Niezawodny przyjaciel - Gina Wilkins - ebook

Niezawodny przyjaciel ebook

Gina Wilkins

4,0

Opis

Miranda podziwia Marka, który samotnie wychowuje dwie córeczki. Ona nie planuje ani małżeństwa, ani macierzyństwa. Nade wszystko ceni sobie swobodę i niezależność, co nie oznacza, że w jej życiu nie ma miejsca dla mężczyzn. Owszem jest, lecz ściśle określone. Pewnego dnia dowiaduje się, że musi na stałe zaopiekować się synkami siostry. Świat Mirandy wali się w gruzy. Na szczęście ma przy sobie Marka, niezawodnego przyjaciela...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (35 ocen)
15
9
7
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gina Wilkins

Niezawodny przyjaciel

Toronto • Nowy Jork • Londyn 

Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg 

Madryt • Mediolan • Paryż Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Harlequin.Każda chwila może być niezwykła.

Czekamy na listy Nasz adres:

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 

00-975 Warszawa 12, skrytka pocztowa 21

Tytuł oryginału: Adding to the Family 

Pierwsze wydanie: Silhouette Books, 2005 

Redaktor serii: Barbara Syczewska-Olszewska 

Opracowanie redakcyjne: Katarzyna Żywolewska 

Korekta: Zofia Firek

© 2005 by Gina Wilkins

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2007

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych czy umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy Wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Orchidea są zastrzeżone.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

Skład i łamanie: Studio Q, Warszawa

Printed in Spain by Litografia Roses, Barcelona

ISBN 978-83-238-5036-6

Indeks 378577

ORCHIDEA – 139

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Prolog

– Mam doskonały pomysł – oznajmiła Molly Walker z promiennym uśmiechem, stając w drzwiach stajni. Odrzuciła do tyłu długie rude włosy, które zalśniły w blasku popołudniowego słońca.

Shane, jej przyrodni brat, i koń, którego właśnie szczotkował, obaj obejrzeli się z niemal identycznie czujnym wyrazem oczu.

– Kiedy słyszę, że mówisz coś takiego, natychmiast zaczyna mnie boleć głowa – mruknął Shane.

Molly, bynajmniej niezrażona tymi słowami, weszła do środka i stanęła twarzą w twarz z bratem.

– Wierz mi, to naprawdę świetny pomysł, i prawie nic nie będziesz musiał robić. Sama się wszystkim zajmę.

Wysoki, chudy kowboj odłożył szczotkę i spytał jakby nigdy nic:

– A na czym właściwie polega to prawie nic?

Ciemnozielone oczy Molly spoglądały na niego z lekką przyganą.

– Musisz od razu dramatyzować? – prychnęła. – Tak się zachowujesz, jakbym kiedykolwiek prosiła cię o wykonanie czegoś bardzo skomplikowanego.

– No dobrze już, dobrze, o co chodzi?

– Wiesz, że w październiku jest dwudziesta piąta rocznica ślubu mamy i taty, prawda? – Molly chwyciła go za ramię.

– Pamiętam ich ślub. W końcu byłem już nastolatkiem. -Twarz Shane'a rozjaśniła się w uśmiechu. – Pamiętam też, że urodziłaś się mniej więcej rok później.

Shane i jego ojciec, Jared Walker, byli parą wolnych jak ptak kawalerów, dopóki nie spotkali Cassie Browning i nie ulegli obaj jej urokowi. Po dwudziestu pięciu latach wciąż stanowili spójną i szczęśliwą rodzinę, choć Shane już od prawie dziesięciu lat sam był żonaty i miał dwie córki.

– Powinniśmy zorganizować dla nich duże przyjęcie – powiedziała Molly. – Mamy czas, w końcu jest dopiero kwiecień.

– Okay, to brzmi sensownie. A co się za tym kryje? – Shane najwyraźniej nie ufał przyrodniej siostrze.

– Nic się nie kryje – żachnęła się. – Pamiętasz, że oni wybierają się w podróż do Europy na początku października? Podczas ich nieobecności wszystko przygotujemy i powitamy ich na przyjęciu z okazji srebrnych godów.

Shane odetchnął z ulgą.

– Cóż, możemy to zrobić. Oboje z Kelly chętnie ci pomożemy. Jestem pewien, że ciocia Layla i ciocia Michelle będą zachwycone tym pomysłem i też się włączą w przygotowania. Nie mówiąc już o wszystkich innych ciotkach, wujkach i kuzynach, którzy korzystają z każdej okazji, żeby się spotkać.

Ponieważ Jared miał pięcioro rodzeństwa i wszyscy mieli własne rodziny, każde spotkanie klanu Walkerów przekształcało się w prawdziwy zjazd rodzinny. Ale Molly nie zamierzała tym razem ograniczać się do rodziny.

– Oczywiście zaprosimy również D'Alessandrów – oświadczyła.

Siostra Jareda, Michelle, wyszła za mąż za prywatnego detektywa Tony'ego D'Alessandro na krótko przed ślubem Jareda i Cassie. Rozległa i hałaśliwa rodzina Tony'ego stała się częścią życia Molly od chwili, gdy przyszła na świat. Jej kuzynka Brynn, córka nieżyjącego młodszego brata Jareda, Milesa, poślubiła drugiego D'Alessandro, jeszcze bardziej zacieśniając więzi między obu rodzinami.

