Nigdy nie gasną - Alexandra Bracken - ebook

Nigdy nie gasną ebook

Alexandra Bracken

4,3

Opis

Drugi tom dystopijnego cyklu young adult MROCZNE UMYSŁY autorstwa Alexandry Bracken, autorki bestsellerowej „Lore” - barwnej historii o zemście i poświęceniu, pełnej wartkiej akcji i mitologicznych wątków.

Żywiołowa i emocjonalna lektura, która trzyma w napięciu do ostatniej strony.
Alexandra Bracken jest jedną z czołowych amerykańskich autorek fantasy, jej książki stale goszczą na listach bestsellerów New York Timesa. W 2018 na ekrany kinowe wszedł film na podstawie Mrocznych umysłów.

Ruby posiada umiejętności, przez które niemal straciła życie. Musi używać ich rozważnie, prowadząc niebezpieczną grę, mającą na celu obalenie skorumpowanego rządu i włamanie się do umysłów wrogów. W Lidze Dzieci nosi przydomek „Lidera”, ale ona doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kim naprawdę jest - potworem.

Kiedy Ruby odkrywa kolejne mroczne sekrety, musi rozpocząć swoją najniebezpieczniejszą misję - wydostanie się z Ligi Dzieci. Kluczowe informacje o chorobie, która zmieniła ją i innych nastolatków w przerażające i znienawidzone wyrzutki, przetrwały każdą próbę zniszczenia.  Cała prawda jest teraz w rękach Liama…

Ruby musi wiele poświęcić, by odnaleźć Liama. Jest rozdarta między dawnymi przyjaciółmi a obietnicą, którą złożyła, by służyć Lidze. Dziewczyna zrobi wszystko, aby ochronić ludzi, których kocha. Ale co, jeśli wygranie tej bitwy oznacza jednocześnie zatracenie siebie?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 627

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (33 oceny)
15
13
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Całkiem niezła

Po czterech latach wracam jak gdyby nigdy nic (pomogło wznowienie i pojawienie się na Legimi, bez tego pewnie długo jeszcze bym się zbierała) i jest zdecydowanie lepiej, niż w pierwszym tomie, ale jednak nie do końca, bo pod koniec strasznie zaczęła mi się dłużyć i nie było widać końca. Jakby na to nie patrzeć jest dość sztampowa i jestem w stanie na 99% przewidzieć, co będzie dalej, ale musze przyznać, że nie czuję, iż to zostało pierwotnie wydane dekadę temu, dobrze się zestarzała. Plus też za postaci - nie są idealne, niezniszczalne, popełniają błędy i się na nich uczą. Cieszę się, że Ruby nie aspiruje na super bohaterkę, tylko nie raz i nie dwa głośno przyznaje się do pomyłek i strachu. Wyszłam trochę znudzona, ale mega ciekawa finału.
00
centner

Nie oderwiesz się od lektury

dojrzalsi bohaterowie, mroczniejszy klimat. podobała mi się bardziej niż pierwsza
00
Malissi

Dobrze spędzony czas

"Nigdy nie gasną" to drugi tom dystopijnej serii "Mroczne umysły" autorstwa amerykańskiej pisarki. Ta część podobała mi się odrobinę bardziej niż pierwsza i nadal podtrzymuję moją opinię, że najlepszym elementem w tych książkach jest oryginalny pomysł na kreację przedstawionego świata. Tajemnicza choroba, śmierć większości amerykańskich dzieci oraz nabycie nadnaturalnych umiejętności przez pozostałych przy życiu małoletnich. Sami przyznajcie, że to wszystko brzmi niezwykle ciekawie i intrygująco. Ponadto bardzo podoba mi się podział tych nadludzkich zdolności, każda z nich jest różna i dodatkowo są oznaczane kolorami, z których każdy ma inną moc działania. W pierwszym tomie spora część fabuły skupiała się na podróży bohaterów co trochę mi  przeszkadzało, ponieważ momentami było nużąco. Tym razem ponownie mamy do czynienia z motywem drogi, jednak równocześnie otrzymujemy więcej dynamicznych akcji zaskoczeń i angażujących misji. Kreacja bohaterów oraz ich relacje również są plusem w całe...
00
patikolaczyk

Dobrze spędzony czas

Dla fanów dystopii.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Never Fade

First published by Hyperion, an imprint of Disney Book Group.

Copyright © 2013 by Alexandra Bracken

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska

Korekta: Renata Kuk, Marta Stochmiałek

Skład i łamanie: Robert Majcher

Copyright for the Polish edition © 2023 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-246-7

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2023

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2023

WSTĘP

Pierwszy raz przyśniło mi się to w drugim tygodniu pobytu w Thurmond. Później sen nawiedzał mnie regularnie przynajmniej dwa razy w miesiącu. Pewnie nie bez przyczyny narodził się właśnie tu, za buczącym elektrycznym ogrodzeniem obozu. Wszystko związane z tym miejscem redukowało człowieka do jego najpodlejszych instynktów, nieważne, ile lat minęło – dwa, trzy czy sześć. Dla ubranych w zielone mundury, zamkniętych w monotonnej rutynie czas się zatrzymał i charczał jak stary samochód. Wiedziałam, że przybywa mi lat, czasem moja zmieniająca się twarz mignęła mi w metalicznych blatach w stołówce, ale nadal czułam się młoda. To, kim byłam w obozie, odłączyło się od tego, kim byłam wcześniej, i pozostawiło mnie zagubioną gdzieś pośrodku. Zastanawiałam się nawet, czy wciąż jestem Ruby. W obozie poza swoim barakiem nie miałam imienia. Byłam numerem 3285. Plikiem na serwerze albo segregatorem zamkniętym w blaszanej szarej szafce na dokumenty. Dla ludzi, którzy znali mnie przed obozem, stałam się nieznajomą.

Sen zawsze zaczynał się od tego samego grzmotu, tej samej eksplozji hałasu. Byłam stara – powykręcana, zgarbiona i obolała – i stałam na środku ruchliwej ulicy. Być może działo się to w Wirginii, z której pochodzę. Od mojej ostatniej wizyty w domu minęło jednak tyle czasu, że nie mogłam być pewna.

Z obu stron mijały mnie samochody jadące w przeciwnych kierunkach po prostej, ciemnej drodze. Czasami słyszałam grzmot zapowiadający burzę, innym razem wycie klaksonów, które wraz ze zbliżaniem się aut przybierało na sile. Niekiedy nie słyszałam zupełnie nic.

Ale oprócz tego sen zawsze był taki sam.

Identyczna kolumna czarnych samochodów dojeżdżała do mnie i zatrzymywała się z piskiem opon, by następnie, kiedy tylko podnosiłam wzrok, zacząć się cofać. Tak jak wszystko inne. Deszcz odklejał się od miękkiego, czarnego asfaltu i unosił w idealnych, błyszczących kroplach. Słońce sunęło po niebie w odwrotnym kierunku, goniąc księżyc. Z każdym takim cyklem czułam, jak moje przygniecione wiekiem plecy odginają się kręg po kręgu, aż znowu stałam wyprostowana. Kiedy patrzyłam na swoje dłonie, widziałam, jak zmarszczki i niebieskofioletowe żyłki się wygładzają, jakby starość się ze mnie ulatniała.

Dłonie z każdą chwilą coraz bardziej malały. Droga zdawała się rosnąć, a ja tonęłam w za dużym ubraniu. Dźwięki robiły się ogłuszające, ostrzejsze i bardziej niepokojące. Czas cofał się z coraz większą siłą, zwalając mnie z nóg i taranując mój umysł.

Śniłam o zawracaniu czasu, o odzyskiwaniu tego, co straciłam, i tego, kim byłam.

Ale ten sen już do mnie nie przychodzi…

1

ZGIĘŁAM MOCNIEJ RĘKĘ W ŁOKCIU i zacisnęłam chwyt wokół gardła mężczyzny. Gumowe podeszwy jego butów waliły bezładnie o podłogę.

Wbijał paznokcie w czarny materiał mojej koszuli i rękawic, rozpaczliwie próbując się uwolnić. Jego mózg został pozbawiony dopływu tlenu, ale nie zatrzymało to przebłysków świadomości. Zobaczyłam wszystko. Jego wspomnienia i myśli paliły mnie pod powiekami żywym ogniem. Nie odpuściłam jednak, nie poddałam się nawet wtedy, kiedy przerażony umysł strażnika wydobył na powierzchnię obraz jego samego wlepiającego szeroko otwarte oczy w ciemny sufit korytarza. Może był już martwy?

Nie, nie dałabym rady go zabić. Prezentowałam się przy nim mizernie − miał rękę grubości mojej nogi. Udało mi się go zaatakować tylko dlatego, że zaszłam go od tyłu.

Trener Johnson nazywał ten chwyt neck lockiem. Can opener, crucifix, neck crank, nelson, twister, wristlock i spine crank to kilka innych, których mnie nauczył. Dzięki nim, mimo zaledwie metra sześćdziesięciu, byłam w stanie unieruchomić przeciwnika, który miał nade mną przewagę fizyczną. To wystarczało, bym mogła sięgnąć po swoją prawdziwą broń.

Mężczyzna tracił kontakt z rzeczywistością. Wniknięcie do jego umysłu przyszło mi łatwo i bezboleśnie; wszystkie wspomnienia i myśli, które docierały na powierzchnię jego świadomości, miały czarne plamy. Kolor przesiąkał przez nie jak atrament przez mokry papier. Dopiero kiedy się w nie wczepiłam, mogłam w końcu rozluźnić chwyt ręki.

Pewnie nie tego się spodziewał, kiedy wychodził na papierosa przez ukryte boczne drzwi sklepu.

Ostre pensylwańskie powietrze nadało intensywnie czerwony kolor jego policzkom porośniętym jasnym zarostem. Wypuściłam gorący wydech przez otwór w kominiarce i odchrząknęłam, w pełni świadoma, że świdruje mnie dziesięć par oczu. Przesunęłam trzęsące się palce po skórze mężczyzny. Śmierdział stęchłym dymem i miętową gumą do żucia, którą usiłował zamaskować swój obrzydliwy nałóg. Pochyliłam się i przycisnęłam do jego szyi dwa palce.

− Obudź się – wyszeptałam.

Mężczyzna z wysiłkiem uniósł powieki i szeroko otworzył oczy.

Ścisnęło mnie w żołądku.

Spojrzałam ponad ramieniem na zgromadzony za mną oddział taktyczny. Wszyscy obserwowali rozgrywającą się scenę w ciszy zza masek skrywających twarze.

− Gdzie jest więzień dwudziesty siódmy? – zapytałam.

Znajdowaliśmy się poza polem widzenia kamer systemu bezpieczeństwa – podejrzewałam, że to dzięki temu strażnik czuł się na tyle bezkarnie, że wymykał się na kilka nadprogramowych przerw – ale niczego nie pragnęłam tak bardzo, jak mieć to już za sobą.

− Pośpiesz się, do cholery! – syknęła przez zaciśnięte zęby stojąca tuż obok Vida.

Dowódca oddziału zbliżył się do mnie od tyłu, a wraz z nim fala gorąca, która sprawiła, że zadrżały mi ręce. Penetrowanie czyichś myśli nie sprawiało mi już takiego cierpienia jak kiedyś. Nie wysysało ze mnie życia i nie supłało umysłu w węzły bólu. Uwrażliwiało mnie za to na silne uczucia osób znajdujących się w pobliżu – włącznie z obrzydzeniem emanującym z dowódcy. Z jego czarną jak smoła nienawiścią.

Kątem oka widziałam ciemne włosy Roba. Na końcu języka miał rozkaz, żeby kontynuować beze mnie. Z trzech misji, w których uczestniczyłam pod jego komendą, ukończyłam tylko jedną.

− Gdzie jest Więzień Dwadzieścia Siedem? – powtórzyłam, ponaglając w myślach umysł strażnika.

− Więzień Dwadzieścia Siedem. – Kiedy powtarzał te słowa, jego ciężki wąs drgnął.

Ślady siwizny sprawiały, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Kartoteka misji, którą otrzymaliśmy w kwaterze głównej, zwanej Bazą, zawierała notatki o wszystkich żołnierzach przypisanych do tego bunkra, łącznie z nim. Max Brommel, czterdzieści jeden lat, urodzony w Cody w stanie Wyoming. Przeprowadził się do Pittsburgha w Pensylwanii, bo dostał tu pracę jako programista, którą następnie stracił wskutek krachu ekonomicznego. Miła żona, obecnie bezrobotna. Dwoje dzieci. Zmarłych.

Fale ponurych obrazów zalewały każdy ciemny zakamarek i szczelinę jego umysłu. Zobaczyłam tuzin mężczyzn takich jak on, ubranych w identyczne jasne mundury moro, wyskakujących z tylnych drzwi furgonetki. Kolejna grupa wyłaniała się z wozów bojowych, które otaczały większy pojazd pełny przestępców i podejrzanych o terroryzm − jeśli donos, który otrzymała Liga Dzieci, był prawdziwy, powinien być wśród nich również jeden z naszych najważniejszych agentów.

Patrzyłam, jak żołnierze wyprowadzają jednego… dwóch…, nie, trzech mężczyzn z ciężarówki, i nagle poczułam się spokojna. Nie byli to oficerowie Sił Specjalnych Psi ani FBI, ani CIA, a już na pewno nie oddziały SWAT ani SEAL, które mogłyby rozbić nasz niewielki oddział jednym gładkim uderzeniem. Nie, byli to przedstawiciele Gwardii Narodowej, którzy ze względu na niespokojne czasy zostali powołani do służby wojskowej. Nasz wywiad przynajmniej w tym jednym się nie mylił.

Żołnierze ciasno zasłonili głowy więźniów kapturami i popędzili ich w dół schodami opuszczonego sklepu do rozsuwanych srebrnych drzwi prowadzących do bunkra ukrytego pod ziemią.

Po tym, jak większa część Waszyngtonu została zniszczona przez – jak stwierdził prezydent Gray – „grupę wszawych dzieciaków z Psi”, naczelny wódz zadbał o to, by wzdłuż Wschodniego Wybrzeża wybudować tak zwane minifortece, na wypadek gdyby podobne zamieszki się powtórzyły. Niektóre powstały pod hotelami, inne wykuto w zboczach gór, a jeszcze inne, jak tę, umieszczono w małych miasteczkach pod sklepami albo budynkami administracji publicznej. Miały być schronami dla Graya, jego rządu i ważnych oficjeli wojskowych oraz – jak się okazało – więzieniami dla „jednostek wysoce zagrażających bezpieczeństwu narodowemu”.

Do takiego więzienia trafił Więzień 27, któremu najwyraźniej przysługiwało wyjątkowe traktowanie.

Jego cela znajdowała się na końcu długiego korytarza, dwa poziomy pod ziemią. Było to puste pomieszczenie z niskim, ciemnym sufitem. Ściany wydawały się rozmazywać wokół mnie, ale poza tym wspomnienie było stabilne. Więzień 27 na głowie miał kaptur, a stopy przykuto mu do metalowego krzesła stojącego na środku celi w kręgu światła roztaczanego przez pojedynczą gołą żarówkę.

Oderwałam się od umysłu strażnika, rozluźniając zarówno psychiczny, jak i fizyczny chwyt. Mężczyzna osunął się na pomalowaną graffiti ścianę opuszczonej pralni. Wciąż był zagubiony we mgle własnych myśli. Usuwanie z jego wspomnień mojej twarzy oraz obrazu oddziału zajmującego korytarz było jak zbieranie kamyków z dna przejrzystego, płytkiego stawu.

− Dwa poziomy pod nami, cela cztery B – powiedziałam do Roba.

Mieliśmy pobieżny szkic planu bunkra, jednak brakowało na nim wielu istotnych szczegółów. Nie poruszaliśmy się całkiem na oślep, ale do dokładności było nam daleko. Podstawowy rozkład tego rodzaju konstrukcji zawsze jest jednak mniej więcej taki sam: klatka schodowa albo szyb windy przebiegające przez całą jej wysokość i długi korytarz na każdym poziomie.

Rob wzniósł rękę, nie pozwalając mi dokończyć, i dał sygnał stojącym w tyle żołnierzom. Podałam mu kod z pamięci strażnika: 6-8-9-9-9-9-* i odsunęłam się na bok. Pociągnęłam przy tym za sobą Vidę, która warknęła i pchnęła mnie na jednego z mężczyzn.

Nie widziałam oczu Roba, bo zasłaniały je okulary noktowizyjne błyskające zielonym światłem, ale nie było mi to potrzebne, żeby odczytać jego zamiary. Nie potrzebował nas i z pewnością nie uśmiechało mu się nas za sobą wlec, bo – jako były wojskowy, o czym uwielbiał nam przypominać – mógł z łatwością załatwić tę sprawę z pomocą kilku swoich ludzi. Myślę, że przede wszystkim był wściekły o to, że w ogóle musi się tym zajmować. Prawo Ligi stanowiło, że złapanych się degraduje. Nikt się o nich nie upominał.

Jeśli Alban chciał odzyskać agenta, musiał mieć ku temu naprawdę ważny powód.

Drzwi się rozsunęły i rozpoczęło się odliczanie. Piętnaście minut na to, żeby wejść, przejąć Więźnia 27 i się ulotnić. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy tego na pewno – Rob po prostu ocenił, że tyle czasu upłynie od uruchomienia alarmów do pojawienia się posiłków.

Drzwi prowadziły na klatkę schodową na tyłach bunkra. Wiła się ona w dół i z każdym odcinkiem pogrążała głębiej w ciemności. Drogę oświetlały nam jedynie nieliczne światełka umieszone wzdłuż metalowych schodów. Usłyszałam, jak jeden z mężczyzn przecina kabel od zawieszonej nad nami kamery, i poczułam, że dłoń Vidy popycha mnie do przodu, ale zabrało mi trochę czasu – za dużo – zanim moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Drobinki środków chemicznych z pralni, zlepione z nieświeżym, suchym powietrzem paliły mnie w płucach.

Ruszyliśmy. Szybko i tak cicho, jak tylko grupa ludzi w ciężkich butach potrafi, pognaliśmy w dół.

Kiedy z Vidą dotarłyśmy do pierwszego spocznika, krew dudniła mi w uszach. Sześć miesięcy szkolenia to niedużo, ale wystarczająco, żebym nauczyła się, jak zacisnąć mocniej znajomą zbroję koncentracji wokół swojego umysłu.

Coś twardego walnęło mnie w plecy, a po chwili coś jeszcze twardszego – ramię, karabin – i jeszcze raz, i jeszcze, w końcu uderzenia stały się tak regularne, że musiałam przywrzeć do drzwi wychodzących ze spocznika. Kiedy minął nas ostatni członek oddziału, Vida wydała z siebie przenikliwy jęk. Tylko Rob się przy nas zatrzymał.

− Osłaniajcie nas, aż skończymy, a później pilnujcie wejścia. Nie opuszczajcie pozycji.

− Ale miałyśmy… − zaczęła Vida.

Stanęłam przed nią, nie pozwalając jej dokończyć. Nie, nie tak wyglądał pierwotny plan, ale to było lepsze rozwiązanie. Nie ma sensu, by którakolwiek z nas szła za nimi w głąb bunkra i ryzykowała życie. Vida wiedziała – powtarzano nam to do znudzenia – że dzisiaj to Rob jest dowódcą. A pierwsza i najważniejsza zasada – jedyna, która się liczyła w chwilach, gdy każde uderzenie serca było pełne przerażenia – stanowiła, że zawsze, nawet w obliczu walki, śmierci czy pojmania,ZAWSZE należy słuchać dowódcy.

Vida stała za mną na tyle blisko, że jej gorący oddech przenikał przez gruby splot mojej czarnej kominiarki. Czułam, jak jej wściekłość tnie zmrożone powietrze. Vida zawsze emanowała rodzajem zachłannej gorliwości, nawet wtedy, kiedy to Cate była dowódcą. Chęć wykazania się przed opiekunem niezmiennie przyćmiewała bardziej wartościowe umiejętności, które zdobyła podczas treningu. Były to dla niej: gra, wyzwanie, sposób, żeby popisać się świetną celnością, wyszkoleniem bojowym, ostrymi jak brzytwa zdolnościami Niebieskich. Dla mnie z kolei była to tylko kolejna idealna okazja, w której mogła dać się zabić. W wieku siedemnastu lat Vida być może była idealną rekrutką, którą Liga stawiała za przykład reszcie odmieńców, ale nie zdołała opanować jednego – kontroli poziomu adrenaliny.

− Nigdy więcej nie waż się mnie dotykać, szmato – warknęła niskim, pełnym wściekłości głosem. Zaczęła się wycofywać, żeby ruszyć za resztą w dół schodów. – Jesteś aż takim śmierdzącym tchórzem, że zamierzasz dać się poniżać? Nie obchodzi cię, że mają nas za nic? Ty…

Klatka schodowa uniosła się pod moimi stopami, jakby brała głęboki wdech tylko po to, by zaraz eksplodować. Nawet czas dał się zaskoczyć i zwolnił – poderwało mnie w górę, zwaliło z nóg i cisnęło na drzwi z taką siłą, że zdawało mi się, jakby wgniatały się pod naporem mojej czaszki. Vida upadła na ziemię, zasłaniając głowę, i wtedy dobiegł nas ryk granatu wstrząsowego, który rozsadził wejście w dole.

Gorący dym był tak gęsty, że aż przygniatający, ale najgorsza okazała się dezorientacja. Kiedy zmusiłam się, by otworzyć oczy, powieki paliły mnie, jakby mi je zrywano żywcem. Ciemność przenikało pulsujące czerwone światło, przedzierające się przez chmury cementowego pyłu. Stłumiony rytmiczny odgłos w uszach nie był biciem mojego serca. To był alarm.

Dlaczego użyli granatu, skoro wiedzieli, że kod do drzwi celi jest taki sam jak ten na zewnątrz? Nie było wymiany ognia – byłyśmy z Vidą na tyle blisko, że usłyszałybyśmy, gdyby do niej doszło. Teraz wszyscy się dowiedzą, że weszliśmy do środka – profesjonalny oddział się tak nie zachowuje.

Zerwałam kominiarkę i dotknęłam prawej strony twarzy. Po ukłuciu ostrego, przeszywającego bólu tkwiąca w uchu słuchawka rozprysnęła się na kawałeczki. Przycisnęłam dłoń do boku głowy i chwiejnie wstałam, usiłując odeprzeć nadchodzące jedna po drugiej fale obezwładniających nudności. Kiedy się odwróciłam, żeby odnaleźć Vidę i wyciągnąć ją po schodach z powrotem na mroźne pensylwańskie powietrze, okazało się, że jestem sama.

Z walącym z przerażenia sercem przez chwilę wypatrywałam jej ciała przez dziurę ziejącą w podłodze. Było przez nią widać pędzących żołnierzy. Oparłam się o ścianę, usiłując utrzymać się na nogach.

− Vida! – Poczułam, jak jej imię wyrywa mi się z gardła i znika zagłuszone przez dudnienie w uszach. – Vida!

Znajdujące się obok drzwi były wykręcone, wgięte i nadpalone, ale – jak się okazało – wciąż działały. Zgrzytnęły i zaczęły się rozsuwać, po czym zatrzymały się w połowie z przerażającym nieznośnym chrobotem. Na powrót przywarłam do ściany i zrobiłam dwa kroki w górę po połamanych schodach. Znowu szczelnie otuliła mnie ciemność i w tej samej chwili przez drzwi przecisnął się pierwszy żołnierz. Zaczął machać pistoletem w ciasnej przestrzeni. Wzięłam głęboki oddech i przykucnęłam. Minęła chwila, zanim odzyskałam ostrość widzenia, do tego czasu żołnierze jeden po drugim przeciskali się przez drzwi, przeskakiwali przez poszarpaną dziurę w podłodze i zbiegali w dół. Widziałam, jak dym połyka czterech, pięciu, sześciu. Miałam wrażenie, że towarzyszy temu seria dziwnych bzyczących dźwięków, i dopiero gdy wstałam, i przetarłam ręką twarz, zorientowałam się, że to, co rozlegało się w dole, to odgłosy wystrzałów.

Vida zniknęła, oddział taktyczny wpakował się w sam środek gniazda os – i to na własne życzenie – a Więzień 27…

Jasna cholera, zaklęłam w myślach, gdy wracałam na spocznik. W każdej chwili bunkier mógł wypełnić się żołnierzami. Można się było spodziewać przynajmniej dwudziestu, trzydziestu. Pomieszczenia były za małe, żeby pomieścić większą liczbę, nawet tymczasowo. To, że korytarz chwilowo był pusty, nie oznaczało, że rozgrywająca się w dole walka odciągnęła całą uwagę strażników. Wiedziałam, że jeśli mnie złapią, będzie po mnie. Miałam wrażenie, że cokolwiek postanowię, i tak czeka mnie śmierć.

W głowie miałam jednak mężczyznę, którego ujrzałam w umyśle strażnika – więźnia z kapturem na głowie.

Nie czułam się szczególnie lojalna wobec Ligi Dzieci. Wiązała nas umowa, dziwaczny słowny kontrakt, który był w takim samym stopniu rzeczowy, jak krwawy. Poza członkami mojego zespołu nie zależało mi na nikim, a już z pewnością nikomu nie zależało na mnie. Liga dbała o absolutne minimum, czyli o utrzymywanie mnie przy życiu i w gotowości do infekowania ich celów jak wirus.

Stopy miałam wciąż wrośnięte w ziemię. W scenie z Więźniem 27 było coś, co sprawiało, że ciągle od nowa odtwarzałam ją w myślach. Sposób, w jaki związali mu ręce, w jaki wiedli go w mroczne trzewia bunkra. Połyskiwanie broni, niemożność ucieczki. Czułam rozpacz kłębiącą się we mnie jak chmura pary i rozchodzącą się po całym ciele.

Wiedziałam, co znaczy być więźniem. Czuć, jak czas się zacina i staje w miejscu. Każdego dnia tracić odrobinę nadziei, że sytuacja się zmieni, że ktoś przyjdzie ci na ratunek. Doszłam do wniosku, że warto zaryzykować, nawet jeśli tylko po to, żeby do niego dotrzeć i pokazać mu, że nie jest sam, zanim nasza misja legnie w gruzach.

Nie było do niego bezpiecznej drogi, a tocząca się w dole walka zanosiła się rykiem, jaki wydają tylko karabiny maszynowe. Więzień 27 musiał wiedzieć, że w bunkrze są ludzie. I że nie mogą się do niego dostać. Musiałam strząsnąć z siebie współczucie. Musiałam porzucić przekonanie, że ci dorośli zasługują na jakąkolwiek litość, zwłaszcza agenci Ligi. Nawet nowi rekruci cuchnęli mi krwią.

Czułam, że jeśli zostanę, tam gdzie rozkazał mi Rob, mogę już nigdy nie odnaleźć Vidy. Ale wiedziałam, że jeśli się ruszę i okażę nieposłuszeństwo, wpadnie w furię.

Może chciał, żebyś stanęła, tam gdzie nastąpił wybuch, szeptał cichy głosik z tyłu mojej głowy. Może miał nadzieję…

Nie. Nie zamierzałam się teraz nad tym zastanawiać. Byłam odpowiedzialna za Vidę. Nie za Roba, nie za Więźnia 27. Za przeklętą, żmijowatą Vidę. Postanowiłam, że odegram od nowa całą scenę w głowie, kiedy już się stamtąd wydostanę, kiedy odnajdę Vidę i wrócę z nią bezpiecznie do Bazy. Nie teraz.

W uszach ciągle słyszałam dudnienie własnego pulsu, zbyt głośne, by mógł do mnie dotrzeć odgłos ciężkich kroków dobiegających z posterunku wartownika w pralni.

Żołnierz był młody. Gdybym miała go ocenić wyłącznie po wyglądzie, pomyślałabym, że jest starszy ode mnie zaledwie jakieś pięć lat. Ryan Davidson. Mój mózg otworzył odpowiednią teczkę i wydobył całą stertę niepotrzebnych informacji z kartoteki misji. Urodzony i wychowany w Teksasie. Po zamknięciu college’u, do którego uczęszczał, wstąpił do Gwardii Narodowej. Zrobił dyplom z historii sztuki.

Widzieć przed sobą czyjeś życie zamknięte w drukowanych, równych, czarnych literach to jedno. Zupełnie czym innym było stanąć twarzą w twarz z żywym człowiekiem. Poczuć jego gorący, cuchnący oddech i zobaczyć, jak tętno pulsuje mu na szyi.

− Ej, ty! – Sięgnął do boku po broń, ale kopnęłam go w rękę i posłałam karabin ze szczękiem na ziemię i w dół schodów.

Oboje rzuciliśmy się za nim.

Łupnęłam brodą o metal z taką siłą, że zatrząsł mi się mózg. Przez jedną przedziwną sekundę nie widziałam nic poza śnieżnobiałym rozbłyskiem światła. Po chwili wszystko wróciło w rozświetlonych, mocnych kolorach. Następny do świadomości przeniknął ból – kiedy żołnierz runął na mnie i powalił na ziemię, zatopiłam zęby w dolnej wardze i ją przegryzłam. Krew trysnęła na schody.

Strażnik przycisnął mnie całym swoim ciężarem. Kiedy się poruszył, wiedziałam, że sięga po krótkofalówkę. Z głośnika dobiegał kobiecy głos. Słyszałam, jak mówi: „Podaj status”, a potem „Już idę”.

Świadomość tego, jak bardzo mam przekichane, wprawiła mnie w stan, który trener Johnson zwykł nazywać kontrolowaną paniką.

Paniką, bo wyglądało na to, że sytuacja szybko się pogarsza.

Kontrolowaną, bo to ja byłam w niej napastnikiem.

Jedną rękę przygniatałam sobie klatką piersiową, druga była wklinowana między moje plecy a jego brzuch. To ona stanowiła moją szansę. Na tyle, na ile mogłam, podwinęłam mu mundur w poszukiwaniu nagiej skóry. Rozpierzchnięte macki mojego umysłu wyciągnęły się w jego kierunku i jedna po drugiej wniknęły do jego głowy. Przebiły się przez wspomnienie mojej zaskoczonej twarzy za drzwiami, przez nastrojowe niebieskawe obrazy kobiet tańczących na scenach oświetlonych przydymionym światłem, przez obraz nieznajomego mężczyzny zamierzającego się na niego pięścią…

Potem ciężar ustąpił i moje płuca na powrót zalała fala powietrza, zimnego i nieświeżego. Podniosłam się i wciągałam je łapczywie haustami na czworakach. Stojący obok strażnik rzucił się ze schodów jak zmięta kulka papieru.

− Wstawaj! Musimy…

Słowa brzmiały, jakby dochodziły spod powierzchni wody. Gdyby nie pasemka jaskrawofioletowych włosów wystających spod kominiarki, nie rozpoznałabym Vidy. Jej ciemna koszula i spodnie były podarte i wyglądało na to, że trochę kuleje, ale żyła i była obok. I to w jednym kawałku – mniej więcej. Jej głos dobiegał do mnie przez głuche dzwonienie w uszach.

− Ruszże się! – krzyczała. – Idziemy!

Rzuciła się w dół, ale chwyciłam ją za strzęp kamizelki kuloodpornej i pociągnęłam w tył.

− Wychodzimy stąd. Będziemy osłaniać wejście. Czy twój zestaw słuchawkowy działa?

− Oni tam ciągle walczą! – wrzasnęła. – Możemy im się przydać! Zabronił nam opuszczać pozycji…!

− Potraktuj to jako rozkaz ode mnie!

Musiała mi się podporządkować, tak to działało. Właśnie tego nienawidziła we mnie i całej tej sytuacji najbardziej – to ja miałam decydujący głos. To ja wydawałam rozkazy.

Splunęła mi pod stopy, ale czułam, że wspina się za mną po schodach, przeklinając pod nosem. Przeszło mi przez myśl, że z łatwością mogłaby wyciągnąć nóż i przeorać mi kręgosłup.

Strażniczka, którą zastałam na zewnątrz, wyraźnie się mnie nie spodziewała. Uniosłam dłoń i wyciągnęłam ją w jej kierunku, żeby wpłynąć na nią i ją odesłać, ale huk wystrzału pistoletu Vidy nad moim ramieniem odrzucił mnie daleko w tył, szybciej, niż struga krwi zdążyła wytrysnąć z szyi kobiety.

− Żadnego cackania się! – rzuciła Vida, wyciągając pistolet, który jakimś cudem wciąż tkwił przypięty do mojego boku, i wciskając mi go w dłoń. – Idziemy!

Zacisnęłam palce na znajomym kształcie. Był to typowy pistolet służbowy – czarny sig sauer P229 DAK – który wciąż, po wielu miesiącach nauki strzelania, czyszczenia i składania, zdawał się dla mnie za duży.

Rzuciłyśmy się pędem w noc. Usiłowałam znowu chwycić Vidę, żeby ją spowolnić, zanim wpakuje się w tarapaty, ale mi się wyrwała. Wbiegłyśmy w wąską alejkę.

Dopadłam węgła dokładnie w chwili, w której trzej żołnierze, osmoleni i krwawiący, wyciągali dwie zakapturzone postacie z czegoś, co wyglądało jak duży przydrożny rów. Ten punkt dostępu z całą pewnością nie był opisany w kartotece operacji, którą otrzymaliśmy.

Więzień 27? Nie miałam pewności. Jeńcy, których żołnierze ładowali do furgonetki, byli mężczyznami, mniej więcej tego samego wzrostu, istniała więc pewna szansa. I ta szansa miała nam właśnie odjechać sprzed nosa.

Vida przycisnęła dłoń do ucha i zacisnęła do białości usta.

− Rob nas wzywa. Potrzebuje wsparcia.

Już się odwracała, kiedy znowu ją chwyciłam. Chyba po raz pierwszy w życiu byłam odrobinę szybsza.

− Naszym celem jest Więzień Dwadzieścia Siedem – wyszeptałam, starając się zabrzmieć tak, by przemówić do jej bezrefleksyjnego poczucia lojalności wobec organizacji. – I myślę, że to właśnie on. To po niego wysłał nas Alban i jeśli się nam wymknie, całą operację trafi szlag.

− On… − zaprotestowała Vida, po czym połknęła resztę tego, co prawie wyszło z jej ust. Zacisnęła zęby i niemal niezauważalnie skinęła głową. – Jeśli nas pogrążysz, nie pójdę z tobą na dno. Zapamiętaj to sobie.

− Wezmę całą winę na siebie – powiedziałam. – Będziesz czysta.

Żadnej skazy na jej operacyjnej historii, żadnej zadry na zaufaniu, którym obdarzali ją Cate i Alban. Nic nie ryzykowała – mogła zdobyć „chwałę” za powodzenie akcji, a w najgorszym wypadku przyglądać się, jak ja zostaję ukarana i upokorzona.

Nie spuszczałam oczu z wydarzeń rozgrywających się przed nami. Widziałam trzech żołnierzy – byłam w stanie rozprawić się z nimi za pomocą kul, ale żeby naprawdę wykorzystać sytuację, musiałam podejść na tyle blisko, by móc ich dotknąć. Było to jedyne i frustrujące ograniczenie moich zdolności, którego wciąż nie przezwyciężyłam mimo forsownych ćwiczeń, do których zmuszała mnie Liga.

Niewidzialne macki mieszkające w mojej czaszce niecierpliwiły się, jak gdyby oburzone, że nie mogą działać samodzielnie.

Wbiłam wzrok w najbliższego żołnierza i starałam się wyobrazić sobie długie, wijące się palce wyciągające się ku niemu, pokonujące dzielącą nas przestrzeń, by wniknąć do jego niestrzeżonego umysłu. Przypomniałam sobie, że Clancy to potrafił. Nie musiał dotykać ludzi, żeby wejść w ich myśli.

Przełknęłam krzyk frustracji. Potrzebowałyśmy czegoś innego. Czegoś, co odwróciłoby ich uwagę, czegoś, co…

Vida miała mocne plecy i silne kończyny, dzięki czemu nawet jej najbardziej ryzykowne akcje były pełne gracji i zdawały się przychodzić jej z łatwością. Zobaczyłam, jak unosi pistolet i namierza cel.

− Zdolności! – syknęłam. – Vida, żadnej broni. Zaalarmujemy innych!

Spojrzała na mnie, jakby mózg wyciekał mi przez nos w postaci papki. Zastrzelenie żołnierzy było szybkim rozwiązaniem, obie byłyśmy tego świadome, ale gdyby chybiła i trafiła któregoś z więźniów albo gdyby odpowiedzieli ogniem…

Opuściła broń i westchnęła z irytacją. Następnie wyrzuciła obie ręce do przodu. Poderwała w górę oficerów Gwardii Narodowej z taką dokładnością i siłą, że wylądowali w połowie kwartału, na zaparkowanych tam samochodach. Nie dość, że Vida była fizycznie najszybsza i najsilniejsza z nas oraz miała najlepszą celność, to oczywiście musiała też najlepiej kontrolować swoje zdolności.

Pozwoliłam wyłączyć się części mojego mózgu odpowiedzialnej za emocje. Najcenniejszą umiejętnością, której nauczyła mnie Liga Dzieci, było pozbycie się strachu i zastąpienie go czymś nieskończenie zimniejszym. Uspokój się, uspokój, skup się, opanuj nerwy – udało się. I chociaż krew szumiała mi w żyłach, ruszyłam w kierunku więźniów.

Cuchnęli wymiocinami, krwią i ludzkimi nieczystościami. Zupełnie inaczej niż sterylne, czyste wnętrze bunkra przesiąknięte smrodem wybielacza. Żołądek podszedł mi do gardła.

Więzień leżący bliżej kulił się przy rowie, wznosząc związane ręce nad głowę. Koszulę miał w strzępach, spod których wyłaniały się pręgi, poparzenia i sińce, sprawiające, że jego plecy wyglądały bardziej jak talerz surowego mięsa niż ciało.

Mężczyzna odwrócił się w kierunku odgłosu moich kroków, wychylając twarz zza osłony ramion. Zerwałam mu kaptur z głowy. Na końcu języka miałam słowa otuchy, ale na jego widok połączenie między moim mózgiem a ustami zostało zerwane. Spod czupryny rozczochranych blond włosów patrzyły na mnie zmrużone niebieskie oczy. Nie byłam w stanie nic zrobić, nic powiedzieć, nie po tym, jak pochylił się głębiej w krąg jasnożółtego światła latarni.

− Rusz się, ofiaro! – krzyknęła Vida. – Co tak wolno?

W jednej chwili poczułam, jak odpływa ze mnie cała krew, szybko i sprawnie, jakby strzelono mi prosto w serce. I nagle to do mnie dotarło – zrozumiałam, dlaczego Cate na samym początku tak uparcie walczyła, żeby przepisać mnie do innej misji, dlaczego zakazano mi wchodzić do bunkra, dlaczego nie podano żadnych informacji o więźniu. Nie dostałam imienia ani opisu. Nikt mnie nie ostrzegł.

Twarz, na którą teraz patrzyłam, była szczuplejsza, ściągnięta i zmęczona, ale znałam tę twarz. Ja ją…

Tylko nie on, pomyślałam, czując, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Nie on.

Widząc moją reakcję, powoli wstał. Szelmowski uśmiech przebijał się przez grymas bólu. Z trudem trzymał się na nogach i chwiejnie ruszył w moją stronę. Pomyślałam, że wygląda na rozdartego pomiędzy ulgą a pośpiechem. Kiedy jednak w końcu się odezwał, południowy zaśpiew w jego akcencie był ciepły jak nigdy, choć jego głos okazał się głębszy i bardziej szorstki.

− Czy… wyglądam tak znakomicie, jak się czuję?

I przysięgam. Przysięgam. Poczułam, że czas przestał istnieć.

2

OTO JAK SZUKAĆ LIGI DZIECI: NIE SZUKAĆ.

Nie rozpytuje się o nią, bo nikt w Los Angeles nigdy nie przyzna, że ta organizacja działa w mieście, by nie dać prezydentowi Grayowi wrzodu do rozdrapywania. Wystarczająco szkodliwa dla biznesu była już obecność Koalicji Federalnej. Ci, którzy byli gotowi zdradzić do niej drogę, wykaszliwali wskazówki po cenie, którą mogli zapłacić tylko nieliczni. Liga nie prowadziła polityki otwartych drzwi, zjawiania się bez zapowiedzi. Każdy, kto rzuciłby jej agentowi choćby ukradkowe spojrzenie, był zgodnie z polityką organizacji likwidowany.

To Liga odnajdywała ciebie. Przechwytywała tych, którzy byli wystarczająco cenni. Gotowych walczyć. To było pierwsze, czego się nauczyłam od Cate, kiedy wieziono mnie do Bazy – pierwsza prawdziwa myśl, która wyklarowała się w moim umyśle, gdy należący do Ligi samochód terenowy pędził autostradą, kierując się prosto do serca miasta.

Kwatera główna – Baza, jak ją wszyscy nazywaliśmy – była ukryta dwa poziomy poniżej fabryki plastikowych butelek, która uparcie, choć ledwo, zipała, przyczyniając się do gęstnienia brązowej mgły oblepiającej centrum fabrycznego okręgu Los Angeles. Wielu agentów Ligi i jej wysokich rangą urzędników „pracowało” dla P&C Bottling, Inc. na papierze.

Zaciskałam w pięści dłonie na kolanach. W Thurmond przynajmniej mogliśmy patrzeć w niebo. Przez elektryczne ogrodzenie widziałam drzewa. Teraz pozbawiono mnie nawet tego – do czasu, aż Liga zdecyduje, że wolno mi wyjść na powierzchnię i się rozejrzeć.

− Właścicielem jest Peter Hinderson. Pewnie spotkasz go w którymś momencie. Od samego początku z oddaniem wspiera wysiłki Ligi. – Cate przygładziła włosy i zebrała je z tyłu w kucyk, podczas gdy samochód skręcił w stronę czegoś, co wyglądało jak kolejny parking.

Tak prezentowało się Los Angeles – wyblakła farba w kolorach zachodzącego słońca i beton.

