyje.

– Jeżeli zabije go pan, majorze – zabrzmiał czyjś poważny głos – Lord nie będzie zadowolony. Z pewnością zamierza go przesłuchać...

Światło zgasło niemalże natychmiast. Przez chwilę jeszcze więzień dygotał, skulony, jednak wnet mięśnie rąk i nóg odmówiły posłuszeństwa, jakby samowolnie uznały, że to już wszystko, na co je było stać. Były nocarz rozpłaszczył się na podłodze niczym zwiotczała żaba i bez cienia żenady zaczął szlochać w głos.

– Zabierzcie go z powrotem – warknął Alacer. – Cela renegacka.

– Tak jest! – zaszemrał nagle przycichły tłum.

Przezroczyste drzwi solarium rozsunęły się, zmieniając jaskrawe plamy rozpryśniętej krwi w rozmazane smugi.

Podjęli więźnia z podłogi, ponieśli długim, posępnym korytarzem. Każdy dotyk był niczym smagnięcie płomienistym biczem. Krople śliny spadały na podłogę, wytyczając na niej różowawy szlak.

Wreszcie dotarli do celi, ułożyli go na zimnej posadzce i umknęli pośpiesznie. Krata opadła ze świstem.

Spróbował rozejrzeć się, ale świat ścielił się dookoła gęstą mgłą. Przez zaćmiewające wzrok łzy nie sposób było ocenić, gdzie kończy się przestrzeń celi, a zaczyna surowa szarość ścian.

W rogu, tuż pod sufitem, mgła była jakby gęstsza. I dużo bardziej życzliwa.

– Witaj, bracie prawdziwej krwi – zabrzmiał cichuteńki, dziwnie znajomy głos. Attagen?

Vesper poruszył językiem, próbując coś odpowiedzieć, ale opadł nań całun ciemności. Niczym lawina czarnego śniegu porwał go ze sobą w dół i zmiażdżył, grzebiąc pod swymi zwałami. Gasnące resztki świadomości wyłowiły tylko echo odbijające się wśród ścian:

– Witaj, bracie prawdziwej krwi.

Ściany wydawały się spływać krwią.

Jej woń wciskała się powoli w każdą szczelinę rzeczywistości, wypełniała swoim wezwaniem cały świat. Vesper błąkał się jakiś czas na granicy pół snu, pół jawy, by nagle przebudzić się z krzykiem, gdy tylko zapach przedarł się przez bariery nieświadomości.

Krew, mnóstwo krwi. Krew!

Chciał się poderwać natychmiast, ale zdołał jedynie podźwignąć się na czworakach, wciągając ze świstem powietrze do płuc. Spróbował otworzyć oczy, powieki były jednak uwięzione w jakimś zaskorupiałym pancerzu. Usiadł więc i sięgnął ku nim rozdygotanymi palcami. Pośpiesznie zaczął odrywać strupy, niekiedy wydzierając fragmenty brwi i rzęs. Wreszcie przez uwolnione powieki prześlizgnęła się odrobina światła.

Rozejrzał się, wstrzymując dech w podświadomym oczekiwaniu znanego obrazu: drewniane, upstrzone pleśnią korytarze, wśród których setnym echem odbija się szalony, wężowy śpiew... Cichowąż?

Nie.

Szary beton gładkich ścian. Tytanowe kraty ze zwieszającymi się bezdusznie siateczkami laserowych promieni. Wszechobecny zapach krwi... Ale to nie ludzka krew.

– Bunkier – wyszeptał Vesper, osuwając się z powrotem na podłogę.

Wróciło poczucie rzeczywistości. Tak, Bunkier. Emów, nocarze. Wytęskniony, upragniony dom.

I słoneczne tortury, wypijające życie haustami.

Przewrócił się na bok, podciągając kolana pod brodę. Myśli plątały się, nakładały jedna na drugą. Gdzieś spomiędzy nich z Cichowężowym sykiem wypełzał głód.

„Icta...” – zaskowyczał w duchu. „Przyjdź! Znajdź mnie, przyjdź! Zabierz stąd ten ból!”

Nie odpowiedziała. Nie wyczuł też ani śladu jej obecności, tego nikłego, pokrzepiającego płomyka, który wciąż był gdzieś koło niego, ale który rozpoznał dopiero wtedy, kiedy go zabrakło. Oddałby wszystko za kojącą pieszczotę jej dłoni, za ciepło jej uśmiechu, za... nią. Ogrody chmur. Kiedy patrzył w jej oczy, czuł się, jakby stąpał wśród chmur. A on ją odtrącił. Odepchnął. Nic dziwnego, że teraz jej przy nim nie ma, że poszła sobie, pozwalając, by on umierał, płacił za swoją głupotę niekończącą się agonią.

Gdyby miał jeszcze jedną szansę... Ale nie ma. Zdechnie tutaj ku uciesze Alacera, dostarczając temu pieprzonemu sadyście od dawna wyczekiwanej rozrywki.

Przewrócił się na plecy z mimowolnym jękiem. Odetchnął kilka razy, głęboko, urywanie.

Wydało mu się, że czuje na sobie czyjś wzrok. Spróbował rozejrzeć się wokół, rozwierając wąziuteńkie szparki oczu. Odwrócił się w kierunku wejścia. Popatrzył w ciemny korytarz, skryty za niebieską siateczką... Zamrugał ze zdziwieniem.

Korytarz był pusty, a jednak zdało mu się, że ktoś tam jest.

Jakiś młody nocarz stał, wyprostowany, z rękami założonymi na piersiach. Wydał mu się dziwnie znajomy.

Przymrużył powieki, starając się rozpoznać jego twarz. Była półprzezroczysta, to nakładała się na kraty, to znikała za nimi, falowała, rozmywała się w ciemnościach, wciąż wymykając się poznaniu... Zmartwiał z przerażenia, kiedy wreszcie udało mu się rozpoznać przybysza.

To był on sam.

Umknął wzrokiem czym prędzej, zacisnął powieki. Oszołomiony bólem mózg potrafi płatać dziwne figle, pomyślał w popłochu.

Poczucie bycia obserwowanym nie mijało, zapewne młody wciąż stał u progu i wbijał w niego zachłanne spojrzenie. Vesper odwrócił się więc z powrotem. Zerknął nieśmiało...

Twarz nocarza pałała szczerym uniesieniem. Oto wpatrywał się w renegata, swego śmiertelnego wroga. Wszystkie jego myśli i pragnienia skoncentrowane były na jednej, przemożnej chęci.

Zabić.

Zabić sługę zła, mordercę, zbrodniarza, nieprzyjaciela ludzkości.

Zabić go za wszelką cenę, nawet płacąc za to własnym życiem.

– Kim jesteś? – zacharczał Vesper nieswoim głosem.

– Jestem nocarzem – odpowiedziała zjawa z dumą. – Mam na imię Vesper. Zabijam takich jak ty. Renegatów.

– Przyjęli... kogoś... na moje miejsce? – wybełkotał Vesper chrapliwie. – Jak... Jak to tak?

Nocarz zaniósł się nagłym, szyderczym śmiechem.

– Ciebie nigdy nie było – wyskandował powoli. – Nigdy nie byłeś prawdziwym nocarzem. Zawsze byłeś renegatem.

Więzień skulił się jeszcze bardziej, przybierając pozycję płodową. Mało brakowało, a zacząłby ssać kciuk.