– I zamierzam też zaprosić przybranych synów mamy i taty, którzy wychowywali się u nich, zanim jeszcze założyli na ranczu ośrodek opiekuńczy dla chłopców. Myślę, że chcieliby się spotkać z nami wszystkimi z takiej szczególnej okazji.

– Z pewnością powinniśmy zaprosić tych, którzy utrzymują z nami kontakt – zgodził się Shane. – Nie możemy zakładać, że przyjadą wszyscy.

– Nie, chcę właśnie, żeby byli wszyscy, o ile tylko będzie to możliwe – stwierdziła zdecydowanie Molly. – Nawet ci, którzy już od dawna nie dają znaku życia. Zakładam, że przyjedzie co najmniej dwunastu.

– Ale od kilku nie mamy już od lat żadnych wiadomości, choćby od Marka, Daniela i Kyle'a. Byli ulubieńcami taty i Cassie, ale nie wiemy nawet, gdzie teraz przebywają – zauważył Shane rozsądnie.

– Znajdziemy ich. – Na twarzy Molly pojawił się pewny siebie uśmieszek. – W końcu nasi wujowie prowadzą prywatną agencję detektywistyczną, zapomniałeś? Jeśli wujek Tony, wujek Joe i wujek Ryan nam pomogą, na pewno w niedługim czasie ich zlokalizujemy.

– Może – zgodził się Shane, nie mając wątpliwości co do profesjonalizmu wujów – ale odszukanie ich nie gwarantuje jeszcze, że zechcą przyjechać. Nie każdy chętnie wraca do przeszłości, zwłaszcza jeśli ta przeszłość kojarzy się z pobytem w rodzinie zastępczej.

Molly zdecydowanym ruchem pokręciła głową aż zatańczyły jej rude kosmyki.

– Jeśli tylko wujowie ich znajdą, już ja ich przekonam, żeby przyjechali.

– Cóż, jeżeli ktoś mógłby to zrobić, to podejrzewam, że tylko ty – przyznał Shane.

– Oczywiście. Zaufaj mi, to będzie najwspanialsze przyjęcie jubileuszowe, jakie kiedykolwiek odbyło się w Teksasie. Mama i tatuś będą absolutnie zaskoczeni.

– Mam nadzieję, że nie będziesz za bardzo rozczarowana, jeśli nie wszystko przebiegnie idealnie i zgodnie z twoim planem. – Shane rzucił siostrze niespokojne spojrzenie. – Nawet ciebie niejedno może zaskoczyć podczas organizowania takiej imprezy.

Molly machnęła tylko ręką i odwróciła głowę. Popatrzyła na dom usytuowany w centrum rozległego rancza Walkerów, położonego nieopodal Dallas.

Musi sporządzić listę spraw do załatwienia i zabrać się energicznie do pracy, żeby zdążyć ze wszystkim na początek października.

Rozdział 1

Było w tym mężczyźnie z kalkulatorem coś, co sprawiało, że wydawał się Mirandzie Martin osobliwie seksowny. Przebiegał palcami po przyciskach, dodając kolumny liczb i rozprawiając równocześnie o akcjach, inwestycjach i kursach walutowych – już sam ten widok wprawiał ją w radosne podniecenie.

Inne kobiety doznawały żywszego bicia serca na widok kowbojów albo policjantów, koszykarzy czy baseballistów. Miranda zaś miała bzika na punkcie księgowych, ściślej mówiąc jednego księgowego. Tego, który prowadził jej finanse.

Oparła łokcie na biurku, brodę na dłoniach i wpatrywała się w niego. Podobał się jej. Mark Wallace miał przejrzyste szare oczy, brązowe niesforne włosy, które mimo wysiłków właściciela najchętniej układały się w fale, i najbardziej idealne zęby, jakie kiedykolwiek widziała. Gdyby nie wybrał pracy wśród liczb, prawdopodobnie mógłby zostać modelem.

– Co z tym potrąceniem za wygodne buty, o którym wspomniałaś? – spytał, pochylając się nad jakimś rachunkiem.

– Musiałam je kupić w zeszłym miesiącu, kiedy byłam w podróży służbowej – wyjaśniła. – Buciki, które wzięłam, tak mnie ocierały, że na niczym nie mogłam się skupić. Poczułam się całkiem inaczej, kiedy kupiłam te piękne, miękkie pantofle, niestety, prawdę mówiąc, były nieprzyzwoicie drogie.

Martin obliczał jej podatki od ponad roku i zawsze, ilekroć powiedziała coś, co uważał za oburzające, rzucał jej wymowne spojrzenie. Teraz też to zrobił, co bardzo ją ucieszyło. Spodziewała się takiej reakcji, umieszczając tę pozycję w kolumnie służbowych kosztów. Wiedziała, że jego baczny wzrok ją wychwyci. Przez dłuższą chwilę Martin przyglądał jej się uważnie, jakby nie był całkiem pewien, czy żartuje, czy mówi serio, po czym potrząsnął głową i podkreślił tę kwotę grubą kreską.

Uwielbiała, kiedy to robił.

– Z wyjątkiem pantofli wszystko wydaje się w porządku – stwierdził, odkładając kalkulator. – Pod koniec tygodnia dam ci do podpisu zeznanie podatkowe. Ale następnym razem nie czekaj do ostatniej chwili. Nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd – dodał z powagą.

– Jakbyś kiedykolwiek popełnił jakiś błąd – mruknęła rozbawiona.

