Nieznana miłość - Julie Anne Long - ebook + książka

Nieznana miłość ebook

Julie Anne Long

3,9

Opis

Pierwszy tom nowej romantycznej serii Wielki Pałac nad Tamizą bestsellerowej autorki z Top 10 „New York Timesa”

Ona nie zaznała prawdziwej miłości…
On uznawał miłość za mit…
Lady Delilah Derring przez całe swoje małżeństwo była wierną, choć zdradzaną żoną. Śmierć hrabiego zderzyła ją z ponurą rzeczywistością: z powodu długów męża zostaje bez środków do życia i musi przeprowadzić się z rezydencji w centrum Londynu do zrujnowanego domu w okolicy portu. Niespodziewanie ta sytuacja daje Delilah szansę na inne życie: prawdziwą wolność, w której nie ma miejsca na łaskę i niełaskę mężczyzny.

Razem z dawną kochanką męża zmieniają opustoszały budynek w pensjonat o dumnej nazwie Wielki Pałac nad Tamizą. Wszystko byłoby na dobrej drodze, gdyby nie kłopotliwy gość –kapitan marynarki Tristan Hardy, tropiący przemytników. Dla mężczyzny tak poświęconemu swojej pracy uwiedzenie pięknej arystokratki, żeby dopaść przestępców, wydaje się nic nieznaczącą błahostką.

Ale los zadrwi tym razem z kapitana i postawi go przed dramatyczną decyzją: czy zdradzi swój kodeks honorowy… czy wybierze prawdziwą miłość, jakiej dotąd nie znał?!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 387

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (118 ocen)
45
32
32
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natusiek87

Dobrze spędzony czas

Polecam.
00

Popularność




Korekta

Halina Lisińska

Hanna Lachowska

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcia na okładce

© zoranm/iStockPhoto

© Zbigniew Foniok

Tytuł oryginału

Lady Derring Takes a Lover

Copyright © 2019 by Julie Anne Long

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2019 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-7985-5

Warszawa 2022. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

1

Lady Derring została wychowana w przekonaniu, że pochodzenie i dobre maniery chronią przed całym złem tego świata. Tak więc, kiedy przez czarny welon zerkała na radcę prawnego męża, plecy miała proste, brodę wysoko uniesioną, a czoło tak gładkie jak porcelanowa chińska waza, którą wyjęła z rąk człowiekowi, który tego ranka usiłował ją zabrać z jej domu.

– Ale ja mam listę! – wykrzyknął, podając jej papier gwałtownym ruchem. – I wielu ludzi, którym przyrzekłem wypłacić dniówkę!

Miał w istocie listę.

Można by ją kartkować jak książkę.

Niczym w pamiętniku dałoby się w niej znaleźć wzmiankę o każdym pięknym przedmiocie, który jej mąż zakupił w tym czy innym momencie.

Poza nią samą rzecz jasna.

Pod koniec lektury pierwszej strony (kończyła się na: „rzeźba, naga, Leda z łabędziem”) zaczęła odczuwać śmiertelny chłód. Miała wrażenie, że jej serce to jakiś przedmiot, który niechcący połknęła. Lodowata bryłka o ostrych krawędziach.

Wciągnęła powietrze.

Potem jeszcze raz.

Dopiero wtedy zdołała spojrzeć na mężczyznę przez rzęsy.

– Przyjrzę się temu uważniej, dobrze? – odezwała się stanowczym, hrabiowskim tonem.

A potem, używając jedynej broni, jaką dysponowała – poczuciem winy, żałobnym strojem, spojrzeniem jasnych, brązowych oczu – zdołała jakoś wyprosić go za drzwi.

Skierowała gniewny wzrok na perfidnego kamerdynera, który wpuścił tamtego, przyjmując łapówkę.

Miał na tyle przyzwoitości, żeby spojrzeć w bok.

Potem wezwała powóz i złożyła pierwszą, niezapowiedzianą wizytę radcy prawnemu męża – cztery dni po pogrzebie męża i jeden dzień przed terminem, jaki wyznaczył jej Tavistock cichym, współczującym tonem.

Pan Tavistock, okrąglutki, łysiejący, zdumiał się na jej widok, ale zniósł to dzielnie. Bez wątpienia doliczał sobie dodatkową opłatę z tytułu takich nieprzewidzianych, trudnych sytuacji.

– Och, tak. Bardzo trudno się w tym połapać w tak krótkim czasie po pogrzebie – oznajmił zamyślonym tonem. – Ale wygląda na to, że nasz Derring nie miał grosza przy duszy, kiedy wybrał się na tamten świat. Siedział w długach po uszy. Jego posiadłość trzymała się jako tako tylko dzięki pożyczkom.

Serce tłukło jej się w piersi, jak schwytane w potrzask zwierzątko. Nie czuła nic innego poza tym. Ciasno splecione dłonie w czarnych, skórkowych rękawiczkach spoczywały na jej kolanach, dziwnie oddzielone od ciała, niczym jakieś obce stworzenie, które zakradło się tam, szukając schronienia.

Ta zdumiewająca otępiałość miała wkrótce stać się rodzajem luksusu; z tego jasno zdawała sobie sprawę. Musiała jednak skupić myśli i wysilić umysł.

Nikt, a już zwłaszcza jej zmarły mąż, nie cenił jej dotąd za bystrość umysłu.

Och, ale to nie znaczy, że nie był bystry.

– To wszystko, co zostało z majątku, jeśli zechce pani spojrzeć. – Otworzył szufladę i wyciągnął garść papierów. – Z pewnością zgadza się z listą, która znajduje się w pani posiadaniu.

Wzięła papiery skwapliwie.

Podczas gdy Tavistock przyglądał jej się w milczeniu, przeczytała trzy rachunki.

Pierwszy wystawiono za: „rzeźbę, nagą, z kamienia, przedstawiającą Ledę z łabędziem”. Z podpisem kamieniarza z Sussex.

Trzeci przysłała Madame Le Fleur.

„Rękawiczki z czarnej koźlej skórki”.

Te, które nosiła.

Przestała czytać. Odłożyła rachunki na nienagannie czyste, uporządkowane biurko Tavistocka, a jej dłonie wróciły w bezpieczne miejsce na kolanach.

Tavistock nie powiedział ani słowa. Bawił się piórem. Wydawało się, że toczy heroiczną walkę z potrzebą spojrzenia na zegar.

Odchrząknęła.

– Ale Derring był zamożny…

– Był – powtórzył lakonicznie Tavistock.

– Może jest jakiś bardziej aktualny testament, panie Tavistock, który wzmiankuje o najnowszych nabytkach. – Własny głos dobiegał do niej jak przez poduszkę. – Może zechciałby pan poprosić młodego, miłego urzędnika za drzwiami, żeby jeszcze raz przejrzał…

– Był tylko jeden testament i jeden hrabia Derring, ten, którego oboje znaliśmy i kochaliśmy; pokój jego duszy.

Pan Tavistock skłonił głowę.

Delilah patrzyła na niego zafascynowana i pełna obrzydzenia. Smród świętoszkowatości przylgnął do niego jak dym z paskudnych cygar Derringa – tych, które przywodziły na myśl zgniły zapach z pyska mięsożercy, zmieszany z zapachem szczątków, które ogrodnik palił po całym dniu przycinania róż, z silną nutą palonej skóry.

Jedyną rzeczą, którą Tavistock „kochał” były koneksje Derringa i te obrzydliwe cygara.

Najgorętszym z uczuć, jakimi ona darzyła Derringa, była wdzięczność.

Próbowała go kochać. Niczego więcej nie pragnęła. Marzyła o domu pełnym dzieci i śmiechu, przyjaciół, muzyki, domu, gdzie wszyscy czuli się dobrze i gdzie panowała radość. Usiłowała znaleźć jakiś punkt zaczepienia – jakiś ujmujący nawyk, jak nucenie podczas czytania gazety – jej ojciec to robił – jakąś iskierkę wdzięku czy wrażliwości, którą dałoby się rozdmuchać w płomień miłości. Derring był od niej piętnaście lat starszy. Kiedy się poznali, miał już w pełni ukształtowaną osobowość i nienaruszalne, niezmienne przyzwyczajenia – jak te rzeźby, które lubił kolekcjonować.