– Przestań – poprosił cichutko. – Przecież jesteś moim bratem, chcesz tego czy nie. W nas wszystkich płynie ta sama krew, przekazana Lordom przez Ukrytego. To wciąż ten sam symbiont, ten sam szczep.

Słowa odbiły się od ścian i powróciły zwielokrotnionym echem, raz, potem drugi. Jakby mury znały je już na pamięć i za każdym razem powtarzały z ukontentowaniem niczym dobrze wyuczoną lekcję.

– Nie jestem twoim bratem! – odwarknął zajadle nocarz. – Ty... – Umilkł, w ciemnościach błysnęły jego na wpół wysunięte kły. Opanował się, choć wydawało mu się to przychodzić z trudem.

– Ratuj się, bracie! – zabrzmiał nagle wywołany z pamięci krzyk Attagena. – Uciekaj do naszych, zanim będziesz tak zniewolony jak te psy tutaj. Upodlony jak oni. Ratuj się! – Dopiero kiedy słowa przebrzmiały, Vesper zrozumiał, że to on je wykrzyczał, on sam.

Młody popatrzył na niego z wyrzutem.

– Jeżeli Lord Ultor uzna, że się pomylił, ofiarowując mi Dar – powiedział drżącym, urywanym głosem – sam położę głowę pod jego miecz. Jestem nocarzem. Żaden z nas nie zdradził. Nigdy.

Słowa przebrzmiały, potoczyły się w dal mrocznymi korytarzami... Nagle nocarz zniknął, jakby go tam nigdy nie było. Attagen zamilkł również.

Bunkier znów był pusty.

Vesper wypuścił powietrze z płuc, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymywał oddech od paru chwil.

– Mam udar cieplny – jęknął półgłosem. – No i skatowali mnie troszkę... Udar i wstrząs mózgu, na pewno. Dlatego tak mi się zwiduje.

Zacisnął powieki z całych sił, żeby pohamować znów gotowe do szturmu łzy. Zajęczał, cienko, rozpaczliwie, jak chore dziecko i skulił się z powrotem na podłodze. Strasznie, ale to strasznie było mu czegoś żal.

W ciszy korytarza rozległy się pośpieszne kroki. Vesper poderwał głowę, czując, jak strach zaczyna dusić mu gardło, a serce usiłuje wyrwać się z piersi.

Alacer? Solarium? Znów?

Przybądź, Panie. Przybądź, Lordzie Kacie, załkał nagle w duchu. Jak najwcześniej, jak najpóźniej, nie wiem już sam. Niechże się to wreszcie skończy. A może dopiero wtedy zacznie boleć naprawdę?

Nie wiem już sam.

– Czterdzieści osiem godzin – wyszeptał czający się w mroku głos Attagena. – Wytrzymaj. Tylko tyle, aż tyle. Jesteś im to winien, braciom prawdziwej krwi.

– Idź precz, renegacie! – zatrząsł Vesper wargami. – Jestem nocarzem. Idź precz!

Podniósł wzrok. Za progiem stał Nidor, patrząc niecierpliwie na sunące w górę kraty, jakby pragnął je przepchnąć siłą woli. Wpuściły go wreszcie, a on dobiegł czym prędzej do więźnia i przyklęknął tuż obok.

– No, jestem – powiedział silnym, zdecydowanym głosem.

Nidor wydobył z kieszeni jakiś sprej. Zaczął rozpylać na przyjaciela kropelki płynu.

– Wybacz, nie mogłem przyjść wcześniej – wyszeptał gorączkowo. – Ścierwarz robił, co mógł, żeby utrzymać mnie z dala od ciebie. Zasadniczo, mam zakaz schodzenia do Bunkra. – Urwał, pokręcił głową. – Pierdolę to. Dobra, filtr już masz – sapnął, chowając aerozol. Pogrzebał w kieszeni, wyciągnął przed siebie torebkę krwi. – Spróbuj, może wytrzymasz. Zjedz, koniecznie.

Vesper rozszarpał śpiesznie opakowanie, przemocą wtłoczył do gardła sztuczną krew. Zasłonił usta dłońmi, z całych sił powstrzymując wymioty.

– Doniosłem Lordowi o naszym spotkaniu – rzucił nocarz, patrząc mu bystro w oczy. – Chyba nie spodziewałeś się, że mógłbym postąpić inaczej.

Renegat pokiwał głową. Wciąż trzymał ręce przy ustach, ta ohydna krew za nic nie chciała usiedzieć w żołądku, tylko z uporem wyrywała się na zewnątrz. Ale nic to. Utrzyma ją nawet siłą, skoro tak trzeba. Utrzyma.

– Miałem nadzieję, że Lord pozwoli mi cię poprowadzić – wyrzucał dalej Nidor zdławionym głosem. – Że powoli, krok po kroku, ściągniemy cię z powrotem. Ale zdecydował się wysłać Alacera... – Urwał, pokręcił głową. – No cóż, to nasz Pan. Cokolwiek czyni, jest słuszne – dokończył szeptem, jakby wstydził się powiedzieć to głośniej.

Mdłości narosły nagle, jakby w żołądku skłębiło się stado węży. Vesper zamachał rozpaczliwie rękami, cofnął się i zwymiotował na podłogę. Zaniósł się gwałtownym kaszlem. Nidor huknął go kilkakrotnie w plecy, złapał za ramiona, odciągnął kawałek dalej, pod ścianę. Usiadł tuż obok.

– No cóż. – Wyjął chusteczki higieniczne. – Nie można mieć wszystkiego naraz. Nie każdemu pisane odejść kulturalnie, z godnością. A już na pewno nie nam. Taki to zarzygany los.

To nie jest trąbka kawalerii przybywającej z odsieczą, pomyślał Vesper. To drugi samuraj, przyszedł zginąć? Dla towarzystwa?

Przechylił głowę, spojrzał Nidorowi prosto w oczy.

– Czemu tu jesteś? – spytał szeptem.

Tamten roześmiał się, odchylając twarz. Patrzył w sufit i chichotał, jakby jego były podopieczny zapytał o coś niesłychanie wręcz zabawnego. Nagle przestał, opuścił głowę, w oczach migotała mu stal.

– Bo stwierdziłem, że powinienem. Sam zajmuję się moimi przyjaciółmi jak należy. – Uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu było coś paskudnie gorzkiego, raniącego, niczym zaogniony cierń. – A Alacer... Niech no cię, kurwa jedna, dotknie jeszcze raz.

– Dlaczego... – wydusił Vesper, czując, jak po plecach zaczynają mu maszerować szeregi obutych w glany mrówek. Rozmyślił się więc, zmienił zakończenie pytania: – Alacer jest teraz dowódcą jednostki? Dlaczego? Major został w Anglii? Na dobre?

Nidor milczał przez chwilę.

– Zabiliście majora ładnych parę dni temu – powiedział powoli. – No nie mów, że... – Umilkł, odchrząknął i splunął na podłogę.

– Zabiliśmy? – powtórzył Vesper w osłupieniu. – My?

– Wy, renegaci – potwierdził przyjaciel niechętnie. – Twój nowy przyjaciel, generał Nex. To była rzeź.

Vesper wypuścił powietrze z cichym sykiem. Nic dziwnego, że nocarze poszaleli z wściekłości, gdy tylko udało im się dorwać zdrajcę. Nareszcie mieli kogo winić...

