Nigdy nie wyjdę za mąż - Izabella Czajka-Stachowicz - ebook

Nigdy nie wyjdę za mąż ebook

Izabella Czajka-Stachowicz

3,4
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Warszawa, rok 1922. Młodziutka Bella Hertz po zaledwie dwóch latach małżeństwa postanawia rozstać się z mężem. Nie chce spędzić u jego boku reszty życia, chce poznawać niezwykłych ludzi, podróżować i romansować. Na początek Berlin! Ukochany tatuś wyraża zgodę i wysyła Bellę wraz z jej siostrą Elą za granicę - pierwsza będzie studiować historię sztuki, druga zapisze się do pracowni malarskiej.

W trakcie poważnej rozmowy z ojcem Bella składa deklarację - dość mężczyzn w jej życiu, już nigdy nie wyjdzie za mąż. Niebawem jednak śle z Berlina telegram, w którym zaprasza ojca do siebie, by poznał jej narzeczonego. Wybrankiem jest kolega ze studiów, Chińczyk imieniem Wu, według Belli „malutki, żółciutki i wybornie zabawny".

Wszyscy do niej lgną, co drugi mężczyzna się w niej kocha - głośna i głodna życia Bella działa jak magnes. Spotyka na swej drodze sławy przedwojennej awangardy i pomaga wytyczać „nowe drogi sztuki". Opowieść toczy się od anegdoty do anegdoty, może nie każda jest prawdziwa, ale od żadnej nie wieje nudą.

Nigdy nie wyjdę za mąż powstało wiele lat po wojnie, świat, który wspominała Izabela Czajka Stachowicz, dawno już nie istniał. Może dlatego jej książka przesycona jest taką intensywnością.

 

Nieprzynależąca nigdzie, niesłużąca niczemu, ciekawa tylko i wyłącznie życia, samego życia. Samotna wobec nieskończoności, samotna wśród dnia dzisiejszego, zafascynowana ciałem, miłością i mężczyzną. Prosta, prymitywna, lekka jak bańka mydlana, chyba tylko obciążona kropelką mydła, wędrowałam szerokim gościńcem.

fragment

 

Kobieta, z którą tańczył Picasso, którą malował Kisling, którą kochali artyści nad Wisłą i nad Sekwaną.

Paulina Sołowianiuk, Ta piękna mitomanka

 

Miała serce dla każdego, kto tego potrzebował, była opiekuńcza, pomocna, hojna. Dotarłaby do samego Stwórcy, jeśliby to się stało niezbędne dla kogoś z jej podopiecznych.

Kira Gałczyńska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 299

Oceny
3,4 (5 ocen)
1
0
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaktor prowadzący: Dariusz Sośnicki

Redakcja: Małgorzata Denys

Korekta: Agnieszka Radtke-Turska

Redakcja techniczna: Anna Hegman

Projekt okładki i stron tytułowych: Sabina Bicz

Na I stronie okładki wykorzystano kartę pocztową autorstwa Hermanna Rückwardta z 1904 r. przedstawiającą Keiser Friederich-Museum, obecnie Bode Museum; fot. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:1905_Kaiser-Friedrich-Museum_Monbijoubruecke.jpg

Fotografia autorki z archiwum Uniwersytetu Warszawskiego

Wydawnictwo W.A.B. wykazało należytą staranność (w rozumieniu art. 355 par. 2 kodeksu cywilnego) w celu odnalezienia aktualnego dysponenta autorskich praw majątkowych do niniejszego utworu. Przed oddaniem książki do druku poszukiwania te nie przyniosły rezultatu, dlatego Wydawnictwo W.A.B. zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia aktualnemu dysponentowi autorskich praw majątkowych niezwłocznie po jego zgłoszeniu się do siedziby wydawnictwa.

Wydawnictwo W.A.B.

02-386 Warszawa, ul. Usypiskowa 5

tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11

[email protected]

www.wab.com.pl

ISBN 978-83-7747-391-7

Wydanie III

Warszawa 2012

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

No i co zamierzasz dalej robić ze sobą?

– Teraz? Teraz muszę dostać doktorat – powiedziałam, i to tak pewnym tonem, jakby sprawa doktoratu była przeze mnie dokładnie przemyślana i stanowiła konkretną, od dawna powziętą decyzję.

W końcowych dniach sierpnia ojciec przyjechał do Kołobrzegu, aby pomóc mamusi zlikwidować dom i rozstrzygnąć sprawy rodzinne. Mamusia zdecydowała się pojechać do Warszawy, Ela i Mira chodziły, tak jak ja i Ewa niegdyś, na pensję pani Kochanowskiej – nie wolno im było przerywać nauki. Ewa zrezygnowała z matury, postanowiła iść drogą powołania, a więc rzeźba i malarstwo – to ją najbardziej pociągało. A ja? Nie mogłam przecież tatusiowi powiedzieć, że… ostatecznie wszystko mi się zawaliło. Powrócić do Warszawy za nic nie chciałam, tam był Olek! A ja sprzeniewierzyłam się jemu i sprzeniewierzyłam się profesorowi, od którego zdradziecko uciekłam, sprzeniewierzyłam się sobie, bo wszystko, co narozrabiałam, nie miało ani sensu, ani stylu. Wstydziłam się ojca, bo on mi ufał, a ja sobą pogardzałam.

– No tak, uzyskać doktorat… – powtórzył cicho. Siedzieliśmy na końcu drewnianego mola. Morze było tego dnia szare i rzadka piana sunęła na grzbietach fal ku plaży. Mewy skrzeczały nad naszymi głowami, a zielony wał niskich wierzb zasłaniał nadbrzeżną aleję. Wargi miałam słone i zdawało mi się, że wszystką krew mam słoną.

– Tatusiu, jeżelibyś mnie stąd nie zabrał, za parę tygodni zamieniłabym się w śledzia – powiedziałam mu szeptem na ucho.

Rozejrzał się niespokojnie dokoła, mewy skrzeczały jak złe wariatki.

– Dlaczego w śledzia? Skąd ci to przyszło do głowy?

Starannie oblizałam wargi językiem.

– Bo… bo… od tygodnia z dnia na dzień staję się coraz bardziej słona.

Złapał mnie za nos, potem zaczął targać czuprynę.

– W śledzia? Hm… Bo ja wiem, może masz rację. A skąd wiesz, że jesteś coraz bardziej słona?

– To poliż mnie!

Oczy miał niespokojne, a cała postać wyrażała bezradność. Rozejrzał się znowu, wsłuchał w nieznośny skrzek mew i nagle przyłożył usta do mojego policzka. Potem powoli oblizał wargi.

– Rzeczywiście, zasoliłaś się porządnie, musisz wyjechać, i to jak najprędzej. Ale dokąd? Przeprowadzam twój rozwód z Olkiem, ale to nie jest jeszcze definitywnie ukończone. Hm… Mogłabyś z mamusią i dziewczętami wrócić do Warszawy… – Przypatrywał mi się uważnie, nie wiedziałam, czy ze względu na proces zasolenia, czy na proces rozwodowy.

– Nie, błagam cię, nie zmuszaj mnie do powrotu!