− Hinderson wspierał wybudowanie Bazy. Znajduje się ona bezpośrednio pod należącą do niego fabryką. Dzięki temu jesteśmy niewykrywalni dla satelitów szpiegowskich: ciepło ulatniające się z naszych systemów wentylacyjnych, które ewentualnie mogłyby wychwycić, można z łatwością uzasadnić.

Brzmiała, jakby była z tego niewiarygodnie dumna, a ja, szczerze mówiąc, miałam to zupełnie gdzieś. Przelot samolotem z Marylandu konkurował o podium w przyprawieniu mnie o najsilniejszy, oślepiający ból głowy z chorobą lokomocyjną, która dopadła mnie w drodze z lotniska, oraz z typowym dla miast uporczywym smrodem benzyny. Całą sobą tęskniłam do słodkiego, czystego powietrza Wirginii.

Pozostali agenci wysiedli ze swojego samochodu. W chwili, w której nas zauważyli, wszystkie rozmowy i śmiech ucichły. Czułam na sobie ich spojrzenia przez cały lot. Najwyraźniej wystarczającą rozrywką było dla nich zastanawianie się, jak muszę być ważna dla Cate, skoro zorganizowała dla mnie tak szeroko zakrojoną akcję poszukiwawczą. Rzucali we mnie słowami jak papierowymi samolocikami – szpieg, uciekinierka, Czerwona. Za każdym razem jednak chybiali.

Zostałyśmy w tyle, podczas gdy pozostali agenci ruszyli w kierunku srebrnej windy na przeciwległym końcu parkingu. Stukot ich kroków na pomalowanym betonie roznosił się echem. Cate odegrała sprytne przedstawienie, podczas którego rozwlekała wypakowywanie rzeczy z bagażnika. Każdy jej ruch był do bólu powolny, idealnie zaplanowany w celu puszczenia wszystkich przodem. Czekałam, aż nadejdzie nasza kolej, przytulając do piersi skórzaną kurtkę Liama.

Cate przyłożyła kartę identyfikacyjną do czarnego czytnika obok drzwi windy, na co ta z łoskotem wjechała na nasz poziom. Weszłam do środka i utkwiłam wzrok w suficie do czasu, aż drzwi znowu błyskawicznie się otworzyły i uderzyła nas ściana ciężkiego, wilgotnego powietrza.

Podejrzewałam, że kiedyś były to kanały – a nawet byłam tego pewna, sądząc po szczurach, gryzącym smrodzie i słabej wentylacji. Wyszłyśmy z widy i uruchomiłyśmy zapewne umieszczone gdzieś czujniki ruchu, bo w tym samym momencie wzdłuż obu ścian zapaliły się nędzne sznury maleńkich światełek, które oświetlały jaskrawe plamy graffiti i kałuże utworzone przez skraplającą się wodę, skapującą z sufitu z przeciągłym, głośnym dźwiękiem.

Wpatrywałam się w Cate, czekając na puentę tego żałosnego dowcipu. Ale tylko wzruszyła ramionami.

− Wiem, że nie jest tu… pięknie, ale z czasem zaczniesz… Cóż, nikt nie jest tym zachwycony. Po kilku wycieczkach na powierzchnię i z powrotem przyzwyczaisz się.

Cudownie.Wprost nie mogę się doczekać.

Przejście wzdłuż jednego kwartału, kiedy trzeba było oddychać wilgotnym, zapleśniałym powietrzem, wystarczało, żeby człowiekowi zrobiło się niedobrze. Cztery kwartały niemal przekraczały granicę ludzkiej wytrzymałości. Sufit był na tyle wysoko, że większość z nas mogła spokojnie się wyprostować, chociaż wielu wyższych agentów – łącznie z Robem – musiało się schylać pod każdą z metalowych belek. Ściany zakrzywiały się wokół kanału jak zmarszczki wokół ust wykrzywionych w uśmiechu, zamykając nas w ciemności. Kanał był obskurny, ale na tyle szeroki, że mogłyśmy iść obok siebie i po bokach zostawało jeszcze trochę wolnej przestrzeni.

Cate spojrzała w górę i pomachała do jednej z czarnych kamer, pod którą przechodziłyśmy, po czym skierowała się do srebrnych drzwi na końcu przejścia.

Nie wiem, co w tym widoku sprawiło, że zaczęłam się cofać. Może poczucie nieodwołalności. Dotarło do mnie, jak ciężko będę musiała pracować, jak bardzo ostrożna i cierpliwa być, żeby dać Liamowi czas na dotarcie do miejsca, w którym nie zdołają go tknąć. Dopiero wówczas będę mogła się stąd wyrwać.

Czytnik zapiszczał trzy razy, po czym zapalił się na zielono. Cate przypięła identyfikator z powrotem do szlufki na pasku. Drzwi się otworzyły i zalała nas fala oczyszczonego powietrza – odgłos westchnienia ulgi Cate zlał się z jego szumem.

Odsunęłam się, zanim zdążyła chwycić mnie za rękę. Jej uprzejmy uśmiech przyprawiał mnie o dreszcze.

− Witaj w Bazie, Ruby. Zanim cię oprowadzę, chciałabym, żebyś poznała kilka osób.

− Dobrze – wymamrotałam.

Wlepiłam wzrok w długą ścianę korytarza, na której wisiały setki pożółkłych kartek. Poza nimi nie było tam nic. Przed nami rozciągała się ciemność rozświetlona jedynie migoczącym światłem z długich fluorescencyjnych rurek nad naszymi głowami.

− To karty powołań do służby wszystkich naszych agentów – powiedziała Cate, kiedy przechodziłyśmy obok.

W obliczu kryzysu Gray zarządził obowiązkowy pobór, co oznaczało, że każdy, kto nie ukończył czterdziestego roku życia, w którymś momencie miał zostać wezwany do służby krajowi – albo w siłach pokojowych w ramach Gwardii Narodowej lub straży granicznej, albo w SSP w celu opieki nad odmieńcami w obozach rehabilitacyjnych. Pierwsza fala rekrutów składała się głównie z niechętnych dwudziestolatków, którzy byli za starzy, żeby dotknęła ich OMNI, ale równocześnie za młodzi, by doświadczyć utraty własnych dzieci.

− Wielu naszych agentów to byli wojskowi jak Rob – podjęła znowu Cate. – Jeszcze większą grupę stanowią cywile, którzy wierzą w Albana i jego misję poszukiwania prawdy albo usiłują zdobyć trochę więcej informacji o tym, co stało się z ich dziećmi czy rodzeństwem. Mamy ponad trzystu agentów w czynnej służbie i około setki odpowiedzialnych za monitorowanie Bazy, prowadzenie szkoleń i sprawy techniczne.

− Ile dzieci?

− Dwadzieścioro sześcioro, wliczając ciebie i Martina. Sześć czteroosobowych zespołów, każdy przypisany do agenta. Opiekuna, jak nazywa nas Alban. Będziesz trenować z resztą mojego zespołu, a później uczestniczyć w operacjach taktycznych.

− Liga wyciągnęła ich wszystkich z obozów? – zapytałam.

Przy kolejnych drzwiach Cate znowu musiała użyć identyfikatora.

− Nie, tylko czworo w ciągu pięciu lat istnienia. Przekonasz się, że te dzieciaki pochodzą z całego kraju. Niektóre, jak Vida i Jude, których za chwilę poznasz, trafiły tu, gdy zaczęły się wywózki. Innym się poszczęściło i zostały przechwycone podczas transportów albo kiedy zjawiali się po nich żołnierze SSP. Mamy też kilku odmieńców, jak Nico, kolejny członek mojego zespołu. Chłopak ma… interesującą historię.

Nie potrafiłam stwierdzić, czy to miała być przynęta.

– Interesującą?

− Pamiętasz, co mówiłam ci o Leda Corporation? O tym, jak rząd przyznał im grant na badania nad OMNI? Nico był… − Dwa razy odchrząknęła. – Był jednym z podmiotów. Jest u nas od kilku tygodni, więc będziecie się mogli uczyć razem. Trzeba z nim jednak uważać, bo wciąż jest dość kruchy.

Od razu się zorientowałam, że korytarz nie odzwierciedlał tego, jak prezentuje się reszta konstrukcji. Wyglądało to tak, jakby po skończeniu wejścia albo wyczerpały się im fundusze, albo uznali, że nie ma sensu kontynuować. Miałam wrażenie, że jestem na niedokończonym placu budowy. Za ściany robiły gołe, szare żelbetowe bloki, a za podłogę – pomalowany beton. Wszystko było z betonu, wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć. Miejsce wyglądało tak, że równie dobrze mogło być częścią Thurmond.

Nisko zawieszone sufity były poprzecinane rurami i kablami elektrycznymi w jaskrawych owijkach. I chociaż Baza była nieporównywalnie jaśniejsza od prowadzącego do niej kanału, to pozbawiona dopływu światła słonecznego, tonęła w chorobliwym, anemicznym blasku migających świetlówek.

Najbardziej osobliwą cechą tego miejsca był jego kształt. Drzwi wejściowe prowadziły bezpośrednio do położonego centralnie dużego, okrągłego pomieszczenia, otoczonego przez obłe szklane ściany. Z tego, co zdążyłam zauważyć, korytarz, w którym stałyśmy, opasywał je wokoło, a od niego w linii prostej odchodziły przynajmniej cztery oddzielne przejścia.

− Czym jest Nico? – Idąc, strzelałam oczami na prawo, na osoby krzątające się po dużym pomieszczeniu.

Na ścianach wisiało kilka telewizorów, pod którymi przy okrągłych stolikach, wyglądających na kawiarniane, agenci Ligi grali w karty, jedli albo czytali.

Okrągły korytarz nie był ciasny, ale nie należał do przestronnych. Za każdym razem, kiedy chciała nas wyminąć więcej niż jedna osoba, ktoś musiał ustąpić.

Dwie pierwsze napotkane osoby, młode agentki w mundurach wojskowych, potwierdziły moje kolejne podejrzenie: byłam tu spalona. Kiedy ich wzrok napotkał wzrok Cate, miło się uśmiechnęły, ale kiedy przeniósł się na mnie, ominęły nas i pośpiesznie ruszyły dalej.

− Czym jest? – powtórzyłam, gdy jednak zobaczyłam, że jasnoniebieskie oczy Cate zachodzą mgłą niezrozumienia, doprecyzowałam: − Jaki ma kolor?

− Nico jest Zielony. Ma niesamowitą smykałkę do technologii. Przetwarza wszystko jak program komputerowy. Vida jest Niebieska. Jude Żółty. To jedyny zespół, który ma mieszane zdolności. Pozostałe są wyłącznie jednokolorowe i udzielają określonego rodzaju wsparcia podczas operacji. Jesteś tu na razie jedyną Pomarańczową.

Po prostu świetnie. Jestem częścią tęczowej gromady. Do kompletu potrzebowaliśmy jeszcze tylko Czerwonego.

− Inne zespoły się dopełniły i tobie zostały same niedobitki?

Uśmiechnęła się.

− Nie. Po prostu skrupulatnie dobieram sobie podopiecznych.

W końcu opuściłyśmy zewnętrzny pierścień i schylając głowy, ruszyłyśmy jednym z prostych korytarzy. Cate milczała. Nie odezwała się ani słowem nawet do grupek agentów, którzy przeciskali się obok. Ciekawskie spojrzenia odprowadziły nas pod same drzwi, na których widniało nazwisko Cate – za każdym razem, kiedy ktoś wbijał we mnie wzrok, miałam wrażenie, jakby przejeżdżał mi wzdłuż kręgosłupa poszarpanymi paznokciami.

− Gotowa? – zapytała, jakbym miała wybór.

Jest coś bardzo osobistego w odwiedzaniu czyjejś sypialni. Patrząc na maleńkie drobiazgi, które Cate zdołała tam przemycić, czułam się niezręcznie. Pokój był ciasny, ale dało się w nim mieszkać – kompaktowy, lecz nie klaustrofobiczny. Prycza stała wciśnięta w kąt, a za nią na ścianie wisiała brudna patchworkowa makatka. Wzór w jasnoczerwone i żółte stokrotki przebijał się nawet przez najgorsze plamy na materiale. Na karcianym stoliku, który służył za biurko, dostrzegłam komputer, torebkę, lampkę i dwie książki.

Wszędzie wisiały obrazki.

Malunki dłońmi pokrytymi farbą, ludzkie sylwetki powołane do życia pociągnięciami małych paluszków. Wykonane ołówkiem portrety twarzy, których nie rozpoznawałam. Pejzaże węglem, prezentujące się tak surowo, jak życie pod ziemią. Fotografie ciepłych miejsc i ośnieżonych gór oklejały ściany w równych rzędach, zbyt daleko od moich oczu, bym mogła dostrzec każdy piękny, błyszczący szczegół. Nie wspominając o tym, że zasłaniały mi je trzy postacie.

Wysoki, chudy jak patyk dzieciak chodził tam i z powrotem na półmetrowym odcinku między biurkiem a pryczą. Kiedy weszłyśmy, zatrzymał się nagle i odwrócił w naszą stronę, kołysząc czupryną rudoczerwonych loków. Twarz mu się rozpromieniła i rzucił się na Cate, zaciskając jej na szyi ramionka cieniutkie jak ołówki.

− Tak się cieszę, że wróciłaś! – W jego głosie było słychać ulgę.

− Ja też – odpowiedziała Cate. – Jude, to jest Ruby.

Jude wyglądał jak obleczony skórą szkielet i sprawiał wrażenie, że rośnie w tempie dziesięciu centymetrów na pięć dni. Nie był brzydkim dzieckiem, ale kiedy się na niego spojrzało, od razu było wiadomo, że natura jeszcze nie dokończyła dzieła. Kiedyś miał dorosnąć do swojego długiego, prostego nosa, ale wielkie brązowe oczy były jak rodem z kreskówki.

Wyglądał na trzynaście, może czternaście lat, ale poruszał się, jakby jeszcze nie opanował sztuki kontrolowania swoich pająkowatych kończyn.

− Miło cię poznać! – powiedział. – Dopiero teraz wróciłaś? Przez cały ten czas byłaś w Wirginii? Cate opowiadała, że was rozdzielono i że strasznie się martwiła, że coś ci się…

Zanim skończył jedno słowo, zaczynał następne. Zmrużyłam oczy, usiłując uwolnić się z jego uścisku.

− Judith, koleżanka ma już dość czułości. – Znad ramion chłopca dobiegł niski kobiecy głos. – Daj jej spokój.

Jude natychmiast się cofnął, chichocząc nerwowo.

− Przepraszam, nie gniewaj się – rzucił. – Miło cię poznać. Cate dużo nam o tobie opowiadała. Podobno byłaś w tym samym obozie co Martin?

Kiedy wypowiadał imię drugiego Pomarańczowego, w jego głosie pojawił się dziwny zgrzyt: zrobił się bardziej piskliwy, po czym się załamał.

Pokiwałam głową. Wiedział, kim jestem. I mimo to mnie dotknął. Co za odważny, głupi dzieciak.

− Na łóżku siedzi Vida. – Cate popchnęła mnie w kierunku dziewczyny.

Siła jej spojrzenia sprawiła, że poczułam się osaczona. Nie mam pojęcia, jak mogłam jej nie zauważyć. Siedziała na pryczy ze skrzyżowanymi rękami i nogami całkowicie, totalnie obojętna. Teraz, kiedy na nią patrzyłam, poczułam, że się kurczę.

Nie przesadzam, była prześliczna. Idealna mieszanka ras – błyszcząca brązowa skóra, która przywodziła na myśl ciepłe jesienne popołudnie, oczy w kształcie migdałów i włosy zafarbowane na sinoniebiesko. Takie twarze widuje się w kolorowych pismach: wydatne kości policzkowe i pełne usta, na których cały czas zdawał się gościć zuchwały uśmieszek.

− Cześć. Miło, że w końcu się do nas pofatygowałaś. – Miała mocny głos, a każdemu jej słowu zdawało się towarzyszyć tąpnięcie.

Kiedy wstała, żeby uściskać Cate, poczułam się jak kilkucentymetrowe chuchro.

Nie wróciła na miejsce, tylko powoli wsunęła się między Cate a mnie. Znałam tę postawę. Nieraz przybierałam ją w stosunku do Zu, Pulpeta czy Liama. Nieraz oni robili to samo. Stojąc plecami do kobiety, Vida uważnie mi się przyglądała.

− Biedactwo. Trzymaj się mnie, a nic ci nie będzie.

Co ty nie powiesz, odparowałam w myślach, jeżąc się na jej ton.

Kiedy odwróciła się do Cate, znowu była słodka jak miód. Wyraźnie promieniała z radości.

− Tam, w kącie, to Nico. – Vida przejęła prezentację. – Stary, mógłbyś się odłączyć na dwie sekundy?

Nico siedział na podłodze, oparty o maleńką komodę. Z jakiegoś powodu wydał mi się mały i natychmiast zrozumiałam, co Cate miała na myśli, kiedy powiedziała, że jest kruchy. Nie chodziło o jego postawę czy sylwetkę, choć był drobny, ale o ściągniętą napięciem twarz. Niesforne pasemko kruczoczarnych włosów wymknęło się z utrwalonego żelem zaczesu, kiedy powiedział:

− Cześć, miło cię poznać.

Zaraz potem opuścił oczy na małe czarne urządzenie, które trzymał w dłoniach, i palce znowu zaczęły podskakiwać na klawiaturze. Światło wyświetlacza zabarwiało jego skórę na nienaturalnie biały kolor, podkreślając niemal czarne oczy.

− Jaka jest twoja historia? – zapytała mnie Vida.

Zesztywniałam i zaplotłam ramiona na piersi tak samo jak ona. Wiedziałam, bez cienia wątpliwości, że jeśli ma się nam udać – jeśli mam mieszkać z tymi dziećmi, spędzać z nimi czas i trenować – musi istnieć między nami dystans. Przez ostatnie kilka tygodni życie nieraz udowodniło mi, że im lepiej kogoś poznajemy, tym bardziej nam na nim zależy. To nieuchronne. Granice się zacierają i później, kiedy przychodzi rozłąka, utrata relacji staje się nieznośnym cierpieniem.

Nawet jeśli chciałabym opowiedzieć im o Thurmond, nie znalazłabym słów, żeby opisać ten ból. Jak miałabym sprawić, żeby zrozumieli, skoro na samą myśl o ogrodzie, fabryce i infirmerii dławił mnie gniew. Piekący ból wypełniał klatkę piersiową i nie opuszczał mnie przez wiele dni, tak jak zapach wybielacza, który odparzał nam dłonie w pralni.

Wzruszyłam ramionami.

− A co z Martinem? – zapytał Jude. Wykręcał sobie palce tak mocno, że zaróżowiły mu się całe dłonie. – Będziemy mieć piątego w zespole?

Cate bez wahania odparła:

− Martin został przeniesiony do Kansas. Będzie współpracował z tamtejszymi agentami.

Vida z impetem odwróciła się w jej stronę.

− Serio?

− Tak. Ruby zajmie jego miejsce jako lider zespołu.

Szybko poszło. Cała sztuczna grzeczność, na jaką Vida zdobywała się dotąd ze względu na Cate, uleciała z niej z gwałtownym wydechem. Przez chwilę w jej oczach błysnęło poczucie zdrady. Dosłownie przełknęła te słowa i pokiwała głową.

− Zaraz, zaraz. Co? – wybąkałam.

Nie chciałam tego. O nic takiego nie prosiłam.

− Fajnie! Pogratulować! – Jude zawadiacko klepnął mnie w ramię, dzięki czemu otrząsnęłam się z oszołomienia.

− Wiem, że wszyscy pomożecie Ruby zadomowić się i pokażecie jej, co i jak – powiedziała Cate.

− Pewnie – syknęła Vida przez zęby. – Oczywiście. Jesteśmy do jej usług.

− Chodźmy razem na kolację – zaproponował wesoło Jude. Był całkowicie i beztrosko nieświadomy tego, że Vida raz po raz zaciska i rozluźnia pięści. – Dziś będzie makaron!

− Muszę się zameldować u Albana, ale wy idźcie. Potem możecie pokazać Ruby, gdzie są łóżka, i pomóc jej się rozgościć – powiedziała Cate.

Kiedy tylko wyszła za drzwi i je za sobą zamknęła, poczułam, jak ktoś chwyta mnie za kucyk, szarpie i ciska na najbliższą ścianę. Przed oczami zobaczyłam czarne plamy.

− Vida! – krzyknął zdumiony Jude tak głośno, że nawet Nico podniósł wzrok.

− Jeśli chociaż przez sekundę pomyślałaś, że nie wiem, co wydarzyło się naprawdę, to cholernie się mylisz – syknęła Vida.

− Zejdź mi z oczu – odparowałam.

− Wiem, że historyjka o tym, że Cate cię zgubiła, to bujda. Wiem, że zwiałaś – nie odpuszczała. – Spróbuj znowu ją skrzywdzić, a rozerwę cię na strzępy.

− Nic o mnie nie wiesz. – Niespodziewanie udzielił mi się jej gniew.

− Wiem tyle, ile potrzeba – warknęła. – Wiem, czym jesteś. Wszyscy wiemy.

− Wystarczy! – Jude chwycił mnie za rękę i pociągnął w tył. – Idziemy na kolację, Vi, możesz iść z nami albo nie.

− Smacznego – rzuciła słodkim głosem, ale emanująca od niej furia przecięła dzielącą nas przestrzeń i zacisnęła się wokół mojej szyi jak pięść.

Jak obietnica.

Nie do końca rozumiałam, dlaczego widok pustych miejsc przy otaczających nas stołach tak bardzo mnie dotknął. Może z tego samego powodu Jude czuł, że musi wypełnić ciszę, i przez cały posiłek nie przestawał paplać.

Wystarczyło, że usiedliśmy przy jednym z mniejszych okrągłych stolików, a wielu agentów i kilkoro starszych dzieci wstało od swoich. Niektórzy zabrali tacki i wyszli z auli, inni zaś przenieśli się do zatłoczonych stołów stojących dalej. Próbowałam sobie wmawiać, że to nie z mojego powodu, są jednak pewne myśli, które żyją w naszych umysłach jak przewlekła choroba. Czasem wydaje się nam, że je pokonaliśmy, ale okazuje się, że tylko przerodziły się w nowe, jeszcze mroczniejsze formy. To oczywiste, że wstali i wyszli, szeptał mi do ucha znajomy głos. Czemu mieliby chcieć przebywać blisko czegoś takiego jak ty?

− …jest miejsce, w którym jemy i spędzamy czas, kiedy mamy trochę wolnego. Po posiłkach wszystko jest sprzątane, więc można pograć w karty albo w ping-ponga czy nawet pooglądać telewizję – opowiadał Jude z ustami pełnymi sałaty. – Czasami któryś z agentów przynosi nam jakiś nowy film, ale ja przez większość czasu przesiaduję na dole w sali komputerowej…

W tym okrągłym pomieszczeniu czułam się nieswojo i byłam jakby oszołomiona. Wrażenie to potęgowała obecność dziesięciu telewizorów, na których nadawano jedyny istniejący kanał wiadomości krajowych – okazuje się, że jeśli jest się skorym, by wskoczyć do prezydenckiej kieszeni, można tam znaleźć sporo pieniędzy – albo nad wyraz interesujący niemy szum. Nie miałam siły wysłuchiwać okropieństw, które akurat wałkowali prezenterzy. Znacznie bardziej interesujące było obserwowanie, do których stolików przysiadają się osoby wchodzące kolejno do auli. Dzieci najpierw podchodziły do szwedzkiego stołu, po czym dołączały do rówieśników. Mięśniacy, zapewne byli wojskowi, przysiadali się do grupy identycznych sobie – różnorodności towarzystwu dodawały jedynie nieliczne agentki, siedzące tu i tam.

Tak bardzo skupiłam się na liczeniu kobiet, że zauważyłam Cate, dopiero kiedy stanęła bezpośrednio za Jude’em.

− Alban chciałby cię zobaczyć – powiedziała jakby nigdy nic i sięgnęła po moją tacę.

− Jak to? Po co?

Jude najwyraźniej odebrał moje wzburzone spojrzenie jako przejaw strachu, bo wyciągnął dłoń i poklepał mnie po ramieniu.

− Nie ma się czego bać! On jest naprawdę miły. Jestem pewny, że… Na pewno chce z tobą pogadać, bo to twój pierwszy dzień. Będzie dobrze. Musisz to tylko odbębnić.

− Jasne – wymamrotałam, ignorując nutkę zazdrości, którą wyczułam w jego głosie. Najwyraźniej nie codziennie dostawało się takie wezwanie. – Na pewno.

Cate wyprowadziła mnie z powrotem na korytarz. Moją tacę zostawiła na wózku obok drzwi. Zamiast skręcić w prawo albo w lewo, pokierowała mnie do drzwi w naprzeciwległej ścianie, których wcześniej nie zauważyłam, a następnie niemal wciągnęła na schody znajdujące się za nimi. Minęłyśmy drugi poziom i krętą klatką schodową dotarłyśmy do trzeciego. Kiedy Cate pchnęła drzwi, od razu zrobiło mi się lepiej. W porównaniu z przyprawiającą o ciarki wilgocią wyższych pięter to było cieplejsze i suchsze. Nie przeszkadzał mi nawet zapach elektryczności i gorącego plastiku, dochodzący z obszernego pomieszczenia komputerowego, które znajdowało się dokładnie pod aulą.

− Przepraszam – powiedziała Cate. – Wiem, że jesteś wykończona, ale Alban niezwłocznie chce cię poznać.

Splotłam dłonie za plecami, żeby ukryć, że zaczęły mi drzeć. Podczas lotu Cate starała się nakreślić szlachetny obraz Albana i przedstawiła go jako człowieka prawdziwie światłego − amerykańskiego patriotę z krwi i kości. Co, muszę przyznać, kłóciło się nieco z wszystkim innym, co o nim słyszałam: że jest terrorystą, który koordynował ponad dwieście strajków w całym kraju, wymierzonych przeciw prezydentowi Grayowi, i że zamordował przy tym pokaźną liczbę cywilów. Dowody na to otaczały mnie ze wszystkich stron. Agenci obwiesili ściany artykułami z gazet i wydrukami zdjęć, jakby śmierć i zniszczenie były czymś, co należy celebrować.

Oto co wiedziałam o Johnie Albanie z własnego doświadczenia: założył organizację o nazwie Liga Dzieci, ale był chętny wyciągać z obozów tylko tych odmieńców, których uważał za potężnych. Użytecznych. Obawiałam się, że jeśli jest pamiętliwy, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostanę ukarana za to, że z całych sił zamierzam sabotować jego plany.

Przeszłyśmy na drugą stronę pętli. Cate przyłożyła identyfikator do czarnego czytnika i czekała, aż zapiszczy. W głębi serca miałam nadzieję, że zielona lampka się nie zapali.

Kiedy ruszyłyśmy w dół betonowymi schodami, całe ciepło się ulotniło. Drzwi zasunęły się za nami z trzaskiem i szczelnie wessały się we framugę. Odwróciłam się, zaskoczona, ale Cate delikatnie popchnęła mnie do przodu.

Znalazłyśmy się w kolejnym korytarzu, ale innym niż te, które widziałam na poziomie pierwszym. Światło nie było tu tak mocne, a lampy wydawały się ustawione na tryb migający. Jedno spojrzenie wystarczyło, bym się wycofała i by serce podeszło mi do gardła. Przed oczami stanął mi Thurmond – wycinek tego, czym dla mnie był. Zardzewiałe metalowe drzwi, grube ściany z pustaków, z małymi okienkami wychodzącymi z cel. To więzienie miało jednak dwanaścioro drzwi zamiast dziesiątków i tkwiło w nim dwanaście osób zamiast tysięcy. Zjełczały smród zmieszany z zapachem chloru, gołe ściany i podłogi. Jedyną różnicę stanowiło to, że w Thurmond funkcjonariusze SSP ukaraliby nas, jeśli spróbowalibyśmy walić w drzwi, tak jak robili to tutejsi więźniowie. Stłumionym głosem błagali, by ich wypuścić, i po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać, czy któryś ze strażników obozu kiedykolwiek czuł się tak jak ja w tej chwili – zemdliło mnie i miałam wrażenie, że puchnie mi głowa. Wiedziałam dokładnie, kiedy więźniowie przykładają twarze do okien i że spojrzenie ich przekrwionych oczu odprowadza nas do końca korytarza.

Cate przyłożyła identyfikator do zamka przy ostatnich drzwiach po lewej i odwróciła twarz w stronę mroku. Drzwi odskoczyły. Przecisnęła się przez nie, po czym skierowała w stronę nagiego stołu i kilku krzeseł. Wnętrze oświetlała goła żarówka, huśtająca się na kablu. Wbiłam pięty w podłogę i znieruchomiałam.

− Co to ma być, do cholery? – zapytałam stanowczo.

− Wszystko w porządku – odparła cichym i łagodnym głosem. – W tym skrzydle trzymamy cennych więźniów oraz niesubordynowanych agentów, którym chcemy zadać kilka pytań.

− To znaczy: przesłuchać ich?

Nie, pomyślałam, a docierająca do mnie prawda eksplodowała jak czarne plamy przed oczami. Martin ich przesłuchiwał. Ja będę ich przesłuchiwała.

− Ja nie… − zaczęłam. – Nie ufam sobie. Nie chcę tego robić. Nie chcę mieć z tym nic do czynienia.

− Przez cały czas będę przy tobie – uspokajała mnie Cate. – Nic ci nie grozi. Alban chce jedynie sprawdzić poziom twoich umiejętności, a to jeden z niewielu sposobów, w jaki możemy mu to pokazać.

O mało się nie roześmiałam. Alban pragnął się upewnić, że zrobił dobry interes.

Cate zamknęła drzwi i pociągnęła mnie na krzesło przy metalowym stole. Usłyszałam kroki i chciałam wstać, ale mnie przytrzymała.

− Zajmie nam to tylko kilka minut, Ruby, obiecuję.

Czemu jesteś taka zaskoczona?, pytałam sama siebie. Wiedziałam, czym jest Liga i o co jej chodzi. Cate powiedziała mi kiedyś, że organizacja powstała, by ujawnić prawdę o dzieciach w obozach. Zabawne, jak daleko jej członkowie odeszli od tej misji. Byłam tam niespełna pół dnia, a już zdążyłam się zorientować, że wszystko, co udało im się osiągnąć w ciągu pięciu lat, sprowadzało się do zamiany kilkorga dzieci w żołnierzy, schwytania i przesłuchiwania ludzi oraz wysadzenia kilku ważnych budynków.

Ze względu na rozmiar i kształt szyby w drzwiach nie zdołałam zobaczyć wiele więcej poza ciemną twarzą Albana, który się za nimi pojawił w otoczeniu sześciu innych mężczyzn. Przez trzeszczący interkom dobiegł nas jego głos:

− Możemy zaczynać?

Cate skinęła głową, a następnie zrobiła krok w tył, mrucząc:

− Rób, co ci każą, Ruby.

Nic innego nie potrafię.

Drzwi się otworzyły i moim oczom ukazały się trzy postacie. Dwóch potężnie zbudowanych agentów w zielonych mundurach, a między nimi drobna kobieta, którą musieli siłą wciągnąć do środka i przypiąć do drugiego krzesła plastikowym zaciskiem. Na głowie miała coś w rodzaju płóciennego kaptura, a sądząc po tym, jak skamlała i pojękiwała w proteście, zakneblowano jej usta.

Poczułam ukłucie przerażenia, które powoli schodziło od postawy szyi w dół kręgosłupa.

− Witaj, moja droga. – Znowu dobiegł mnie głos Albana. – Mam nadzieję, że masz się znakomicie.

John Alban był doradcą w gabinecie prezydenta Graya do chwili, kiedy OMNI zabrało mu córkę Alyssę. Cate twierdziła, że nie mógł sobie poradzić z poczuciem winy. Usiłował ujawnić prawdę – zaprzeczającą błyszczącej, lukrowanej wizji obozów – najważniejszym gazetom, ale nikt nie chciał się podjąć opisania tej historii, bo prezydent Gray trzymał media w żelaznym uścisku. Taki był wynik bombardowań w stolicy: dobrzy ludzie zniknęli bez śladu, a źli wykorzystali sytuację.

Na jego ciemnej skórze odciskało się zmęczenie wieku średniego, a ciężkie worki pod wielkimi oczami sprawiały, że cała twarz wyglądała na obwisłą.

− Rzecz jasna miło nam cię gościć. Moi doradcy i ja bardzo chcielibyśmy zobaczyć poziom twoich zdolności i ocenić, jak mogą się one przydać naszej organizacji.

Skinęłam głową, zaciskając usta.

− Podejrzewamy, że ta kobieta przekazywała informacje ludziom Graya i sabotowała operacje, do których ją przydzielaliśmy. Chciałbym cię prosić, byś zbadała jej najświeższe wspomnienia i powiedziała mi, czy mam rację.

Jakby to było takie proste. Jedno zerknięcie i gotowe. Usiadłam prosto i spojrzałam na niego przez szybę. Chciałam, by wiedział, że wiem. Że jestem w pełni świadoma, że pozostał za drzwiami dla ochrony nie przed tą kobietą, ale przede mną.

Musiałam jedynie zdobyć jego zaufanie, zasłużyć na odrobinę wolności. We właściwym czasie miał pożałować, że kiedykolwiek dał mi szansę ćwiczyć moje umiejętności. Kiedy obudzi się pewnego ranka, mnie już tu nie będzie. Zniknę bez śladu z tej dziury w ziemi. To tylko kwestia czasu. Chciałam jedynie potwierdzić, że pozostali są bezpieczni. Potem miałam zamiar się stąd wydostać. Zerwać umowę.

− Muszę dostać opis konkretnej sytuacji – powiedziałam, zastanawiając się, czy w ogóle mnie słyszy. – W przeciwnym razie możemy tu spędzić całą noc.

− Rozumiem – zatrzeszczał jego głos. – Nie muszę chyba dodawać, że wszystko, co usłyszysz i zobaczysz w tym pomieszczeniu, to tajne informacje, do których twoi rówieśnicy nie będą mieć dostępu. Jeśli dowiemy się, że cokolwiek wyszło na zewnątrz, wyciągniemy… konsekwencje.

Skinęłam głową.

− Znakomicie. Podejrzana agentka w niedalekiej przeszłości wyszła spotkać się z osobą kontaktową, żeby odebrać od niej pakiet informacji.

− Gdzie?

− Na przedmieściach San Francisco. To wszystko, co mogę ujawnić.

− Czy osoba kontaktowa miała imię?

Nastąpiła długa pauza. Nie musiałam odrywać wzroku od zasłoniętej twarzy kobiety, żeby się domyślić, że jego doradcy się między sobą naradzają. W końcu głos Albana przeniknął do środka.

− Ambrose.

Żołnierze, którzy wprowadzili kobietę, wycofali się na zewnątrz. Zatrzymana słyszała trzask zamka, ale dopiero kiedy wyciągnęłam rękę, żeby dotknąć jej spętanych nadgarstków, zaczęła się wyrywać.

− Ambrose – powiedziałam. – San Francisco. Ambrose. San Francisco…. – Wnikałam do jej umysłu, w kółko powtarzając te słowa. Napięcie, które stopniowo we mnie narastało od chwili, kiedy wsiadłam na pokład samolotu w Marylandzie, uszło teraz z miękkim westchnieniem. Poczułam, że się ku niej pochylam. Pędzący strumień myśli przepływał przez jej umysł. Były oślepiająco jasne: miały boleśnie intensywny połysk, zupełnie jakby każde z jej wspomnień zostało zanurzone w najprawdziwszym świetle słonecznym. – Ambrose, San Francisco, wywiad, Ambrose, San Francisco…

To była sztuczka, której nauczył mnie Clancy. Powtarzanie komuś określonego słowa albo imienia zazwyczaj wystarczało, żeby uaktywnić związane z nimi wspomnienia.

Poczułam pod palcami, jak kobieta się rozluźnia. Miałam ją.

− Ambrose – powtórzyłam cicho.

Było południe albo okolice południa. Byłam tą agentką, a ona była mną. Rzuciłam szybkie spojrzenie na słońce, które znajdowało się bezpośrednio nade mną. Biegłam przez opuszczony park. Świat wokół migotał, a moje czarne tenisówki sunęły przez wysoką trawę. Przede mną wyrósł budynek publicznych toalet.

Nie zdziwiłam się, kiedy w prawej dłoni poczułam pistolet. Im większej nabierałam wprawy, tym więcej wrażeń zmysłowych odbierałam równolegle z obrazami – zapachy, odgłosy, dotyk. Od chwili, w której wniknęłam w jej wspomnienie, czułam zimno metalu wsuniętego za pasek sportowych szortów, które miała na sobie.

Mężczyzna czekający na tyłach budynku nie zdążył nawet się obrócić, zanim runął na ziemię. W tyle jego czaszki zionęła dziura wielkości jednodolarowej monety. Wzdrygnęłam się i puściłam nadgarstek kobiety. Ostatnie, co zobaczyłam, zanim przerwałam połączenie, to niebieska teczka miotana przez wiatr i wpadająca do pobliskiego stawu.

Otworzyłam oczy, chociaż światło żarówki nasiliło jeszcze pulsowanie pod powiekami. Przynajmniej nie dostałam migreny. Ból co prawda zmniejszał się za każdym kolejnym razem, kiedy wnikałam w cudze myśli, ale dezorientacja ciągle okazywała się tak samo nieznośna. Minęły dwie sekundy, zanim się zorientowałam, gdzie jestem, i kolejne dwie, zanim wrócił mi głos.

− Spotkała mężczyznę w parku za toaletami publicznymi. Zaszła go od tyłu i strzeliła mu w głowę. Informacje, które przenosił, znajdowały się w niebieskiej teczce.

− Widziałaś, co się stało z tą teczką? – W tonie Albana pobrzmiewała ekscytacja.

− Jest na dwie stawu. Czemu go zastrzeliła? Jeśli był jej kontaktem…

− Wystarczy, Ruby – wtrąciła się Cate. – Poślij po podejrzaną, proszę – zwróciła się do Albana.

Kobieta opadła z sił; ciągle była częściowo oszołomiona moim oddziaływaniem. Nie szarpała się, kiedy przecinali zacisk i podnosili ją z krzesła. Ale wydawało mi się… Wydawało mi się, że słyszę, jak płacze.

− Co się z nią stanie? – zapytałam stanowczo, odwracając się do Cate.

− Wystarczy – powtórzyła tonem, który wywołał u mnie ciarki. – Czy jesteśmy już wolne? Jesteś zadowolony z jej wyników?

Alban stanął w drzwiach, lecz nie pokonał dzielącego nas odcinka. Ani razu nie spojrzał mi w oczy.

− Ależ oczywiście – powiedział łagodnie. – Jesteśmy bardziej niż zadowoleni. To, co potrafisz, jest wyjątkowe, moja droga. Nie masz pojęcia, ile możesz dla nas zrobić.

Miałam pojęcie.

Liam nie opowiedział mi za dużo o swoim pobycie w Lidze – był to krótki, brutalny i tak wyniszczający okres, że przy pierwszej okazji wziął nogi za pas. Choć żadne z nas nie było tego świadome, przygotował mnie do nowej rzeczywistości, w której przyszło mi żyć. Nie raz ani nie dwa ostrzegał, że Liga przejmie kontrolę nad każdym moim ruchem, że będzie wymagać, bym zabijała tylko dlatego, że wpisuje się to w ich potrzeby, że oni tak chcą. Opowiedział o swoim bracie Cole’u i o tym, czym się stał pod czułą opieką Ligi.

Cole. Z plotek krążących o Lidze wiedziałam, że był gwiazdą – ściśle tajnym agentem o przerażającej wydajności. Liam twierdził, że napędzało go poczucie władzy, wzrastające z każdym pociągnięciem za spust.

Ale nikomu, nawet Liamowi, nie przyszło na myśl, żeby wspomnieć, jak bardzo przypomina brata z wyglądu.

3

Z JAKIEGOŚ POWODU Jude mianował się jednoosobowym komitetem powitalnym mojego zespołu. Kiedy wróciłam do Bazy po swojej pierwszej operacji pod skrzydłami Ligi, to jego chuderlawą postać zobaczyłam, jak chodząc tam i z powrotem, czeka na mnie na końcu korytarza wejściowego, a potem wystrzela jak torpeda w moim kierunku i zasypuje lawiną pytań. Sześć miesięcy później wciąż był jedynym, który tam czekał, nagradzając nasz bezpieczny powrót uśmiechem od ucha do ucha.

Kiedy Vida przyłożyła identyfikator do drzwi, cała się spięłam. Kilka minut wcześniej Rob i pozostali członkowie oddziału taktycznego eskortowali do środka Cole’a Stewarta, ale ja wymogłam na Vidzie, żebyśmy szły wolniej i zostały z tyłu. Ważne było, żeby to Rob zebrał laury za tę akcję, żeby mógł wytarzać się w chwale jak pies w trawie. Słyszałyśmy, jak przemierzając tunel, jego ludzie coraz głośniej wiwatują. Wchodząc do bazy, wyrzucają w górę pięści. Zupełnie jakby całkiem zapomnieli o Cole’u, siedzącym na wózku inwalidzkim.

W końcu zostałyśmy same w długim korytarzu prowadzącym do wejścia. Za agentami rozbrzmiewało jeszcze echo triumfalnych okrzyków, ale cichło z każdym stawianym przez nich krokiem. Po chwili jedyne, co słyszałam, to własny oddech, a jedyne, co widziałam, to przestrzeń na końcu tunelu, w miejscu, w którym powinien stać Jude.

− Dzięki ci, Boże – rzuciła Vida, wyciągając ręce nad głowę. – Przynajmniej raz obędzie się bez gruchotania kości. Adios, mała.

Niektórzy używają określenia „mała” do wyrażenia czułości. Kiedy wypowiadała je Vida, człowiek czuł się jak jeden z tych miniaturowych psiaków, które mają mózgi wielkości grochu i sikają pod siebie, kiedy za bardzo się podniecą.