To była rzeź. Generał Nex.

Siedział nieruchomo, pobladły. W pierwszym odruchu zapragnął zaprzeczyć gorączkowo, że to nieprawda, to przecież niemożliwe... Ale przed oczami stanęła mu surowa, niewzruszona twarz Nexa. Generał kiwał miarowo głową. Otóż tak to jest, mój drogi: jestem renegatem. Zabijam nocarzy. A że wkurwili mnie niepomiernie, zamęczając na śmierć kogoś bliskiego, no to się ostatnio przyłożyłem troszkę bardziej. Nie mówiłem ci, bo sam chciałeś trzymać się od tych tematów z daleka. Jakieś pytania? Nie? No to dobrze, bo już myślałem, że masz coś do mnie, jakiś żal czy co. A przecież jesteśmy kolegami.

Obrócił wzrok na Nidora.

– Nigdy nie podniosłem ręki na żadnego nocarza – wykrztusił z rozpaczą w głosie. – Walczyłem z watykańskimi, naszym wspólnym wrogiem...

Porucznik umknął w bok dziwnym, nieobecnym spojrzeniem.

– Wątpię, by w obecnej sytuacji miało to jakiekolwiek znaczenie – odparł, sprawiając wrażenie, jakby mówił do kogoś innego. – Ultor będzie tu niedługo – dodał, odchylił głowę i zamknął oczy.

Vesper nie odpowiedział już nic. Przewrócił się na bok, zgiął wpół, szurając skronią o zimną podłogę. Zakaszlał raptownie, na betonie pojawiły się nowe krople krwi.

Przez jakiś czas leżał nieruchomo, wpatrując się w betonowy mur załzawionymi oczami. Ciało pulsowało nieustępliwym bólem, jakby wciąż trawione przez okrutne, ultrafioletowe promienie. Głód szarpał wściekle, skatowany organizm żądał sił do regeneracji.

Witaj w domu, synku, zabrzmiał mu w głowie urojony głos. Podobny do głosu Ultora, Lorda Wojownika. Podobny do głosu Ultora, Lorda Kata.

Nagłe wspomnienie błysnęło mu przed oczami: Attagen na kolanach, liżący w pokorze okrwawioną dłoń. To tylko kwestia czasu, syknął Wąż. Ultor nawet nie będzie musiał się specjalnie wysilać, wtedy wystarczyło przecież, że poczekał troszkę i wszystko za niego załatwił głód. Ty też klękniesz. Przed Ultorem, przed Alacerem, przed każdym, kto tylko będzie tego chciał.

A może wciąż liczysz na radosne powitanie?

Chyba już powinieneś przestać się łudzić. Naprawdę, najwyższy czas.

Miarowe kroki rozbrzmiewały w korytarzu ciężko i posępnie, jak gdyby zmierzał ku nim pluton egzekucyjny.

Vesper podźwignął się powoli, czepiając się ściany. Zerknął na Nidora, który podniósł się natychmiast, a teraz stał pobladły, wyprostowany jak struna i wpatrywał się w mrok za kratą.

– To jeszcze nie on – wyszeptał były kapitan z napięciem. – To nie Lord. A skoro tak...

Wystąpił o kilka kroków przed Vespera. Uśmiechnął się zimno, z determinacją.

– ...to w takim razie wiemy, kto – dokończył cicho.

Były nocarz oparł się o ścianę. Nogi chwiały się pod nim, bał się, że nie ustoi.

– Daj spokój – wychrypiał nagle. – Po co ci te przepychanki z Alacerem, daj spokój, Nidor. Może nie warto.

Nidor milczał, jakby w ogóle nie usłyszał jego kwestii.

– Przepraszam, bracie – powiedział nagle, Vesper nie miał pojęcia, czy do niego, czy gdzieś w pustkę.

Alacer stanął za kratami. Oczy błyszczały mu nienawiścią.

– Poruczniku... – wycedził powoli. – O ile się nie mylę, wydałem panu jasny i czytelny rozkaz: zabroniłem panu wizyt w Bunkrze, do odwołania. Proszę natychmiast wyjść.

– Spadaj, gnojku – wychrypiał Nidor. – Znajdź sobie inną ofiarę do katowania. A jeśli chcesz, spróbuj się ze mną. Zapraszam. – Poruszył głową, poprawił pozycję, ustawił się dokładnie przed więźniem. Uśmiechnął się do wroga zaczepnie. Spróbuj go tknąć, mówiła jego postawa. No chodź, spróbuj... Spróbuj go tknąć.

Tamten przemknął błyskawicznie przez ledwo co uchyloną kratę, zatrzymał się o krok przed przeciwnikiem. Przez chwilę mierzyli się rozwścieczonymi, wilczymi spojrzeniami.

– Marzy ci się powtórka z Berlina, co? – strzelił nagle Alacer. – Ciągnie pana byłego pułkownika do renegatów, oj, ciągnie... Wiesz, jako dowódca jednostki mam dostęp do wszystkich akt.

– Cokolwiek o tym wiesz... – odparował Nidor. – Gówno wiesz, tak naprawdę. Więc się nie wysilaj, tylko się ośmieszysz, chłopczyku.

Alacer naparł naprzód, lecz niewidzialna ściana mocy zatrzymała go w miejscu, nie pozwoliła zrobić ani kroku.

– Pogrążasz się – wysyczał groźnie. – Odmawiasz wykonania rozkazu w bezpośredniej obecności nieprzyjaciela, wiesz, czym to grozi? Na twoim miejscu, z twoją przeszłością, zastanowiłbym się sto razy, nim bym się ważył na coś takiego.

– Zastanowiłem się, możesz mi wierzyć – rzucił tamten natychmiast. – Bardzo, bardzo długo nad tym myślałem. Dziesięć lat.

– Kolejnych dziesięciu do namysłu już nie dostaniesz.

– Nie trzeba, już swoje wiem.

– I dalej jesteś tak banalnie uczuciowy? – Alacer wystrzelił lewą rękę w bok, struga rozżarzonego powietrza pomknęła od niej łukiem, ominęła przeciwnika i trafiła Vespera z bezbłędną precyzją. Ten upadł pod ścianą, jak stał, zwijając się z bólu. – Jednak niewiele się nauczyłeś przez te dziesięć lat...

Nidor odwrócił się do przyjaciela natychmiast, kątem oka spostrzegł jednak mknący ku niemu kolejny strzał. Odparował go w ostatniej chwili, skwierczące powietrze pomknęło w bok, dotarło do ściany... i zniknęło, zostawiając ją kompletnie nietkniętą.

To tylko wizualizacja, zrozumiał Vesper. Ciosy mkną jako informacja z mózgu do mózgu, nie mają wpływu na rzeczywistość. Tylko ciało zachowuje się zgodnie z instrukcjami, jakie otrzymało od centrum dowodzenia.

Porcja pokrzepiającej mocy dotarła doń z przymrużonych na ułamek sekundy oczu przyjaciela. Vesper odetchnął z ulgą, wspiął się po ścianie i oparł o nią plecami. Gdzieś w trzewiach znowu zaczął bulgotać głód.