Mewy skrzeczały, latały nad naszymi głowami, zakreślały jakieś koła i kółka, wyciągały dzioby i cieniutkie nóżki w niepojętym tańcu. Oboje z ojcem śledziliśmy ten niezrozumiały dla nas balet. Niebo było szare jak morze.

– Gdzie chcesz robić ten doktorat? – zapytał.

– W Berlinie… – Nie wiedziałam jeszcze przed chwilą gdzie, ale tak jakoś nagle wymyślił mi się ten Berlin.

– No tak, w Berlinie… To nie jest zła myśl – zgodził się tatuś. – U nich w Berlinie wszystko spada na łeb na szyję. Mamusia napisze do Fredka, będzie posyłać wam pesety. Świetna waluta. Będziecie żyć jak udzielne księżniczki. Doskonała myśl…

Mewy krążyły coraz wolniej, a koła, które kreśliły swym lotem, rozszerzały się prawie na pół nieba. Ich skrzek podobny był do pisku…

– Tatusiu, nie rozumiem, co oznacza ta liczba mnoga? Kto jeszcze ma ze mną jechać i wydawać pesety?

– Jak to: kto? – Ojciec wreszcie odwrócił oczy od tanecznych wyczynów mew i popatrzył na mnie zdziwiony. – Jak to: kto? Naturalnie że Ewa, przecież samej nie puszczę cię do Berlina. Ewa chce uczyć się malarstwa, będzie chodziła na jakąś Akademię Sztuk Plastycznych. Może nie będzie chodziła na Akademię, może znajdzie sobie profesora. Ja tam się do tego nie mieszam. W każdym razie będziecie razem mieszkały. Mamusia pojedzie z wami do Berlina, wynajmie wam odpowiednie mieszkanie, no i zapewni normalne, codzienne życie. Co?

Balet z nieznanych mi przyczyn nagle się skończył. Kilka mew sfrunęło na piasek i odpoczywało na plaży. Dwie kołysały się na fali, reszta odleciała.

Wracaliśmy powoli do domu. Patrzałam na niego spod oka. Nosił jasnopopielate flanelowe ubranie, jasnopopielate płócienne półbuciki, a krawat i skarpetki miał kremowe. On jest bardzo elegancki, w niczym niepodobny do innych tatusiów – stwierdziłam po raz tysięczny. Mogą się jego bródka i wąsy komuś nie podobać, ale mnie osobiście szalenie odpowiadają. Obserwował wille, zaglądał przez sztachety do obcych ogrodów, wreszcie pochylił się nade mną i szepnął do ucha:

– Może byśmy tak przed obiadem poszli gdzieś na jednego? Co? Na jednego pod morską rybkę? Wiesz, te mewy, co tak tańczyły nad naszymi głowami, też lubią morskie rybki.

Propozycja ta bardzo mi odpowiadała, zwłaszcza że przed przyjściem do domu musiałam się przyzwyczaić do myśli o Berlinie.

W kurhauzie do głównej sali przylegał mniejszy pokój, który o tak wczesnej, przedobiedniej godzinie był całkowicie pusty. Łosoś z rusztu okazał się rzeczywiście doskonały, niestety, nie było naszej polskiej wódki, ale tatuś zdecydował, że napijemy się takiej, w której pływają złote cętki. Nazywała się chyba „Danziger Goldwasser”. Po paru kieliszkach król węży zgubił koronę…

– No, synku, siulim! Na twój nowy rozdział! Niech żyje republika weimarska! Niech żyje Ebert! Niech żyje wczesny renesans i…

– Tatusiu, lechaim! Jesteś najwspanialszym tatusiem wszystkich wieków. Ubóstwiam kształt twojego nosa. Kocham twoją bródkę i wąsy, i… w ogóle.

Do łososia kelner podał nam ruski sos. Ilość kaparów w nim wydała mi się zadziwiająca. Nałożyłam ich na talerz całą górę.

– Nie jedz tyle! Pamiętaj, że w domu czeka na nas obiad i mamusia bardzo nie lubi, jak nie jesteśmy głodni – ostatnie słowa powiedział do mnie, mrużąc oko.

– Ech, jakoś sobie poradzimy.

Bułeczki były malusieńkie i pyszne w smaku.

– Słuchaj, synku… A jeśli w Berlinie znowu się zakochasz? Jeśli znowu będziesz chciała wyjść za mąż?

Grzmotnęłam się kułakiem w pierś: – Tatusiu! Coś powiedział? Ja? Zakochać? Przysięgam ci, do końca mego życia nigdy więcej to się nie powtórzy! Pamiętaj! Słowa „mężczyzna” i „miłość” ostatecznie zostały z mego życia wykreślone. Za dobrze zrozumiałam, co się pod tym kryje, za drogo za to zapłaciłam. Och, nie! Ta pułapka przestała już być dla mnie niebezpieczna. Żebyś wiedział! Żebyś wiedział!!

Trzymałam go za rękę, którą opierał o brzeg stolika. Pomyśleć tylko: jestem stara, siwa i chyba niedużo czasu zostało mi na pisanie tych wspomnień, ale ilekroć napiszę słowa „jego ręka”, to ta ręka po tylu latach, po tylu dziesiątkach lat, jakby przez jakieś czarodziejstwo, jakby przez tajemne nakazy magii – ożywa. Czuję jej dotyk, widzę sieć niebieskich żyłek, wyraźnie, najwyraźniej na świecie czubkami palców wyczuwam suchość delikatnej skóry, mam przed oczami kształt całej dłoni i różowawe, krótko obcięte paznokcie, pochylam głowę, staram się wąchać zapach, najmilszy zapach tej ręki, która już dawno przestała być żywą ręką ojca… Nie, nie jest najsilniejszy oręż, nie najsilniejsze armie zmotoryzowane, nie najsilniejsze odrzutowce, bombowce, broń atomowa, wodorowa – najsilniejsza jest słaba pamięć ludzka. Czy tak? Nigdy nie jestem pewna tego, co sama piszę, i dlatego zwracam się do moich Czytelników – czy i Wy też tak myślicie? Tylko to się ostoi z przeszłości, co pozostaje żywe w pamięci żywych. Czyż nie tak?

Uniósł wtedy ze stolika tę rękę i pogłaskał mój policzek.

– Więc wykreśliłaś miłość? Wykreśliłaś mężczyzn? Dobrze zrobiłaś! No, to wypijmy jeszcze po kieliszku tego złotego goldwassera. Hm… co to ja chciałem powiedzieć? – Łyknęliśmy oboje, rozgrzało mnie złociście i rzewnie, a on, uśmiechnięty, biorąc na widelec kawałek łososia, powiedział:

– Tych pułapek, co to już wiesz, jest okropnie dużo. Powiedziałbym, że za dużo jak na jedną taką ładną dziewczynę. Bo to, widzisz, ja się na tym znam. Ty jesteś bardzo tego, hm… owszem dziewczyną i ci mężczyźni, i ta miłość nie dadzą się tak z miejsca od razu wykreślić. I ty sama nie wiesz może o tym, ale będziesz tego szukać, oczekiwać, wpadać. I z tego trudno ci się będzie wykręcić. No, ale co robić? Takie jest życie i na to nie ma rady.

Kelner nalał nam znowu do pustych kieliszków, tatuś zapłacił i na stojąco wypiliśmy jeszcze „strzemiennego”.

