Niezapomniany - Drążkiewicz Kamil - ebook

Niezapomniany ebook

Drążkiewicz Kamil

0,0

Opis

Niezapomniany” Kamila Drążkiewicza to powieść kryminalna.

Książka przedstawia historię starego porucznika Sznajdera, który wywijał się śmierci przez blisko dwadzieścia pięć lat swojej służby, co nie było prostym zadaniem. W Arkan bowiem panowała jedna zasada: „Jeśli mam konkretny powód, mogę cię zabić”. Rozwiązywało to wiele biurokratycznych zawiłości, dając tym samym obywatelom możliwość brania sprawiedliwości w swoje ręce. Porucznik w ostatnim tygodniu swojej znienawidzonej służby dostaje nietypowe zadanie: znaleźć mordercę, którego nie było na miejscu zdarzenia. A nie działo się to często, biorąc pod uwagę liberalne prawo Arkan. Z pomocą innych policjantów oraz pewnego młodego pracownika krematorium Sznajder próbuje przeprowadzić swoje pierwsze w życiu śledztwo, by w spokoju udać się na długo oczekiwany emerytalny wypoczynek. W toku śledztwa odkrywa, że zbrodnia może mieć podłoże polityczne.

Niezapomniany” opowiada historię starą jak sam człowiek, ale wyrzuconą w podświadomość. Historię dramatycznej próby pozostawienia czegoś po sobie, zapisania się choć w jednej pamięci. Pośród niejasnego prawa bohaterowie muszą zmierzyć się z mordercą, który jako pierwszy morduje bez jasnego motywu oraz z własnym lękiem przed byciem zapomnianym. Jak poradzą sobie z tym zadaniem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kamil Drążkiewicz "Niezapomniany"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Kamil Drążkiewicz, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak Projekt okładki: Projekt okładki: Zdjęcie okładki © Wojciech Bartłomiej Zieliński Korekta: Autor zrezygnował z profesjonalnej korekty wydawnictwa

ISBN: 978-83-7900-368-6

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131

Kamil Drążkiewicz
Niezapomniany
Wydawnictwo Psychoskok

NIEDZIELA

Czemu to zrobił? Bo mógł. Skip kochał swoje róże.

Był spokojny letni wieczór na przedmieściach. Oczywiście, słowo spokojny może mieć dość szeroki zakres. Skip, jak zawsze w takich okolicznościach, rozkoszował się swoja wódką domowej roboty. Siedząc na werandzie rozpadającego się domu snuł marzenia o przyszłości. Nie było to trudnym zadaniem, bo ile tej przyszłości może mieć przed sobą sześćdziesięcioletni człowiek w mieście takim jak to? Zapadał zmrok, a już i tak ledwo widoczne słońce chowało się powoli za horyzontem. Stary bujany fotel, w którym siedział Skip, skrzypiał prawie jak jego własne stawy, gdy próbował się schylić. Wieczór prawie idealny. Prawie, bo gdzieś za rogiem ulicy Brudnej, przy której stała posiadłość Skipa, trwała awantura. To normalne w tej okolicy, szczególnie latem, gdy nikomu przebywającemu na zewnątrz nie odmarza tyłek. Ludzie to proste zwierzęta, które utrudniają sobie życie, gdy tylko znikają zewnętrzne czynniki, takie jak cholerny mróz, pomyślał Skip, wsłuchując się w dobiegające zza rogu odgłosy. Po prostu zawsze trzeba się czymś martwić. Skip taki nie był. Jedyne, o co się w życiu martwił to jego róże, które pielęgnował i doglądał jak własne dzieci.

Nagle, odgłosy awantury zaczęły stawać się wyraźniejsze. Grupa odpowiedzialna za ich wydawanie zbliżała się. Oczom Skipa ukazał się dość zabawny obrazek. Trzech facetów wystających prawie do połowy ze swojego auta ścigało czwartego, który biegł przed siebie bez spodni. Cóż, pomyślał Skip, robiąc porządny łyk domowej wódki, ma facet problem. Zaczęło go to nawet bawić. Wtedy uciekający wpadł na iście Bondowski pomysł. Jego logika była dość oczywista „skoro goni mnie trzech gości w samochodzie, może warto uciekać przez podwórka, a nie środkiem drogi”. Ten pomysł zdobyłby nawet uznanie samego Skipa, gdyby nie drobny fakt: uciekający potknął się o krawężnik i z całym impetem przeorał gębą róże przed jego domem. W tym momencie czas się zatrzymał.

Mniej więcej w tym samym czasie, w ścisłym centrum miasta porucznik Sznajder wraz z posterunkowym Millem rozwiązywali sprawę zabójstwa na targu. Słowo „rozwiązywali” nie może być traktowane zbyt ściśle. W tym przypadku powinno się mówić raczej o „sumiennym protokołowaniu”.

– Mówi pan, że leżący tam denat próbował ukraść rybę z pana stoiska, tak? – pytał badawczym tonem posterunkowy Mill.

– Próbował?! Pyta pan, czy próbował?! Przecież ten nierób drapnął całego karpia! Patrz pan, to bydlę jeszcze dogorywa na ulicy.

Ostatnie zdanie zbiło nieco z tropu dociekliwego Milla. Przecież zostali wezwani do zabójstwa, a poszkodowany twierdzi, że sprawca jeszcze żyje? Mill powoli obrócił się i zerknął na miejsce zbrodni, co nie zdarzało się zbyt często w pracy lokalnych stróżów prawa. Faktycznie, na ziemi w sporej kałuży krwi leżał młody mężczyzna. Wielka dziura w środku jego głowy mogła znacząco zburzyć kilka procesów fizjologicznych, raczej niezbędnych do życia. Karp! pomyślał, gdy tylko kątem oka zauważył obślizgły kawał ryby obijający ogonem kostkę denata.

– No tak, zwierzę żyje. W takim wypadku, czemu jeszcze nie wrzucił go pan, panie Luigi, z powrotem do wody?

– Do wody! Ty mnie pytasz, czemu nie wrzuciłem go do wody?! Śmiech na sali – drwił Luigi. – A dowody, szanowny panie posterunkowy? Stary Luigi nie jest głupi. Kradzież to kradzież. Zastrzeliłem gnoja przyłapanego na gorącym uczynku. A tak, gdyby nie było ryby?

Coś w tym jest, pomyślał Mill.

– Dobra, panie Luigi, czyli podtrzymuje pan, że leżący tu mężczyzna...

– Złodziej – wtrącił Luigi.

– Tak, złodziej – kontynuował spokojnie Mill. – Że leżący tu złodziej został zastrzelony z pana zarejestrowanej broni, podczas próby ucieczki z karpiem w ręku, tak?

– Tak.

– I że morderstwo, którego dopuścił się pan na denacie, było motywowane chęcią odzyskania towaru, w tym przypadku karpia oraz zadośćuczynienia pańskim stratom finansowym, tak?

– Tak.

Nareszcie, pomyślał Mill. Jeszcze jedno zabójstwo dzisiejszego dnia, a wyrobi dzienną normę. Może nawet dostanie premię.

– Dobra, młody, masz zeznania od pana Luigiego?

– Tak, poruczniku Sznajder. Jeszcze tylko podpis mordercy i możemy wracać na posterunek.

– Dobrze, panie morder... Panie Luigi, proszę o podpis – powiedział Sznajder, wręczając sklepikarzowi papiery i długopis na sprężynce. – Tu, tu i tu. Wspaniale. Dziękujemy panu za współpracę w ujęciu kryminalisty i życzymy miłego dnia – rzucił Sznajder, idąc wraz z Millem w stronę radiowozu.

– No dobrze, panowie, ale co z bydlakiem?

– Panie Luigi, jak się pan pospieszy i wrzuci go do wody, powinien jeszcze pożyć z dzień lub dwa – odpowiedział Mill.

– Ale mnie nie chodzi o karpia, panie posterunkowy, ale o trupa – rzucił zirytowany Luigi.

Sznajder był człowiekiem raczej spokojnym, ale dwadzieścia pięć lat spędzone w policji nauczyło go kilku rzeczy, a przede wszystkim stanowczości, która pozwoli wyjść mu bez szwanku z dyskusji z poirytowanym, uzbrojonym sklepikarzem.

– Panie Luigi, ile już się znamy? – rozpoczął spokojnie Sznajder.

– No, będzie z dziesięć lat, panie poruczniku – odpowiedział wystraszony Luigi.

– Właśnie, dziesięć lat. A ile razy przez te dziesięć lat był pan pokrzywdzonym mordercą?

– No, kilka – kontynuował przestraszony sprzedawca.

Ta, kilka, pomyślał Sznajder.

– W takim wypadku powinien pan wiedzieć, panie Luigi, że do obowiązku zatroskanego o swą wolność mordercy należy zadzwonienie do truposzy i usunięcie ciała na własny koszt, tak?

– Niby tak, ale rozporządzenie rady miasta z... – Luigi szybko zakończył swój wywód, zobaczywszy, że Sznajder głaszcze w zamyśleniu swoją brodę. Był to znak, jeden z najbardziej wymownych, który zdradzał, że stary porucznik ma dość dyskusji.

– W przeciwnym wypadku poproszę pana z nami na posterunek, a wie pan, że nieokazanie szacunku osobie, którą właśnie się zabiło może zaowocować nawet trzydziestodniową odsiadką. Ciekawe, jak wpłynie to na pański biznes, panie Luigi, hm?

– Zaraz zadzwonię po truposzy, panie poruczniku. Przepraszam za problem.

– Nie ma, za co, miłego dnia – rzucił Sznajder, odchodząc w stronę radiowozu.

– Nieźle mu pan nagadał, panie poruczniku – zaczął wystraszony Mill. – Przecież mógł nas wystrzelać jak kaczki.

Sznajder odpalił papierosa. Zaciągnął się porządnie, tak, żeby zdobyć pewność, że jeszcze żyje i że dym, którym właśnie się zaciągnął, nie ucieka przez jakaś niechcianą dziurę w jego ciele.

– Wiesz młody, najważniejsze to zdobyć przekonanie, że twoja śmierć na nic się nie zda potencjalnemu zabójcy.

– Jak to, poruczniku?

– Widzisz Mill, stary Luigi odjebał niejednego złodzieja. Wie, że nigdy nie robimy mu problemu z tego tytułu. Żadnych pytań, podpis i po wszystkim. A mogłoby być ciężej. Gdyby mnie sprzątnął, nie mógłby być pewien, czy dalej byłoby tak łatwo.

– Fakt – odpowiedział zamyślony Mill.

W tym momencie w ich samochodzie odezwało się policyjne radio...

To były piękne róże. Co więcej, jedyne, jakie Skip przycinał, pielęgnował, a co najważniejsze szanował. Jego reakcja nie była szybka. Wiedział, że nie jest już tym trzydziestoletnim najemnikiem, który biega przez tydzień po dżungli z nożem, żeby odwalić jednego frajera, a potem wraca do domu by za zarobione pieniądze dymać przez tydzień łatwe panienki. Nie, wiek już nie był ten sam. Skip odstawił szklankę z wódką na drewniany, leciwy stoliczek. Podciągnął rękawy swojej kraciastej koszuli i wstał. Trzem typom z samochodu nawet nie przyszło do głowy wysiadać. Schowali się do środka i postanowili potulnie odjechać wpatrując się przed siebie. Przez moment można było pomyśleć, że nieszczęśnik bez spodni, który aktualnie próbował się podnieść nie niszcząc resztek róż, oddałby wszystko, żeby zdążyć wskoczyć do samochodu swoich prześladowców. Skip zszedł powoli z werandy i zaczął iść w jego kierunku. Słońce już zaszło i świat spowijał półmrok.

– Panie Skip, przepraszam, potknąłem się. Ścigali mnie! Obraziłem jego matkę, niechcący i mówią, że ukradłem... – zaczął rozpaczliwie nieszczęśnik w różach.

Słysząc to, Skip przyłożył tylko palec do swoich ust i wyszeptał:

– Ciii...

– Kiedy to prawda, panie Skip! Naprawię wszystko! Posadzę róże, obkopię, będę o nie dbał! Obiecuję!

– Ciii… – powtórzył Skip, który przykucnął przy leżącym i wpatrywał się spokojnie w jego twarz.

W tym momencie akcji, nasz bohater powinien odpuścić. Ofiara bez spodni wyraziła skruchę. Każdy ma pewien poziom przyzwoitości, ale, jak można się domyślić, nie Skip. Stanął z tyłu nad chlipiącym i błagającym chłopakiem. Zza pasa wyjął desantowy nóż. Uniósł głowę nieszczęśnika, wyrywając przy tym kępę włosów i jednym, czystym, profesjonalnym pociągnięciem podciął mu gardło. Ciało leżącego w jednej chwili znalazło się w kałuży krwi. Chłopak wierzgał, kopał, szamotał się, niczym zarzynana świnia. Wszyscy jesteśmy zwierzętami, pomyślał Skip. Tylko jak ja sprzątnę całą tę krew z trawnika...

Czemu to zrobił? Bo mógł. Skip kochał swoje róże.

– Mamy zgłoszenie awantury przy Brudnej. Poruczniku Sznajder, proszę sprawdzić, o co chodzi – zatrzeszczało radio.

– Przy Brudnej... – powiedział Sznajder. – Przy tej ulicy mieszka Skip. Cholera.

– Kto to jest Skip, panie poruczniku? – dopytywał Mill.

–Nie chciałbyś wiedzieć, młody... Lepiej już przygotuj formularz morderstwa... albo nie, lepiej kilka.

Gdy Sznajder i Mill dojechali na Brudną, Skip wycierał zakrwawiony nóż o trawę. Facet bez spodni, przyczyna całego zamieszania, leżał w kałuży krwi między różami na trawniku. Skip machnął ręką do podjeżdżających policjantów. Sznajder znał to machnięcie, widział je nieraz. Zawsze sprawiało wrażenie jakby zaproszenia na imprezę, która właśnie się skończyła, a niepocieszony gospodarz ma nadzieję, że nowi goście pozwolą mu ją ponownie rozkręcić. Sznajder przełknął ślinę, gdy wysiadł z radiowozu i zobaczył uśmiechniętą twarz mordercy.

– Cześć poruczniku! Co tam w wielkim mieście? – zagadnął zadowolony Skip.

– Cześć Skip. Mieliśmy zgłoszenie o jakiejś awanturze w okolicy. Widzę, że to raczej morderstwo.

– Wiesz, siedzę sobie spokojnie na werandzie, popijam wódkę, rozkoszuje się chwilą, a tu nagle ten gnój wpada na mój trawnik i niszczy wszystkie róże. Patrz, nawet nie ma spodni, a spierdalał przed chłopakami z Garażu. To go załatwiłem, jak on moje róże – powiedział Skip.

– Tak, widzę. Facet raczej nie miał szans. Czyli powodem waszej sprzeczki i jego zgonu było to, że zniszczył ci trawnik, tak?

– Jak to trawnik? Trawnik zniszczyłem sam, wiesz jak ciężko zieleń reaguje na taką strugę krwi?! Zniszczył mi róże, skurwiel!

– Dobra, Skip, uzupełnimy zeznania, podpiszesz się i po sprawie – skończył Sznajder, odchodząc w stronę radiowozu po papiery.

– Ale panie poruczniku, chyba nie da mu pan pierwszej kategorii zabójstwa, nie? – wtrącił się Mill.

– Mill, zamknij się! – odburknął Sznajder.

Skip przysłuchiwał się z błyskiem w oku tej krótkiej acz treściwej wymianie zdań miedzy przełożonym a podwładnym. Wiedział, że nowy przydupas Sznajdera to młokos, świeżynka, jak on sam zwykł określać policjantów na poziomie Milla. Postanowił się zabawić. Podszedł do zirytowanego i zbitego z tropu posterunkowego. Spojrzał mu głęboko w oczy i poczekał aż pojawi się w nich strach. Taki, jaki lubił.

– Więc, posterunkowy...?

– Mill, proszę pana – wydusił wystraszony świeżak.

– … posterunkowy Mill, widzę, że jesteś młody i ambitny. Pamiętaj, tak daleko nie zajdziesz. Młodość i ambicja to prosta droga do wozu truposzy. Pan porucznik chyba jasno się wyraził, pierwsza kategoria, tak poruczniku?

– Tak, Skip – potwierdził Sznajder.

– Więc pierwsza kategoria. Miałeś kiedyś róże, Mill? – kontynuował Skip.

– Nie, nigdy nie miałem.

– To radzę ci, zasadź kilka i zostań ogrodnikiem, wtedy przyjdę, bez spodni i przeoram ci je gębą, zobaczymy, co zrobisz.

– Mill, idziemy! – ponaglił go Sznajder. – Idziemy! Już! Mill, rusz się!

Mill był jak w transie. Jeszcze nigdy w życiu nie widział kogoś odznaczającego się taką, jak by to ująć, asertywnością jak Skip. Wiedział, że Arkan, a już szczególnie jego przedmieścia, nie są terenem, gdzie można przespacerować się po zmierzchu, nie oglądając się cały czas przez ramię. Jednak został gliną w tym zapyziałym mieście. Tak jakby jego nowy status społeczny miał coś zmienić.

– Idę, poruczniku – wykrztusił, wsiadając do radiowozu.

Skip uśmiechnął się ironicznie i pokręcił głową. Faktycznie, czasy się zmieniają, pomyślał. Szanował Sznajdera nie dlatego, że ten mógł mu zagrozić, bo nikt o zdrowych zmysłach nie chciał mu grozić, ale dlatego, że porucznik znał swoje miejsce w każdej sytuacji. Sznajder nie zgrywał ważniaka z miasta, który kozaczy wszędzie, gdzie sięga jego policyjna jurysdykcja. Nie denerwował ludzi, szczególnie takich jak Skip. Mówią, że młodość musi się wyszumieć. Ideały i te sprawy. Choć Skip nigdy nie rozumiał, o co ludzie robią tyle zamieszania w sprawie tych ideałów. Pewnie, każdy ma jakieś standardy, ale żeby od razu na siłę przymuszać wszystkich do swoich?! Bez przesady. Młody musi się jeszcze sporo nauczyć, jeśli chce przeżyć do jutra, pomyślał.

– Sierżancie, ile zajmie wypisywanie papierów? Bo muszę wziąć szlauch i spłukać trawnik, póki wszystko nie przyschło – ponaglał Skip.

– Słuchaj, może wpadnę jutro, to podpiszesz, co trzeba. Jest późno, a widzę, że masz jeszcze robotę – zaproponował Sznajder.

Jego propozycja nie wynikała z życzliwości. Skip był łajdakiem. Najemnikiem. Ale mógł być też zabójcą Milla, albo nawet jego samego, gdyby tylko chciał. Muszę jak najszybciej zabrać stąd młodego, pomyślał Sznajder.

– Dobra, Sierżancie, tylko nie zapomnij wezwać truposzy. Nie chcę, żeby to ścierwo gniło do jutra – odpowiedział Skip.

– Się wie, zaraz wezwę kogoś, kto to sprzątnie. Do jutra! – rzucił Sznajder, wsiadając do radiowozu.

Skip odprowadził wzrokiem odjeżdżający samochód. Wrócił powoli na werandę. Sprawiał wrażenie człowieka, który nagle, bez jasnych przyczyn przypomniał sobie, ile ma lat. Opadł leniwie na fotel, w którym wcześniej siedział i wziął solidny łyk wódki. Zapowiada się pogodna i ciepła noc, pomyślał wpatrzony w niebo.

Po drugiej stronie miasta, w klubie Gilgotek, tancerki prezentowały to, co miały najlepszego do zaprezentowania. Rury ociekały potem i pewnie nie tylko, a banda napalonych facetów oblegała podest. Amanda przywykła do tłoku i duchoty panującej w klubie. Pracowała tu już od ponad roku. Jakoś trzeba żyć. Nie przywykła natomiast do jednej rzeczy, najcięższego grzechu, jaki może popełnić facet chcący wypić piwo i popatrzeć po robocie na niezłe laski – do macania. W klubie Gilgotek była żelazna zasada: tancerka to nie dziwka, jak chcesz poruchać, idź do burdelu. Jeden klient właśnie łamał tę zasadę, łapiąc Amandę za tyłek. Dziewczyna szybkim kopnięciem posłała amanta na deski, robiąc mu przy tym pokaźną dziurę w policzku swoją szpilką. Jakby spod ziemi pojawiło się dwóch wielkich gości, którzy złapali skonfundowanego macacza za ręce i wyciągnęli na zaplecze klubu. Muzyka nie przestała grać, a cała akcja trwała nie dłużej niż kilkanaście sekund. Jeszcze dziesięć minut po zajściu dało się jednak słyszeć jęki i głuche uderzenia. Potem i one ucichły.

W radiowozie panowała cisza. Taka, podczas której powietrze można kroić nożem, ba, nawet siekierą. Mill wiedział, że nie powinien ingerować w decyzje swojego przełożonego. Był młodym policjantem. Ale te ideały... Wydawać by się mogło, że gęsta atmosfera utrzyma się w radiowozie aż do samego posterunku. Jednak nie na tym polega wychowanie, pomyślał Sznajder.

– Słuchaj, młody – zaczął, – byłeś w Akademii, tak?

– Tak, panie poruczniku, sześć miesięcy – odpowiedział nieśmiało Mill.

Sześć miesięcy, pomyślał Sznajder, co to jest sześć miesięcy? Ta cała Akademia to fabryka mięsa armatniego...

– Miałeś zajęcia z historii Arkan? – ciągnął.

– Tak, panie poruczniku, cały czas.

– Wiesz więc pewnie, że Ghul, wyspa, na której znajduje się nasze miasto, została skolonizowana przez naszych przodków ze Starego Kontynentu, którzy mieli już dość bezsensownych rządów, korupcji i bezprawia, którzy chcieli brać sprawy w swoje ręce, tak?

– Tak, poruczniku – przytaknął.

– Więc wiesz też, że pierwszy zapis w konstytucji Arkan głosi, że każdy obywatel ma prawo do popełnienia morderstwa, jeśli przyłapie kogoś na wyrządzaniu mu szkody, tak?

– No tak, ale...

– Nie przerywaj! – warknął Sznajder, wchodząc ostro w zakręt. – Co robimy z mordercą, który zabija sprawcę swojej szkody?

– Wypełniamy formularz i przypisujemy odpowiedni stopień kary.

– A ile znasz stopni, Mill?

– Trzy, panie poruczniku. Pierwszy za uzasadnione zabójstwo, w którym sprawca miał jasny motyw. Drugi, gdy sprawca oddalił się z miejsca morderstwa i nie współpracował przy wypełnianiu formularza i trzeci, w którym motyw został uznany przez pełniącego służbę funkcjonariusza za nieadekwatny do popełnionego morderstwa – powiedział jednym tchem świeżak.

– Bardzo dobrze – pochwalił go ironicznie Sznajder. – Więc po co wtrącasz się w ocenę sytuacji wydaną przez starszego funkcjonariusza pełniącego służbę?

– Bo myślałem, panie poruczniku...

– To było pytanie retoryczne.

Mill nie chciał lub nie umiał wyczuć zamiaru Sznajdera. Atmosfera znów zaczęła się zagęszczać.

Przestań pieprzyć, Mill, mogłeś tam zginąć! To twój drugi dzień i chcesz byłemu najemnikowi wlepić trzecią kategorię, za którą odsiedzi trzydzieści dni. Oczywiście, jeśli zdążysz go obezwładnić, zanim poderżnie ci gardło. A po tych trzydziestu dniach na pewno poderżnie ci gardło! – krzyczał Sznajder. – Do emerytury zostało mi bardzo niewiele służby. Te wszystkie lata przeżyłem tylko dzięki temu, że potrafiłem wskazać granicę między egzekwowaniem prawa a własnym bezpieczeństwem i uwierz mi, Mill, prawo nie jest czymś, za co chciałbyś ginąć w Arkan. W przyszłości przemyśl każdy swój ruch, każde swoje słowo kilka razy, zanim zaczniesz działać.

– Dobrze, panie poruczniku, przepraszam.

– Odwiozę cię na posterunek i jadę do domu, papiery uzupełnimy jutro. Mam dość tego dnia.

– Dziękuję, poruczniku, za rady.

– Nie ma, za co, Mill – odpowiedział Sznajder. – Masz wolne do jutra, nie?

– Tak, poruczniku.

– To odpocznij i przemyśl wszystko, czego się dziś nauczyłeś. Gratuluję, przeżyłeś kolejny dzień jako policjant naszego Arkan.

Mill wpatrywał się w okno radiowozu przez całą drogę na komisariat. Był pewnego rodzaju idealistą, w tym Sznajder pewnie miał racje. Może nie całkowicie, ale jednak. Młodość nie znajduje wiele miejsca na konformizm.

Arkan nie było spokojnym miastem. Oczywiście, można zadać sobie pytanie, co oznacza określenie „spokojne miasto”. Czy chodzi o ciszę na ulicach po zapadnięciu zmroku? Ilość przestępstw popełnianych w skali roku? Trupy ścielące codziennie ulice i trawniki? Ciężko powiedzieć. Jednak Trent rozumiał brak spokoju w sposób nad wyraz pragmatyczny. Gdy jako młody chłopak postanowił zostać lekarzem, wiedział, że będzie mógł ratować ludzi. Los lubi jednak płatać figle tym, którzy pokładają w nim ufność, a szczególnie tym, których ojciec jest właścicielem największej w mieście firmy wywożącej zwłoki. To był właśnie los Trenta. Szkoła medyczna i marzenia o zostaniu lekarzem zostały szybko zweryfikowane przez zadania wyznaczone mu przez ojca. Zajmował się wywózką trupów. Robił w tym biznesie od kilku lat i gdy, jadąc na wezwanie na Brudnej w swojej “śmieciarce”, zaczął zastanawiać się, co w jego życiu poszło nie tak, przypomniał sobie o możliwości siedzenia za biurkiem w centrali firmy ojca i liczenia ciał, a nie ładowania ich na wóz czy szukania krewnych. Najprościej mówiąc, Trent lepiej czuł się w terenie. Mógł zobaczyć wiele ciekawych przypadków. Mężczyzna zadźgany rusztem do grilla, kobieta przejechana walcem, to tylko wierzchołek góry lodowej. Trent cały czas się uczył. Może w końcu mógłby pomagać ludziom, gdyby jego profesja nie wymagała przybywania zawsze “zbyt późno”.

Było już ciemno, gdy Sznajder dotarł do swojego domu przy Kwiatowej. Nie była to zła ulica. Leżała prawie na przedmieściach, jednak na tyle daleko od nich, żeby przestępstwa większego kalibru nie występowały zbyt często. Jak można się domyślić, jego dom nie odznaczał się niczym szczególnym, bo czego można się spodziewać po nieruchomości zakupionej przez policjanta. Mały, parterowy, z podjazdem i niewielkim ogródkiem na tyłach. To szczyt marzeń i wymagań, jakie Sznajder stawiał miejscu, w którym po prostu spał. Zaparkował radiowóz na podjeździe, wysiadł ciężko i powlókł się do drzwi. Policjanci, szczególnie ci starsi stażem, zawsze wracali do domów po służbie „firmowym” samochodem. Oczywiście, było to niezgodne z obowiązującymi przepisami, ale było to również przywilejem. Każdy, kto chciałby się połasić na „skarby” znalezione w domu staruszka, którego właśnie obezwładnił i przykuł do kaloryfera lub opcjonalnie zatłukł, zastanowiłby się ponownie widząc radiowóz. Raczej nie rusza się glin, chyba, że masz pewność, że i ciebie po tym nie ruszą, jednak, jeśli sprzątniesz glinę, wiedz, że inni będą cię ścigać do końca. Solidarność, tylko to pozostało przedstawicielom prawa w Arkan.

Znowu nie mógł znaleźć kluczy. Szukał we wszystkich kieszeniach. Tak bywa, gdy do domu wracasz parę razy w tygodniu, na kilka godzin. Gdy nareszcie namierzył je w tylnej kieszeni kurtki, odetchnął z ulgą. Nie muszę wybijać szyby, pomyślał, znowu...

Sznajder otworzył drzwi i zapalił świtało. Jak można się domyślić, tak niewielki metraż zamieszkiwany przez samotnego mężczyznę może stać się istną dżunglą odpadków i niezidentyfikowanych mieszkańców, którzy wyewoluowali z resztek jedzenia. Tak właśnie wyglądało lokum Sznajdera. Zawsze na ten widok zapewniał sam siebie, że kiedyś tu posprząta. Najpierw wmawiał sobie, że gdy tylko dostanie urlop, weźmie się do roboty, jednak w miarę upływu czasu, zaczynał rozumieć, że za sprzątanie może się wziąć najwcześniej na emeryturze, co na szczęście miało nastąpić za równe trzydzieści dni.

– O, widzę, że postanowiłeś wrócić – powiedział jakby w pustkę, wchodząc do kuchni. O jego nogę otarł się kot.

– Tak, tak, też się cieszę, że cię widzę.

W sumie z tą radością okazywaną przez ocieranie nie jest do końca tak, jak można by się spodziewać. To jednak kot, a te istoty mają w dupie, czy ktoś się cieszy czy nie, ważne by miał żarcie. Sznajder nie był naiwny, był po prostu zmęczony. Nakarmił kota. Sięgnął do lodówki po coś, co można by zjeść na kolację. Jak można się domyślić, nie znalazł wiele, bo to, co mogłoby być jego kolacją jeszcze kilka dni temu, dziś w czasie otwierania drzwiczek od lodówki niemal uciekło... Cóż, pomyślał. Złapał upitą do połowy butelkę wódki i poszedł do pokoju. Opadł bezwładnie na łóżko, odkręcił zakrętkę i siedział, wpatrując się bezmyślnie w kąt. Nigdy nie lubił myśleć o sobie, jako o alkoholiku, przecież nie pił w pracy, w miarę trzeźwy wsiadał rano do radiowozu, a wieczorami musiał po prostu odreagować. Nie był alkoholikiem, ale nie był też zwykłym degustatorem. Przechylił butelkę i wielkimi łykami zaczął pochłaniać jej zawartość. Jego filozofia zapominania była prosta: nie ma czasu żeby pić, ale jest go wystarczająco dużo, żeby się upić. Co konsekwentnie robił, gdy tylko docierał na noc do domu. Dwadzieścia minut później odpalony papieros wypadł mu z ręki. Sznajder stracił przytomność, by w końcu odpocząć.

Kilka kilometrów dalej Amanda kończyła właśnie swoją popołudniową zmianę w klubie Gilgotek. Lubiła tę pracę. Pomimo tego, że z wykształcenia była nauczycielką wychowania fizycznego. Życie lubi popychać ludzi do ostateczności, więc gdy okazało się, że nie da rady wyżyć za marną nauczycielską pensję, podjęła pracę w barze ze striptizem. Tłumaczyła sobie, że jest jeszcze młoda, nie ma zobowiązań, rodziny, a jako wysportowana młoda adeptka Akademii Wychowania Fizycznego świetnie poradzi sobie na rurze. Tak też było. Szef i klienci uwielbiali jej show. Jasne, czasem zdarzał się – jak dziś – jakiś ochlej, który nie rozumiał, że nie jest dziwką tylko tancerką. Ta niesympatyczna część pracy była jednak do przełknięcia, jeśli wziąć pod uwagę zarobki.

– Trzymaj się, Tony, dzięki za pomoc z tym typem dzisiaj – powiedziała do ochroniarza, wychodząc.

– Nie ma sprawy, mała. I tak świetnie dawałaś sobie radę – odpowiedział koks Tony.

Uśmiechnęła się.

– To do jutra!

Jak zwykle wyszła z baru Gilgotek przez zaplecze. Wolała obskurną ulicę na tyłach budynku niż zarzygany parking pełny niedoszłych adoratorów. Był środek nocy. Mgła spowijała ciemność. Musiał padać deszcz, pomyślała, gdy zobaczyła wielkie kałuże. Postanowiła, że od jutra koniec ze szpilkami, będzie ich używać tylko w pracy, a nie w drodze do domu, bo jak w tym cholerstwie skakać przez te wszystkie dziury pełne wody. Od jutra... a co, jeśli nie będzie już jutra? O tym Amanda nie pomyślała. Młodość ma jeszcze jedna cechę: zawsze jest jutro. Nagle poczuła, że ktoś złapał ją za ramię. Chciała zareagować, jak wcześniej w klubie. Solidny kopniak w jaja zawsze odstraszał adoratorów. Gdy podjęła decyzję, żeby brutalnie powstrzymać ten anonimowy akt miłości, poczuła dłoń na swoich ustach. Nie mogąc się wyrwać, próbowała krzyknąć, z całych sił. Nabrała ogromny haust powietrza w płuca i wtedy dotarło do niej, że popełniła błąd. W dłoni napastnika znajdowała się jakaś szmatka, dziwnie pachniała. Wszystko w ułamkach sekundy stało się rozmyte, dźwięki ledwo słyszalne. Opadła delikatnie w ramiona napastnika, nie mogąc się już bronić. To miał być spokojny koniec dnia.

Kukułka oznajmiła godzinę drugą w nocy. Trzeba brać się do roboty, pomyślał. Zakasał rękawy i wstał ze starego, ale wygodnego fotela. Nie była to ciężka robota. No dobra, może trochę, ale jak przyjemna. Podszedł do chirurgicznego stoliczka, na którym wyłożone były wszystkie przyrządy. Chwilę się zastanawiał. Nagle dokonał wyboru. Dźwięk niewielkich rozmiarów piły chirurgicznej rozciął ciszę.

– Dobrze, droga Amando, mam nadzieję, że ci się to spodoba – powiedział do striptizerki, przykładając jednocześnie piłę do jej nogi.

PONIEDZIAŁEK

„U nas zaznasz spokoju”

Ranki zazwyczaj są ciężkie. Pół litra wódki nie wyparuje z człowieka po kilku godzinach snu, nawet z człowieka o budowie Sznajdera. Otworzył oczy, czując dziwny ucisk na swojej piersi.

– Spierdalaj! – warknął, gdy tylko zobaczył kota, zdobywcę triumfującego na jego klatce.

Kot zeskoczył niepocieszony. Sznajder powoli wstał. Trochę się chwiał, ale długi prysznic powinien załatwić sprawę. Odruchowo włączył telewizor. Zaczął krzątać się po pokoju. W świetle dnia stan jego domu przypominał raczej squat zamieszkiwany przez bezdomnych. Wszędzie leżały puste butelki po najtańszej wódce, niedopałki papierosów, a wykładzina aż kleiła się do bosych stóp. Wczoraj, jakimś cudem udało mu się zdjąć ubranie. To bezwarunkowy odruch, jak autopilot włączający się nawet u najbardziej pijanych facetów wracających do domu. Przez brudne okna docierało jednak światło dnia. Na szczęście, pomyślał Sznajder. Porucznik rozpoczął żmudną podróż do łazienki, która niestety musiała zostać poprzedzona utorowaniem sobie drogi przez stosy brudnych ubrań i styropianowych opakowań po jedzeniu z baru szybkiej obsługi. Nagle, jego uwagę przykuł głos prezentera telewizyjnego.

– Szanowni państwo, na tydzień przed wyborami na prezydenta kontynentu Ghul i burmistrza miasta Arkan, kampanie kandydatów zaczęły przybierać na sile. Przenosimy się przed miejski Ratusz, gdzie zostanie wygłoszone orędzie obecnego burmistrza, pana McGee.

Sznajder przysiadł na skraju łóżka z pustą butelką w ręce. Nigdy specjalnie nie interesował się wyborami. Nic w gruncie rzeczy się po nich nie zmieniało. Arkan było od stuleci ostoją wolności i praworządności. Każdy mógł wymierzyć sprawiedliwość, z drugiej strony, jeśli sprawiedliwość miała być wymierzona komuś, ten ktoś nie oponował specjalnie. Ludzie byli świadomi tego, że wykroczenie to wykroczenie, a przestępstwo to przestępstwo. Nie było wyjątków. Oczywiście, w każdym społeczeństwie znajdzie się kasta stojących ponad prawem, ale ich nietykalność nie wynikała z faktu, że każdy wiedział, co zrobili, ale że nikt nie mógł się dowiedzieć. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, to przysłowie najlepiej oddawało mroczną prawdę o najbogatszych w Arkan. Oczy zawsze można oślepić kilkoma stówkami, co też było wyjściem, pomagającym ulżyć obolałym sercom. Te wybory były jednak inne, pojawili się oni, partia Obrońców Prawdy, ze swoim charyzmatycznym liderem, panem Woodem. Nikt do końca nie wiedział, kim byli. Wiadomo było, że chcą zaprowadzić pewne zmiany, a przede wszystkim otworzyć granice Ghul dla ludzi ze Starego Kontynentu, co budziło mieszane uczucia.

– Rodacy – z telewizora słychać było donośny głos pana McGee, przemawiającego przed Ratuszem – jesteśmywolnymi ludźmi. W przededniu zbliżających się wyborów,chcę wam przypomnieć, że nasi prapradziadowie zasiedlaliten kontynent i wznosili każdy budynek jako uchodźcy i uciekinierzy. Tak, rodacy. To oni uciekli od korupcjii totalitaryzmu zalewającego Stary Kontynent, by zbudowaćto piękne miasto, by każdy z was mógł wieść życie wolnego człowieka. By władza nie kpiła z obywateli i ich praw. By nastała praworządność. Dziś ta wolność może zostać nam zabrana. Tak zwana partia Obrońców Prawdy chce zrównać wolnych obywateli Ghul z niewolnikami zamieszkującymi Stary Kontynent. Chcą odebrać wam wszystko to, o co walczyli wasi przodkowie. Czy tak...

Kamera przekazująca transmisję nagle się zachwiała. Kamerzysta wykonał szybki obrót, by wypatrzeć źródło niezrozumiałych krzyków w tłumie, który zebrał się przed Ratuszem. W miarę poszukiwań prowadzonych przez operatora, krzyk stawał się coraz wyraźniejszy.

– Panie McGee, skończ pan z tym pierdoleniem! Nie mamy pracy, brakuje nam chleba, za co mamy żyć? Handel ze starym lądem mógłby być ratunkiem dla całego Arkan! Ludzie już są wkurwieni! Po co mam na ciebie głosować, grubasie! – wszystko było aż zbyt zrozumiałe. Kamerzyście się oberwie, pomyślał Sznajder. Na pewno wszystko było nieźle opłacone po to, żeby nie doszło do takiej sytuacji. No, ale jesteśmy narodem wolnych ludzi. W stronę krzykacza zaczęła przebijać się ochrona. McGee był dyplomatą. Umiejętności zachowania zimnej krwi i doboru słów pozwoliły mu najpierw przeżyć, a potem wykupić sobie polisę nieśmiertelności, gdy został politykiem. Wiedział, że tak dosadna reakcja jego „sztabu” nie przysporzy mu wielu wyborców na tydzień przed głosowaniem.

– Przyjacielu! Bo wiem, że tak mogę cię nazywać. Jesteśmy rodakami. Co nam po chlebie, jeśli nic już nie będzie nasze. Po co nasi prapradziadowie budowali tedrogi i domy? Byśmy oddali je ich oprawcom? Gwarantujewam, że jeśli wybierzecie mnie, niczego wam nie zabraknie! Wszystko wróci do normy, gdy tylko nasi wielcy podróżnicy Harold i Smith powrócą oznajmić nam, że odnaleźli nowe, żyzne ziemie za przełęczą Tuka w dole kontynentu. To ja zleciłem tę ekspedycję i wiem, że to rozwiąże nasze problemy!

Tłum zamilkł. Przemówienie McGee trwało dalej, jednak Sznajder przestał słuchać. Pamiętał o dwóch gamoniach, którzy wyruszyli ponad pół roku temu w dół kontynentu i słuch po nich zaginął. Ghul krył jeszcze wiele tajemnic, jednak ludzie zajęci „wolnością” (czyli swoimi kilkoma metrami kwadratowymi miejsca nazwanego domem), nie zawracali sobie tym głowy. Do momentu, gdy wszystkiego zaczęło brakować. Sznajder oglądał tę zmianę przez cały okres swojej służby w policji. Kiedyś morderstw było o wiele mniej. Ludzie byli bardziej ugodowi. Banalne sprawy rozwiązywano rozmową, ewentualnie zadośćuczynieniem, a nie bronią. W ciągu ostatnich dwudziestu lat brutalność stała się jedynym sposobem na wywalczenie sobie prawa do bycia. Może, gdyby faktycznie otworzyć granicę dla Starego Kontynentu, handel uspokoiłby sytuację, pomyślał, ale z drugiej strony, co on mógł wiedzieć, był prostym gliną, którego największym zmartwieniem przez ostatnie dwadzieścia pięć lat było nie dać się zabić.

– Pierdolenie – rzucił przez zęby. Wstał ciężko z łóżka i nie zważając na barykadę z brudów przedarł się do łazienki. Prysznic dobrze mi zrobi, a potem na posterunek, kolejny dzień...

Po szybkim prysznicu i jajecznicy w barze u Joe, Sznajder dotarł w końcu na posterunek. Była już ósma, gdy jego radiowóz zajechał na parking. Siedziba policji była majestatyczna. Stary budynek wzniesiony z cegły, z wieloma oknami i imponującym parkingiem. Rosło tam nawet kilka ogromnych dębów. Niektórzy twierdzili, że dęby zostały zasadzone przez pierwszych osadników, a sam posterunek na początku zajmował powierzchnię domku jednorodzinnego i powstał raczej tylko pro forma, jako kalka zapożyczona przez prapradziadów ze Starego Kontynentu. Skoro wszyscy przestrzegają prawa, po co policja? Jak pokazały późniejsze, a szczególnie ostatnie dekady, była potrzebna. Nie chodziło tylko o morderstwa. Pojawiało się coraz więcej wykroczeń. Drogowych, obyczajowych... ludziom puszczały nerwy przez ten narastający kryzys, a skoro jest wolność, to wolno wszystko. Sznajder wysiadł z radiowozu. Czuł jeszcze buzujący w głowie alkohol, ale wiedział, że nie jest pijany, tylko na kacu. W jego świecie te stany bardzo się różniły. Słońce zaczęło już mocno dawać o sobie znać. Był środek lata. Jednak tak wysokich temperatur Sznajder nie pamiętał. Założył policyjną czapkę, ręką wygładził pomięty mundur (jakby coś to miało zmienić) i odpalił papierosa. Ta chwila, jakby koncentracji przed kolejnym dniem, była dla niego kluczowa. Nie chodziło o sam nałóg, Sznajder palił od ponad dwudziestu lat, co było kolejną konsekwencją policyjnej roboty, ale o samą możliwość zebrania sił przed kolejnym dniem. Stał tak kilka minut, aż niedopałek w jego ręce dawał znać, że nic więcej z niego nie wyciśnie. To słońce mnie wykończy, pomyślał, dogaszając papierosa. Zwrócił się w stronę posterunku. Ku swojemu zdziwieniu na schodach spotkał czekającego na niego Milla.

– Dzień dobry, poruczniku – zagaił tamten z uśmiechem.

– Cześć, Mill – odpowiedział Sznajder. – Czemu nie jesteś na odprawie posterunkowych? To twój obowiązek.

– Wiem, panie poruczniku, ale dzisiaj nie było odprawy. W sumie wszyscy szukają pana, a komendant aż kipi ze złości, że nie odbierał pan w nocy telefonu.

– Jak to, nie było odprawy? Czemu kipi ze złości? Mam służbę dzisiaj od ósmej i jestem na czas! – Sznajder nic już nie rozumiał. – Mów w tej chwili, czego mam się spodziewać po wejściu tam!

– Wynikła pewna sprawa... To makabryczne... nikt nigdy czegoś takiego nie widział... szukają pana, bo pan jest tu najstarszym policjantem, poruczniku...

No tak, pomyślał Sznajder, komendant to głąb, jakich mało. Siedział w Akademii parę lat. Uczył adeptów, a potem dostał przydział do głównego posterunku i ja mam za niego odpierdalać robotę?! Chore... Tylko dwadzieścia dziewięć dni, Sznajder, weź się w garść, pomyślał.

– Dobra, młody, chodź, zobaczymy, co tak makabrycznego przeraziło naszego komendanta.

Na posterunku panował chaos. Nic w tym dziwnego. Często drobnych przestępców, którzy nie mogli zagrozić życiu policjantów, przywoziło się z różnych akcji na dołek. Czasem nawet z morderstwa. Siedzieli w głównej hali, wypełnionej biurkami i funkcjonariuszami spisującymi protokoły. Byli pijani lub naćpani, więc zazwyczaj darli się wniebogłosy. Pojawiło się kilka nowych prostytutek. Sama prostytucja była nielegalna w Arkan, choć nikt nie wiedział, czemu. Wszystko miało związek ze starą religią, przywiezioną przez kilku osadników setki lat temu. Religia wymarła jako przeżytek uciskający ludzi, ale zapis w pierwszej konstytucji pozostał. „Prostytucja jest nielegalna”. Nie chodzi o to, że stróże prawa w Arkan przykładali się szczególnie do ścigania przedstawicielek tej gałęzi gospodarki, tylko czasem wymagały tego statystyki, którymi mógłby pochwalić się komendant, a potem burmistrz. Praworządność, pomyślał z uśmiechem Sznajder.

W oszklonym pomieszczeniu, w którym o tej porze odbywały się zazwyczaj odprawy młodych posterunkowych, siedział komendant Paul McTed. Wokół biurka stali policjanci, oczywiście ci starsi stażem, kilku poruczników. Zmierzając w stronę pokoju odpraw, Sznajder próbował domyślić się, o co chodzi. Pewnie przed wyborami McGee musi wykazać się niesamowitymi słupkami praworządności, a komendant ciśnie nas, pomyślał. Gdy wszedł do pomieszczenia, zapadła cisza. Wszyscy obecni skierowali swój wzrok na niego.

– Wypierdalać – powiedział McTed. – Sznajder do mnie!

Pozostali policjanci zaczęli opuszczać pokój odpraw, posyłając Sznajderowi zatroskane i niedowierzające spojrzenia. Teraz już w ogóle nie wiedział, o co chodzi. Gdy ostatni z policjantów opuścił pokój, porucznik Sznajder zbliżył się do biurka.

– Chciał mnie pan widzieć, komendancie.

– Czy ty w ogóle wiesz, do cholery, co tu się dzieje?! – zaczął poirytowany McTed. – Gdzie byłeś całą noc?! Czemu nie odbierasz telefonów?!

– Przepraszam, komendancie, ale nie przywykłem do telefonów po służbie – odpowiedział Sznajder.

Bo i jak miałby przywyknąć, skoro zrobił wczoraj swoją robotę i nic więcej nie miał do załatwienia. Ktoś pełnił wczoraj służbę, po co mieli ściągać właśnie jego.

– Sznajder, wydarzyło się coś, czego do końca nie rozumiemy – odpowiedział komendant, – ktoś popełnił morderstwo.

– No tak – zaczął zdziwiony, – ale w Arkan ktoś codziennie popełnia morderstwo, szczególnie przez ostatnie dwadzieścia lat. Którego stopnia, jeśli mogę zapytać, sir?

– Nie do końca wiemy – odpowiedział komendant.

– Jak to nie wiemy? No dobrze, a kto jest mordercą? – dopytywał Sznajder.

– Tego też nie wiemy.