Z głosu Nidora wylewała się furia:

– Nie potrafisz mnie dosięgnąć, więc kopiesz słabszego? Tylko na to cię stać? Spróbuj, może mi czymś zaimponujesz... Chociaż raz w życiu. – Skrzywił wargi w szyderczym grymasie i lekko pstryknął palcami. Niby nic się nie wydarzyło, ale Alacer zachwiał się, potknął, omal nie upadł. Cofnął się o krok, dysząc ciężko. Zerknął do tyłu, lustrując pobladłe twarze nocarzy.

– Co się tak gapicie? – zawarczał z nagłą wściekłością. – Nidor zaatakował przełożonego w obecności wroga, jest zdrajcą! Brać go!

Nikt się nie ruszył.

– Brać go, to rozkaz! – zapienił się świeżo upieczony dowódca. – Co jest, cała jednostka zrenegaciała? Niech no Ultor przyleci...

Niechętnie, z oporami, ruszyli do przodu. Nidor błysnął na kolegów gniewnym spojrzeniem, otrzymał w odpowiedzi stanowcze, przeczące ruchy głów. Rozkaz to rozkaz. Tak jest.

– Boisz się, że mi nie dasz rady, jak ci czapka majora spadnie z głowy? – zawarczał więc wściekle. – Chodź, spróbuj się ze mną, nie zasłaniaj podwładnymi... No, chodź!

– Brać go! – powtórzył triumfalnie Alacer. – Już! I nie radzę ci się stawiać, Nidor, bo choćbyś był nie wiem jak mocny, razem damy ci radę. Nawet jeśli by się to miało skończyć krwawą jatką. Nie żartuję, znasz mnie.

Nocarze popatrzyli na towarzysza znacząco. Wypełnimy rozkaz przełożonego, oznajmili bez słów. Także ten.

Nidor patrzył na nich ze wściekłością, zaciskając pięści. Milczał przez ułamek sekundy, wreszcie opanował się, cofnął o krok. Spojrzał na przyjaciela, ledwo dostrzegalnie pokręcił głową. Wybacz, stary, nie będę z nimi walczył, mówił ten gest.

Więzień spuścił głowę. Czuł się oszukany i zdradzony. Nie był tylko w stanie powiedzieć, czyja to miałaby być zdrada. Nidora? Który poświęcił go, by nie stanąć przeciwko kolegom? A może nocarzy, którzy na rozkaz skończonego idioty gotowi byli stanąć przeciwko temu, kogo wczoraj jeszcze nazywali przyjacielem, bo to przecież rozkaz, bo to przecież dowódca, nawet jeśli zły i głupi? A może Alacera, który za podszeptem własnej dumy i ambicji stał się sędzią i katem w jednej osobie i jak najdalszy był od wysłuchania choćby obrony Vespera, a co dopiero wiary w uczciwość intencji dawnego towarzysza?

Poczucie bezsilności zatargało nim boleśnie, wtłoczyło powietrze do płuc, sprawiło, że zapragnął wyć...

Ssskurwysyny, to nie tak ma być, zasyczał rozwścieczony Wąż. Zrób z tym coś, zrób z tym coś, rozkazał zajadle. Nie zostawisz tego w ten sposób, nie poddasz się, nie ty!

Nie jesteś pokornym psem. Już nie.

Jesteś renegatem, a to brzmi dumnie. Wiesz?

Vesper wstrzymał dech w piersiach, zadygotał. Dłonie zacisnęły się w pięści. Wyprostował się, czując, jak zalewa go, pochłania i trawi wielka, przerażająca moc. Wężowy, rozwścieczony głód.

Nocarze ruszyli do Nidora. Ten przełknął ślinę, zacisnął wargi... Ale wyciągnął ręce przed siebie, podał je do skucia. Nie będę was zabijał, stwierdził niemo. Wszyscy tylko wykonujemy rozkazy. Bo tak to już u nas jest.

Alacer pojaśniał zadowoleniem z dobrze wypełnionego obowiązku. Wpatrywał się w Nidora z wyrazem szczególnej satysfakcji... I zauważył Vespera dopiero wtedy, kiedy ten stanął przy nim i popukał go w ramię.

Grymas zniecierpliwienia przebiegł przez twarz majora.

– Poczekaj jeszcze chwilę, renegaciku. Zaraz się i tobą zajmiemy. Poczekaj.

Vesper uśmiechnął się spokojnie. Przeszedł przed dowódcę nocarzy, stanął dokładnie na wprost.

– Nieee, nie będę czekał, to ty się pośpiesz – rzucił cicho. I z całych sił cisnął Mocą niczym zdradziecki wąż.

Alacer odleciał o dobry metr w tył, gruchnął o ścianę. Poderwał się, źrenice mu okrąglały w zdziwieniu.

– Klęknij przed generałem renegatów, ty nocarskie ścierwo!

Alacer zaczął drżeć na całym ciele, wytrzeszczone oczy niemalże wyrywały się z oczodołów. Nocarze zastygli w bezruchu, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co widzą. Alacer z Vesperem wbijali w siebie hipnotyczne spojrzenia.

Nienawidzę cię, gnido, szeptał w myślach renegat. Jesteś nikim. Klęknij. Jesteś nikim.

To ty jesteś nikim, zdawał się mówić przeciwnik. Szmatą bez honoru, bez przysięgi. Ze strachu przed śmiercią poszedłeś na współpracę z wrogiem. Sprzedałeś się. Zasługujesz na Galerię Hańby, nic więcej.

Jest coś, czego nigdy nie pojmiesz, piesku. Krew moich ofiar daje mi władzę nad życiem i śmiercią. Jestem wolny. Jestem silny i nie dbam o to, co powiedzą tobie podobne mięczaki. Gardzę twoją słabością... I jestem twoim panem. Teraz ja.

Na kolana, piesku! Powinieneś być do tego przyzwyczajony... Co jest, Kat nie dotresował cię jeszcze?

Krewww...

Zasyczał w upojeniu Wąż.

Major upadł na kolana, nagle, jakby stracił władzę w nogach.

Renegat roześmiał się. Triumfalnie, pogardliwie.

– Dobrze, piesku – pochwalił łaskawie. – A teraz wyjmij broń... Nie zapomniałeś chyba klameczki, masz ją przy sobie?

Tamten sięgnął do kabury. Jakie to proste, zachwycił się przelotnie były nocarz. Morze nienawiści i pogardy, i proszę, jakie mamy efekty. Stokrotne dzięki, bracia renegaci. Byłbyś ze mnie dumny, Strix.

Alacer zastygł z podniesionym do góry HK USP.

– Włóż lufę w usta – poinstruował go Vesper, a potem odwrócił się do wciąż oniemiałych nocarzy. – No, co jest, panowie? Rozkuć Nidora albo zaraz usłyszycie z renegackich ust komendę: „strzał!”. I zgadnijcie, kto i jak wykona ją pierwszy? No, kto?

Stali dalej, nieruchomi. Jakby nie potrafili się zdecydować, czy sytuacja usprawiedliwia przyjmowanie rozkazów od renegata.

– No dobrze, nie chcecie po dobroci, to nie – mruknął niedbale, Moc wypełniała go nieopisaną euforią, tłoczyła do tętnic poczucie niezrównanej rozkoszy. – Skoro tak, to klęknijcie wszyscy!

Wydany rozkaz odbił się od nich, powrócił dławiącą ścianą oporu. Euforia, zamiast zmaleć, wzrosła od tego w dwójnasób. Stawiają się?

– Klęczeć! – powtórzył z mocą. – Klęczeć, nocarskie psy!