Wesoło wracaliśmy do domu. I ojciec, i ja nie byliśmy z natury obdarzeni ani słuchem, ani głosem, ale oboje bardzo lubiliśmy śpiewać i, co dziwniejsze, nam osobiście ta nasza produkcja bardzo się podobała. Przed kurhauzem zachowaliśmy „pozory”, ale jak tylko skręciliśmy w boczną aleję, zaśpiewaliśmy bardzo zgodnym chórem: „Prosiłem ją przy agreście”…

Pieśń piękna, legionowa, bliska sercu każdego Polaka, ale mamusia, która nie mogła się nas doczekać, zdenerwowana opóźnieniem się obiadu, a co za tym idzie – niezadowoleniem Józefowej i głośnym sarkaniem dziewcząt, wyszła przed willę, rozglądając się niespokojnie wokoło. Widok nas dwojga, zgodnie wywrzaskujących: „przy agreście”, doprowadził ją do ataku wściekłości.

– Taka córka, jaki ojciec! Niedaleko jabłko od jabłoni pada. Wstydu za grosz nie mają – w biały dzień! Gdzie? Nad morzem! A ja tu tracę życie i zdrowie, mam tego wyżej uszu, wyjeżdżam do Hiszpanii! Do Fredka!

Co jeszcze nam powiedziała, tego nie mogę napisać, bo i teraz, kiedy sobie to przypominam, robi mi się wstyd i muszę odłożyć pióro.

Brr… co za powitanie! I cały obiad potem był straszny. Jedynym człowiekiem, który z tego powodu okazywał radość, była Ela, ale ona od urodzenia miała w sobie wszystkie cechy potwora.

*

Wyjazd do Berlina, wymyślony w czasiebaletu mew na molo, przed pamiętnym obiadem, tak obficie zakrapianym gdańskim goldwasserem – stał się rzeczywistością. Nie wróciłam do Warszawy, tatuś z Józefowa, Mirą i Elą pojechali do domu na Nowogrodzką, natomiast mamusia z Ewą i ze mną – do Berlina. Mamusia najbardziej kochała oprócz Fredka (którego właściwie ubóstwiała) – Ewunię. Chciała tak nas urządzić w Berlinie, żeby Ewie było jak najwygodniej i jak najlepiej. W tym celu wynajęła na Nachodstrasse (niedaleko Kaiserallee i blisko Nollendorfplatz) od bardzo miłego małżeństwa dwa pokoje na pierwszym piętrze. Małżeństwo to składało się z jasnej, interesującej blondynki i jej męża, pucołowatego, niższego wzrostem Niemca. Byli oni wstrząśnięci tym, co zresztą wprawiło w stan osłupienia wszystkich innych Niemców w owych latach – to jest inflacją marki. Rzeczywiście, to, co się tam wyrabiało z pieniędzmi, mogło zdziwić nawet takie całkiem pozbawione poczucia rzeczywistości stworzenie jak ja. Najprzód były tysiące, potem setki tysięcy, potem miliony, w końcu biliony – całkowicie straciłam umiejętność liczenia. Ewa też. Mamusia wynalazła nam osobę, która sprzątała, robiła zakupy i gotowała – nazywałyśmy ją Fée (to znaczy „wróżka”), popularnie: Feja. Była spokojna, zrównoważona i nigdy, w przeciwieństwie do naszych gospodarzy, nie traciła głowy.

Miałyśmy dwa pokoje, dość duży salonik z owalnym stołem biedermeierowskim pod śliczną lampą i takież fotele. Gospodarz oddawał się malarstwu, ale nie z tym świętym ogniem trawiącym prawdziwego malarza. Co prawda niegdyś, na studiach w Monachium, zdradzał wyższe aspiracje – ale w okresie kiedy go poznałam, malował pejzaże, w których przeważały tematy takie, jak „park w jesieni” lub „wiosna w polu”. Nie były może bardzo złe, raczej było to poprawne malarstwo z wyraźnym monachijskim stemplem.

Ewa odszukała węgierskiego malarza. Powiedziała mi, że nazywa się Robert Berény i że wolałaby, abym go raczej nadal nie znała. Naturalnie nie miałam nic przeciwko temu. Ewa codziennie chodziła do atelier pana Berény, a ja – po załatwieniu całej procedury przeniesienia papierów z Uniwersytetu Warszawskiego – zaczęłam uczęszczać na uniwersytet berliński. Profesor Wölfflin, niestety, przeniósł się do Monachium, okres wczesnego renesansu prowadził profesor Hildebrandt, na którego seminarium z miejsca się zapisałam.

Oszołomione inflacją republiki weimarskiej, obie niezaradne i niezdające sobie sprawy z tego, co się dookoła dzieje, oddałyśmy się w opiekę naszej Fei i nigdy tego nie żałowałyśmy, albowiem była to osoba naprawdę dzielna, uczciwa i ani razu nie nadużyła naszego zaufania. Brała z początkiem miesiąca gotówkę i tego samego dnia w naszej spiżarni pojawiało się czterdzieści puszek z zielonym groszkiem. O ile sobie przypominam, nie było dnia, abyśmy nie jadły zielonego groszku. Mamusia przeczytała w jakimś artykule, że zielony groszek zawiera fosfor, a fosfor jest bardzo potrzebny szarym komórkom kory mózgowej w okresie dojrzewania. Przed każdym egzaminem zjadałam kilo takiego groszku, rezygnując z wszystkich innych potraw.

Pierwszy okres w seminarium profesora Hildebrandta pobudził moją ambicję. Chciałam zabłysnąć niby ta gwiazda w tłumie cudzoziemców. Bo też żadnej narodowości nie brakowało na naszym seminarium! Prócz bardzo pięknego Amerykanina, wysokiego, z czarnym wąsikiem, o manierach zażenowanej panienki z dobrego domu – było dwóch Anglików, zrównoważonych i miłych chłopców, trzech Rosjan z emigracji poszukujących istoty każdego problemu, jeden przemiły, bardzo wytworny, ale wzrostem niesięgający mi piersi Chińczyk, poza tym parę Norweżek, trochę nudnych i niespecjalnie ciekawych, jedna Szwedka, wspaniała, wysportowana, jasna, radosna i pełna wdzięku, pokaźna ilość Węgrów i Rumunów. Z Polski byłam tylko ja.

Aby zasilić szare komórki mojej kory mózgowej, jadłam więc zielony groszek z omletem, jako jarzynkę przyprawiony cukrem i cytryną, jako sałatkę pomieszany z zimnymi krążkami kartofli lub też zalany sosem majonezowym – i przyznać muszę, że działał. Tak, działał doskonale! Ilekroć profesor Hildebrandt na seminarium pokazywał znikomy fragment jakiegokolwiek obrazu, czy była to bosa noga wyglądająca spod zgrzebnej koszuli, czy rycerski but z cholewą – ja pierwsza z miejsca wiedziałam, kim był malarz.

– Ghirlandaio… ganz sicher… Ghirlandaio.

– Z czego pani wnioskuje, że to Ghirlandaio, a nie Uccello?

Dzięki wspaniałym właściwościom zielonego groszku umiałam po niemiecku wytłumaczyć różnicę pomiędzy wcześniejszym Uccello a późniejszym Ghirlandaio.