Noc poślubna – którą zapamiętała jako szamotaninę spoconych ciał, szeptane polecenia (Czy zechciałabyś się przesunąć w lewo, Delilah?) oraz jękliwe: przepraszam, przepraszam i dziękuję – została odarta z wszelkiego romantyzmu. Romantyczna miłość była widocznie mitem, jak jednorożce i krasnoludki, do którego odwoływano się, żeby zwabić młode kobiety w małżeństwo, tak by przedłużyć gatunek i zapewnić dziedziców; dzięki temu przyszłe pokolenia mogły się cieszyć życiem arystokratów.

Otoczyła Derringa ciepłem i serdecznością. Miała nadzieję, że nie odczuje chłodu, jaki się pod tym krył. Może wina, w istocie, leżała po jej stronie.

Tavistock odchrząknął.

– Jest pani nadal młoda, proszę wybaczyć śmiałość, i może pani wyjść… – urwał. – Cóż, może mogłaby pani poślubić wdowca z dziećmi, które potrzebują matki, jeśli znajdzie pani takiego…

Cieszyła się, że ma welon. Wstyd i wściekłość przeplatały się ze sobą, mdlące i palące na przemian. Skoro nie była w stanie dać Derringowi dziedzica w ciągu sześciu lat małżeństwa, to doprawdy, komu była potrzebna?

Będzie teraz krążyła między krewnymi, jak mały rzeźbiony stołeczek z Indii, który Derring kupił nie wiadomo po co, który przenoszono z pokoju do pokoju, z domu do domu; nigdzie właściwie nie pasował, zawsze trochę przeszkadzał. Ostatnio widziała go w bibliotece, gdzie otarła sobie o niego skórę na łydce.

– Dzięki Bogu, że mam w panu doradcę, panie Tavistock.

– Żaden kłopot, lady Derring – odparł, ulegając pokusie spojrzenia na zegar.

– Czy opóźniam pańskie kolejne spotkanie?

Zdziwił się wyraźnie.

– Mam właśnie wyruszyć na wakacje z żoną i rodziną. Należały nam się od dawna. Od dawna. Nigdzie tak dobrze jak nad morzem, nieprawdaż? – zauważył radosnym tonem.

Tylko popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

Jednocześnie odwrócili głowy, kiedy w przedpokoju, gdzie siedział młody asystent Tavistocka, rozległy się głosy – kobiecy, melodyjny i przymilny, ale zdecydowany oraz urzędnika – uprzejmy, lecz równie stanowczy.

Delilah odchrząknęła.

– Może coś przeoczono w księgach. Gdyby zechciał pan je przejrzeć jeszcze jeden, ostatni raz…

– Zapewniam panią, lady Derring, że nie popełniamy błędów w firmie Tavistock, Urqhardt, Ramsey i Donne.

Fałszywa ropucha nie sądziła najwyraźniej, że warto posłuchać jej zdania w całości.

– Czyż to nie dziwne, że zapewnienia o niezawodności tak mało dają mi pewności co do pomyślnego załatwienia spraw powierzonych państwa firmie?

Zamrugał gwałtownie, jakby prysnęła mu wodą w oczy.

Jakby słyszała pełen przygnębienia głos matki: Ironią nie zdobędziesz męża, Delilah.

To miało być jej podstawowe zadanie, od kiedy okazało się, że zapowiada się na ładną kobietę: złapać męża. Wszystkim ulżyło, włącznie z Delilah. Dzięki temu mogła być zbawieniem, a nie ciężarem dla rodziny. Jej ojciec był pomniejszym lordem, ale gilotyna biedy wisiała nad całym jej dzieciństwem; rodzina wydawała się żyć na wciągniętym oddechu, w stałym napięciu, jakby jeden fałszywy ruch mógł ich wtrącić w przepaść.

To, że hrabia Derring zadurzył się w Delilah, uznano za znak opatrzności oraz triumf starannego wychowania, jakie zapewniła jej matka. Bądź słodka, posłuszna, wniebowzięta. Dostosuj się do jego potrzeb i humorów. Schlebiaj jego próżności. Mów łagodnym, melodyjnym głosem.

Gdyby tylko matka uprzedziła ją, jaką pułapką może się okazać całkowite zaufanie mężczyźnie.

Zabawne. W myślach Delilah nigdy nie mówiła „łagodnym, melodyjnym” głosem.

A w swoich fantazjach nigdy nie dostosowywała się do niczego i nikogo.

– Nie powinna się pani martwić, lady Derring. Kobiety z pani wyglądem nigdy nie głodują, jeśli nie chcą.

Jeszcze parę dni wcześniej Tavistock nie pozwoliłby sobie na podobną insynuację. Wewnątrz nieopłaconych rękawiczek jej dłonie nagle zwilgotniały.

Teraz zrozumiała, że jedynie mąż może dać ochronę przed złem tego świata.

Wyobraziła sobie, jak Tavistock gramoli się na swoją biedną, nieszczęsną żonę, a potem z niej złazi. Coś z jej myśli widocznie promieniowało przez welon, bo Tavistock nagle przestał się uśmiechać.

Odchrząknął.

– Zdaje sobie pani sprawę, że posiadłości w Devonshire i Sussex przejdą teraz na następnego dziedzica w linii męskiej, bratanka, jako że pani małżeństwo nie rozwiązało kwestii męskiej…

„Kwestia” brzmiała groteskowo.

– Ale… – Zamarł, coś sobie przypomniawszy. Tavistock nagle otworzył szufladę i rzucił coś z brzękiem na biurko między nimi. Zestaw kluczy na obręczy.

– Niemal zapomniałem. Derring miał jeden budynek nieobjęty dziedziczeniem. Sądzę, że wygrał go w karty czy w podobny sposób. Lovell Street 11, koło portu. Teraz należy do pani.

Zerknęła na klucze.

– Lovell Street koło portu – powtórzyła powoli.

Derring nigdy o nim nie wspominał. Stłumiła niemal histeryczny śmiech. Tylko dranie i łajdacy kręcili się w okolicy portu. Hrabiny trzymały się od portu z daleka.

– To ruina, jak przypuszczam – ciągnął beztrosko Tavistock. Zerknął znowu na zegar. Zajęci mężczyźni mogli poświęcić jedynie odrobinę swojego czasu, żeby uświadomić katastrofę, w jaką zamieniło się jej życie.

Delilah pociągnęła klucze w swoją stronę.

– Co to za budynek?

– Prawdę mówiąc, nie wiem. Wiem tyle, że musi pani opuścić londyńską rezydencję w ciągu tygodnia, bo Derring zalegał z opłatami.

Rozmowa za drzwiami zamieniła się w kłótnię.

Zaskrzypiała klamka.

Drzwi uchyliły się na parę cali.

Wydawało się, że ktoś je znowu bezceremonialnie zamknął.

A potem otworzyły się nieco szerzej niż poprzednio. Delilah ujrzała kobietę i młodego urzędnika, który zajmował biurko za drzwiami – szamoczących się przy klamce.

Otwarły się szerzej o kolejnych parę cali.

– Na Boga, panie Mackintosh – mówiła przymilnie kobieta – on się ze mną zobaczy, nie ma co się tak szarpać. A tak poza tym, sprawił pan sobie nowy kubrak? Wygląda pan olśniewająco. Przystojnieje pan z każdą chwilą.

Sparaliżowany śmiałym komplementem, młody mężczyzna zaczerwienił się i rozluźnił uchwyt na klamce.

Zapach perfum kobiety – zmysłowy, uwodzicielski – roztoczył się w pokoju, zanim weszła; sama osoba wkroczyła do środka z szumem najwspanialszych, najpyszniejszych wdowich szat z czarnego jedwabiu, jakie Delilah widziała w życiu.

Pan Tavistock zerwał się na równe nogi tak żwawo, że jego krzesło zatoczyło się jak pijane.

– Angelique… eee… pani Breedlove…

Jego głowa obracała się między Delilah a nowo przybyłą jak wahadło w zegarze.