Dygotali, mocując się z poleceniem. Stał pośród nich, pokrwawiony, w postrzępionym ubraniu, ze skórą złażącą płatami z poparzonej twarzy i rąk... I nadludzko szczęśliwy.

– Dobrze, dobrze... – szeptał przeciągle. – Im bardziej się stawiacie, tym milej, tym przyjemniej... Klęczeć, pieski, klęczeć... Wasz drogi Vesper, wasz zagubiony synek marnotrawny wrócił do domu. Czas, byście go należycie powitali.

– Przestań... – wykrztusił nagle Nidor z niekłamanym przerażeniem. – Vesper, co ty robisz, przestań! Stajesz się renegatem, już całkiem! Przestań!

– Jak to, co robię? Wyciągam nas stąd – odpowiedział radośnie. – Chcesz, to mnie powstrzymaj. Przynajmniej możesz spróbować. – Zaniósł się szalonym, nieprzytomnym śmiechem. – Panie były pułkowniku, praworządna pizdo do kwadratu, co nie ma jaj, aby byle gnidę odstrzelić. Dać klapsa Alacerkowi po pupie, czemu nie, ale zrobić coś konkretnego... – Urwał śmiech, spojrzał na zastygłego z lufą w ustach dowódcę. – W przyjacielstwie swoim udzielę ci korepetycji, Nidor. Pokażę ci, jak to się robi.

Błysk, jakby przebicie z innej rzeczywistości. Znów jedzie w samochodzie wraz z Nexem i Araneą, pierwsze krople prawdziwej krwi napełniają pierwotnym szaleństwem spragniony, głodny mózg.

Jestem prawdziwym dziecięciem Nocy, myśli pełen satysfakcji. Jakbym po długiej podróży powrócił do domu.

– Zabiję ich wszystkich–mruczy z dziwną radością w głosie.

– Odbezpiecz – rozkazał Alacerowi i patrzył chciwie, jak kciuk tamtego sprawnym, wytrenowanym ruchem przesuwa skrzydełko dźwigni bezpiecznika, ukazując maleńkie, czerwone F.

– Vesper, przestań! – dobiegł doń krzyk Nidora. – Wracaj stamtąd! Wracaj!

Odwrócił się, zdumiony. Jakim prawem tamten ośmielił się, jak to możliwe, że spróbował go powstrzymać?

Nikt mi już teraz nie przeszkodzi

Nikt mnie nie powstrzyma

Odezwał się triumfalnie Wąż.

Vesper odchylił głowę, czując, jak po potylicy spacerują ciarki znajomej rozkoszy. Witaj, przyjacielu, zaśpiewał w myślach radośnie.

Krew

Ekstaza

Krew

Potwierdził rozochocony Wąż.

– Wszyscy na kolana! – nakazał po raz kolejny.

Ten i ów nie wytrzymał, opadł na czworaki, powoli, jak we śnie.

Nagły podmuch lodowatego powietrza zaatakował go zajadle, a potem otoczył niczym śnieżna lawina, skrępował ruchy.

– Puść ich, przyjacielu – powiedział Nidor z pozornym spokojem, pod którym czaiła się niewypowiedziana groźba. – Wszystkich. Alacera też. Puść.

Vesper roześmiał się. Rozdarł zmrożony kokon łatwiuteńko, jakby był z papieru, i rzucił go nocarzowi pod nogi. Oto, co możesz zrobić ze swoimi umiejętnościami, Ultorski piesku, oświadczył niemo. Brak ci prawdziwych jaj. I prawdziwej krwi.

– Kolega Alacer właśnie idzie spać – oznajmił, po czym odwrócił się do ofiary. – No jak tam, panie majorze, jakaś modlitwa na dobranoc? Brak mi pewności, czy jest to działalność w jakimkolwiek zakresie celowa, wampiry są przecież przeklęte. Ale kto wie, może taki porządny, bogobojny krwiopijca jak pan ma jakieś szanse... – Wpatrzył się chciwie w oszalałe, napiętnowane nieprzytomnym strachem oczy. Chcę widzieć, jak gasną, pomyślał z satysfakcją. Chcę widzieć, jak odchodzisz, Alacer. Jak machasz światu na pożegnanie pa, pa. Jak dygoczesz nóżkami w swym ostatnim tańcu. Chcę... Nienawidzę cię, Alacer, i gardzę tobą. Chcę widzieć twoją śmierć.

– Strzał! – nakazał powoli, z rozkoszą.

Jakaś potężna moc uderzyła go z impetem, odepchnęła aż pod ścianę. Łupnął o mur boleśnie, potoczył się po podłodze. Pozbierał się czym prędzej, wsparł na rękach, dysząc wściekłością. Jak to możliwe, kto śmiał mu przeszkodzić, kto mógł...

Szare, przeraźliwie jasne oczy Ultora patrzyły na niego z wszechogarniającym wręcz spokojem.

Cała Moc rozprysła dookoła w poszarpanych, nierównych kawałkach. Błysnęła śliska sprężyna Wężowego cielska, gad błyskawicznie wycofał się do swej podświadomej nory.

Vesper zerwał się na nogi, zatoczył się jednak zaraz, osłabły, i runął na podłogę. Lord stał u wejścia do celi, spoglądając nań w milczeniu. Krok bliżej tkwił Nidor, wyprostowany jak struna... I blady jak śmierć.

Nocarze podnosili się z kolan, powoli, lekko potrząsając głowami w zdziwieniu. Alacer tkwił wciąż w tej samej pozycji, jakby został zamieniony w kamień, na zawsze.

Przyszedł, przyszedł... – załkał głos w głowie Vespera. Oto przyszedł nareszcie, ten zdradziecki Lord, ten błogosławiony Kat.

– Witaj, Panie – wykrztusił niewyraźnie. Wsparł dłoń o surowy beton, ostrożnie, by nie zedrzeć resztki skóry z poparzonych rąk. Z olbrzymim wysiłkiem podźwignął się na kolana. Siły opuszczały go w zawrotnym tempie, ciemność nadchodziła wielkimi krokami.

W ślad za swym Panem wsunęli się do celi pretorianie. Dopadli więźnia, zaczęli czym prędzej nakładać na niego nowy strój.

Czarny, nocarski kombinezon oblókł pokrwawione ubranie. Wnet dołączyła reszta oporządzenia. Kamizelka taktyczna. Balaklawa. Nakolanniki, łokietniki. Adidasy GSG9.

Lecz ojciec rzekł do swoich sług: „Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi!” – przemknęło przez myśli Vespera. „Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”. I zaczęli się bawić.

– Witam pana, generale – powiedział Lord.