Tymczasem nastąpiło bardzo dla nas obu ważne wydarzenie. Wujaszek Hedman Kino (patrz: Córka czarownicy i Król węży i salamandra), właśnie ten wujaszek, mąż cioci Heli, a ojciec Cyli i Judyty, który cierpiał na nerwobóle i od wczesnego dzieciństwa uczył mnie fechtunku, w tymże czasie przeniósł się z całą rodziną z Włocławka do Berlina. Boże, jaką chorobliwą mam pamięć! Pamiętam… teraz, kiedy dosłownie nikt z całej rodziny nie żyje, pamiętam, że mieszkali na Passauerstrasse 22, jednej z bocznych ulic Tauentzienstrasse. Czy to nie potworne tak szczegółowo wszystko pamiętać, i to po tylu dziesiątkach lat?

Raz w tygodniu, przeważnie w niedzielę, byłyśmy z Ewą zapraszane do wujostwa na obiad, dwa razy w tygodniu na kolację. Może nie byłyśmy tym zachwycone, bo miałyśmy już swój świat kolegów i koleżanek, ale obie posłusznie spełniałyśmy wszystkie nakazy nadchodzące listownie z domu.

Jeszcze nie dojrzałyśmy do obrazoburstwa, rewolucji i jawnego buntu. Zresztą atmosfera domu wujostwa była raczej przyjemna, a jedzenie bardzo dobre. Obie kuzynki, i Cyla, i Judyta, mimo nieobecności Fredka Lampego, który siedział w więzieniu w Polsce, stały się świadomymi i żarliwymi komunistkami. U nich to poznałyśmy towarzysza Szymończyka, jego późniejszą żonę Cesię, Gerharda Eislera i Heddę Gumpertz. Spotkałyśmy też pewnego Rumuna, za którego później wyszła za mąż Judyta, ale z którym prędko się rozeszła, aby poślubić Fredka, znajdującego się wówczas na wolności. To towarzystwo szalenie się różniło od moich kolegów, ale w duchu przyznawałam, że to raczej oni – a nie ja – idą słuszną drogą. Słuszną, ciężką drogą i bardzo niebezpieczną. Moja natomiast była zawrotnie lekka, kolorowa i… nieprawdopodobnie zabawna. Och, życie wciąż wydawało mi się fascynująco ciekawe, każdy napotkany człowiek stanowił wszechświat, wokół którego kręciły się tajemnicze gwiazdozbiory i do którego wiodły mgławicowe drogi.

– Życie jest dane, aby żyć, tylko i jedynie po to, żeby je przeżyć – powiedziałam, wracając z wieczornej dyskusji w domu wujostwa, do Ewy. Stałyśmy na rogu Tauentzienstrasse.

– To zależy, co dla kogo jest życiem i co nazywasz „żyć” – odpowiedziała.

Przyjrzałam się jej twarzy, stałyśmy przed jasno oświetloną wystawą „Kaufhaus des Westen”. Jak zwykle, była mizerna, a pod oczyma miała sińce. Jest chorowita i ciągle coś ją boli. Ślepa kiszka, wątroba, nerki, bo ja wiem co jeszcze… Moja biduśka, moja najdroższa biduśka, jakie to jednak niesprawiedliwe; ja jestem zdrowa i mocna jak koń, a ona wciąż ma do czynienia ze swoim ciałem. Pochyliłam się nagle i pocałowałam ją w oko.

– O! Patrz, jaka piękna krata! – Pokazałam na wystawie rozłożoną sztukę wełny, jasnopomidorowej w zieloną kratę w żółtej obwódce. Czuło się przez szkło miękkość i puszystość materiału.

– Jeśli ci się podoba, to kup sobie jutro, tylko nie zapomnij – powiedziała cicho – a teraz już pójdziemy do domu, jestem bardzo zmęczona.

Cyla też nie należy do najzdrowszych – myślałam, napuszczając wodę do wanny – ale Judyta? Judyta jest zdrową, śliczną dziewczyną. Jest całkowicie oddana idei, zdecydowana, wytrzymała, zahartowana, umie „dialektycznie myśleć” i wysnuwać wnioski do końca.

Niepotrzebnie pali tyle papierosów – myślałam dalej, leżąc w ciepłej wodzie. W mieszkaniu było zupełnie cicho. Na ulicy zupełnie cicho. Ona mówi, że nie ma innej drogi jak komunizm. Mydło pieniło się i nosem wciągałam jego świeży zapach. Doskonałe, brązowe kule mydła Pearsa, którymi obdarowywał mnie tatuś.

No, na razie za to idzie się do więzienia, a co będzie później, jak ten Judyty komunizm zwycięży? A może by tak na pewien czas się do niego nie wtrącać? Mam jedno jedyne życie, i to takie ciekawe… A gdyby tak pozostać w charakterze nędznego tchórza?

Wytarłam się i w koszuli popędziłam do sypialni. Ewa już spała, nie zapalałam lampy i po omacku dotarłam do łóżka. Taka cisza jest jak czarny aksamit. Zarzuciłam ramiona na twarz – pachniałam mydłem Pearsa. Zapadłam w sen jak w studnię pachnącą mydłem Pearsa.

Następnego dnia przy śniadaniu Feja podała nam list z Warszawy. Mamusia pisała, że mamy zatelefonować do księżny von Büllow (załączyła numer telefonu) i zapytać się, kiedy raczy nas przyjąć. Księżna von Büllow jest przyjaciółką rzeźbiarza Henryka Glicensteina (patrz: Córka czarownicy orazKról węży i salamandra), a więc tym samym mamusi. Księżna von Büllow będzie uprzedzona, kim jesteśmy, i nareszcie znajdziemy w Berlinie dom, który stanie się naszą duchową przystanią. Księżna będzie wiedziała o talencie Ewuni i zapozna ją z odpowiednimi mecenasami sztuki.

Feja, po wysłuchaniu przetłumaczonych przeze mnie instrukcji zawartych w liście mamusi, złożyła ręce na wydatnym biuście.

– O, Herr Je! – szepnęła. –Fürstin von Büllow, die beste aristokratische Familie!… O, Herr Je! Fräulein Ewa muß ihres schönen Samtkleid anziehen…

A ja? Moja czarna welurowa sukienka, zniszczona i poplamiona, została w Warszawie. Feja stała przed otwartą szafą. Nigdy nie miałam czasu na chodzenie do krawcowej. Nigdy nie znałam się na modzie, przeważnie nosiłam jakieś coś, co gotowe kupiłam albo ktoś z najbliższej rodziny mi kupił. Pamiętam, jak tatuś w czasie dłuższej nieobecności mamusi (była z Ewą i Elą za granicą), dowiedziawszy się od Michaliny, że w parku Ujazdowskim jakaś dziewczynka zabrała mi kapelusz, postanowił sam dokonać tego sprawunku i przyniósł przed wieczorem do domu pudło. Zawołał mnie, Julcię i Michalinę do sypialni. Na początku wygłosił krótkie przemówienie. Było mniej więcej w tym rodzaju:

– Najważniejszą rzeczą na świecie jest chleb. Skąd bierzemy chleb? Z żyta. Z żyta, które hm… tego… wyrasta na naszych polach. Potem to żyto się kosi. Zwiezione do stodoły bije się cepami, aby hm… tego… oddzielić ziarno. Potem ziarno się miele w młynach, no i mamy mąkę. Z mąki piekarze wypiekają chleb. Ale co tego… hm… jeszcze rośnie w życie? Powiedz, Bellusiu, co jeszcze rośnie?