Mark wzruszył ramionami i uśmiechnął się jednym kącikiem ust.

– Zdarzało się, choć sporadycznie – powiedział.

Niekiedy Miranda nie mogła się powstrzymać, żeby go nie dotknąć. Teraz też wyciągnęła rękę i musnęła palcami wierzch jego dłoni, tej, która przed chwilą podliczała jej pieniądze.

– Jakoś trudno mi uwierzyć, że nie jesteś chodzącym wzorem doskonałości – wyznała.

Może po roku pracy dla niej wreszcie przyzwyczaił się do jej kokieterii. Na początku widać było, że rozbawienie walczyło w nim z zakłopotaniem, ale z czasem przywykł do takiego sposobu bycia swojej klientki. Zwłaszcza kiedy go poinformowała, że przy rozmowie o pieniądzach zawsze dostaje gęsiej skórki.

W odpowiedzi na dotyk jej palców rzucił jej spojrzenie tak bezpośrednie, tak męskie – i tak drapieżne – że nagle zaschło jej w ustach. To nie było jego typowe zachowanie.

– Któregoś dnia może dam się złapać na jedno z tych prowokujących spojrzeń – mruknął. – I co wtedy zrobisz?

Na krótką chwilę Miranda Martin, która zawsze znajdowała na wszystko ciętą ripostę, zaniemówiła. Zatopiła się w spojrzeniu szarych oczu Marka, a w wyobraźni snuła plany pełne erotyzmu, zamiast zastanowić się nad zręczną odpowiedzią.

Świetnie, daj się złapać, miałaby ochotę odrzec, albo nawet: Do diabła, zrób to wreszcie.

Nie powiedziała tego jednak, a pierwsza przyczyna jej powściągliwości wpadła do gabinetu Marka w sekundę później.

– Tatusiu, wracam z przedszkola i zgadnij co będzie. Idziemy na wycieczkę do Muzeum Odkryć i ja…

– Payton, kochanie – przerwał jej Mark lekko podniesionym głosem, żeby mała podekscytowana blondyneczka usłyszała, co do niej mówi – widzisz, że mam klientkę. Wiesz, że nie wolno ci tu wchodzić, kiedy pracuję. Gdzie jest pani McSwaim?

Lekko skarcona, niebieskooka dziewczynka z loczkami wskazała za siebie, nie spuszczając przy tym wzroku z Mirandy.

– W łazience z Madison – bąknęła.

– A więc pobaw się sama przez chwilę. Opowiesz mi o wycieczce do muzeum, kiedy skończę – powiedział.

– Dobrze tatusiu. – Payton westchnęła rozdzierająco i z ociąganiem skierowała się z powrotem do wyjścia.

Mark zaczekał aż drzwi za nią zamknęły się i odwrócił się z powrotem do Mirandy.

– Przepraszam – usprawiedliwił się. – Biuro we własnym domu ma swoje dobre strony, ale czasami zdarzają się nieprzewidziane sytuacje.

Miranda uśmiechnęła się uprzejmie. Sięgnęła po torebkę i zarzuciła ją na ramię.

– I tak już muszę iść – oświadczyła, wstając. – Mam jeszcze parę spraw do załatwienia przed wieczornym koncertem w klubie.

Mark skinął głową.

– Zadzwonię, kiedy zeznanie będzie gotowe do podpisania – powiedział.

– O, jestem tego pewna. – Miranda zatrzepotała rzęsami.

– Dobrej zabawy na koncercie – dodał.

– Kochanie, ja się zawsze dobrze bawię – odpowiedziała, nadając swemu głosowi ton lekkiego nadąsania i złośliwości zarazem.

Właśnie dlatego, że między nimi nie ma mowy nawet o przelotnej przygodzie, nie zaszkodzi zostawić mu – i sobie zarazem – tej odrobiny nadziei, że ich stosunki mogłyby ułożyć się inaczej.

Ze wszystkich klientów Marka tylko jedna osoba przy każdym spotkaniu czyniła mu zamęt w głowie, niezależnie od tego, na ile się starał zachowywać zawodową powściągliwość.

Miranda Martin.

Nazywał ją „złotą dziewczyną”. W sięgających niemal do ramion wycieniowanych kasztanowych włosach połyskiwały kunsztownie wkomponowane złote pasemka. Jej nieskazitelna skóra miała ciemnozłocisty odcień, będący efektem albo regularnych wizyt w solarium albo systematycznego stosowania kremów brązujących. Nawet jej oczy miały kolor czystego bursztynu, ale ten już, jak podejrzewał, był naturalny.

Miała gładkie czoło, kształtny nos, wysokie kości policzkowe i zaokrągloną brodę z płytkim dołeczkiem poniżej prawego kącika ust. Mimo że nie była szczególnie wysoka, miała nogi zawrotnej długości. Proporcjonalne piersi, szczupła talia i delikatnie zaokrąglone biodra tworzyły niezwykle atrakcyjną całość. Na jej widok każdy gorącokrwisty mężczyzna nie mógł się nie zatrzymać i nie gwizdnąć z podziwu.

Gdyby Mark był zainteresowany przelotnym romansem czy choćby flirtem, chętnie odpowiedziałby na jej mniej lub bardziej otwarte zachęty. Ale był samotnym ojcem dwóch dziewczynek i nie mógł sobie pozwolić na przelotne miłostki bez znaczenia.