I’m taking a ride With my best friend I hope he never lets me down again He knows where he’s taking me Taking me where I want to be I’m taking a ride With my best friend

We’re flying high We’re watching the world pass us by Never want to come down Never want to put my feet back down On the ground

I’m taking a ride With my best friend I hope he never lets me down again Promises me I’m as safe as houses As long as I remember who’s wearing the trousers I hope he never lets me down again

We’re flying high We’re watching the world pass us by Never want to come down Never want to put my feet back down On the ground

Never let me down, never let me down Never let me down, never let me down

Wybieram się na przejażdżkę Z moim najlepszym przyjacielem Mam nadzieję, że już nigdy więcej mnie nie zawiedzie On wie, dokąd mnie zabiera Zabiera mnie tam, gdzie pragnę być Wybieram się na przejażdżkę Z moim najlepszym przyjacielem

Lecimy wysoko Patrzymy, jak mija nas świat Nie chcę już nigdy upaść Nigdy nie chcę postawić stopy Z powrotem na ziemi

Wybieram się na przejażdżkę Z moim najlepszym przyjacielem Mam nadzieję, że już nigdy więcej mnie nie zawiedzie Obiecuje mi, że będę bezpieczny, jak w domu Tak długo, jak długo będę pamiętał, kto tu jest szefem Mam nadzieję, że już nigdy więcej mnie nie zawiedzie

Lecimy wysoko Patrzymy, jak mija nas świat Nie chcę już nigdy wracać na dół Nigdy nie postawić stopy Na ziemi

Nigdy więcej mnie nie zawiedź

Droga donikąd

ltor nie zmienił się prawie wcale.

Ultor był kimś zupełnie nowym, widzianym po raz pierwszy w życiu.

Vesper mrużył załzawione oczy, przyglądając się usilnie swemu byłemu Panu. Odnosił wrażenie, jakby właśnie wstąpił w nową rzeczywistość, w której czarne jest jednocześnie białe i obie wersje są bezsprzecznie prawdziwe.

Uwielbiany Lord Wojownik.

Znienawidzony Lord Kat.

– Mein Herr, ich... – odezwał się Nidor dziwnym, ni to proszącym, ni to żądającym tonem. Ultor obrzucił go krótkim spojrzeniem, od którego nocarz umilkł natychmiast i cofnął się o pół kroku.

– Zapraszam pana, generale – rzucił Lord bezbarwnym tonem, odwrócił się na pięcie i wykonał lekki gest dłonią.

Vesper wypuścił powietrze z płuc z mimowolnym drżeniem. Tyle razy próbował wyobrazić sobie swoje pierwsze spotkanie z Ultorem, usiłował odgadnąć, co zrobi jego były Pan. Przerzucał się w wizjach od gwałtownych filipik do naiwnie pokrzepiającego „dobra robota, agencie”. Ale to kamienne milczenie było czymś, czego absolutnie nie zdołał przewidzieć.

Ultor ruszył ciemnym korytarzem. Pretorianie podążyli za nim, wlokąc ze sobą niestawiającego oporu więźnia. Z tyłu, za nimi, poczłapał ociężale Nidor.

Z początku Vesper próbował rozglądać się na boki, chłonąc widok tak dobrze znanych, wytęsknionych Emowskich korytarzy. Z zaskoczeniem stwierdził jednak, że oto stały się zimne i obce. Zdawały się odpychać go ze wzgardą, tak samo, jak i wyprostowani pod ich ścianami, chłodni, nieprzystępni mieszkańcy bazy.

Były nocarz zacisnął pięści.

Dom. Wytęskniony, ukochany dom.

Wróciłeś, chłopczyku, wróciłeś nareszcie. No i co? Cieszysz się z powitania?

Raczej nie przewiduje się tu miejscówek dla renegatów. A już z pewnością nie dla ich generałów. Chyba cię to nie dziwi?

Korytarz ciągnął się niemiłosiernie, pole widzenia zwężało się w przedziwny, ciaśniuteńki tunelik i tylko te plecy Ultora z przodu, jakby poza nimi nie istniało na świecie już nic innego...

Przechodząc obok swojego dawnego pokoju, Vesper ośmielił się zerknąć... I zaraz odwrócił wzrok. Pomieszczenie zionęło pustką, jakby objęto je wieczną kwarantanną, a wszystkie sprzęty spalono, by nie roznosiły zarazy. I zostawiono otwarte drzwi, na zawsze. By każdy, kto tamtędy przechodził, widział tę nicość – i pamiętał o niej.

Więzień zakaszlał, coś zadrapało go w gardle. Gorycz wypełniała mu żołądek, wspinała się coraz wyżej, sięgała do ust. Ściany Emowa zdawały się go przytłaczać, rosły wzwyż, niczym murowany grób. Wspomnienia zaczęły nachalnie wciskać się przed oczy. To tutaj był nocarzem, bojownikiem jedynie słusznej sprawy, ze szczenięcą ufnością rzucał się do walki ze złem...

Czy zdoła, czy zamierza powrócić?

Najwyraźniej mieszkańcy bazy uparli się uznać swego byłego kolegę za zmarłego. Na kolejne zmartwychwstanie nie ma żadnych szans. A trupy nocarzy mają swoje miejsce. W trumnach w podziemiach. I tylko tam.

Pokój pozostał w tyle.

Szerokie plecy Ultora kołysały się miarowo gdzieś z przodu, z boku pola widzenia pojawiał się czasem Nidor. Jego twarz była ściągnięta w dziwną, zbolałą maskę, oczy wpatrywały się gdzieś w dal. Z tyłu plątał się Alacer, Vesper nie widział go wcale, ale czuł sztylety nienawiści powbijane w swój schylony kark.

Dotarli do telewizyjnej. Lord przebiegł wzrokiem po spiętych w nerwowym oczekiwaniu szeregach nocarzy.

– Podwyższona gotowość bojowa – zarządził. – W każdej chwili możemy spodziewać się ataku renegatów. Na stanowiska, już!

Poderwali się od razu, skierowali ku drzwiom.

– Alacer, Nidor, Fulgur, wy ze mną – zakomenderował Ultor, po czym zwrócił się do nieznanego Vesperowi nocarza: – Obejmie pan dowództwo, kapitanie. Przez parę dni będziemy niedostępni, na panu spocznie więc odpowiedzialność za całość funkcjonowania jednostki w tym czasie.

– Tak jest!

Ultor skinął głową. Odwrócił się do niewielkich, białych drzwi, przycupniętych niepozornie w kącie sali. Skinął na podwładnych.

– Zapraszam, panowie – rzucił i ruszył przed siebie śpiesznym krokiem.

Vesper przełknął ślinę. Pamiętał doskonale, dokąd to wejście prowadzi.

Trupy nocarzy mają swoje miejsce: w trumnach w podziemiach. I tylko tam.

Smukłe kolumny podążały wzwyż, ku szaremu sklepieniu. Jakże stosownie przypominały przerzedzony las, który zazwyczaj rośnie na cmentarzu.

Kamiennym podziemiem władały cisza i mrok.

Szeregi murowanych nagrobków trwały w przykładnym wręcz uporządkowaniu i spokoju. Nigdy nie kładziono tu kwiatów, nie palono zniczy czy świec. Tak jakby dekorowane groby, które pozostały za nocarzami w świecie ludzi, musiały im wystarczyć i na ten raz.

Vesper przypomniał sobie, kiedy ostatnio odwiedzał to miejsce. Zerknął trwożliwie na najbliższy rząd. Wtedy widniały w nim tylko trzy zamknięte groby i czwarty, gotów na przyjęcie Umensa. Teraz było ich ze trzydzieści...

Odszukał wzrokiem tamte nagrobki. Daps, Ebur, Falx.

Pamiętasz, chłopcze? Pamiętasz?

Nex stoi w hali fabrycznej Polfy, przed nim klęczą skazani na śmierć policjanci. Wokół uwijają się renegaci, zakładając ładunki wybuchowe. Trupy ludzi i nocarzy leżą rozciągnięte na podłodze. A ty czekasz, skulony, pod dachem, na jakąkolwiek okazję do przerwania tego rozpaczliwego bajzlu. I oto Nidor podrywa się, zaczyna strzelać, dołączasz do niego, Nex wali się na ziemię w rozpryskach krwi, te chwile zwycięstwa mają jakże słodki smak...