Niepewnie spojrzałam na Julcię i Michalinę. Po ich minach poznałam, że i one też nie wiedzą.

– W życie rośnie powój, bławatki i kąkole – powiedziałam niepewnie.

– Bardzo dobrze, bardzo dobrze. I co jeszcze?

– Maki! – krzyknęła Julcia.

– Tak! Właśnie maki! I dlatego na cześć chleba i płodów ziemi kupiłem ci ten oto kapelusz.

Pełen dumy i wewnętrznego zadowolenia rozwiązał sznurki, odkrył wieko pudła i naszym zachwyconym oczom ukazał się duży, słomkowy kapelusz, obwiedziony girlandą złotych kłosów i czerwonych maków.

Ilekroć przypomnę sobie tamten kapelusz, rozkoszny dreszcz lubości przenika moje ciało. Nigdy przedtem ani potem w ciągu całego mojego życia tak pogodnego, można powiedzieć: szczęśliwego kapelusza nie widziałam. Skoczyłam tatusiowi na szyję.

– Tatusiu, to jest naprawdę piękny kapelusz!

Tatuś pogłaskał sobie bródkę.

– No, to go włóż, zobaczymy, jak wyglądasz!

Wszyscy się cofnęli, a ja starałam się umieścić to makowe cudo na głowie. Niestety, był to kapelusz dla dorosłej kobiety, a ja miałam jedenaście lat! Kapelusz zakrywał mi nos.

Ojciec założył binokle i markotnie skonstatował:

– O wiele za duży, psiakrew!

Julcia wzięła go do ręki i obejrzała od spodu.

– Niech się pan nic nie martwi, ja go tak przyrychtuję, że będzie jak ulał na głowę Belli.

Wzięła go do kuchni i już następnego dnia mogłam iść w kapeluszu z tatusiem na spacer. Julcia uszyła zgrabnie jedwabny woreczek ze starego beretu, więc kapelusz siedział jak ulał. Nie było, co prawda, ani jednej starszej czy młodszej pani, która by się na mój widok nie odwróciła. Stanowczo moja osoba nie pasowała do tego kapelusza, ale ojciec inaczej tłumaczył sobie zainteresowanie jego córką.

– Ślicznie wyglądasz w tych kłosach i makach. Po prostu ludzie tracą oczy na twój widok.

Nie chciałam mu psuć przyjemności.

– Bardzo się cieszę, tatusiu.

Zdołałam go jednak namówić, aby, zamiast w Aleje Ujazdowskie, poszedł ze mną do pomologicznego ogrodu.

No, ale teraz jesteśmy w Berlinie i Feja robi przegląd moich sukien w szafie.

– Nie, niczego nie widzę, żeby się nadawało na wizytę do księżnej von Büllow.

Zobaczyłam w oczach Ewy coś na kształt współczucia. Ona całe życie uważała mnie za źle ubraną i nieporządną, za chaotyczną i w ogóle bez sensu.

– No to ja może… może… nie pójdę – szepnęłam, wzdychając.

– Doskonale wiesz, że pójdziesz. Masz czystą białą jedwabną bluzkę i szarą spódniczkę, to jest bardzo odpowiedni strój dla studentki.

Szalenie się ucieszyłam. Naturalnie, doskonale, nie potrzeba lepiej. Bluzka po praniu ani razu nienoszona, ma wykładany kołnierzyk, obszyty koronką. Cudo – nie bluzka!

Feja bez aprobaty pokręciła głową. Według jej pojęć to nie była odpowiednia toaleta na pierwszą wizytę u Fürstin von Büllow.

Untergrundbahnem, czyli berlińskim metrem, dojechałyśmy gdzieś w daleką dzielnicę – bij-zabij, nie mogę sobie przypomnieć, jak się ta ulica nazywała. Było bardzo chłodno, obie nosiłyśmy (zgodnie z nakazem mamusi) na jedwabnych majteczkach grube, wełniane majtadały. Na schodach wspaniałej kamienicy, u której wejścia stały dwa wielkie granitowe lwy, powiedziałam cicho do Ewy:

– Sprawdź, czy masz w torebce chustkę do nosa. Pamiętaj, żebyś nim nie pociągała.

– Pilnuj swojej trąby jerychońskiej, a moim nosem się nie zajmuj – odpowiedziała niegrzecznie.

Nie mam do niej żalu, obie byłyśmy trochę stremowane wytwornością czekających nas przeżyć.

Otworzyła nam drzwi pokojówka w białym fartuszku. We włosach miała białą kokardę. Ewa w czarnej, aksamitnej sukience prezentowała się doskonale – ja, oddając mój płaszczyk, z miejsca poczułem się nieodpowiednio.

Pokojówka wprowadziła nas do dużego pokoju, właściwie powinnam napisać: komnaty. Byłby to rodzaj salonu, gdyby nie jakieś dziwne szafy. Poza tym przed piękną, krytą brokatem kanapą stał olbrzymi stół simmlerowski na jednej nodze, przypominającej kształtem wielką łapę, zakończoną pazurami.

– Meine lieben Kinder! – wykrzyknęła starsza pani, niezmiernie chuda, z olbrzymią, siwą czupryną przyciętych krótko włosów. – Czekam na was z niecierpliwością. O tej porze zwykłam pijać kawę, a przecież chciałam ją wypić z wami. Proszę o kawę! – zwróciła się do pokojówki. – Usiądźcie, kochane, usiądźcie sobie, najmilsze! Jesteście wysłanniczkami mojego przyjaciela. Ach, der arme Heindrich, der geniale Heinrich! Wie er muß in solcher Umgebung leiden!

Zdziwiło mnie, dlaczego genialny Glicenstein tak bardzo cierpi w otoczeniu mojej rodziny na Nowogrodzkiej. Mamusia, oczarowana jego życiem duchowym, talentem i zaskakującymi ekstrawagancjami, po prostu stawiała go na ołtarzu. Tatuś był wobec niego marnym robakiem, a księżna jeszcze ubolewa nad jego położeniem.

Usiadłyśmy na szerokiej kanapie, ozdobionej lwami i orłami. Nad kominkiem wisiały kolczugi, zbroje, przyłbice i inne nieodzowne atrybuty średniowiecznych przodków księżny. Ewa, jak zwykle w trudnych chwilach życia, pociągała nosem.

– Chustka, weź chustkę z torebki! – syknęłam i rozcięłam sobie palec o coś stalowego, co wyłaziło z wałka kanapy.

– Milcz i nie mów do mnie.

– Napijemy się kawy, a potem sobie trochę zatańczymy – przymilnie uśmiechając się, powiedziała księżna.

– Zatańczymy? – zdziwiła się Ewa.

– Naturalnie że zatańczymy – ucieszyłam się – jedynie słuszne i rozsądne spędzenie czasu. – Zaakcentowałam słowa „słuszne” i „rozsądne”, lekceważąco patrząc na Ewę.

Nie powiem jednak, żeby mnie w jakiś sposób nie skonfundował projekt ogólnego tańca.