To prawda, że jego życie prywatne leżało w gruzach. Ostatecznie z własnej woli ożenił się z kobietą, która przedkładała rozrywki nad codzienne obowiązki, wynikające z życia rodzinnego. Więc nawet gdyby rozważał ponowne zaangażowanie się w poważny związek, na pewno nie brałby pod uwagę takiej zabawowej dziewczyny jak Miranda Martin.

Poza tym zaobserwował, w jaki sposób patrzyła na dzieci w tych rzadkich momentach, kiedy miała okazję je widzieć: zupełnie tak jakby w zasięgu jej wzroku nagle pojawiały się jakieś obce i przerażające istoty. Nawet gdy próbował sobie wmawiać, że bez problemu mógłby się z nią związać, był pewien, że Miranda widziałaby w jego córkach wyłącznie przeszkodę i zbędny balast przeszłości.

– Kto to była ta pani dzisiaj w twoim biurze, tatusiu? – spytała Payton przy kolacji.

– Chodzi ci o tę, której tak niegrzecznie przerwałaś, wpadając do mojego gabinetu bez pukania?

Dziewczynka ostentacyjnie westchnęła i widać było, że robi to z dużą wprawą.

– Już powiedziałam, że przepraszam – przypomniała ojcu. – A teraz pytam, kto to był?

– Klientka. Nazywa się Miranda Martin.

– Jest ładna – stwierdziła dziewczynka.

Mark spojrzał ponad stołem na drugą córkę.

– Madison, nie dawaj groszku Poochiemu. Będzie go bolał brzuszek. Jedz sama.

Trzyletnia Madison, mniejsza jasnowłosa kopia siostry, posłusznie wepchnęła do umorusanej buzi pełną łyżeczkę groszku, pozostawiając Poochiego, bezpańskiego kundelka, którego Mark przygarnął przed sześcioma miesiącami, w pozie pełnej wyczekiwania.

Payton, która lubiła wszystkim dokoła opowiadać, że ma już prawie pięć lat, choć Mark czuł się przy niej często tak, jakby za cztery miesiące miała skończyć nie pięć a trzydzieści lat, bynajmniej nie poprzestała na tej zdawkowej informacji.

– Nie uważasz, że jest ładna, tatusiu? – wróciła do tematu.

Mark nadal obserwował swoją młodszą latorośl.

– Hm. Masz na myśli Madison? Tak, uważam, że jest bardzo ładna – przyznał.

– Nie Madison, tatusiu – jęknęła Payton. – Ta pani, Miranda Martin.

– A tak, oczywiście. – Mark zwrócił się do starszej dziewczynki. – Bardzo ładna.

– Mogę sobie przekłuć uszy? – Nie dawała spokoju Payton. – Chcę mieć takie same duże złote koła, jak ona.

Mark uśmiechnął się na samą myśl o swojej czteroletniej córeczce z cygańskimi obręczami w uszach.

– Nie, dopiero jak będziesz starsza – odparł.

– Nicole Cooper ma przekłute uszy – nie ustępowała Payton. – Nosi małe srebrne kółeczka.

– Jak będziesz starsza, Payton – powtórzył Mark.

Dziewczynka znowu westchnęła

– Umówisz się z nią na randkę? – spytała.

– Nie.

– Mama Nicole Cooper chodzi na randki. Ładnie się ubiera i odprowadza Nicole do babci. Nicole zostaje tam na całą noc. – Dziewczynce usta się nie zamykały.

– Cóż, no tak… jedz kurczaka, kochanie, bo wystygnie – napomniał ją Mark.

Payton pospiesznie przełknęła kilka kęsów.

– Dlaczego się z nią nie umówisz, jeśli sam mówisz, że jest ładna? – spytała.

– Bo nie – skwitował, nie znajdując bardziej trafnej odpowiedzi. Postanowił zmienić temat. – Opowiedz mi więcej o tej wycieczce do muzeum. Kiedy się tam wybieracie? W przyszły poniedziałek?

Dobrze pamiętał, że we wtorek, ale chciał w jakiś sposób odwieść córkę od upartego wnikania w szczegóły jego życia towarzyskiego, czy też braku takowego.

Na szczęście Payton, choć uparta i bystra, była jednak małą dziewczynką. Z entuzjazmem zaczęła opowiadać o planowanej wycieczce. Wydawało się, że sprytnym sposobem odwrócił jej uwagę i całkiem zapomniała o Mirandzie Martin.

Mark życzyłby sobie, żeby i jemu się to udało. Niewinne pytania Payton skłoniły go bowiem do zastanowienia się nad sprawami, o których wolałby nie myśleć.

Chociaż Little Rock było stolicą i największym miastem w stanie Arkansas, wciąż jednak było na tyle małe, że gdziekolwiek Miranda się udała, zawsze natykała się na kogoś znajomego, zwłaszcza w klubie muzycznym, gdzie lubiła spędzać wieczory. Wystarczyło, że pojawiła się na sali, a już ktoś wołał, żeby przysiadła się do jego stolika.

Tego wieczoru dołączyła do trzech kobiet i dwóch mężczyzn, których kiedyś poznała i choć uważała ich za przyjaciół, wątpiła, by można było na nich liczyć w razie jakichś poważniejszych kłopotów. Nie miało to zresztą dla niej większego znaczenia. Uważała się za kobietę w pełni niezależną, która polega wyłącznie na sobie i tego samego spodziewa się po innych.

– Wyglądasz niewiarygodnie, Mirando – powitał ją Oliver Cartwright, obrzucając wzrokiem od stóp do głów. – Niewiele kobiet odważyłoby się wyjść w takim kolorze, ale na tobie wygląda on bajecznie.

– W twoich ustach to najwyższy komplement – zapewniła go Miranda.

Tego wieczoru szczególnie dużo uwagi poświęciła swemu ubiorowi, zestawiając złoty top z ciemnymi dżinsami o obniżonej talii i sandałkami na wysokich obcasach. Top był na tyle wydekoltowany, by dyskretnie ukazywać rowek między piersiami i na tyle krótki, by odsłonić fragment brzucha pokrytego sztuczną opalenizną.

Jeśli Oliver, lokalna wyrocznia mody, zaaprobował taki strój, to zapewne dokonałam właściwego wyboru, pomyślała z zadowoleniem.

– Szczęściara z ciebie – odezwała się nadąsanym tonem piersiasta blondyna w jaskrawej czerwonej sukni. – Oliver powiedział mi, że wyglądam jak przejrzały pomidor.

– Bo uparłaś się, żeby nosić rzeczy o numer za małe – wyjaśnił Oliver. – Wciąż ci powtarzam, że subtelność jest bardziej seksowna niż rozpaczliwa próba zwrócenia na siebie uwagi.

– Miranda włożyła błyszczący złoty top – odcięła się blondyna. – Czy to nie jest chęć zwrócenia na siebie uwagi?

– Zauważ, że piersi Mirandy nie próbują za wszelką cenę wymknąć się z tkaniny, która je przykrywa. Niewątpliwie zwracasz uwagę swoją suknią, Brandi, ale nie przychodź do nas znowu z płaczem, kiedy Pan Natychmiastowy, którego dzisiaj zabierzesz do domu, zniknie z pierwszym brzaskiem.

Brandi, która nie czyniła tajemnicy z tego, że bardzo, ale to bardzo pragnie wyjść za mąż, najlepiej za kogoś z bardzo, ale to bardzo grubym portfelem, poruszyła się gwałtownie na krześle.

– Jakiś ty podły – mruknęła.

– Tak, kochanie, ale zawsze mam rację – stwierdził Oliver.

Reszta towarzystwa roześmiała się, słysząc tę ripostę, ale nikt nie śmiał zakwestionować tego, co powiedział. W końcu niemal zawsze miał rację.

Kiedy podeszła kelnerka, Miranda zamówiła koktajl Manhattan, a pozostali po drugim już drinku. Miranda nie zamierzała tego wieczoru wypić więcej, ale na jeden mogła sobie pozwolić.

Wychowała się w rodzinie, w której alkohol był synonimem grzechu; tak jak taniec, telewizja, kino, beletrystyka, próżność, frywolność i wszelka aktywność seksualna włącznie z trzymaniem się za rękę i pocałunkami, jeśli nie były one poprzedzone aktem ślubu. Kiedy więc zaraz po maturze w wieku osiemnastu lat uciekła z domu, przysięgła sobie, że nie będzie z niczego tłumaczyć się przed nikim, tylko przed samą sobą. Zdarzyło się to przed dziesięciu laty i od tego czasu nie wracała do przeszłości.

Oliver wdał się w rozmowę ze swoim przyjacielem Randallem, a Brandi poszła do damskiej toalety w nadziei, że po drodze ściągnie na siebie spojrzenia wszystkich mężczyzn. Ku Mirandzie pochyliła się jedna z pozostałych siedzących przy stoliku kobiet.

– Myślisz, że naprawdę ją uraził? – spytała.

– Kogo? Brandi? Raczej nie. Chwilę się podąsa, a potem pójdzie do domu z jakimś facetem, który potraktuje ją dokładnie tak, jak przepowiedział Oliver, po czym w przyszłym tygodniu wszystko zacznie się od nowa. Zawsze nalega, żeby Oliver wypowiedział się na temat jej ubioru, mimo że doskonale wie, co usłyszy.

– Mirando, wiesz może coś na temat bawienia dzieci? -Przerwała im rozmowę atrakcyjna brunetka, siedząca po jej lewej stronie.

– Tyle co nic. Dlaczego pytasz, Bev?

– W przyszłym miesiącu, zaraz po zakończeniu roku szkolnego mój brat przywozi do mamy trójkę swoich dzieci. Mama prosiła, żebym pomogła jej zająć się nimi. Ty zawsze masz zabawne pomysły. Pomyślałam, że może coś by ci przyszło do głowy.

– Kochanie, moje zabawne pomysły nigdy nie dotyczą dzieci. – Miranda wzdrygnęła się z umyślną przesadą.

Odpowiedział jej głośny śmiech.

– Co? – usłyszała tuż koło siebie. – Nie masz żadnych siostrzeńców czy siostrzenic?

Już miała zdecydowanie potrząsnąć głową, ale nagle znieruchomiała.

– Och, zaczekaj. Mam dwóch siostrzeńców.

Oliver uniósł swoje starannie wymodelowane jasne brwi.

– Czyżbyś zapomniała, że jesteś ciotką? – zdziwił się.

– Nie myślę o sobie jak o ciotce. – Miranda wzruszyła lekko ramionami. – Widziałam te dzieciaki zaledwie kilka razy, bo moja siostra nie ma zwyczaju zagrzewać miejsca i wiecznie się przeprowadza.

– Podobnie jak mój brat – rzucił Randall. – Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby czasami zobaczyć moje bratanice, ale teraz mieszkają w Singapurze, dacie wiarę? Mój brat ma tam wspaniałą pracę.

Niespecjalnie zainteresowana dalszym ciągiem tej opowieści, Miranda wyłączyła się i sięgnęła po drinka. Po raz pierwszy od lat pomyślała o swojej starszej siostrze. Zaczęła się zastanawiać, gdzie teraz może być Lisa i czy lepiej się opiekuje swoimi pięcioletnimi bliźniakami niż ostatnio, gdy przemierzyła całe miasto w nadziei, że wyłudzi od Mirandy parę dolarów.

Sama myśl o posiadaniu własnych dzieci wprawiała Mirandę w prawdziwą panikę. Oznaczałoby to definitywny koniec jej kariery zawodowej i niezależnego życia, które sobie wymarzyła już jako nastolatka.

Może Lisa uważała, że nie ma nic złego w ciąganiu za sobą poczętych przez przypadek bliźniąt i włączaniu ich w swoje awanturnicze życie, ale Miranda zawsze była zdania, że jeśli ktoś decyduje się na dzieci, to powinien na pierwszym miejscu stawiać ich dobro – oczywiście nie w taki sposób, w jaki robili to jej rodzice. Skoro zatem pozostaje bezdzietna, może być nieodpowiedzialna i robić, co chce, nikogo przy tym nie krzywdząc.

Przez chwilę zamyśliła się nad swoim seksownym księgowym.

Mark Wallace sprawiał wrażenie dobrego ojca, godnego zaufania, kochającego i odpowiedzialnego. Nie wiedziała, co się stało z matką jego córeczek, ale wyglądało na to, że Mark całkowicie poświęcił się zapewnieniu dziewczynkom szczęśliwego dzieciństwa i przyzwoitego wychowania, nawet jeśli miałoby to się wiązać z pewnym uszczerbkiem dla jego życia osobistego. Tak w każdym razie uważała Miranda, podziwiając równocześnie jego oddanie.

Niestety Lisa miała całkiem inne niż Mark, a nawet Miranda, pojęcie o obowiązkach rodzica. Nie widziała powodu, dla którego macierzyństwo miałoby kolidować z jej własnym bujnym życiem.

W dzieciństwie obie nie zaznały radości, przypomniała Mirandzie, podczas ostatniego, niebyt miłego spotkania. Jej dzieci będą miały radość i zabawę. Żadnych rygorów, żadnych obowiązkowych zajęć, żadnych kar, a przede wszystkim żadnych arbitralnych i absurdalnych nakazów.

Chłopcy prawdopodobnie wyrośli już na małe potwory, ale to w końcu problem Lisy, nie jej. Miranda wzruszyła ramionami. Miała przed sobą wieczór z muzyką w towarzystwie przyjaciół. Nie zamierzała trwonić czasu na roztrząsanie tak poważnych zagadnień.

Rozdział 2

Od samego rana Miranda była wyjątkowo podenerwowana, choć był już czwartek i tydzień spokojnie zmierzał ku weekendowi. W sieci domów towarowych Ballarda, gdzie pracowała w dziale zamówień, nic szczególnego ostatnio się nie działo, więc przez minione dwa tygodnie niemal każdy wieczór spędzała w klubie z przyjaciółmi, ale dziś jakoś nie miała nastroju. Nie chciała również siedzieć przed telewizorem w swoim małym mieszkaniu.

Po powrocie do domu włączyła sekretarkę, żeby sprawdzić wiadomości w nadziei, że ktoś zaproponuje atrakcyjne spędzenie wieczoru. Jako pierwszy rozległ się głos Brandi.

– Cześć, Miranda, to ja. U Vina występuje dziś nowy zespół, podobno ich wokalista jest boski. Będziemy tam koło ósmej. Jeśli masz ochotę, to też przyjdź.

– Raczej nie – mruknęła Miranda i skasowała wiadomość.

– Cześć, tu Robbie. – Usłyszała następny głos. – Co się z tobą dzieje? Zapadłaś się pod ziemię, czy co? – Zachichotał. – W każdym razie, dziecinko, bardzo się za tobą stęskniłem. Odezwij się, to gdzieś zaszalejemy, okay? Masz mój numer.

– Nie, właściwie nie, wyrzuciłam go. – Miranda ponownie nacisnęła guzik kasujący.

Kiedyś spotykała się z Robbiem, ale nie miała potrzeby kontynuowania tej znajomości. Ostatnio był taki zachłanny i nieostrożny, że po wspólnym wieczorze czuła na całym ciele niemiłe odciski jego palców. Wyraźnie dała Robbiemu do zrozumienia, że to od niej będzie zależało, kiedy – albo czy w ogóle – ich przygodne randki zmienią się w coś więcej.

Zdecydowała, że to nie nastąpi nigdy. Robbie przeszedł już do historii

Następny męski głos, który zarejestrowała sekretarka, był tak oficjalny jak poufały był głos Robbiego, ale na jego dźwięk kolana się pod nią ugięły.

– Witaj, Mirando, mówi Mark Wallace – usłyszała. – Twoje zeznanie podatkowe jest już gotowe. Możesz jutro wstąpić do mnie do biura i podpisać je. Jeśli będę zajęty, zajmie się tobą moja asystentka.

Wielkie nieba, ależ ten Mark Wallace ma głos. Każdej kobiecie serce podskoczyłoby do gardła, gdyby go usłyszała. Miranda zawahała się, czy nacisnąć kasowanie. Ciepły, głęboki, trochę szorstki, skłaniający ją do fantazjowania na temat intymnych zwierzeń w łóżku. Zgoda, ten mężczyzna był zakazany, ale co szkodziło trochę pomarzyć?

Przez parę minut oddawała się snom na jawie, by w końcu westchnąć z żalem i nacisnąć klawisz kasowania.

Ostatecznie postanowiła wybrać się do kina. Sama. Zdarzały się dni, kiedy nie była usposobiona towarzysko i właśnie dziś był jeden z nich. Znajdzie się wśród ludzi, ale bez konieczności prowadzenia rozmów. To akurat bardzo jej odpowiadało.

W Little Rock było niewiele kin. Wybrała swoje ulubione, z wygodnymi fotelami ustawionymi amfiteatralnie i najlepszą prażoną kukurydzą w mieście.

Miała ochotę na film akcji – głośny, niewymagający myślenia, z przystojnym aktorem w roli głównej. I właśnie na taki trafiła. Stanęła w kolejce samych nastolatków i kupiła bilet, po czym udała się do bufetu po kukurydzę i colę.

Kiedy się odwróciła, nieomal wpadła na Marka Wallace'a. Mimo wszystko nawet jej przydarzają się jednak cudowne zbiegi okoliczności…

Lewą ręką przytrzymał siedzącą mu na biodrze małą dziewczynkę, prawą rękę ściskała starsza córka. Był równie zdziwiony tym spotkaniem jak Miranda.

– Zdumiewające – odezwała się pierwsza. – Dopiero co słyszałam twój głos na sekretarce.

– Rzeczywiście, dziwny zbieg okoliczności – uśmiechnął się. – Co u ciebie?

– Wszystko w porządku, dzięki.

Czując na sobie baczny wzrok dwóch par zaciekawionych niebieskich oczu, Miranda popatrzyła z pewną rezerwą na dziewczynki. Czuła, że powinna coś do nich zagadać, ale nie miała pojęcia, co. Zdobyła się tylko na uśmiech i zdawkowe „cześć”.

– Panno Martin – powiedział Mark. – To moje córki, Payton i Madison.

Miranda uśmiechnęła się do młodszej dziewczynki, która nie spuszczała z niej oczu, jeden palce trzymając cały czas w buzi.

– Hej, Madison – powiedziała.

Dziewczynka ukryła twarz w szyi ojca.

Payton okazała się bardziej śmiała niż jej siostrzyczka.

– Byłaś w biurze tatusia – powiedziała.

– Tak, byłam. A ty weszłaś i powiedziałaś mu o wycieczce do muzeum.

– Był zły, bo nie zapukałam – dodała Payton, bynajmniej nie przejęta złamaniem zakazu. Widocznie nie została zbyt surowo ukarana. – Podobają mi się twoje kolczyki.

– Tak? Dziękuję. – Miranda miała w uszach ulubione złote koła. – A mnie się podoba twoja bluzeczka. – Wskazała ruchem głowy motyla wydrukowanego na różowym podkoszulku dziewczynki.

– Jest nowa. Powiesz tacie, żeby pozwolił mi przekłuć uszy? Nicole Cooper też ma przekłute.

Miranda nie miała pojęcia, kim jest Nicole Cooper, ale i tak nie zamierzała mieszać się w sprawy rodzinne.

– Musisz to sama załatwić, mała – stwierdziła.

– Masz pasemka we włosach – zauważyła Payton, mrużąc oczy.

– Owszem, ale zanim mnie poprosisz, od razu ci powiem, że w tej sprawie też nie będę pośredniczyć między tobą a tatusiem – zastrzegła Miranda.

– Chyba nie chcę pasemek. Tylko kolczyki.

Miranda roześmiała się w odpowiedzi na nieoczekiwanie szczerą ripostę dziewczynki.

– Muszę cię kiedyś poznać z moim przyjacielem, Oliverem – powiedziała. – Coś mi się wydaje, że od razu znaleźlibyście wspólny język.

Mark nerwowo przełknął ślinę.

– Chyba już pójdziemy. Madison musi się położyć.

– Byliście już na filmie? – spytała Miranda.

– Tak, wybieramy wcześniejsze seanse. Dziewczynki zaprosiły mnie na najnowszą kreskówkę.

– Dziś są urodziny tatusia – wyznała poufnym szeptem Payton. – Ma już trzydzieści lat. Jadłyśmy tort.

A więc Mark spędził dzień swoich urodzin na filmie rysunkowym z dwójką dzieci. Zastanawiała się cierpko, jak to wytrzymał.

– Wszystkiego najlepszego, Mark – uśmiechnęła się.

– Dziękuję. Ale nie będziemy cię dłużej zatrzymywać. Na pewno jesteś z kimś umówiona.

– A właśnie, że nie. Dzisiaj przyszłam sama.

Mark uniósł brwi i spojrzał na dużą torbę kukurydzy i colę, które trzymała w rękach.

– To dla mnie – poinformowała go wyniośle. – Jak szaleć, to na całego.

– Ach tak, a zatem. dobrej zabawy.

– Dzięki.

– Do widzenia, panno Martin – zawołała Payton, oglądając się przez ramię, gdy ojciec prowadził ją w stronę wyjścia.

– Do widzenia, Payton. Pa, Madison – dodała Miranda, otrzymując w odpowiedzi przelotny, nieśmiały uśmiech od mniejszej dziewczynki.

Bardzo dziwne spotkanie, zadumała się, zajmując miejsce na widowni. Zaskakujący był widok Marka w roli kochającego ojca, wkrótce po tym, jak wyobrażała go sobie w scenie erotycznej.

Można by pomyśleć, że po takim spotkaniu stanie się dla niej mniej pociągający, zważywszy jej stosunek do dzieci. Tymczasem, co dziwne, pociągał ją tak samo jak przedtem.

W przypadku Marka Wallace'a nie potrafiła przewidzieć własnych reakcji. Nie ma przecież nic złego w puszczaniu wodzy fantazji, uznała. Musi tylko pamiętać, żeby nie pomylić tych niewinnych marzeń z rzeczywistością.

Mark miał cichą nadzieję, że Miranda wpadnie podpisać zeznanie w czasie, gdy będzie miał innego klienta. Nie znaczyło to jednak, że jej widok był mu niemiły. Przeciwnie, zawsze kiedy ją widział, miał wrażenie, że dzień rozjaśniają dodatkowe promienie słońca.

Wyobraźnia sprawiła jednak, że coraz bardziej obawiał się widywania jej zbyt często. Osobom postronnym jego życie mogło wydawać się mało ekscytujące, ale on nie odczuwał niespełnienia ani braku osobistej satysfakcji. Nie potrzebował, żeby ktoś mącił mu umysł, budząc pragnienie posiadania czegoś więcej, niż miał.

Opiekun. Oto kim zawsze był i prawdopodobnie zawsze będzie. Od czasów dzieciństwa, kiedy zajmował się przewlekle chorą matką i młodszą siostrą, czuł się w obowiązku pomagać ludziom, którzy go potrzebowali. Zbyt wiele razy jednak, gdy wyciągał rękę, cofał krwawy kikut. W każdym razie tak się czuł, kiedy ludzie, którym starał się pomóc, mściwie go atakowali. Jak na przykład jego była żona.

Teraz był potrzebny córkom. Miały tylko jego, postanowił więc całkowicie poświęcić się opiece nad nimi. Starał się najlepiej jak mógł zaspokajać potrzeby i wymagania swoich klientów, ale nigdy z żadną klientką się nie wiązał. Jedyną, przy której w ogóle przyszło mu do głowy, że mógłby to zrobić, była Miranda.

Sam już nie wiedział zatem, czy jest zadowolony, czy zdenerwowany, kiedy zjawiła się w biurze bezpośrednio po ostatnim służbowym spotkaniu, jakie odbył tego dnia.

Dwa lata temu Mark otworzył kancelarię w swoim domu w zachodniej części Little Rock, przerabiając boczne wejście na drzwi do gabinetu. Prowadziły do niewielkiej recepcji, gdzie znajdowało się biurko jego asystentki, mała kanapa i dwa fotele. Za recepcją był gabinet Marka, połączony z mieszkaniem.

Takie usytuowanie biura było bardzo wygodne, gdyż umożliwiało mu stały kontakt z dziećmi, nawet w czasie najbardziej pracowitych dni w roku. Często wracał do gabinetu, kiedy dziewczynki już spały, zostawiając drzwi otwarte na wypadek, gdyby któraś nagle go potrzebowała. Wiedział, że prowadząc jednoosobowe biuro rachunkowe nigdy się nie wzbogaci, ale był w stanie utrzymać rodzinę, a tylko to się dla niego liczyło.

– Panna Martin przyszła – oznajmiła asystentka. Było już późne popołudnie. – Powiedziała, że chciałaby z tobą porozmawiać, jeśli znajdziesz chwilę czasu.

Powstrzymał chęć wygładzenia włosów, które o tej porze dnia zawsze były już porządnie zmierzwione. Od dzieciństwa miał nawyk machinalnego przeciągania przez nie dłonią, kiedy się na czymś koncentrował, a ta praca wymagała skupienia.

– Oczywiście, Pam. Przyślij ją do mnie.

– Jeśli nie będę ci już potrzebna, to chciałabym pójść – dodała Pam.

– Możesz iść, do zobaczenia w poniedziałek. Miłego weekendu.

– Dziękuję, nawzajem – odrzekła.

W chwilę później w drzwiach gabinetu stanęła Miranda. Była ubrana w różowy top i czarne spodnie. Jak na kogoś, kto twierdził, że nie cierpi, gdy bolą go nogi, miała na sobie wprost niewiarygodne buciki, pomyślał, patrząc na wąziutkie pantofle na niebotycznym obcasie.

Dopiero potem zauważył, że trzyma w lewej ręce starannie opakowany prezent. Weszła, śpiewając „Sto lat”, i położyła paczkę na biurku na wprost niego.

– Ależ to niepotrzebne – bąknął zmieszany Mark, wstając pospiesznie.

– Otwórz – rozkazała, zagłębiając się w fotelu na przeciwko.

Mark ściągnął opakowanie i ujrzał butelkę koniaku. Rzut oka na etykietę sprawił, że na chwilę zaniemówił.

– Ho! Ho! – wykrztusił w końcu.

– Niezależnie od tego, jak bardzo lubisz wychodzić gdzieś z dziećmi, sądzę, że przyda ci się coś dorosłego dla uczczenia trzydziestych urodzin.