Błysk.

Ruiny sali balowej migoczą w świetle laserowych wiązek, to nadchodzą watykańscy, siejąc nieubłaganą śmierć. I nagle jakby grom spada na resztki sklepienia, te wśród dojmującego wizgu opadają bezlitosnym gradem na głowy zaskoczonych ludzi. Niczym złowrogi rój w powietrzu pojawiają się groźne sylwetki renegatów; wysoki, czarno odziany mężczyzna w kewlarowym hełmie sunie ku tobie, szukając cię niecierpliwym spojrzeniem. Aż wreszcie znajduje i rozjaśnia się nieudolnie skrywanym uśmiechem. Ulga, która zalewa cię na ten widok, jest ostatnią rzeczą na świecie, do której chciałbyś się przyznać. Ale jednak jest.

– Idź precz, renegacie – zaszemrał ledwo słyszalnie więzień. – Jestem nocarzem! Idź precz!

„No, jestem”–mówi z gigantyczną ulgą Nidor, wpadając do celi.

Błysk.

Vesper odwrócił się, poszukał wzrokiem swego nocarskiego przyjaciela. Nidor szedł tuż obok, blady jak śmierć. Jego wargi poruszały się bezgłośnie. Nie spuszczał wzroku z pleców Ultora, wierny niczym pies.

Vesper przesunął spojrzeniem po podziemnym cmentarzu, zdjęty nagłym dreszczem. Oto powrócił do domu: do zimnych, nieruchomych nagrobków. Być może wkrótce dołączy do nich na wieki.

A niechże będzie i tak, zadecydował nagle. Byle tylko, zgodnie z daną samemu sobie w Białobrzegach obietnicą, zdążyć opowiedzieć wszystko, co wie o wrogach. Rzucić Ultorowi do stóp krwawy wianuszek renegackich głów, wziąć bezwzględny odwet na mordercach. Oto czas zapłaty za mękę Cichowęża...

Miotasz się jak pochwycona w paszczę mysz, sarknął Wąż z pogardą. Raz jesteś stuprocentowym renegatem, raz skruszonym, błagającym łaski nocarzem. Może byś się zdecydował, kim jesteś? Owcą czy wilkiem? Ofiarą czy drapieżnikiem? Wybierz wreszcie, jak chcesz żyć – i umrzyj zgodnie z tym!

Lord doszedł do przeciwległej ściany, wpatrzył się w nią w skupieniu. Zatrzymali się za nim zwartą grupą.

Mur zatrząsł się, ale tylko w jednym, izolowanym miejscu, metr dalej pozostawał niewzruszony, jakby nie dotyczyły go prawa fizyki. Wreszcie kamienie zaczęły rozsuwać się z chrzęstem. Patrzyli ze zdumieniem, jak uciekają na boki, nie roniąc nawet odrobiny pyłu.

Po chwili stanęło przed nimi otworem mroczne, wionące stęchlizną przejście. Czarny tunel wiódł gdzieś daleko w głąb.

Vesper przełknął ślinę, ręce mu zadrżały. Co to jest, do diabła? Drugi, potajemny Bunkier? Taki, w którym można katować ofiary zupełnie bez żadnej kontroli z zewnątrz, bez świadków, bez rozchodzących się potem wieści czy plotek?

– Celer, Algor przodem – nakazał Lord.

Pretorianie znali tylko jedną odpowiedź.

– Tak jest!

Loch ciągnął się niemiłosiernie. Szuranie ciężkich butów rozchodziło się upiornym echem, by zatonąć w nieprzeniknionej oddali. Niczym zapałka wrzucona do studni, która leci i leci w dół i za nic nie chce zgasnąć, a jej mdłe światełko tylko przyprawia żołądek o ścisk. Tam jest aż tak głęboko, naprawdę? Aż tak?

I cóż my tu mamy...

Głód.

Więzień przymknął oczy. Potknął się, zachwiał, zatoczył na ścianę. Wnet pochwyciły go mocne ręce Nidora, przywróciły do pionu. Poszli dalej, wdzierając się w ciemność i ciszę.

Nidor nie odzywa się do mnie, westchnął Vesper. Wciąż się nie odzywa, ani słówka nie piśnie, chociaż mógłby, telepatią. Może czeka, żeby go zagadnąć samemu?

„Słuchaj, stary...” – wysłał pośpiesznie i urwał. Wiadomość nie wydostała się z głowy, nie pomknęła ku przyjacielowi.

Wtedy zrozumiał.

Lustro. Idealne, ściśle przylegające lustro.

Tunel jest doskonale ekranowany, lepiej nawet niż Bunkier. Dokąd prowadzi? Po co, jak, dlaczego? Co czeka na nich na końcu?

Będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się – zapowiedział radośnie wewnętrzny chochlik. – I zaczęli się bawić.

Vesper zaniósł się nagłym, gorzkim śmiechem, w którym przebrzmiewały nuty histerii. Ultor przystanął, odwrócił się. Więzień nie przestawał się śmiać.

– I zaczęli się bawić – wykrztusił wreszcie, ocierając wciąż sączące się z poparzonych spojówek łzy. – Ciekaw jestem twojego gustu, Panie. I poczucia humoru.

Ultor wzruszył ramionami, odwrócił się i pomaszerował dalej. Bez słów.

Współczesna rzeźba terenu Pobrzeża Słowińskiego ukształtowała się pod wpływem ustępującego lądolodu ostatniego w Polsce zlodowacenia, od swojego zasięgu noszącego nazwę zlodowacenia bałtyckiego. Trwało ono około 100 do 10 tysięcy lat temu. Lądolód, wytapiając się, pozostawił na Pobrzeżu niesiony materiał skalny (iły, żwiry, piaski i gliny). Świadectwem dawnej jego obecności jest pasmo wzniesień morenowych okalających niczym amfiteatr południową stronę Niziny Gardnieńsko-Łebskiej. Góra Rowokół (115 m n.p.m.) jest najwyższym wypiętrzeniem w omawianym paśmie i jednym z najbardziej na północ kraju wysuniętych wzniesień typu morenowego.

Temu punktowi górującemu nad okolicą od dawna przypisywano szczególne, magiczne znaczenie. Już w czasach pogańskich na szczycie znajdowała się mała świątynia, przy której co noc rozpalano ognisko, wskazujące rybakom drogę do pobliskiego portu. Postępująca chrystianizacja Pomorzan doprowadziła do zniszczenia świątyni. Na jej miejscu, w początkach średniowiecza, wybudowano kaplicę pod wezwaniem św. Mikołaja – patrona rybaków, marynarzy i piratów. Słynęła ona z cudownego obrazu i była ośrodkiem kultu maryjnego. Światła zapalane na szczycie wieży wznoszącej się nad kaplicą, tak jak ogniska za czasów pogańskich, pełniły rolę latarni morskiej. W czasach reformacji, od połowy XVI wieku, ustały pielgrzymki na Rowokół, a kaplicę zburzono. Góra zyskała wówczas sławę ośrodka piractwa morskiego.

Rowokół – Święta Góra Słowińców, tabliczka informacyjna na szlaku

Rowokół

Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.