Cholera wie – myślałam – może w panujących domach, może wśród książąt udzielnych istnieją pewne tradycje sięgające zamierzchłych czasów. U nas w Warszawie nikt o tym naturalnie nie wie. Ale żeby nie skompromitować Polski, Warszawy i mojej rodziny, postanowiłam niczemu się nie dziwić.

Pokojowa na srebrnej tacy przyniosła zastawę, prześliczne srebrne cacka rokokowe, misterne i pełne wdzięku. Do kawy – która wcale nie miała smaku kawy, a raczej przypominała jakieś gorące popłuczyny – księżna z uśmiechem podała wyjęty z szafy bibliotecznej półmisek z sześcioma kromkami ciemnego chleba, posmarowanymi powidłami.

Ewa patrzyła na to wszystko rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma i z miejsca wymówiła się niedyspozycją żołądkową. Chytrus – pomyślałam z pogardą – zawsze się w życiu potrafi wykręcić. Odważnie połykałam chleb, popijając ohydnym napojem; podniebienie księżnej – biorąc pod uwagę minione wieki – uległo widocznej degeneracji – zjadła cztery kawałki chleba, głośno mlaskając. Zadzwoniła.

– Proszę to sprzątnąć. A wy, moje kochane, wstańcie teraz z kanapy, najwyższy czas na tańce.

Ewa pociągnęła nosem:

– Nie umiem i nie będę.

– Kompromitujesz rodzinę, musisz! – syknęłam.

– Nie muszę i nie będę.

Księżna von Büllow przynaglała: – Prędzej, prędzej, zaczynamy!

– Czy mamy tańczyć bez muzyki? – zapytałam słodko, jakby wszędzie na świecie znane były dwojakie rodzaje tańców: z muzyką i bez muzyki.

– Naturalnie że bez – odpowiedziała księżna – ja będę nucić, żeby wam się nie pomyliło.

– Widzisz sama, że to nie będzie wcale takie trudne. Jeśli zatańczysz, oddam ci moje niebieskie korale – szepnęłam.

Ewa bez entuzjazmu wstała z kanapy. Księżna była nie tylko chuda, ale i szerokokoścista. Na nogach nosiła coś w rodzaju bamboszy domowej roboty.

Stanęła na przodzie, ja za nią, a za mną Ewa. I: – Tralalalala, tralalalala! – Maszerowała od drzwi do okna i z powrotem. My za nią. – Uwaga! Po każdym co drugim kroku wypad raz w lewo, raz w prawo i tralalalala! – W zdumieniu myliłam prawą stroną z lewą, a Ewa… nie, Ewa doskonale skakała i w prawo, i w lewo – tuż za księżną. Zdobyła sobie przez to drugie miejsce, ja na trzecim udawałam, że ją naśladuję, ale szło mi coraz gorzej. Grałam potrzebę omówienia sytuacji, niestety Ewa – nieprzejednana w chęci zdobycia niebieskich korali – wykazywała niepospolitą jak na nią zręczność.

W pewnej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł mały, gruby mężczyzna. Był prawie łysy, a brwi i rzęsy miał tak jasne, że w pierwszej chwili pomyślałam, że jest ich zupełnie pozbawiony.

Księżna, nie spostrzegając jego obecności, nadal skakała, wyciągając ręce raz do góry, to znowu na boki.

– Ach, Ihr vertreibt die Zeit sehr gut!… – Głos miał piskliwy, zupełnie niemęski.

Księżna jak gromem rażona, zastygła w pół ruchu, a potem rzuciła się ku mężczyźnie.

– Mistrz! Mistrz przyszedł! Chodźcie, dziewczęta, macie wielkie szczęście, poznacie mistrza. Der größte Gelehrter unserer Zeit.

Obie z Ewą podeszłyśmy do niego. Z głębokim szacunkiem pochyliłyśmy głowy. Mistrz podał nam tłustą rękę o krótkich palcach, przypominających parówki. Uśmiech wykrzywił jego bardzo czerwone i wywinięte jak u Murzyna wargi.

– Sehr gut. Fesche Mädel sind die polnische Bekannte Heinrichs Glicenstein.No, ale głodny jestem, proszę dać mi coś do zjedzenia.

Księżna w podskokach wybiegła z komnaty. Obie z Ewą zajęłyśmy poprzednie miejsca na kanapie. Mistrz usiadł za stołem naprzeciwko nas. Ewa po cichu szepnęła:

– Pożycz mi chustkę do nosa.

Położyłam ją w zaciśniętej pięści tuż obok. Uważnie, ostrożnie, żeby nie zobaczył.

– Z jakiego miasta jesteście? – zapytał najczystszą polszczyzną.

Zamknęłam powieki. Ewa swobodnie powiedziała:

– My z Warszawy, a pan skąd?

– Ja pochodzę z Bełżca. Panie nie słyszały o familii z Ganz? Abel Ganz z Bełżca.

Zacisnęłam mocniej powieki. To wszystko jest niedorzecznym snem. Zawsze, wciąż od nowa, prześladują mnie koncepcje Witkacego. Mało było tych skoków starej księżnej, przedstawicielki jednego z najbardziej czcigodnych rodów arystokracji niemieckiej, teraz na dobitek zjawia się mistrz Ganz z Bełżca.

– Bardzo przepraszam… – powiedziała Ewa, a mnie znowu dech zaparło. Moja siostra nie okazywała ani zdumienia, ani zmieszania. Uważała, widać, całą sytuację za najzwyklejszą w świecie. – …Bardzo przepraszam, ale dlaczego księżna tytułuje pana mistrzem? W czym, to jest w jakiej dziedzinie, osiągnął pan ten zaszczytny tytuł?

Mistrz Ganz podniósł wyżej głowę.

– Jestem teozofem. Kiedy spotkałem księżnę, była całkowicie załamana, nie mogła się pogodzić z dzisiejszą rzeczywistością. Rozpacz, pustka, dno ludzkiego pohańbienia, brak wiary, brak nadziei, pochyłość, krawędź, przepaść. Ująłem jej ducha w moje ręce, poprowadziłem mnie tylko znanymi ścieżkami – i oto proszę: zobaczyła to, czego jej oczy przedtem nie widziały, poznała radość, jakiej nie przeczuwała. Posiadam moc, która pozwala mi uzdrawiać chorych, posiadam moc i dostrzegam ścieżki, które są niewidoczne dla oczu innych ludzi.

Księżna razem z pokojową weszły, dźwigając tace pełne talerzy, półmisków i salaterek, wspaniała woń befsztyka z cebulką rozeszła się dookoła. Gdy zobaczyłam świeżutkie przysmażone kartofelki i zieloną fasolkę, ze złości uszczypnęłam Ewę.

– Cholera! To wszystko dla tego mistrza. Dla nas kartkowy chleb z powidłem. To dopiero stara wydra!!

Mistrz założył sobie serwetkę wysoko, tuż pod kołnierzykiem, oblizał czerwone, wywinięte wargi i, nie podnosząc oczu przysłoniętych powiekami o bardzo jasnych, niewidocznych prawie rzęsach – zaczął jeść. Księżna przycupnęła przy nas na kanapie, wpatrzona w poruszające się szczęki mistrza.

Siedziałyśmy cicho, nie wiedząc, czy należy się teraz pożegnać, czy też poczekać, aż skończy jeść. Ewa wyglądała na bardzo zmęczoną, a ciemne sińce pod jej oczami wyraźnie mi mówiły, że czas najwyższy, żeby się położyła.

– Tee, jetzt möchte ich wohl Tee, aber sehr starken…

Księżna, jakby tknięta prądem elektrycznym, wybiegła z pokoju.

– Słyszałem od księżny, że obie panie studiują. Hm… co?

Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Miał wybitnie krótkie nogi i przy swojej tuszy wyglądał jak z gruba ciosany klocek. Zadowolony, uśmiechnięty, krążył niby bąk, aż wreszcie stanął przed Ewą i pociągnął ją za nos.

– Studiujemy, co? Kształcimy się i osiągamy wyższy szczebel kultury.

Ewa podniosła rękę i głośno trzasnęła go w łapę.

– Nie życzę sobie, żeby mistrz łapał mnie za nos!

Co tu dużo gadać! Zaimponowała mi. Poczułam dla niej prawdziwy szacunek. Gorąca fala miłości zalała mi serce. Dumna byłam z Ewy!! I kto by się tego po niej spodziewał? Siąkała, nie pamiętała o chusteczce do nosa, a tu naraz…

– Proszę nie łapać za nos mojej siostry – powiedziałam surowo – i w ogóle my musimy już iść do domu.

– Kto łapie? Kogo łapie? Za co łapie? Proszę o spokój, ja mam ważne rzeczy panienkom do powiedzenia. Ja specjalnie wcześniej wróciłem do domu, żeby się z panienkami zobaczyć. Ja w tym domu wszystko znaczę. Czy panienki nie rozumieją? Księżna von Büllow to tak jak moja niewolnica.

W tej właśnie chwili weszła niewolnica, a za nią pokojowa z tacą. I nie pokojowa, ale księżna z uwagą, a raczej z pietyzmem, niosła szklankę herbaty na spodku. Postawiła ją przed krzesłem mistrza, a sama cicho i sprawnie pomogła służącej zebrać puste talerze ze stołu.

– Käsekuchen… Ich habe allein für Sie den Käsekuchen gebackt…

Usiadł i siorbiąc, pił herbatę. Jednocześnie ze smakiem zajadał sernik. Nas nikt nie częstował. Wstałam.

– Było nam bardzo przyjemnie, ale najwyższa na nas pora. Wstajemy bardzo wcześnie. Napiszemy mamusi, jak nam było miło.

– Liebe Mädchen, liebe Kinder… – Stała przed nami, chuda, długa, dziwaczna, z grzywą krótko obciętych siwych włosów. Czułam, że lada chwila zechce trochę potańczyć.

– Ich werde die Kleinen begleiten.

Zacisnęłam powieki: byłam prawie półtora raza wyższa od niego.

– O, ja, ja! Du bist so gut!

Zeszłyśmy ze schodów, trzymając się z Ewą za ręce. Klocek pętał się obok. Doszliśmy do jasnego placu. Powiedziałam, że weźmiemy fiakra, bo chcemy odetchnąć świeżym powietrzem.

– Ale ja mam z panienkami do pomówienia, bardzo ważna sprawa, doskonała okazja, bo potem to może już być za późno.

Ewunia była bardzo blada i ciągnęła mnie za rękaw.

– Niestety, teraz naprawdę nie mamy czasu. Bardzo żałuję, może innym razem.

– Nie szkodzi, ja do was jutro przyjdę, ja do was trafię, księżna ma wasz adres. Jutro będę u was, to omówimy bardzo ważny interes.

Końskie kopyta głośno klaskały o asfaltową jezdnię. Sklepy były rzęsiście oświetlone, neony wdrapywały się po murach kamienic. Ewa położyła mi głowę na ramieniu.

– Bella, to była okropna wizyta! Ja tam nigdy w życiu więcej nie pójdę. Ta stara jest wariatka, a ten mistrz Abel Ganz na pewno uciekł z kryminału! Bella! Najgorsze były te skoki! Nigdy nie słyszałam o takiej wizycie.

Trzymałam chłodne ręce Ewuni w swoich i starałam się je rozgrzać. Patrzyłam na jej mizerną buzię i duże, brązowe oczy.

– Moja biedulko! Co ty wiesz o życiu? Jesteś taka młoda, przysięgam ci, że przeszłam tysiąc razy gorsze rzeczy i jestem zahartowana. A jeśli ona nie jest normalna? Ale kto może coś wiedzieć o prywatnym życiu wielkiej księżnej? Zrozum, że osoby panujące i ich rodziny patrzą na świat pod zupełnie innym kątem niż my. Może są zbyt izolowane, czują się samotne i takie skoki dobrze wpływają na ich samopoczucie? Tylko skąd to uwielbienie do mistrza Ganza z Bełżca?

Po powrocie do domu dostałyśmy na kolację omlet z zielonym groszkiem. Ewa zaraz po położeniu się do łóżka usnęła, a ja napisałam do tatusia duży list, w którym opowiedziałam naszą wizytę u księżnej i podzieliłam się z nim moimi wątpliwościami. Muszę w nawiasie dodać, że odpowiedź, jaką nadesłał, kompletnie mnie zdezorientowała. Napisał: „Ród książąt Büllow znany i bardzo ceniony, jeśli ona chce skakać, wyskakuj możliwie jak najwyżej i nie dawaj się zdystansować. Widocznie taki jest u nich zwyczaj. Nie staraj się niczego zrozumieć, tylko skacz. Kochający Ojciec”.

Następnego dnia obie zostałyśmy w domu. Ewa do obiadu leżała w łóżku, ja poszłam na pocztę wysłać list do tatusia i po drodze sprzedałam część pesetów. Kupiłam dla siebie skórki pomarańczowe w czekoladzie, a dla Ewy parę pomarańcz. Feja rozpaliła na kominku, obiad jadłyśmy przy owalnym stole w salonie. Wielka paproć pod oknem rzucała zielone światło na perłową szarość obić foteli i ścian.

– Człowiek niezupełnie jest taki, za jakiego się ma lub mają go inni, to bardzo trudna rzecz rozgryźć, jaki kto jest naprawdę.

Ewa powoli obierała pomarańczę. Miała taką minę, że trudno mi było dociec, czy aprobuje moje rozważania.

Myślałyśmy o wczorajszej wizycie, o księżnej i jej mistrzu.

– Bellusiu, czy ty aby nie komplikujesz, nie starasz się gmatwać prostych rzeczy?

Weszła Feja.

– Jakiś pan przyszedł do panienek.

Tuż za nią ukazała się klockowata postać Abla Ganza. Wstałam od stołu, podałam mu rękę, poprosiłam, żeby usiadł, i zaproponowałam szklankę herbaty.

– Herbaty? Dlaczego nie? Owszem, chętnie napiję się szklaneczkę mocnej herbatuni.

Ewa nie podniosła się ze swojego miejsca, kiwnęła głową i dalej starannie oczyszczała owoc z białej skórki.

– Jak zdrowie księżnej? – Za wszelką cenę starałam się być na poziomie. Chciałam pokazać Ewie, jak młoda, dystyngowana dama powinna zachowywać się w takiej sytuacji.

– Księżna? Och, księżna – doskonale! Dzisiaj od rana ćwiczy gimnastykę rytmiczną. Przesyła paniom pozdrowienia.

Nie wiedziałam, co dalej mówić. Feja przyniosła herbatę i wyszła, Ewa dla odmiany lekko oskrobywała obraną już pomarańczę.

– Zaczyna się robić chłodno, obawiam się, że w tym roku zima może być bardzo mroźna – wymyśliłam z trudem nowy temat.

– Zima czy wiosna, lato czy jesień, a ludzie muszą się myć, a co ważniejsze prać – powiedział mistrz, mieszając łyżeczką cukier w szklance.

Prawda, jaką wygłosił tak nagle, zaskoczyła mnie swoją prostotą.

– Słusznie, tak jest, bardzo słusznie.

Patrzyłam na Ewę. Nie podniosła nawet oczu znad pomarańczy.

– A do mycia, do prania co jest potrzebne? Co jest konieczne, żeby się dobrze umyć i dobrze uprać na przykład bieliznę? – zwrócił się do mnie.

– Potrzebna jest gorąca woda i mydło – odpowiedziałam.

– Właśnie, właśnie, bardzo dobrze, doskonale! Mądrej głowie dość dwie słowie, jak to się mówi w skarbnicy narodów, czyli w przysłowiu.

Gorzej – pomyślałam – on też jest wariat. Taki mój los! Zawsze, od samego urodzenia, miałam w sobie szczególny magnes na wariatów. Znana byłam z tego w całej rodzinie. Znana i unikana. Ktokolwiek z bliższych czy dalszych znajomych, a nawet nieznajomych zwariował – od razu przybiegał do mnie. Ewa nareszcie podniosła oczy i badawczo zaczęła przyglądać się naszemu gościowi.

Tylko go nie drażnić, byle nie rozdrażnić… Uśmiechnęłam się przymilnie. Nie próbowałam już prowadzić dalszej konwersacji, co się zresztą okazało zupełnie zbyteczne. Nasz gość, raz poruszywszy problem mydła, nabrał elokwencji.

– Mydło jest w obecnym stanie rozwoju ludzkości najniezbędniejszym z produktów. Ludzie przyzwyczaili się do mycia, upodobali sobie stan czystości fizycznej i tego już nie dadzą sobie odebrać. – Tu podniósł do góry swój krótki i gruby paluch, pomachał nim w powietrzu, w końcu stuknął w pierś Ewy.

– Wypraszam sobie dotykanie – warknęła i oczy jej stały się okrągłe.

Och, Boże! Ona niczego nie rozumie, ona niczego nie dostrzegła, zdenerwuje go i kto wie, jak to się skończy?

– Ewa, nie bądź taka zadziorna, mistrz ma całkowitą rację, mydło to… to… szalenie potrzebna rzecz.

– Niech pani się nie gniewa na siostrzyczkę, ona jest w takim wieku, że wszystko może ją obrazić, ja to wiem, ja bardzo dużo studiowałem o takim wieku, nie szkodzi, nic nie szkodzi. A co ja to chciałem powiedzieć? Aha! Ja mam dla panienek bardzo, bardzo dobry interes. Świetny, doskonały interes! Taki interes więcej wart niż milion dolarów. Ja chcę z pannami razem zrobić fabrykę mydła. – Ostatnie zdanie prawie krzyknął. Ewa powoli otworzyła nożykiem pomarańczę i połknęła pierwszy kawałek.

– Jak to: fabrykę mydła? – zdziwiłam się trochę. – Ani Ewa, ani ja nie miałyśmy nigdy żadnej fabryki, my nawet nie wiemy, jak się robi mydło. Jakoś nie było czasu zastanowić się nad tym, jakoś nigdy nie pomyślałyśmy…

– A po co panienki mają coś wiedzieć? Broń Boże, żeby takie miłe i ładne panienki miały same fabrykować mydło. Od czego Abel Ganz ma głowę? Panienki mogą sobie trochę spacerować, trochę z księżną się gimnastykować, trochę pośpiewać. Abel Ganz sam zajmie się produkcją mydła!

Jak żyję nikt mi jeszcze nigdy czegoś tak dziwnego nie proponował. Wcale nie wydało mi się to nieodpowiednie. W myślach nadawałam depeszę do ojca: „Jestem właścicielką największej fabryki mydła w Niemczech – wysyłam ci w prezencie sto skrzyń – twoja córka Bella”.

– W zasadzie zgadzamy się – powiedziałam, patrząc na Ewę.

Przełknęła drugi kawałek i wzruszyła ramionami.

– Ja nie! Ja nie chcę należeć do tej fabryki. Nikt i nic mnie nie skłoni do fabrykowania mydła. Zresztą my się myjemy angielskimi pearsami i nie będę sobie psuła cery niewypróbowanym mydłem, a w dodatku fabrykacji pana i Belli.

Nie zwracałam uwagi na jej gadanie.

– Dobrze, proszę pana, ale właściwie dlaczego my jesteśmy panu do tej fabryki potrzebne? Czy bez nas nie może pan sam produkować? Przecież księżna von Büllow jest pana przyjaciółką, i to oddaną przyjaciółką, dlaczego wybrał pan nas, i to tak od razu, można powiedzieć – od pierwszego spojrzenia?

Mózg, jak się okazało, po chwilowym wstrząsie zaczął jednak normalnie funkcjonować.

Abel Ganz przysiadł się do mnie na kanapę.

– Pani tego nie rozumie, ale ja postaram się to pani wytłumaczyć. My tu mamy tylko niemieckie pieniądze, a one są teraz nic niewarte. Śmieci – nie pieniądze. Wy, to znaczy panienki, dostajecie co miesiąc dewizy, walutę hiszpańską – pesety. Właśnie za te pesety razem zrobimy fabrykę! Panienki się nie znają ani na chemii, ani na interesach, ale ja już jestem taki, że wam to chcę urządzić.

Wykluczone! – pomyślałam. Trzeba zrezygnować z depeszy do tatusia. Za nic nie chcę zostać wspólniczką mistrza teozofii. Niestety, z fabryki mydła nic nie będzie.

– Pan wybaczy – powiedziałam chłodno – ale my się do żadnych interesów nie nadajemy, tym bardziej do fabrykowania mydła. My się jeszcze uczymy, pesety ledwo starczą nam na życie.

– Niech się panienka nie kłopocze o życie – Abel Ganz bierze to w swoje ręce.

Ewa wstała z fotela.

– Nie! Nie zgadzam się ani na mydło, ani na interesy. Bella nie ma prawa sama o niczym decydować. Zresztą tym razem nie bzikuje. Bogu dzięki! Niech pan się pokłoni księżnej od nas. My złamanego grosza na tę fabrykę nie damy.

Stała i patrzyła na niego z pogardą.

– Będziecie jeszcze tego żałować! Będziecie żałować i wyrywać sobie włosy z głowy!

Wyszedł i trzasnął drzwiami.

Obie, jak prądem elektrycznym rażone, pobiegłyśmy do sypialni, każda na swoje łóżko, zanosząc się od śmiechu.

– A to ci historia! – ryczałam z twarzą ukrytą w poduszce. – A to ci dopiero teozofia!

Ewa usiadła nagle na łóżku.

– Dobrze, dobrze, rozumiem