– Tavvie, mój drogi – zawołała kobieta wesoło. – Powiem krótko. Wierzyciele pukają do moich drzwi. I to nie w przenośni. – Zastukała palcami w jego biurko. – W ten sposób. Nie odpowiedziałeś na wiadomości, które posyłałam, wolałam więc przyjąć, że jesteś zajęty, a niekoniecznie niedbały.

Przechyliła leciutko, kokieteryjnie głowę i pióro przy jej kapeluszu – ta wdowa nie nosiła welonu – zafalowało. Delilah dostrzegła zadarty nosek i szeroko rozstawione, jasne oczy. Trudno było ocenić jej wiek; wobec jej pewności siebie Delilah poczuła się jak dziecko.

Kobieta była także przerażona.

Kobiety, które idą przez życie w maskach na twarzy, rozpoznają, jakie noszą inne kobiety, żeby przetrwać. Jej głos był żywy i energiczny, ale odrobinę za wysoki, szczęki zaciśnięte, skóra wokół oczu napięta, palcami ściskała krawędź pelisy.

Pomimo własnych kłopotów serce Delilah ścisnęło się ze współczucia.

– Pani Breed… – zaczął Tavistock. Nieco zrozpaczony.

Nie zwróciła na niego uwagi.

– Wiem, że drogi Derring, pokój jego duszy, nie wybrałby się na tamten świat, nie zapewniwszy mi przedtem jakiejś renty. Wiele razy przysięgał, że to zrobi. Sprawa stała się paląca. Może byłbyś tak dobry i coś dla mnie zrobił?

Tavistock łypnął w stronę Delilah.

Potem wbił wzrok w biurko i westchnął z rezygnacją.

Cisza, jaka nastąpiła, była jak chwila po wystrzale.

Powoli docierał do niej sens tego, co usłyszała, tak powoli, jak krew sączy się z rany.

Delilah zaśmiała się cicho.

To pierwszy, pełen goryczy, dźwięk, jaki z siebie jak dotąd wydała.

Cóż, dobrze zatem. Wydawało się, że koszmar ostatnich dni krył w sobie rozmaite warstwy i odmiany.

I pomyśleć, że raz czy dwa pozwoliła sobie na luksus, żeby poczuć się – znudzona.

Pani Breedlove – o ile tak się w istocie nazywała – drgnęła i z ręką na sercu obróciła się w stronę krzesła Delilah.

– Proszę wybaczyć… Nie zauważyłam… Tak mi przykro, że przeszkodziłam.

Delilah bardzo powoli uniosła welon. I wstała.

Panowała cisza, a ona czuła się tak straszliwie bezradna i bezbronna; wydawało się, że rani ją samo powietrze, jakby ocierało jej skórę.

Chciała wyraźnie zobaczyć tę kobietę.

Chciała także, żeby tamta zobaczyła ją.

Twarz pana Tavistocka poszarzała. Zamarł niczym posąg. Pewnie za chwilę zacząłby wykręcać sobie ręce.

To wszystko potwierdziło podejrzenie, które wzbierało w niej jak lodowata woda w żołądku.

– Na twoim miejscu nigdy nie bawiłabym się w hazard, mój drogi Tavvie – odezwała się Delilah. Najwyraźniej miała w sobie niewyczerpane pokłady ironii, z których mogła czerpać. Nie odrywała oczu od twarzy kobiety. – Nie masz twarzy hazardzisty. Może powinieneś nas przedstawić.

Pan Tavistock westchnął ponownie.

A potem, jak człowiek, któremu w sądzie powierzono odczytanie wyroku, odchrząknął.

– Angelique – zwrócił się do kobiety obojętnym, spokojnym tonem. Kobieta spojrzała na niego, potem na Delilah. Czuła, że coś jest nie w porządku i na jej twarzy odbijały się to niepokój, to szelmowska ciekawość. Wydawała się gotowa ulec każdemu z tych uczuć. – Porozmawiam z tobą, kiedy skończę sprawę z hrabiną Derring.

Ostatnie słowa padły wyraźnie, równo odmierzone, jakby układał cegły.

Tavvie nie miał twarzy pokerzysty.

Ale Angelique raczej tak.

Nie drgnęła. Nie mrugnęła okiem. Jednak Delilah sądziła, że dostrzegła moment, kiedy serce tamtej przestało bić – na krótką chwilę. Znieruchomiała, zastygła, jak jedna z rzeźb z kolekcji Derringa, w połowie zwrócona w stronę Tavistocka, w połowie do Delilah.

Napotkała wzrok Delilah.

Na jej twarzy pojawił się przelotnie wyraz litości, a także chyba wstydu.

Lekko uniosła brodę.

– Proszę wybaczyć wtargnięcie, lady Derring, a także przyjąć kondolencje z powodu pani straty – powiedziała cicho. – Porozmawiamy kiedy indziej, panie Tavistock.

Bardzo delikatnie zamknęła drzwi za sobą.

2

Zapach perfum pani Breedlove nadal utrzymywał się w powietrzu, ale cała reszta zniknęła, zanim Delilah, pięć minut później, weszła do poczekalni.

Młody pan Mackintosh siedział za biurkiem, rumieniec na jego policzkach jeszcze całkiem nie zbladł. Nieszczęśnik nie był jeszcze na tyle dorosły, żeby świadomie skrzywdzić i rozczarować jakąś kobietę.

Ile wiedział, czy zrozumiał z tego, czego był przed chwilą świadkiem, pozostawało tajemnicą i jak sądziła Delilah, pewnie w ostatecznym rozrachunku nie miało znaczenia.

Na jego korzyść należało policzyć, że wydawał się zrozpaczony.

– Dziękuję i miłego dnia, panie Mackintosh – powiedziała.

– Lady Derring, pani Breedlove chciała, żebym to pani przekazał.

Zerwał się z krzesła i podał jej złożoną kartkę pergaminu.

Ręce jej drżały lekko ze zdenerwowania, z trudem rozłożyła liścik i przeczytała:

Radzę zaszyć biżuterię w rąbek sukni, zanim wybiegniesz w noc.

Liścik nie był podpisany. Charakter pisma porządny i elegancki, nawet nieco przesadnie. Tak mogłoby wyglądać zaproszenie na podwieczorek od księżnej Brexford, której Delilah serdecznie nie znosiła, a której aprobaty pragnęła, ponieważ tego życzył sobie jej mąż, a czyż każda kobieta nie stara się spełnić życzeń swego małżonka?

Delilah jęknęła cicho i zmięła kartkę w dłoni.

Coś takiego… co za bezczelna… co za buta!

Szybki, urywany oddech rozrywał jej płuca.

Żeby pisać do niej tak, jakby były sobie równe!

A nie jesteście? – odezwał się niechciany, gorzko rozsądny głos w jej głowie.

Dwie kobiety wtrącone w nędzę za sprawą jednego mężczyzny?

A Delilah była nikim bez mężczyzny, czyż nie? Jej tytuł nic nie znaczył, skoro go nie odziedziczyła i nie miała żadnego majątku.

Zakręciło jej się w głowie. Mąż, ziemia, maniery, stroje, wazony i dywany, przyjaciele, konie, powóz, klejnoty, ulubiony fotel w pokoju słonecznym. Jakie dziwne, że tworzyły tkankę jej życia, w ogóle do niej nie należąc. Jej osobowość do niej nie należała. Nosiła ją jak żałobę albo kostium w pantomimie, żeby grać swoją rolę. Kim jest? Czy w ogóle istnieje? Może to wszystko było tylko snem. Czy tak byłoby lepiej?

Trzymała zmiętą kartkę, podczas gdy Mackintosh łypał na nią podejrzliwie, przygarbiony, jakby gotów w każdej chwili zanurkować pod biurko. Może z wyrazu jej twarzy wnosił, że zaraz w niego rzuci papierową bryłką.

Włożyła ją jednak do torebki, obok pobrzękujących kluczy.

Jej życie, jak dotąd, wyglądało następująco: blisko dwie dekady strachu i ciągłego napięcia wobec groźby biedy, a potem sześć lat ulgi i luksusu, nudy i tolerancji.

A teraz, jak się wydawało, strach znowu podnosił wstrętny łeb.

Takie myśli kłębiły jej się w głowie, kiedy wracała do domu, który do niej nie należał, w powozie, który do niej nie należał, ciągniętym przez konie, które nie były jej, z woźnicą, którego wyraz twarzy, kiedy pomagał jej wsiąść, był nieufny i chytry – podczas gdy parę dni wcześniej wyrażał najgłębszy szacunek. Wiedziała, że londyńska służba należy do systemu, który napędza przepływ informacji i że natychmiast po całym mieście rozejdzie się wiadomość, że życie lady Derring ulega rozsypce, bo do jej męża nic, w gruncie rzeczy, nie należało.

Szok. Wstyd.

Oparła zbolałą głowę o chłodne okno powozu.

Pewnie w domu czekają ją wygasłe kominki, wyziębione piece, kandelabry bez zapalonych świec.

Służba, ze względów praktycznych, pewnie ucieknie, o ile już tego nie zrobili – z torbami pełnymi dobytku (pozostawało mieć nadzieję, że nie wyniosą sreber), ufni, że znajdą miejsce w innym świetnym domu, jako że Delilah miała szczególny dar najmowania najlepszej służby.

Z wyjątkiem Dorothy. Delilah przyjęła Dorothy jako swoją osobistą pokojówkę – takie słodkie dziewczę, o nieśmiałym uśmiechu, pełną zapału, żeby się przypodobać nowej pani – w odruchu oburzenia i litości, kiedy lady Brexford zwolniła ją bez referencji. Jednak parę lat z Dorothy sprawiło, że Delilah bliższe się stało pojęcie męczeństwa. Dot paliła, rozlewała, upuszczała i tłukła wszystko, co jej wpadło w ręce. Codziennie. Tak bardzo się starała i miała jak najlepsze intencje, ale jedyny talent, jaki przejawiała, wyrażał się w radosnym przywiązaniu. Delilah nie miała serca się jej pozbyć.

Co się stanie z Dorothy?

Albo z panią Helgą, kucharką o magicznym talencie, o dobrym sercu, skorą do hałaśliwego śmiechu, która była prawdziwą duszą kuchni? Jej tarta jabłkowa, ciasteczka cytrynowe i gęste, smakowite sosy pochodziły wprost z nieba. Hrabiny i księżniczki biłyby się w dziurze pełnej błota pośrodku Almacku, byle zdobyć dla siebie taką kucharkę.

A co ze mną?

Dzięki Bogu, że jej rodzice nie żyli, pomyślała z udręką. Nie muszą widzieć lub doświadczać ponownie biedy.

Czy powinna zdać się na łaskę bratanka Derringa, który dziedziczył majątek rodziny? Czy powinna napisać do krewnych w Ameryce z pytaniem, czy nie przydałaby im się dodatkowa krewna do wykarmienia? Wzdrygała się przed każdym z tych wyborów.

Może dlatego krąg jej znajomych, a nawet kobiet, które uważała za przyjaciółki – jak lady Ragland i lady Corvalle, kobiety, z którymi jadała, robiła zakupy i plotkowała – wydawał się dyskretnie od niej oddalać po pogrzebie Derringa, niczym pchły, które opuszczają ciało zdechłego psa. Wszyscy wiedzieli. Drobny dług to jedno. Nędza to już całkiem co innego.

Palił ją wstyd.

Poruszyła torebką na kolanach i klucze zabrzęczały.

Wyrzuciła je na dłoń; kartka wypadła razem z nimi.

Zapomniała, że ją tam włożyła.

Po chwili wahania rozwinęła ją i przeczytała ponownie w słabym świetle w powozie.

Teraz zrozumiała, dlaczego ją zachowała.

Bo było w tym coś, co świadczyło o woli niepoddawania się bez względu na wszystko. Jakiś rodzaj surowej, życiowej mądrości niepozbawionej współczucia. Zakładającej, że Delilah też jest taką kobietą: silną; niedającą sobie w kaszę dmuchać; odporną.

Była taka?

Gdyby kochała męża, ten dowód – zdrady? Upokorzenia? Żadne z tych słów nie całkiem pasowało, jeśli miała być ze sobą szczera, a przez resztę życia chciała być tylko uczciwa i szczera, być tą osobą, którą naprawdę była – ta zdrada, czy jak to nazwać, mogłaby ją zniszczyć.

Jakie to dziwne – żałować, że nie złamała jej wiedza o tym, że jej mąż miał kochankę.

Jej duma została zraniona. Wydawało się jednak, że urażona duma to najmniejszy z jej problemów.

Wydawało się także, że nie znała swojego męża, ponieważ ówże nie uznał za stosowne pozwolić, żeby go poznała.

Z kolei on także nie znał jej naprawdę.

I to mógł być jedyny powód, dla którego się z nią ożenił.

Kiedy podjechali na Gosvenor Square, przez otwarte drzwi rezydencji dwaj mężczyźni z rozbawionymi minami wynosili posąg prawie nagiej kobiety. Dafne, która zamieniała się w drzewo laurowe, żeby uciec przed Apollinem.

Szczęściara z tej Dafne, pomyślała Delilah, że miała taką pociągającą możliwość. Wiedziała przynajmniej, jak spędzi wieczność.

– Jamesy, dlaczego baba z kamienia jest lepsza niż prawdziwa? – Jeden z mężczyzn wrzasnął przez ramię do drugiego.

– Dlaczego, Jonesy?

– Bo jej cycki są już…

Zobaczyli ją i natychmiast zamknęli usta.

Posłała im lodowate, pogardliwe spojrzenie, na jakie zasługiwali.

Derring zapełnił galerię tymi figurami, w większości nagimi – z piersiami, penisami, krągłymi pośladkami na widoku. Kosztowna, zdumiewająco zmysłowa kolekcja jak na kogoś tak chłodnego jak Derring. Wykonane ze zwykłego kamienia, nie z marmuru czy alabastru – zawsze myślała, że powinny stać gdzieś w ogrodzie.

I oto były tutaj, ustawione w szeregu, czekające na załadowanie na wóz, niczym zawstydzeni uczestnicy jakiejś orgii.

W pełnym świetle dnia.

Niemal czuła powiew wiatru, kiedy ciekawscy sąsiedzi rozsuwali zasłony, żeby popatrzeć, co się u niej dzieje.

Delilah uniosła spódnice i ruszyła po schodach i przez szerokie, podwójne drzwi do środka. A potem je zamknęła i zatrzasnęła zasuwy. W połowie holu zatrzymała się gwałtownie; odgłos jej kroków odbijał się przedziwnym echem.

Uświadomiła sobie szybko, że to dlatego, że to wszystko, co wyściełało wygodnie jej życie – akry pluszu, wzorzyste dywany z Axminster, aksamitne zasłony związane złotymi sznurami, miękkie kanapy na krótkich krzywych nóżkach – wszystko to zniknęło.

Znowu poczuła w żołądku bryłę lodu.

Spojrzała z namysłem na podłogę, jakby to było morze, w odmęty którego zamierzała się rzucić.

A potem puściła się biegiem; jej kroki wywoływały głośny stukot, jakby całe stado ją goniło; pognała na górę do swoich pokoi. Po drodze zgubiła pantofelek (czarna satyna z maleńkim obcasikiem, nieopłacony).

Zatrzymała się, dysząc ciężko, na progu jednego z nich.

Zdumiewające, ale wszystko – lustro, szafa, biurko z krzesłem, łóżko z miękkimi poduszkami, różowo-kremowy dywan – pozostało na swoim miejscu, dokładnie tak, jak je zostawiła.

Na łóżku siedziała Dorothy, dzierżąc szpilkę od kapelusza w jednej dłoni, w drugiej drut do robótek z włóczki – niczym Turek z dwoma bułatami. Jej wielkie niebieskie oczy płonęły gniewem.

– Nie dałabym im tu wejść, lady Derring. Tylko się śmiali i powiedzieli, że będą jutro.

– Och, Dorothy. Jaka jesteś dzielna. Odłóż tę broń, żebym mogła cię uściskać.

Dot posłuchała.

Delilah uściskała ją mocno, serdecznie.

– Co się dzieje, lady Derring?

– Cóż, wierzyciele zabierają nasze rzeczy. Wydaje się, że Derring miał trudności finansowe. Dopiero co się tego dowiedziałam od radcy prawnego. Nie chciał tego, ale nic nie możemy na to poradzić. Nic o tym nie wiedziałam, więc sama jestem oszołomiona. – Ze względu na Dorothy starała się mówić raźnym głosem. – Musimy się stąd wyprowadzić w ciągu tygodnia, bo czynsz nie został opłacony. Napiszę ci list polecający, żebyś mogła znaleźć inną…

– Och, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby panią opuścić, lady Derring. – Patrzyła na nią szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami.

Dokładnie tego Delilah się obawiała.

– Kto inny by mnie wziął? – zauważyła trzeźwo Dorothy, wykazując się niezwykłym zmysłem samooceny, bez użalania się nad sobą. Czy też nad ewentualnym chlebodawcą.

I to była święta prawda.

– Och, mój Boże – powiedziała tylko Delilah.

Nagle ucieszyła się samolubnie, że nie jest sama. Wierność Dorothy wzruszyła ją.

Teraz też, skoro odpowiadała jeszcze za kogoś innego poza sobą, zaczęła myśleć przytomniej.

– A co z panią Blenkenship? – powiedziała, myśląc gorączkowo. To była dawna gospodyni, która miała pęk kluczy bardzo podobny do tego, który Delilah nosiła w torebce.

– Poszła prosto do księżnej Brexford. Księżna zwolniła własną gospodynię, żeby ją nająć – odparła Dot z pewnym podziwem.

Delilah poczuła przewrotną dumę. Jej służba była najlepsza.

– A pani Vogel? Helga?

– Księżna Brexford – potwierdziła Dorothy.

– Znowu ta księżna Brexford? Ta… – Zastanowiła się nad odpowiednim słowem, w końcu wybrała to, które pasowało najbardziej. – Suka.

– Lady Derring! – szepnęła Dot zgorszona i zachwycona.

Dziwne, jak to słowo dodało jej energii. Nigdy przedtem nie powiedziała czegoś takiego głośno. A więc to dlatego ludzie to robili.

Nie to, żeby miało jej to wejść w zwyczaj.

Choć z drugiej strony była, zdaje się, właścicielką domu w okolicy portu, więc takie słownictwo mogło okazać się stosowne.

– Och, lady Derring, co my zrobimy?

Delilah nie odpowiedziała. Podniosła się powoli i ruszyła w stronę pokoju Derringa, który przylegał do jej pokoi.

Był niemal doszczętnie ogołocony.

Na podłodze leżał kubrak. Zawahała się.

Potem podniosła go i powąchała.

I natychmiast upuściła. Śmierdział tymi paskudnymi cygarami.

Powinna poddać się rozpaczy. Ale odczuła tylko wściekłość.

Wściekłość rozjaśniła jej w głowie.

– Chodź ze mną, Dot. – Chwyciła dziewczynę za ramię i poprowadziła w dół po schodach, podnosząc pantofel z czwartego stopnia. Wyszły przez kuchnię.

– Powinien pan wiedzieć, lordzie Kinbrook, że nie mam nikogo. Uznałem, że przy tego typu zajęciu to byłaby tylko przeszkoda.

Kapitan Tristan Hardy zwracał się uprzejmym tonem do arystokraty, który siedział naprzeciwko, pocąc się w świetnie skrojonej marynarce.

U White’a było tego wieczoru tłoczno. Kelnerzy z tacami znikali i wyłaniali się z chmur dymu z cygar niczym dżiny z butelki. Nastroje były dobre. Śmiano się głośno.

Nie przy jego stole, rzecz jasna.

Kapitan Hardy nie należał do klubu White’a, jako że nie był dżentelmenem w żadnym sensie tego słowa. Jego maniery, choć nieskazitelne, były jedynie nabyte, nie wrodzone; posługiwał się nimi, podobnie jak swoim czarem osobistym, niczym mieczem: ze względów strategicznych, tylko w razie potrzeby, a jeśli zachodziła taka konieczność, z zimną bezwzględnością. Raczej nie zapraszano go tutaj, chcąc się nacieszyć jego miłym towarzystwem. „Cóż, kawał drania, czyż nie?”, padał często spóźniony, wyrażający zdumienie, komentarz po rozmowie z kapitanem Hardym. Zdumienie wynikało z tego, że tak czarujący i złotousty kapitan Hardy, doprawdy wspaniały mężczyzna, potrafił skłonić innych do wyznań, które, z opóźnieniem, szokowały ich samych.

Z pewnej odległości nie wydawał się szczególnie różnić od lorda Kinbrooka. Guziki przy jego kubraku lśniły; były srebrne. W czubkach jego butów odbijały się kandelabry pod sufitem. Pochodziły z firmy Hoby. Na drugi rzut oka jednak stawało się jasne, że jest z innej gliny niż otaczający go mężczyźni. Że ukształtowały go inne siły.

– Prędzej wolałabyś chodzić z wilkiem na smyczy – mówiły mądre kobiety tym paniom, które wodziły za kapitanem wygłodniałym wzrokiem.

Kiedy jednak wchodził do pokoju, głowy odwracały się w jego stronę; przyciągał spojrzenia jak magnes. Tak jak śledzono by tajemniczy statek wpływający do portu – statek, o którym nie wiadomo, skąd pochodzi i ile ma dział na pokładzie.

Więc jeśli lord Kinbrook sądził, że Tristan choć mrugnie okiem, musiał się przygotować na długie czekanie.

– To prawda – odezwał się porucznik Massey. – Sam byłem świadkiem tej transakcji. Diabeł powiada: zabiorę ci duszę, Tristanie Jeremiahu Hardy, jeśli pragniesz dopadać swojego człowieka za każdym razem.

– Uczciwy handel – zgodził się pogodnie Tristan, przeciągając nieco słowa. – Bo wszystko, czego chciałem dotąd, to łapać przestępców.

Nie miał na drugie imię Jeremiah. O ile wiedział w każdym razie.

Lord Kinbrook promieniał niechęcią. Jego szerokie blade czoło lśniło od wilgoci; pot mógł za chwilę zacząć spływać kroplami. Tak właśnie sprawy się miały z dżentelmenami: nigdy nie spodziewali się, że zostaną złapani, a co dopiero ukarani. Sądzili, że mogą robić, co im się podoba, nigdy więc nie uciekali się do podstępów czy oszustw. Tristan czuł niemal szacunek dla złodziei w Newgate, których czekał stryczek albo deportacja, a którzy przynajmniej wkładali w kłamstwa pewien wysiłek. Przeżywają ci, którzy chcą najbardziej. Rozumiał to doskonale.

Rozumiał też, że wszyscy mężczyźni i kobiety, niezależnie od powierzchowności, są tacy sami. Utytułowani czy bez tytułu. Nie miał złudzeń co do tego, że szlachetnie urodzeni mają więcej honoru.

– Chusteczkę? – zapytał uprzejmie Tristan. Wyciągnął ją. Lnianą. Białą. Nie było kobiet w jego otoczeniu, które złagodziłyby ostre, surowe rogi jego życia czymś takim jak haftowane inicjały. Kobiety, podobnie jak inicjały, komplikowały życie.

Lord Kinbrook patrzył na nią tak, jakby Tristan podawał mu na dłoni psie gówno.

Potem spojrzał z urazą na twarz Tristana.

– Nie wiem, jak mogę panu pomóc, kapitanie Hardy.

Tristan oparł się na krześle i westchnął przeciągle. Postukał w zamyśleniu palcami po stole.

Przyjął brandy od przechodzącego kelnera.

Kinbrook miał upartą, choć nieszczęśliwą minę.

– Czy ma pan ulubionego psa myśliwskiego, lordzie Kinbrook? – zapytał Tristan swobodnym tonem. – Takiego, który nigdy się nie poddaje, nigdy pana nie rozczarowuje i zawsze znajduje zdobycz?

Kinbrook odprężył się nieco w związku ze zmianą tematu.

– Tak. Ma na imię Darby. Spaniel. Wychowany od szczeniaka.

– Ja jestem ulubionym psem myśliwskim króla.

Kinbrook skrzywił się niemal komicznie.

– Nikt poza królem na mnie nie gwiżdże, żeby mi wydawać polecenia. – Nie dodał, że król jeszcze na niego nie gwizdał i że nie ma pewności, czy by posłuchał, gdyby taka sytuacja zaistniała. Jak dotąd taki układ odpowiadał im obu. Tym razem zarówno Tristan, jak i król mieli bardziej osobisty motyw, żeby dopaść zwierzynę – i nieco inne powody. – Niech pan odpowie na pytanie i będziemy kwita. Z pewnością wie pan, że ma w swoim posiadaniu kontrabandę. Jeśli nie powie mi pan, skąd ma te cygara, spróbujemy innego sposobu i jeszcze innego, coraz mniej przyjemnego dla pana. Tyle potrafię i lubię to. Jestem prostym człowiekiem.

Wzruszył ramieniem. To nie była czcza gadanina. Niewiele było rzeczy, których Tristan nie doświadczył albo nie widział w życiu: przemoc, żądza, upokorzenie, opium, triumf, złamane serce. Wszystko było przydatne. Stał się człowiekiem czynu, potrafiącym dążyć do celu ze śmiertelną konsekwencją.

Lord Kinbrook wpatrywał się w niego ze źle skrywaną nienawiścią.

– Proszę. – Ton głosu był niemal czuły, a jednocześnie nieznoszący sprzeciwu. – Niechże pan mi spojrzy w oczy. Myśli pan, że kiedykolwiek zdarza mi się rzucać słowa na wiatr, lordzie Kinbrook?

Cokolwiek lord Kinbrook w tych oczach zobaczył, szybko odwrócił wzrok.

Przełknął ślinę.

Tristan wydał westchnienie i stuknął kieliszkiem brandy o stół.

– Derring – warknął Kinbrook.

– To komplement? Przekleństwo?

– Hrabia Derring. Palił je dwa tygodnie temu na tamtym krześle. – Wskazał brodą. – Z pewnością słyszał pan o tym. Nie codziennie hrabia umiera publicznie, w otoczeniu bandy młodych durniów bez żadnego celu w życiu. Dostałem cygara od Derringa. Nie mam pojęcia, skąd on je wytrzasnął.

Wskazane krzesło zajmował teraz młody mężczyzna, który rżał ze śmiechu, szeroko otwierając usta, z rękami na kolanach – podczas gdy drugi mężczyzna odgrywał pantomimę jazdy konnej, klepiąc się po własnym siedzeniu i podrzucając głową.

Tristan patrzył zdumiony – co w tym, do diabła, zabawnego? Tristan miał trzydzieści sześć lat. Czasami miał wrażenie, że żył tysiąc lat i przeżył życie tysiąca ludzi. Jeśli zaczynało się życie w St. Giles, człowiek albo starzał się szybko, albo wcale. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, żeby klepać się po tyłku, z jakiegokolwiek powodu.

– Wygodnie obwiniać zmarłego? – zauważył leniwie Tristan. – Co ty na to, Massey?

– Trochę to za łatwe, szefie – zwrócił się Massey z wyrzutem do lorda Kinbrooka.

Tristan wygiął lekko brew na tę uwagę. Ponura linia, w jaką ułożyły się usta Kinbrooka, wskazywała, że nie podobało mu się słowo „szefie”.

Jednak obaj z Masseyem zdawali sobie sprawę, że większość dróg prowadziła do Derringa.

– Ale to prawda, że dostałem cygara od Derringa. Jeśli jesteście ciekawi, jak to się stało, że czwarty hrabia Derring wdał się w taką aferę, to cóż, zrozpaczeni ludzie robią rozpaczliwe rzeczy.

– Dlaczego taki człowiek jak hrabia Derring, był zrozpaczony?

– Lubił dobre życie, nieprawdaż? Podobno siedział w długach po uszy. Nie znam szczegółów. Wiem, że jego majątek był rozdrapywany przez wierzycieli. Myślałem, że może uda mi się wziąć dla siebie wdowę po nim. Zawsze mu zazdrościłem młodej, pięknej żony. Widzicie, moja się starzeje. – Przerwał, jakby czekał na jakąś oznakę sympatii ze strony dwóch pozostałych mężczyzn. – Wdowa po Derringu… bez grosza, ładna, cicha, posłuszna, nawykła do pewnego stylu życia… musi być teraz przerażona. – Uśmiechnął się, jakby to dodawało kobiecie uroku. – Powinna łatwo dać się zdobyć.

Tristan przyglądał się mężczyźnie w zamyśleniu, zastanawiając się, jakby to było, gdyby się pochylił i walnął tamtego głową.

On sam miał głowę z granitu, dosłownie i w przenośni.

Ale Tristan nie awansował na kapitana Królewskiego Oddziału Blokady dzięki używaniu przemocy wobec członków parlamentu. Nie słynął w pewnych kręgach z impulsywnych zachowań.

Wyprzedzał jednakże o krok każdego, kto myślał, że uda mu się umknąć przed nim i jego ludźmi.

Nie tym razem.

To go doprowadzało do szaleństwa.

– Jak ładnie, że leży panu na sercu dobro wdowy po Derringu.

– Jestem przyzwoitym człowiekiem – oznajmił Kinbrook z namaszczeniem. Odłożył ogarek cygara na tackę na stole. Ciągnęła się za nimi wstążka śmierdzącego, ale z jakiegoś powodu dla arystokratów zniewalającego, dymu.

– Cóż, teraz, kiedy oczyścił pan sumienie, może pan znowu bezpiecznie w to wierzyć, lordzie Kinbrook.

Kinbrook spojrzał na niego ostro.

Tristan myślał o lady Derring, o tej ładnej, przerażonej wdowie, zastanawiając się, czy stanie się ciężarem, czy służącą u jakichś krewnych, czy też czyjąś kochanką; myślał o tym, jak los burzy ludzkie życie, rzucając ludzi w różne, niespodziewane miejsca.

Tak jak ogarek cygara wzburzył brandy w kieliszku Kinbrooka, kiedy Tristan go tam wrzucił.

Brandy rozlała się na obrusie, kiedy Tristan i Massey podnieśli się, żeby odejść, ignorując przekleństwo Kinbrooka.

3

Świat zakołysał się przez chwilę, kiedy Paul, woźnica lady Derring, pomógł jej i Dot wysiąść z powozu przy Lovell Street 11.

Wtedy to uświadomiła sobie, że cały dzień nic nie miała w ustach, tak samo jak zapewne Dorothy.

Ciemność wokół nich żyła. Była tajemnicza, podobnie jak przeróżne nocne odgłosy, ale nie wydawała się groźna, nie bardziej niż las nocą. Mrok rozjaśniało światło lamp za szybami sklepów i pubów, i pewnie też maleńkich, upakowanych ciasno mieszkań, gdzie gnieździli się ludzie.

Jakieś sto stóp od miejsca, gdzie stali, wznosiły się ogromne budynki; to mogły być magazyny albo warsztaty. Nigdy w życiu nie odwiedzała tych okolic.

Jeszcze wyżej, na tle coraz bardziej fioletowego, nocnego nieba, widać było maszty statków, przypominające wieże kościelne. A nad tym wszystkim lśnił księżyc w pełni.

W oddali ktoś się kłócił.

Gdzie indziej śmiano się hałaśliwie. Śmiech przeszedł w atak gwałtownego kaszlu, po którym ktoś splunął długo i obficie.

Skrzywiły się obie z Dorothy.

Usłyszały krzyk. Trudno było stwierdzić, czy krzyczała ofiara mordu, czy też ktoś się dobrze bawił.

Dot podskoczyła a potem o mało nie wspięła się na Delilah, jak przerażony kot.

Delilah odsunęła ją i ustawiła nieco dalej.

– To tylko ktoś, kto wyrażał gwałtowne uczucia, Dot. Tak czy inaczej, może lepiej trzymaj w ręce szpilkę od kapelusza.

– Doskonale, lady Derring. – Głos Dot drżał lekko.

Zapach morza był jak perfumy złożone z kilku woni, dziki i słony, trochę nieprzyjemny, trochę słodki; niósł ze sobą wszystko, co zebrał po drodze: woń smoły, soli, dymu. Porywisty wiatr próbował ukraść jej kapelusz; musiała przytrzymać go ręką. Spódnice rozwiewały się i uderzały kobiety po nogach.

– Czy mógłbyś tu na nas poczekać, Paul?

Paul należał do tych służących, którzy jeszcze nie uciekli, uprzedził ją jednak, że przyjął nowe stanowisko. A jednak był tak dobry, że zawiózł ją do portu, bez jednego mrugnięcia. Ciekawa była, czy pomyślał, że teraz, kiedy została bez grosza, postanowiła postąpić praktycznie i wstąpić do jednego z burdeli, jakie z pewnością znajdowały się w tej okolicy.

– Oczywiście, lady Derring.

Ukradkiem położył sobie muszkiet na kolanach i wyciągnął flaszkę z kieszeni.

Lovell Street ledwie zasługiwała na miano ulicy; była jak grzywka zwisająca pod kątem z głównej drogi. Na tyle, na ile mogła się zorientować, zajmowały ją trzy budynki.

Numer 11 był największy.

Jej dom był największy.

Nigdy nie miała czegoś tak dużego na swoją wyłączną własność. Czegoś, co należało do niej i tylko do niej.

Moje. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jaką moc miało to słowo.

Cóż, dwa ciała leżały na ulicy, opierając się o ścianę pod różnymi kątami. Pijacy raczej niż trupy, jak miała nadzieję. Modliła się o to.

Jedno z ciał poruszyło się, mamrocząc coś i chichocząc.

Chichotanie to nic szczególnie złowieszczego, prawda?

Budynek ciągnął się na szerokość dwóch i pół miejskich rezydencji i był brudny od sadzy. Zniszczony szyld trzeszczał i kołysał się na zardzewiałych łańcuchach; cokolwiek na nim kiedyś było, nie pozostawiło po tym ani śladu.

Podniosła wzrok do góry; czy to były gargulce?

Nagle z drzwi sąsiedniego budyneczku, który wydawał się pubem, doleciał silny, pikantny zapach. Jej żołądek, tygiel silnych emocji przez cały dzień, a poza tym zupełnie pusty, zaburczał.

Zniszczony szyld kołyszący się i tańczący na łańcuchach nosił napis: „Pod Wilkiem i…”. Ostatnie słowo całkiem się zatarło.

Damy nie odwiedzają kawiarni czy pubów, jak wiedziała, niezależnie od tego, czy były same, czy w towarzystwie. Co jednak miała do stracenia? Gdyby ją porwano i sprzedano w niewolę albo zamordowano dla zabawy, byłoby to przynajmniej dramatyczne zakończenie jej historii.

Była głodna, spragniona i bez wątpienia uboga. Tak samo jak Dot. Wejdą do jej domu wzmocnione.

– Dot, wejdziemy tam, żeby coś zjeść i może napić się kawy.

Dot zawahała się.

– Och, lady Derring, ale damy nie…

– Wdowy wchodzą, gdzie im się podoba. Ale nie powinny wchodzić same i dlatego jestem wdzięczna za twoje towarzystwo.

Dot wyraźnie poczuła się raźniej.

– Czy tak? Strasznie jestem głodna, lady Derring.

– Cóż, no to chodźmy.

Pod Wilkiem i… było przytulnie i niemal ciemno jak w jaskini, choć panowała tam poświata jak od rozżarzonych węgielków z ogniska, dzięki ogniowi na kominku z jednej strony oraz lampom zawieszonym na pociemniałych od dymu belkach.

W drewno dookoła wsiąkły zapewne zapachy wielu wieków – dymu, ale, jedzenia – nie zdziwiłaby się, gdyby w tej mieszance znalazła się także krew; zapach był ostry, ale nie przykry.

Młoda kobieta z rezolutną miną i zaczesanymi do tyłu czarnymi włosami jedną ręką przecierała kontuar szmatą, drugą popychała kufel z przelewającym się piwem w stronę klienta. Obok ognia inny mężczyzna chrapał głośno w fotelu, wydając odgłosy jak łamiąca się gałąź drzewa. Jeszcze dalej dwaj inni, w kącie, szeptali, pochylając ku sobie głowy.

Barmanka podniosła wzrok.

– Patrzcie no, co wiatr nam przywiał! Zgubiłyście się, moje drogie?

Niespodziewana życzliwość oraz dym sprawiły, że Delilah zaszczypały oczy.

– Nie, ale zgłodniałyśmy. Czy można u was dostać dobrą kolację?

– Mam paszteciki z mięsem. Jeszcze niezjełczałe, jak sądzę. Kupione dzisiaj u straganiarza.

– Dobra reklama. Z jakim mięsem?

– Co to ma za znaczenie, jak jesteś głodna, dziewczyno? – Trzeźwe. Bez cienia pokory.

– Chyba nie ma. Weźmiemy dwa. Czy macie kawę czy herbatę?

Przyglądała im się przez chwilę.

– Dam wam kawę, niech wam służy, ale pewnie nie taką, do jakiej przywykłyście. Mam na imię Frances.

– Dziękuję, Frances.

Nie podała swojego imienia.

Obie z Dot usiadły przy nieco sfatygowanym stole, a Frances zaraz przyniosła im jedzenie.

Delilah odliczyła parę monet i Frances rozpromieniła się. Miała wszystkie zęby, co w okolicy portowej można pewnie było uznać za osiągnięcie.

A potem Delilah i Dot rzuciły się na paszteciki jak wygłodniałe bestie.

Mięso nie było złe – cokolwiek to było, może odpadki z kawałkami dobrego mięsa; przyprawiono je obficie i ugotowano z ziemniakami. Wypełniło nieszczęsny żołądek Delilah i natychmiast poczuła się lepiej.

Kawa pojawiła się chwilę później. Poza kolorem nie bardzo przypominała napój, do którego zdążyła się przyzwyczaić. Była jednak gorąca i mokra i wypiła ją bez zastanowienia.

To był niezły początek życia w arystokratycznej biedzie. Miała wrażenie, że w przyszłości umiejętność dostosowywania się bardzo jej się przyda.

– Och, lady Derring – odezwała się nagle Dot. – Tam siedzi samotna dama. Może powinnyśmy poprosić, żeby się do nas przyłączyła.

Delilah wątpiła, żeby słowo „dama” odpowiadało sytuacji, ale spojrzała.

Rzeczona dama była odziana w czerń i siedziała całkiem nieruchomo. Może dlatego jej wcześniej nie zauważyły.

– Dot, damy siedzące samotnie w pubie, szukają zwykle…

Potem zauważyła kapelusz wiszący na krześle naprzeciwko kobiety.

Czarny, z kolorowym piórem.

To, jak pochylała głowę…

Kolor włosów…

Serce Delilah drgnęło silnie.

Otworzyła szeroko oczy.

– Proszę, poczekaj tu na mnie, Dot.

Ledwie zauważyła, że podniosła się z krzesła. Szła już jednak przez izbę, powoli, jakby popychała ją jakaś zewnętrzna siła.

Zatrzymała się przy stole, gdzie samotna kobieta wpatrywała się w niemal pełny kieliszek, prawdopodobnie sherry.

Z twarzy pani Angelique Breedlove ulotnił się wyraz zagubienia i melancholii, kiedy spojrzała na Delilah. Była równie wyczerpana jak ona. Być może nic już nie mogło jej zdziwić.

Wpatrywały się w siebie nawzajem.

– Czy zamierzasz mi chlusnąć napitkiem w twarz? Czy masz może maleńki, niedorzeczny pistolecik w tej maleńkiej, niedorzecznej torebeczce?

Pani Breedlove powiedziała to lekkim tonem. Oczy miała jednak chłodne, a cała jej postawa przywodziła na myśl zwiniętą sprężynę.

Delilah odpowiedziała tym samym tonem.

– Szkoda marnować trunek. A ty masz chyba jedwab na sobie. Czy mój mąż ci go kupił?

Taką właśnie osobą, jak się wydawało, była, kiedy nikt w pobliżu nie mówił jej, kim jest i kim być powinna. Osobą zdolną do ironii. Zdolną zadawać tego typu pytania, ot tak.

To było równie wyzwalające jak poluzowanie gorsetu.

– Tak – odparła druga kobieta.

Patrzyły na siebie z mniejszą wrogością, niż ktoś mógłby sobie wyobrażać. Bardziej jak dwoje ludzi, którzy właśnie odkryli, że nie są sami na bezludnej wyspie i nie są pewni, czy ten drugi to ludożerca, czy nie.

– Czy mogę usiąść? – Delilah sama siebie zaskoczyła tym pytaniem.

Na twarzy drugiej kobiety pojawił się przelotnie wyraz zdumienia.

Po chwili wahania kiwnęła ostrożnie głową.

Bardzo energicznie, jakby to była pierwsza rzecz, jaką nauczyła się robić samodzielnie, Delilah odsunęła krzesło.

I na nim usiadła.

Przez chwilę cisza przy ich stole aż dzwoniła, jakby znajdowały się same pod kopułą.

Piwne oczy pani Breedlove ocieniały gęste, miodowego koloru rzęsy. Była bardzo ładna i w ogóle nie pasowała do wyobrażeń Delilah na temat upadłej kobiety. Może poza śmiałym kapeluszem. Zawsze sądziła, że upadłe kobiety noszą śmiałe stroje.

– Nie zostałyśmy sobie formalnie przedstawione, pomijając zabawny występ Tavistocka – zaczęła Delilah. – Jestem Delilah Swanpoole. Hrabina Derring.

Druga kobieta uśmiechnęła się lekko.

– No, tak, formalności. Nie możemy ich porzucić nawet w obliczu biedy. Wstałabym i dygnęła, ale kiedy usiadłam, miałam wrażenie, że mogę już nigdy nie wstać. Nazywam się Angelique Breedlove.

– Czy to prawdziwe imię?

– Na Boga, skądże. – Jej twarz rozjaśniła się rozbawieniem i przez chwilę pani Breedlove wydawała się pięć lat młodsza niż nieszczęsna dusza sprzed paru minut, kiedy się nie pilnowała. – Jaka przyzwoita angielska matka nadaje córce imię Angelique? A moja matka była przyzwoita, zapewniam cię. Urodziłam się jako Anne Breedlove w Devonshire. Dodałam sobie tytuł „pani”, żeby budzić większy szacunek.

Pani Breedlove prowadziła w zawodach na ironię.

Znowu zaczęły się sobie przyglądać. Angelique lekko unosiła brodę, jedyny znak, że miałaby się przed czym bronić. Jej postawa wskazywała na to, że w dzieciństwie ćwiczyła chodzenie po pokoju ze stosikiem książek na głowie; matka Delilah stosowała tę samą metodę. Widać było, że pani Breedlove jest dumną osobą.

– Czy mogę ci zadać kolejne pytanie? – odezwała się w końcu Delilah.

Pani Breedlove skinęła wolno głową.

– Czy byłaś kochanką mojego męża?

4

Blady uśmiech pani Breedlove odzwierciedlał znużenie i napięcie.

– Czy często zadajesz pytania, na które znasz odpowiedź?

– Zwykłe „tak” czy „nie” wystarczy, pani Breedlove.

– Tak, przez ostatnie trzy lata. Tego z pewnością dotyczyłoby twoje następne pytanie.

Delilah przyjęła tę informację w milczeniu.

Wiedziała, co powinna czuć. Albo raczej jakich uczuć się po niej spodziewano. Zaczynała jednak rozumieć, jak filtrowanie jej prawdziwych uczuć przez sito złożone z „powinnaś” i „wypada” rozcieńczało to, kim była w istocie, jak woda dodawana do whisky. Jeśli nie będzie ostrożna, w końcu nic z niej nie zostanie, kimkolwiek kiedyś była, przed Derringiem.

I, Boże dopomóż, nie potrafiła się zdobyć na to, żeby żałować, że Derring zaniedbywał małżeńskie łoże przez ostatnie dwa lata – z niewiadomego powodu.

Następne pytanie wymagało odwołania się do siły wewnętrznej, której przedtem w sobie nie podejrzewała. Po prostu musiała poznać rozmiar kłamstwa, na jakim opierało się jej życie, zanim się od niego uwolni. Wciągnęła dyskretnie powietrze, żeby się uspokoić.

– Czy… czy kochałaś Derringa? Czy on kochał ciebie?

Oczy Angelique rozbłysły zdumieniem i czymś w rodzaju rozbawienia, które szybko stłumiła.

Patrzyła na Delilah ze współczuciem, z domieszką, być może, politowania.

Ale chwilę milczała.

– Wybacz, zastanawiam się, jaka odpowiedź byłaby prawdziwa, a jednocześnie oszczędzała twoje uczucia.

– Nie mam już uczuć, więc nie musisz się o mnie martwić.

Kącik ust Angelique drgnął lekko.

– A, tak. Otępienie. Nie bój się, wszystkie uczucia wrócą z podwójną siłą w najbardziej niedogodnym momencie.

– Jesteś zatem mędrcem i kochanką, pani Breedlove? – Swoboda, z jaką pani Breedlove dobierała słowa, udzielając lekko znudzonym tonem kwiecistych odpowiedzi, zaczynała Delilah działać na nerwy. A także, jeśli chciała być ze sobą uczciwa, urażała jej dumę. Przywykła do tego, że jest hrabiną: że wydaje rozkazy, choć zawsze uprzejmie. Że jest darzona szacunkiem, choć niewiele zrobiła, żeby na niego zasłużyć, poza poślubieniem hrabiego.

Może to dlatego również przewrotnie podziwiała elokwencję pani Breedlove. Wydawała się wynikać z nabytej pewności siebie. Z doświadczenia.

– Sądzę, że posiadłam pewną mądrość, którą mogę się podzielić – stwierdziła chłodno Angelique. – I nie, nie kochałam go, lady Derring. Ani on mnie nie kochał. Doszłam do przekonania, że romantyczna miłość to kłamstwo. Myślę, że życiem rządzą interesy i kompromisy i właśnie ten fakt – strona biznesowa – najmniej cię zrani. Odpowiadało mu posiadanie kochanki, jak sądzę, ponieważ wszyscy jego przyjaciele je mieli, nawet ten wstrętny Tavistock. Tak jak odpowiadało mu kupowanie rzeźb, urn i czego tam jeszcze. Mam wrażenie, że zostałam dodana do kolekcji, a ponieważ nastąpiło to w trudnym dla mnie momencie, byłam wdzięczna. Pomyślałam o tobie raz czy dwa razy, ale, przyznaję, nie więcej. W pewnych okolicznościach skrupuły moralne stają się luksusem.

Delilah przyjęła to bez słowa. Nie potrafiła rozstrzygnąć, czy to przyniosło jej ulgę, czy nie. Z pewnością odpowiadało jej własnym, niewesołym przekonaniom na temat życia i „miłości” i nie słuchała tego z przyjemnością. Potwierdzało jej własne odczucia wobec Derringa. Dało jej to chyba nawet pewną satysfakcję.

A jednak to, że druga kobieta mówiła bez ogródek, poprawiało jej humor. Odświeżająco działało to, że nie użalała się nad sobą, nie łudziła się, nie oszukiwała i do tego nie skąpiła wielosylabowych słów. Lubiła inteligencję. Tak, jakby zaczęła oddychać świeżym powietrzem, którego tak brakowało w Londynie. Kiedy nie miało się już dosłownie nic do stracenia, człowiek stawał się bardziej wymowny.

Jednak chłodne, rzeczowe odpowiedzi coś panią Breedlove kosztowały: brodę uniosła jeszcze wyżej, twarz miała bladą i napiętą.

Dlaczego życie potraktowało taką kobietę tak bardzo po macoszemu?

– W pewnych okolicznościach? – Starała się mówić chłodnym tonem, ale wkradła się do niego nutka współczucia.

Piwne oczy Angelique wpatrywały się pytająco w oczy Delilah. Coś, co tam zobaczyła, sprawiło, że odwróciła się nagle w stronę kontuaru.

– Frances, kochana, podasz mojej przyjaciółce sherry? Dużą?

– Nie, dziękuję – powiedziała stanowczo Delilah. – Rzadko piję. Nie mam nawet zwyczaju pić sherry po kolacji.