Psychologowie od dawna zdają sobie sprawę z siły ludzkiego dążenia do zgodności między słowami, przekonaniami, postawami i czynami. Dążenie do zgodności ma trzy źródła. Po pierwsze, konsekwencja jest cnotą wysoce cenioną przez społeczeństwo. Po drugie, niezależnie od swoich skutków społecznych postępowanie konsekwentne jest zwykle korzystne dla tych, którzy potrafią się na nie zdobyć. Po trzecie, konsekwentne trzymanie się jakiejś linii postępowania jest wygodną „drogą na skróty”, pozwalającą poradzić sobie z komplikacjami współczesnego życia. Konsekwentne trzymanie się poprzednich decyzji zwalnia z konieczności rozpatrywania wciąż napływających informacji – wystarczy postępować zgodnie z raz dokonanymi postanowieniami.

Robert B. Cialdini „Wywieranie wpływu na ludzi. Teoria i praktyka”

Zdrajcy

Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.

And it feels right this time On this crash course we’re in the big time Pay no mind to the distant thunder Beauty fills his head with wonder, boy

Says it feels right this time Turn around, found new high lights Good day to be alive sir Good day to be alive, he said

Then it comes to be that the soothing light at the end of your tunnel Is just a freight train coming your way Then it comes to be that the soothing light at the end of your tunnel Is just a freight train coming your way

Don’t it feel right like this All the pieces fall to his wish Suck up for that quick reward boy Suck up for that quick reward they said...

Then it comes to be that the soothing light at the end of your tunnel Is just a freight train coming your way Then it comes to be that the soothing light at the end of your tunnel Is just a freight train coming your way

It’s coming your way It’s coming your way Here comes

Yeah, then it comes to be that the soothing light at the end of your tunnel

Wydaje się, że wszystko jest dobrze Na ścieżce wielkiego sukcesu Nie zwracaj uwagi na odległy grzmot Piękno napełnia głowę cudami, chłopcze

Mówi, że teraz wszystko jest dobrze Odwraca się, spostrzegł nowe światło Cóż za piękny dzień, by żyć, pszepana Cóż za piękny dzień, by żyć, powiedział

I wtedy okazuje się, że to kojące światło na końcu tunelu To nadjeżdżający wprost na ciebie towarowy pociąg I wtedy okazuje się, że to kojące światło na końcu tunelu To nadjeżdżający wprost na ciebie towarowy pociąg

Czyż nie wydaje się, że jest tak dobrze Wszystko układa się według życzenia Podessij się do tej szybkiej nagrody, chłopcze Tak ci mówili: podessij się do tej szybkiej nagrody

I wtedy okazuje się, że to kojące światło na końcu tunelu To nadjeżdżający wprost na ciebie towarowy pociąg I wtedy okazuje się, że to kojące światło na końcu tunelu To nadjeżdżający wprost na ciebie towarowy pociąg

Nadjeżdża wprost na ciebie Nadjeżdża wprost na ciebie Oto nadjeżdża

Tak, wtedy okazuje się, że to kojące światło na końcu tunelu

Siewca i Mściciel

Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.

This is me for forever One of the lost ones The one without a name Without an honest heart as compass This is me for forever One without a name These lines the last endeavor To find the missing lifeline

Oh how I wish For soothing rain All I wish is to dream again My loving heart Lost in the dark For hope I’d give my everything

My flower, withered between The pages 2 and 3 The once and forever bloom gone with my sins

Walk the dark path Sleep with angels Call the past for help Touch me with your love And reveal to me my true name

Oh how I wish For soothing rain All I wish is to dream again My loving heart Lost in the dark For hope I’d give my everything Oh how I wish For soothing rain Oh how I wish to dream again Once and for all

Otom ja na wieki Jeden ze zgubionych Ten bez imienia Pozbawiony kompasu uczciwego serca Otom ja na wieki Ten bez imienia Te linijki to ostatnia próba Odnalezienia zagubionej linii życia

Och, jakże pragnę Kojącego deszczu Pragnę móc znowu marzyć Me kochające serce Utracone w ciemnościach Oddałbym wszystko za nadzieję

Mój kwiat, zasuszony Pomiędzy stronami 2 i 3 Niegdysiejsze i wieczne kwiecie, utracone z mymi grzechami

Podążaj ciemną ścieżką Śpij z aniołami Wezwij przeszłość na pomoc Dotknij mnie swą miłością I wyjaw mi me prawdziwe imię

Och, jakże pragnę Kojącego deszczu Pragnę móc znowu marzyć Me kochające serce Utracone w ciemnościach Oddałbym wszystko za nadzieję Och, jakże pragnę Kojącego deszczu Pragnę móc znowu marzyć Raz na zawsze

Piasek pod powiekami

Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.

Odzywające się odwieczne instynkty, które w pewnych okresach wyciągają ludzi z hałaśliwych miast do lasów i na pola i każą zabijać stworzenia ołowianymi kulami, żądza krwi, rozkosz zabijania – wszystko to odczuwał Buck, ale odczuwał znacznie głębiej. Pędził oto na czele zgrai w pogoni za dzikim stworzeniem, za żywym mięsem, aby je zabić własnymi zębami i zanurzyć pysk aż po oczy w ciepłej krwi. Istnieje stan ekstazy, będący szczytowym punktem życia, ponad który już wznieść się nie można. A taki jest paradoks istnienia, że w momencie tej ekstazy człowiek żyje tak intensywnie jak nigdy i jednocześnie zapomina, że żyje. Ekstaza ta, to zapomnienie o życiu, ogarnia artystę płomieniem. Ogarnia żołnierza, gdy po przegranej bitwie w bojowym szale odmawia łaski z ręki wroga. Ogarnęła i Bucka, gdy wydając odwieczny wilczy zew, pędził na czele zgrai za zwierzątkiem umykającym szybko w świetle księżyca. W głosie Bucka przebijała cała głębia jego natury, jej niezbadane tajniki, sięgające początków istnienia. Ogarnęło go uczucie wspaniałej żywotności, zalała potężna fala radości istnienia, pełnia szczęścia odczuwana w każdym mięśniu, stawie i ścięgnie. Było w tym wszystko, co nie było śmiercią, co było płomienne i dzikie, co wyrażało się ruchem, ulatywało radośnie ku gwiazdom ponad martwą materię, pozostającą w bezruchu.

Jack London „Zew krwi”

Ukryte

Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.

Każdy Twój wyrok przyjmę twardy Przed mocą Twoją się ukorzę. Ale chroń mnie Panie od pogardy Od nienawiści strzeż mnie Boże.

Wszak Tyś jest niezmierzone dobro Którego nie wyrażą słowa. Więc mnie od nienawiści obroń I od pogardy mnie zachowaj.

Co postanowisz, niech się ziści. Niechaj się wola Twoja stanie, Ale zbaw mnie od nienawiści

Nikt

Rozdział dostępny w pełnej wersji eBooka.

copyright© Magdalena Kozakcopyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., lublin 2010

wydanie ii

isbn 978-83-7964-107-9

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta

grafika oraz projekt okładki Dark Crayon / Oleg Zabielin

redakcja Dominika Repeczko

korekta Marta Kisiel, Barbara Caban

skład wersji elektronicznej [email protected]

sprzedaż internetowa

zamówienia hurtoweFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

wydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka